Dziennikarze w internetowych sądach pokoju – MIROSŁAW USIDUS o pomyśle jak pilnować prawa w sieci

Wolne sądy. Zdecydowanie zbyt wolne dla szybkiego Internetu. Wymiar sprawiedliwości podąża zwykłymi przewodami sądowymi. Sieć potrzebuje sądowych światłowodów i rozpraw 5G. A mówiąc mniej obrazowo – warto byłoby do regulacji i egzekucji prawa w Internecie (w tych drobniejszych sprawach) pomyśleć o rozwiązaniach bardziej przystających do tempa komunikacji internetowej.

 

Rzecz w tym jednak, byśmy, przyspieszając procedury, upraszczając rozwiązywanie sporów, nie wyrządzili krzywdy praworządności. Nie jest to też rozwiązanie koniecznie demokratyczne, raczej tylko narzędzie, które można zastosować w różnych systemach. Tzw. sądy internetowe, działające w trybie online, powstają od niedawna, o czym piszę dokładniej poniżej, w Chinach, gdzie ogólny kontekst nie ma nic wspólnego z wolnością i demokracją. To jednak tylko potwierdza, że koncepcja, którą możemy nazwać „internetowymi sądami pokoju” (niekoniecznie tak, ale to dobrze brzmi), jest organizacyjno-technicznym konceptem, który da się implementować w dowolnym otoczeniu politycznym.

 

Umowa społecznościowa platformy, użytkowników i państwa

 

Demokratyczną wersję tego rozwiązania opisał w serwisie Medium, w kwietniu tego roku Jeff Jarvis, profesor medioznawstwa i internetoznawstwa na The City University of New York.

 

Jego pomysł zaczyna się od swoistego przymierza, czy też „umowy społecznej” czy może lepiej „społecznościowej”, jaką firma operująca w Internecie, wydawca i administrator serwisów, zawiera ze swoimi użytkownikami i z władzami, które stoją na straży obowiązującego w kraju prawa. Dokument ten zobowiązuje użytkowników serwisów, usług i platform do przestrzegania standardów społeczności, które definiują niepożądane i niechciane zachowania oraz treści. Przymierza tego rodzaju mogłyby się różnić w zależności od platform i państw. Ważne jest, by społeczność użytkowników miała równorzędną możliwość wpływania na kształt tej umowy, czyli, aby np. regulamin serwisu był także ich dziełem. Rolą zaś państwowych regulatorów byłoby dbanie o to, aby brzmienie „umowy społecznościowej” zgodne było z przepisami prawa krajowego.

 

   Jarvis nie przypisuje sobie pomysłu „internetowych sądów”, które nad tak powstałymi regulacjami platform, miałby czuwać. Pisze, że usłyszał o tej koncepcji podczas pewnej konferencji. Powołując się jednak na zasadę Chatham House, osoba, która o tym mówiła, prosiła Jarvisa o zachowanie anonimowości. On sam, mając od autora pomysłu pozwolenie, konceptualnie rozwija tę myśl, zastanawiając się nad, tym jak mogłoby i jak powinno działać to w praktyce.

 

Jak by to miało funkcjonować?

 

A zatem, z wyjątkiem poważnych spraw kryminalnych i naruszeń prawa (np. groźby karalne, podżeganie do aktów terroru lub rozpowszechnianie pornografii dziecięcej), kiedy istnieje obowiązek reagowania z mocy prawa, zobowiązanie firmy administrującej platformą do reakcji na nielegalne treści lub zachowania powstaje po powiadomieniu jej przez użytkowników serwisu lub władze. Po otrzymaniu powiadomienia, firma jest zobowiązana do podjęcia działań i może zostać pociągnięta do odpowiedzialności w wypadku braku odpowiedniej reakcji. Oczywiście trzeba też założyć, że może działać z własnej inicjatywy powołując się na regulamin oparty na „umowie społecznościowej”, ale, co może być dla niej ważne, nie musi.

 

Zasadniczo reakcja na sprawy dotyczące możliwych naruszeń wcześniej uzgodnionego „przymierza” polegałaby na kierowaniu tych spraw do „internetowego sądu pokoju”, ciała istniejącego na mocy prawa krajowego ze specjalnie przeszkolonymi sędziami i wyposażonego w nowoczesne, oparte na sieci systemy komunikacji, które umożliwiają działanie z wymaganą szybkością i w odpowiedniej skali. Oczywiście, trzeba też przewidzieć taką możliwość, że administracja może działać bezpośrednio, powołując się na regulamin, który wypracowano wspólnie. Jednak użytkownik, którego dotyczy sankcja nałożona przez administrację, ma prawo odwołać się od tej decyzji do takiego właśnie sądu.

 

Zakładana w tej koncepcji szybkość podejmowania decyzji przez sąd internetowy, byłaby ogromną zaletą z punktu widzenia wszystkich stron. Obie strony mogą uczestniczyć w procedowaniu osobiście (czyli za pomocą tożsamości sieciowej) lub przez przedstawicieli. Decyzja takiego składu orzekającego przywracałaby np. w ciągu doby lub kilku dni usunięte wcześniej treści lub zdejmowałaby ban z użytkownika, albo też utrzymywała blokady nałożone przez przedstawicieli platformy.

 

Oczywiście w państwie prawa, od decyzji sądu pierwszej instancji (czyli w tym przypadku „internetowego sądu pokoju”) przysługuje odwołanie. Jednak dalsza procedura odwoławcza, co wydaje się oczywiste, toczyłaby się już w tradycyjnych sądach.

 

Jest pytanie o możliwość występowania do takiego sądu przez anonimowego lub posługującego się inną niż prawdziwa tożsamością, użytkownika. Wydaje się, że nie ma możliwości rozpatrywania skarg anonimów przez sąd działający na mocy państwowego prawa. Jednak w określonych sytuacjach, gdy np. sprawa dotyczy aktywności pod dobrze znanym w Internecie pseudonimem, a rzecz dotyczy wyłącznie aktywności sieciowej związanej z tym pseudonimem, można chyba dopuścić sytuację, że sąd zweryfikuje prawdziwą tożsamość użytkownika, ale jej nie ujawni, podobnie jak druga strona.

 

Jak pisze Jarvis, sądy takie mogłyby być finansowane z opłat lub specjalnego „podatku” nakładanego na spółki działające w Internecie. Brzmi to tylko pozornie źle. Jeśli działalność „internetowych sądów pokoju” zmniejsza ryzyko prawne (i finansowe) działalności firm internetowych, czyli zdejmuje z nich groźbę pozwów użytkowników z jednej strony i przedstawicieli państwa – z drugiej, to rozwiązanie takie może okazać się dla nich całkiem atrakcyjne.

 

Zdaję sobie sprawę, że znawcy prawa mogą niechętnie zmarszczyć brwi na taką profanację czcigodnego wymiaru sprawiedliwości. Kto jednak zna dobrze Internet, praktyki cenzorskie Facebooka, Twittera i Google’a, ten musi, moim zdaniem przyznać, że takie rozwiązanie to niezły pomysł, jeśli alternatywą jest arbitralność decyzji administracji serwisów i platform internetowych, zaprawiona dodatkowo mocnym sosem politycznej stronniczości.

 

Kto demokratycznie wybrał Zuckerberga, Bezosa, Dorseya, Cooka? – pytałem niedawno. Jeśli w innych niż polityczna cenzura okolicznościach mówią chętnie o tym, że ich produkty są własnością społeczności użytkowników, to niech będą konsekwentni i zgodzą się na umowę społeczną definiującą reguły i regulaminy ich serwisów. I przestrzegają krajowego prawa, o czym też niedawno pisałem na portalu SDP.

 

Po jedenaste – nie krzywdź

 

Wyobrażam sobie, że w praktyce działalność owych sądów internetowych, polegałaby na stosowaniu wiedzy w dużym stopniu technicznej, a nawet technik dziennikarskich, na równi z prawem i regulacjami platform internetowych. Wyobraźmy sobie np. weryfikację domniemanego „fake newsa” przez taki sąd. Wymagałoby to umiejętności sprawdzenia prawdziwości informacji, wiarygodności źródeł. Czyli tego, czym od zawsze zajmowali się dziennikarze. Czy dziennikarze mogliby zasiadać w tego typu ciałach orzekających, obok prawników? Myślę, że tak, podobnie jak deweloperzy internetowi czy urzędnicy.

 

Ochrona przed dezinformacją jest tylko jednym z ogólnych postulatów skutecznej i gwarantującej wolność regulacji Internetu. Innym ogólnym oczekiwaniem jest zachowanie „kultury osobistej” (ang. „civility”). Niby wydaje się to oczywiste, jednak zdaniem wielu krytyków, postulowanie zachowań grzecznych w każdej sytuacji, w konsekwencji prowadzi do tłumienia słusznego gniewu. Jak pisze Michael Meranze, historyk z Uniwersytetu Kalifornijskiego „ostatecznie wezwanie do zachowania kultury osobistej jest żądaniem, aby nie okazywać złości i, gdyby zostało ono wyegzekwowane, sugerowałoby, że nie ma się o co gniewać na świecie”. Obecnie jest tendencja, aby rozumieć to pojęcie jako zachowanie kultury osobistej wobec innej osoby, nie obrażanie jej, unikanie zniesławiania i wyrażania pogardy wobec ludzi ze względu na ich wygląd, poglądy, przypadłości itp.

 

Być może najlepszą ogólną regułą dla postulowanych sądów internetowych i bardziej generalnie regulacji w sieci jest „unikanie krzywdy”, które ja rozumiałbym szeroko. Nie chodzi bowiem tylko o zapobieganie krzywdzie ludzi wprowadzanych w błąd, oszukiwanych, a także tych obrażanych obrzucanych wyzwiskami, będących ofiarami pogardy na takim czy innym tle. „Sąd pokoju” powinien również mieć na uwadze krzywdę, jaka się dzieje osobie, która jest kneblowana, której odmawia się powiedzenia tego, co myśli, i jest bezbronna wobec potężnej korporacji internetowej lub „armii trolli”. Inaczej mówiąc złem i krzywdą są również takie działania jak cenzura, niesprawiedliwe i nierówne traktowanie użytkowników (co dobrze znamy np. z Facebooka), dyskryminacja polityczna i podobne negatywne zjawiska.

 

Chińczycy już prawują się online

 

Zostawiając na chwilę na boku problem demokracji i cenzury, warto spojrzeć jak funkcjonują chińskie internetowe metody rozwiązywania sporów, które wprowadza się tam od ubiegłego roku. Pierwszy taki „sąd online” powstał w Hangzhou, potem utworzono dwa kolejne – w Pekinie i w Guangzhou.

 

W tym samym mniej więcej czasie Najwyższy Sąd Ludowy Chin opublikował przepisy regulujące m. in. to, jakie rodzaje spraw podlegają jurysdykcji tych sądów i niektóre kwestie proceduralne. Zgodnie z tym sądy internetowe są wyznaczone do rozpatrywania sporów dotyczących internetowej sprzedaży towarów i usług, umów użyczenia, praw autorskich i pokrewnych, własności i naruszeń, domen internetowych, naruszeń praw osobistych lub praw własności za pośrednictwem Internetu, roszczeń z tytułu odpowiedzialności za produkt oraz internetowych spraw sądowych w interesie publicznym wnoszonych przez prokuratorów.

 

Obecnie wszystkie trzy sądy internetowe mają jurysdykcję jedynie na terenie miast, w których powstały. Większość odwołań rozpatrywana ma być przez sądy pośredniczące w ich odpowiednich jurysdykcjach. Jednakże, sądy internetowe właściwe dla praw autorskich i sporów dotyczących naruszenia praw autorskich oraz sporów dotyczących nazw domen, rozpatrywanych przez sądy w Guangzhou i Pekinie, mogą odwoływać się do sądów ds. własności intelektualnej w swoich miastach.

 

Co do zasady cały proces sądowy w chińskich sądach internetowych jest prowadzony online, w tym obsługa dokumentów prawnych, przedstawianie dowodów i sam proces. Najwyższy Sąd Ludowy Chin potwierdził, że sądy internetowe mogą brać pod uwagę dowody elektroniczne dostarczone przez strony, które mogą być uwierzytelnione podpisami elektronicznymi, znacznikami chronologicznymi, tzw. weryfikacją hash, blockchain i innymi metodami weryfikacji odpornymi na ingerencję z zewnątrz.

 

Jeszcze zanim opublikowano te regulacje, sąd internetowy w Hangzhou uznał dowody uwierzytelnione technologią blokchain w sprawie o naruszenie praw autorskich w Internecie, co było pierwszym takim przypadkiem w Chinach i chyba na świecie. W tej sprawie powód pozwał drugi podmiot o naruszenie praw autorskich, czyli publikację materiału chronionego prawem autorskim, bez odpowiedniej licencji. Powód przechwycił strony internetowe strony pozwanej, ich kod źródłowy i rejestry połączeń oraz umieścił dane na platformie typu blockchain. Sąd orzekł, że dane te potwierdzają się wzajemnie i dokładnie odzwierciedlają źródło, generację i sposób dostarczenia, a zatem były wiarygodne i mogły zostać dopuszczone jako dowód.

 

Wygląda na to, że działalność chińskich sądów internetowych skupia się na sprawach odległych problemu dopuszczalnych zachowań i treści w Internecie, a zarazem od polityki. Naruszenie praw autorskich czy oszustwo w handlu internetowym to sprawy odnoszące się do dobrze znanych i dość jasnych przepisów prawa ogólnego. Nie potrzeba do nich stosować, ani nawet nie należy, żadnych internetowych „umów społecznych”. Na takie zresztą Chiny chyba nie pozwoliłyby.

 

Dyskusyjne jest, czy w demokratycznych krajach zachodnich „internetowe sądy pokoju”, o których pisałem, miałyby zajmować się tym co od dawna dobrze reguluje prawo handlowe, konsumenckie i autorskie. Wolałbym, by zajęły się kwestiami, z którymi tradycyjne sądownictwo sobie słabiej radzi, czyli regulacją i swobodami sfery „życia społecznego” w sieci. Jednak eksperymentom Chińczyków z sądami internetowymi warto się przyglądać, bo może z nich wyniknąć sporo praktycznej, czasem czysto technicznej, wiedzy, gdybyśmy jednak byli skłonni spróbować sieciowych „sądów pokoju”.

 

Mirosław Usidus