Krótkie życie bojkotów – ŁUKASZ WARZECHA o politykach wracających do telewizji

Bojkoty mediów przez partie mają już w III RP pewną historię. Platforma zdecydowała właśnie o zakończeniu bojkotu TVP. Inny podobny bojkot drugiej strony politycznej sceny skończył się kiedyś podobnie. Zero zdziwień.

 

Był rok 2008, 16 lipca. To wtedy Prawo i Sprawiedliwość zdecydowało o rozpoczęciu bojkotu TVN. Jak tłumaczył wówczas Przemysław Gosiewski, PiS dostrzegał w TVN brak obiektywizmu dziennikarskiego i nie mógł „godzić się na tego typu praktyki”. W swoim postanowieniu Prawo i Sprawiedliwość przetrwało niemal dokładnie pół roku. W styczniu 2009 Komitet Polityczny tej partii zdecydował o zakończeniu bojkotu, na wniosek Jarosława Kaczyńskiego.

 

Bojkot TVP przez Platformę Obywatelską trwał tylko trochę dłużej. Decyzję podjęła największa partia opozycji w styczniu tego roku, o zakończeniu (lub zawieszeniu na czas kampanii wyborczej) zdecydowała dopiero co.

 

W obu przypadkach motywacja do rozpoczęcia bojkotu była bardzo podobna, w zasadzie identyczna. Politycy PiS i PO mieli poczucie, że nie są odpowiednio w TVN i TVP traktowani fair, a przy okazji chcieli zademonstrować swój dystans wobec stacji ich zdaniem otwarcie stojących po stronie politycznych rywali. Ta ocena była zresztą w obu przypadkach słuszna.

 

I w obu przypadkach powstawała ta sama wątpliwość: czy bojkot przynosi więcej strat czy korzyści?

 

Abstrahując od krótkotrwałego profitu, jakim jest demonstracja polityczna – przedstawiciele bojkotującego ugrupowania zyskują podwójnie. Jeden zysk to uniknięcie dyskomfortu i związanego z nim ryzyka, które wynikają ze starcia z nieprzychylnymi, napastliwymi prowadzącymi. Drugi to pozbawienie bojkotowanej stacji możliwości urządzania najatrakcyjniejszych dla widza igrzysk dzięki zapraszaniu obu stron politycznego konfliktu. A to już poważny problem dla telewizji, bo – jakkolwiek może nam się to nie podobać – w Polsce programy publicystyczne z politykami oglądają się, gdy jest ostro, gdy jest starcie, choćby z prowadzącym. Kiedy brakuje jednej ze stron, robi się kłopot. Inna sprawa, że z tego powodu żadna z bojkotowanych stacji nie zmieniła swojego podejścia. Oczywiście w gorszym położeniu jest wówczas telewizja komercyjna, która musi walczyć o oglądalność, niż państwowa, która wypełnia polityczne zlecenia, a oglądalność jest na dalszym miejscu.

 

Lecz partie również tracą na bojkocie. Nieobecni, jak wiadomo, nie mają racji. W latach 2008 – 2009, gdy PiS bojkotował TVN, rzeczywistość nie była jeszcze tak ściśle podzielona pomiędzy polityczno-medialne bańki jak dziś, więc motywacja do zakończenia bojkotu mogła być silniejsza. Lecz nawet dzisiaj możliwość dotarcia do drugiej strony jest istotnym czynnikiem, choćby jedynym skutkiem było zasianie jakiejś wątpliwości u kilku procent odbiorców. Co więcej, ci, którzy wciąż w danym medium się pojawiają, mogą nieobecnych prezentować jako tchórzy, niemających odwagi zetrzeć się z przeciwnikiem i dlatego rejterujących. To nie wygląda dobrze, nawet jeżeli trafia głównie do i tak nieprzychylnych bojkotującym widzów.

 

Platforma, inaczej niż PiS na początku 2009 roku, podjęła decyzję o zakończeniu bojkotu na ostatnim etapie kampanii wyborczej, mając więc po temu bardzo konkretny powód. W dodatku zgrywa się to z próbą zaprezentowania innej twarzy partii poprzez wyznaczenie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej jako kandydatki na premiera. W tym kontekście dysonansem jest „rada” dr. Marka Migalskiego: „Trzeba tam iść, pluć w twarz »dziennikarzom« TVP i zwracać się bezpośrednio do wyborców”. Jeśliby w ogóle uznać to za coś więcej niż desperacką próbę zwrócenia na siebie uwagi, to sugestia Migalskiego jest słaba. Przed kamerą nie wygrywa zwykle ten, kto wykaże się większą agresją, ale ten, kto oponenta skonfunduje, celnie, ale elegancko zripostuje, kto rzuci chwytliwym bon motem. Politycy opozycji próbowali przy różnych okazjach atakować dziennikarzy, prowadzących programy w TVP. Ale to gra wyłącznie do własnego twardego elektoratu, a ten i tak TVP raczej nie ogląda. Nawet jeśli ma się naprzeciw siebie prowadzącego, który nie trzyma się reguł i którego głównym zadaniem jest maksymalnie utrudnić życie gościowi, to punktuje się, wytrzymując taką sytuację i wychodząc z niej obronną ręką. Chyba że – sam tego niegdyś doświadczyłem jako komentator właśnie w TVP, jeszcze za poprzedniej władzy – padają oskarżenia sformułowane tak bardzo wprost i tak obraźliwe, że jedyną reakcją pozostaje opuszczenie studia. To jednak powinna być ostateczność.

 

Skoro obie partie swoje bojkoty zakończyły po podobnym czasie, można uznać, że obie doszły do identycznego wniosku: per saldo, w dłuższym okresie, to się nie opłaca. Ale też żadna z nich nie miała lub nie ma spójnego i ciekawego pomysłu, jak poradzić sobie z nieprzychylnym medialnym otoczeniem.