Polski proces przeciw Facebookowi w globalnym kontekście – analizuje MIROSŁAW USIDUS

Miejmy nadzieję, że rozstrzygnięcia sądu w sprawie Świrski vs. Facebook też będą miały pionierski i precedensowy charakter, wytyczając relację wewnętrznych regulaminów i praktyk stosowanych przez portale społecznościowe do obowiązujących przepisów krajowych.

 

Maciej Świrski, który pozwał Facebooka do sądu, zarzucając mu dyskryminację i cenzurę prewencyjną, poinformował na Twitterze, że przedstawiciele błękitnej platformy podczas pierwszej rozprawy, 5 czerwca próbowali wyłączyć jawność postępowania. Sąd na szczęście się na to nie zgodził. Mamy więc szansę poznać fejsową argumentację, która, według relacji samego pana Macieja, brzmi przedziwnie.

 

W jednym z argumentów procesowych przedstawiciele koncernu twierdzą np., że Świrski nie może reprezentować społeczności Facebooka. Sam, jako członek tej społeczności, zapewniam, że może, choćby mnie, a pewnie nie tylko mnie. Dołączam się i solidaryzuję z panem Świrskim. Ile tysięcy użytkowników, tak jak ja, ma poprzeć sprawę tego pana, żeby „twarzoksięga” przyznała, że jednak reprezentuje społeczność?

 

Przy czym nie chodzi tylko o szczegółową treść i znaczenie skarg pana Macieja. W interesie znacznie większej społeczności, właściwie wszystkich Polaków, jest wyjaśnienie, do jakiego stopnia w kraju, w którym obowiązują konkretne przepisy prawa i Konstytucja, ludzie Marka Zuckerberga mogą sobie na swojej platformie kierować się „standardami”, które są inne niż prawo obowiązujące na terenie Rzeczypospolitej Polskiej.

 

Trzeba też od razu wyjaśnić, że Maciej Świrski nie pozywa fejsa w imieniu Reduty Dobrego Imienia, z którą jest związany. Pozwał portal z powództwa prywatnego w 2016 roku, po Marszu Niepodległości. Jego skarga dotyczy znikania z Facebooka przed 11 listopada stron i profili niektórych osób i instytucji m.in. organizujących marsz. Pozew cytuje również przykłady cenzury, z którymi zetknęły się różne znane osobistości życia publicznego, związane z szeroko rozumianą prawicą.

 

Czy sąd sprosta?

 

Przypominam, że pisałem o tym problemie na portalu SDP wielokrotnie. Komentowałem na przykład w grudniu ubiegłego roku umowę, którą Ministerstwo Cyfryzacji podpisało z przedstawicielami Facebooka, otwierającą drogę polskim użytkownikom społecznościówki weryfikacji odmowy dotyczącej odwołania od decyzji o blokadzie treści na ich profilu przez tzw. „punkt kontaktowy”. Wówczas, jak zapewniali przedstawiciele resortu, Polska była pierwszym krajem, w którym coś takiego ma być możliwe.

 

Miejmy nadzieję, że rozstrzygnięcia sądu w sprawie Świrski vs. Facebook też będą miały pionierski i precedensowy charakter, wytyczając relację wewnętrznych regulaminów i praktyk stosowanych przez portale społecznościowe do obowiązujących przepisów krajowych. Może tak  się stać, ale nie musi. Nie mam niestety pewności, czy sąd sprosta tej sprawie merytorycznie, czy poradzi sobie z technicznymi kwestiami związanymi z funkcjonowaniem serwisów internetowych, w szczególności społecznościówek. O tym też wspominałem niedawno, pisząc o pomyśle na „internetowe sądy pokoju”. Obawiam się niestety, że z powodu trudności z ogarnięciem „technikaliów” sąd podejmie ostatecznie decyzję, którą nazwijmy „chowaniem głowy w piasek”, unikając ustanawiania ważnego precedensu z lęku przed błędami, co się już w przypadku spraw dotyczących internetu zdarzało.

 

Jednak już sam proces wytoczony Facebookowi jest czymś ważnym, jeśli nie przełomowym. I nawet jeśli wyrok nie zadowoli zwolenników wolności i wyższości przepisów prawa nad cenzorską samowolą administracji serwisu społecznościowego, to sam fakt, iż sprawę rozstrzyga sąd jest krokiem naprzód. Argumentacja, że Facebook jest prywatnym, a nie publicznym serwisem i zasadniczo na wolnym rynku może sobie ustanawiać takie zasady moderacji treści i polityki wobec użytkowników, jakie tylko chce, jest konfrontowana z ogólniejszymi zasadami demokracji – wolności informacji, debaty i wymiany. I na tę płaszczyznę powinniśmy przenosić ten spór, nie odpuszczając serwisowi Zuckerberga spraw fundamentalnych.

 

Lewica: cenzura to bzdura, ale potrzeba więcej cenzury

 

Jak pisałem też niedawno, nikt nie wybrał w demokratycznych wyborach Zuckerberga, szefów Twittera, Apple’a czy Bezosa. Nie ma więc żadnego powodu, aby wolno im było wobec obywatela więcej, niż wolno przedstawicielom i organom państwa. Wspominałem o coraz potężniejszych monopolach spółek technologicznych, które nie tylko niszczą branżę medialną ale kontrolują coraz więcej danych o każdym z nas, same nie podlegając prawie żadnej kontroli. To co zapowiadałem w tekście z 23 kwietnia, czyli akcja prawna przeciw monopolitom tzw. Big Tech, staje się obecnie ciałem za oceanem.

 

Batalia z potentatami występującymi czasem jako skrót GAFA (Google Amazon Facebook Apple) albo też w amerykańskim nazewnictwie „Big Tech”, ma dwa aspekty. Jeden to stosowane przez społecznościówki, ale również przez Google i Apple praktyk cenzury politycznej o dość dobrze widocznym i jednostronnie lewicowym obliczu. Drugi rozgrywa się na płaszczyźnie prawa antytrustowego i kwestii praw konsumenckich.

 

W maju Biały Dom poprosił Amerykanów, by podzielili się swoimi osobistymi historiami na temat cenzury politycznej i uprzedzeń, z jakimi zetknęli się w mediach społecznościowych. Powstało internetowe narzędzie do monitorowania cenzury praktykowanej przez Big Tech. Podawany w połowie maja adres strony – www.whitehouse.gov/techbias – na którą doświadczeni przez facebookowy, youtubowy, twitterowy i google’owy zamordyzm mieli zgłaszać swoje sprawy, w tej chwili prowadzi na pusta stronę. Na razie nie wiem, dlaczego.

 

Oczywiście przedstawiciele mediów lewicowych (w amerykańskim nazewnictwie „liberalnych”) uważają, że antykonserwatywnej i antyprawicowej cenzury w społecznościówkach nie ma w ogóle. Jednocześnie przedstawiciele tych mediów raz po raz nawołują do zaostrzenia cenzury na tych platformach. Ostatnie szeroko komentowane przykłady to Oliver Darcy z CNN wzywający Twittera do zbanowania oficjalnego konta prezydenta Donalda Trumpa czy Joe Bernstein z Buzzfeeda żądający od YouTube stosowania cenzury wobec satyrycznego kanału wideo prowadzonego przez 14-letnią dziewczynkę o pseudonimie Soph, bo w jednym z filmów przebrała się w hidżab.

 

Przedstawiciele lewicy nie widzą sprzeczności logicznej pomiędzy zaprzeczaniem istnienia cenzury a wzywaniem do ostrzejszego cenzurowania treści. Możemy się na to tylko uśmiechnąć. Jeszcze bardziej uśmiechamy się, gdy fakt cenzury potwierdza przedstawiciel uprzywilejowanej w społecznościówkach formacji. Kilka tygodni temu parlamentarzystka Partii Demokratycznej i kandydatka do urzędu prezydenta, Tulsi Gabbard wyraziła sprzeciw wobec cenzury praktykowanej wobec użytkowników Facebooka.

 

„Musimy być gotowi walczyć o prawo wszystkich Amerykanów do wyrażania swoich poglądów, nawet jeśli się z nimi nie zgadzamy” – pisała pani Gabbard w jednym ze swoich tweetów. – „Musimy zachęcać do nieskrępowanej dyskusji na tematy publiczne i zjednoczyć się, aby powstrzymać Facebooka i innych przed próbami cenzury/dławienia/wpływu w debacie publicznej”.

 

Republikanie mogą więc nie tylko liczyć na niektórych przynajmniej Demokratów w postępowaniu antytrustowym przeciwko Big Tech, ale również w walce z politycznymi praktykami cenzorskimi na platformach, które niektórzy eksperci i komentatorzy oceniają jako bardzo poważne zagrożenia dla demokracji i państwa prawa. Mnożą się przykłady ofiar dyskryminacji i prześladowania ze strony cyfrowych potentatów.

 

Należy do nich były kandydat na prezydenta Herman Cain, obecnie zaangażowany w Koalicji na rzecz Standardów dla Mediów Cyfrowych i IT. Cain twierdzi, że cenzura nałożona na niego przez Big Tech spowodowała spadek liczby jego zwolenników, a także zablokowała mu dostęp do internetu. A to już jest wpływanie przez platformy technologiczne na wynik wyborów. Trudno zresztą oprzeć się wrażeniu, że nasilające się działania administracji i Republikanów wobec GAFA wynikają z obaw, że platformy te będą wpływały na wyniki wyborów lub próbowały to robić w przyszłym roku, podczas kampanii prezydenckiej w USA w 2020 roku.

 

Inna historia, barwna i niejednoznaczna, to Laura Loomer, aktywistka, „dziennikarka śledcza”, która zasłynęła bardzo niewygodnymi dla Hillary Clinton pytaniami. Nie jest to postać, której można stuprocentowo zaufać. Wielu uważa ją za krzewicielkę bezpodstawnych teorii spiskowych. Twierdzi jednak, że została usunięta z szerokiej gamy platform internetowych, w tym Facebooka, Twittera, PayPala, a nawet Ubera. Jeśli to prawda, to paradoksalnie wiarygodność pani Loomer rośnie, zaś Big Tech wygląda coraz mniej ciekawie. No bo, jeśli to zwykła wariatka i mitomanka, to dlaczego potęgi internetowe ją tak zaciekle i gremialnie zwalczają? Czy chodzi o te pytania do pani Clinton, czy może o to, że udało jej się nagłośnić cenzorskie praktyki Big Tech?

 

Standardy dobrostanu do weryfikacji

 

Drugim nurtem wielkiej batalii z branżą technologiczną są podjęte właśnie kroki administracyjno-prawne przeciw monopolistycznej pozycji Google i innych w Stanach Zjednoczonych. Departament Sprawiedliwości i Federalna Komisji Handlu rozpoczynają przegląd obszarów potencjalnej dominacji największych firm z Doliny Krzemowej.  Jak poinformował „Wall Street Journal”, Departament Sprawiedliwości sonduje obecnie Google, pozostawiając FTC sprawdzenie praktyk Amazona i Facebooka w zakresie uczciwej konkurencji. Niezależnie od tych kroków, House Judiciary Committee ogłosił własne dochodzenie w sprawie stanu „konkurencji na rynkach cyfrowych”, podkreślając swoje zaniepokojenie faktem, że „niewielka liczba dominujących, nieuregulowanych platform ma nadzwyczajną władzę nad handlem, komunikacją i informacją w sieci”.

 

Wojna z Big Tech nie będzie jednak prosta. Zgodnie z większością interpretacji prawnych, rząd amerykański będzie musiał wykazać, że firmy technologiczne nadużyły swojej pozycji monopolisty i zaszkodziły konsumentom. To trudne zadanie w odniesieniu do Google i Facebook, które oferują większość usług za darmo. „Postrzegam te działania jako robienie szumu i wyraz furii, nic w praktyce nie oznaczające” – skomentował akcję administracji USA na łamach „WSJ” Larry Downes z Uniwersytetu Georgetown. Jego zdaniem, jest mało prawdopodobne, aby można było wykazać, że firmy technologiczne naruszyły „standardy dobrostanu konsumentów”.

 

Jednak wzrost potęgi GAFA skłania do ponownego przemyślenia tych standardów. Tak uważa np. Maurice Stucke, były prawnik Wydziału Sprawiedliwości teraz na wydziale prawa na Uniwersytecie Tennessee. W jego ocenie, że chodzi o skupianie się na cenach usług, lecz na odpowiedzi na pytanie, czy firmy technologiczne tłumią konkurencję. Jak dodaje, europejskie działania antymonopolowe przeciwko Google stworzyły „mapę drogową” dla urzędników amerykańskich, która może pomóc im zmierzyć się z gigantem. „Wszystkie obszary naruszeń, które zidentyfikowali Europejczycy, mogłyby zostać wykorzystane przez Stany Zjednoczone” – wyjaśnia.

 

Niedawno Google został ukarany w Europie grzywną 1,5 mld euro za tłumienie konkurencji na rynku reklamy. Zdaniem ekspertów, przy przychodach tej firmy to niewiele znaczy. Jednak podobny cios i zakazanie tego rodzaju praktyk w USA, mogą okazać się dla wyszukiwarkowego potentata bardziej bolesne, bo tam właśnie są jego korzenie.

 

Stucke zauważył, że amerykańskie organy ochrony konkurencji mają przewagę nad swoimi odpowiednikami w UE, ponieważ mogą wymagać „strukturalnych” środków zaradczych lub nawet podzielenia firm, które zdominowały rynek, jak to miało miejsce w latach 80. z monopolem telekomunikacyjnym AT&T a także w pierwotnym orzeczeniu przeciwko Microsoftowi, które zostało potem uchylone w wyniku odwołania.

 

Nie tylko prawica

 

Wprawdzie PR spółek technologicznych kieruje uwagę na polityczny charakter postępowania antymonopolowego i kontekst przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Jednak trudno zaprzeczyć, że  krytyka monopolitycznych praktyk Big Tech ma charakter ponadpartyjny. Już w marcu demokratyczna kandydatka na prezydenta Elizabeth Warren wezwała do rozbicia monopoli technologicznych. I nie jest to jedyna przedstawicielka amerykańskiej lewicy, która się za tym opowiada.

 

Demokraci w amerykańskiej Izbie Reprezentantów wszczęli kilka dni temu nowe dochodzenie w sprawie ochrony konkurencji w Dolinie Krzemowej. Prawodawcy chcą odpowiedzi na pytanie, czy tacy giganci technologiczni jak Facebook i Google stali się monopolistami i trzeba ich podzielić. Postępowanie jest prowadzone przez Davida Cicilline’a, demokratę z Rhode Island, który stoi również na czele Podkomisji Antymonopolowej Izby.

 

„Wzrost monopolistycznych potęg w naszej gospodarce jest jednym z najpilniejszych wyzwań gospodarczych i politycznych, przed którymi dziś stoimy. Pozycja potentatów na rynkach cyfrowych przedstawia zupełnie nowy zestaw zagrożeń” – głosi Cicilline w komunikacie prasowym wydanym przez jego biuro  – „(…) bardzo ważne jest, aby Kongres podjął kroki w celu ustalenia, czy istniejące przepisy prawne są odpowiednie do zwalczania nadużyć ze strony strażników platform, czy też potrzebujemy nowych przepisów, aby odpowiedzieć na to wyzwanie.”

 

Poza administracją i parlamentarzystami z obu partii jest mnóstwo branż i podmiotów żywotnie zainteresowanych położeniem kresu dominacji GAFA. Nie chodzi tylko o media tradycyjne i internetowe, które boleśnie odczuwają wysysanie dochodów reklamowych do Google’a i Facebooka, ale również firmy innego typu np. sieci handlowe czy deweloperów internetowych, którym trudno mierzyć się z ekspansjonizmem Amazona. Nawet niektórzy przedstawiciele Doliny Krzemowej nie są skłonni stać po stronie GAFA. Na przykład Yelp i Oracle krytykują Google za manipulowanie polityką regulacyjną z korzyścią dla siebie i podkradanie najlepszych programistów.

 

Podchodząc do problemu praktyk monopolitycznych trzeba, jak się wydaje patrzeć nieco szerzej niż tylko na aspekty finansowe. Nawet jeśli wiele usług Big Tech, takie jak media społecznościowe czy konta Gmail, nie wiążą się z opłatami za aktywację i utrzymanie, to konsumenci płacą przecież swoimi danymi od osobowych po dane, których udostępniania nie zawsze są świadomi, historiami zakupów czy podróży. Ile to jest warte dokładnie w przeliczeniu na użytkownika, trudno szacować. Jednak skoro Google i Facebook zarabiają grube dziesiątki miliardów na wykorzystywaniu tych danych, to jednak są to rzeczy wartościowe  w sensie biznesowym.

 

W tym międzynarodowym i globalnym kontekście proces Maciej Świrskiego przeciw Facebookowi przed polskim sądem wydaje się jeszcze ciekawszy. Mam nadzieję, że sąd nie ograniczy się do rozważań, na ile pan Świrski reprezentuje społeczność użytkowników Facebooka i czy naruszone zostały jego dobra osobiste. Sprawa ta ma znacznie ciekawszy wymiar ogólny i kontekst znacznie ważniejszy niż prywatny żal do serwisu internetowego. Czy sąd zechce na to właśnie tak spojrzeć, jak piszę wyżej, to oczywiście zależy już tylko od sądu.

 

Sprawa jest odroczona do 30 października.

 

Mirosław Usidus