Trzeba nauczyć się czytać znaki – DAGMARA DRZAZGA o warsztacie dziennikarki, autorki filmów dokumentalnych

Jak to się dzieje, że realizuję właśnie taki, a nie inny film dokumentalny? Że w którymś momencie następuje owo „sekretne porozumienie” z Nieznanym, decyzja zostaje podjęta i wyruszam w długą podróż? Od prawie dwudziestu lat kręcę filmy i dla mnie samej wybór tematu jest jedną z największych zagadek. Coś na skraju realności i metafizyki, co trudno wyjaśnić i nad czym – przyznaję – chyba nie do końca panuję.

 

Na potrzeby tej publikacji, sięgając też do własnych notatek, wracam do przeżyć sprzed ponad trzech lat. Nie jest to, oczywiście, łatwe. Natychmiast włącza się mechanizm autocenzury. Można pisać o filmie na sto sposobów, analizować warsztat, pokazywać zastosowane środki narracyjne oraz techniczne – czyli wziąć przysłowiowe „szkiełko” i dokładnie przyjrzeć się całości. I to jest bardzo dobre. Ja jednak pójdę tu inną ścieżką. Dla mnie kino jest nie tylko profesją czy pasją. Jest czymś więcej. To proces intymny. Jeśli zatem obiecałam szczerze opowiedzieć o początkach pracy nad Martwym sezonem, słowo się rzekło. Mam wrażenie, że wchodzę na drogę prowadzącą do mniej oświetlonych części głębokiego wąwozu.

 

Pierwszy raz pomyślałam o tym, żeby zrobić film o Rafale Wojaczku kilka lat temu. Byłam wtedy uczestnikiem festiwalu telewizji regionalnych w Koszycach na Słowacji. Tam poznałam Żmiciera Wajciuszkiewicza, białoruskiego barda, który śpiewał poezję Rafała. Powiedzieć „śpiewał”, to powiedzieć niewiele! Żmicier jest wspaniałym artystą, jego interpretacje nie mają równych sobie. Pamiętam tamto wzruszenie, kiedy słuchałam Wojaczka w jego wykonaniu! Zaprzyjaźniliśmy się ze Żmicierem, a on przyznał, że nauczył się języka polskiego ze względu na autora Innej bajki! Jednak myśl o zrealizowaniu dokumentu o Poecie tak jak nagle przyszła, tak i odeszła. I choć czasem powracała, szybko karcona była przez własne, osobiste „nie”! Dlaczego? Po pierwsze: o Wojaczku napisano już tak wiele książek, rozpraw, artykułów i analiz naukowych. Po drugie, powstały o nim filmy dokumentalne, reportaże, programy poetyckie, a także hipnotyzująca fabuła Lecha Majewskiego. Po trzecie i najważniejsze – jak tu się mierzyć z legendą i po co? Każdy z miłośników Rafała ma „swojego” Wojaczka, zatem co ja mogę jeszcze nowego dopowiedzieć? Nie ma sensu pakować się w projekt, który już na samym początku wydaje się być skazany na porażkę. Tak właśnie wówczas myślałam. Czasem jednak – zupełnie znienacka – dopisywałam kolejne sceny nieistniejącego filmu. Pojawiały się obrazy, wracałam do wierszy. Wątpliwości nie zmniejszały się ani na jotę. Mijały kolejne miesiące. Film we mnie rósł. I nagle poczułam, że dosyć tego! Nie można tak w nieskończoność! Potrzebny jest jakiś przełom. Moment, w którym wszystko się rozstrzygnie. Robię ten film, albo nie robię. I już! A jeśli nie robię, najwyższy czas to wszystko z siebie wyrzucić i zająć myśli czymś innym. Koniec. Kropka.

 

To był jeden z tych depresyjnych dni. Jesień albo wiosna, nie pamiętam. Na pewno szara, dżdżysta i zimna. Kilka godzin wcześniej przyjechałam do Biblioteki Śląskiej w Katowicach, a wizyta ta nosiła w mojej głowie znamiona czegoś prawie ostatecznego. Scenariusz był właściwie gotowy, nie szukałam więc biograficznych tropów. Chciałam, po prostu, wziąć do ręki „tamte” egzemplarze – Poezję z 1965 roku, w której debiutował, a potem majową Odrę z 1971 z jego ostatnimi wierszami. Na pewno ją czytał, bo kiedy umierał była już w kioskach. Wszystko to dobrze wiedziałam, ale musiałam dotknąć „autentyku”. Zauważyłam, że w jakiś dziwny sposób mam ten zmysł wyczulony. Gdziekolwiek jestem, przesuwam palcami po kamieniach, przedmiotach, drzewach. Widocznie jest mi to potrzebne; jakiś kontakt zmysłowy, pozawerbalny, instynktowny….

 

A zatem – pożółkły papier, podniszczone okładki, zagięte rogi stron. Szelest. Zapach druku przefiltrowany przez czas. Tylko tyle, albo aż tyle. Nic jednak się nie wyjaśniło. Widocznie „seans spirytystyczny” się nie powiódł. Duch nie zechciał się zmaterializować. Kompletna porażka. Niby czego się spodziewałam?

 

Znowu stałam na przystanku autobusowym. Zaczynały się popołudniowe godziny szczytu, tłum gęstniał, a ja chciałam już tylko wrócić do domu. Rafał, czy chcesz, żebym to ja zrobiła ten film?

 

Pytanie, śmieszne i może nie aż tak dosłownie, powracało przecież od jakiegoś czasu. Komu, tak naprawdę, je zadawałam? Na pewno było świadectwem mojego lęku. Jakkolwiek nie będę drążyć i dociekać „istoty rzeczy”, zawsze będzie to portret Rafała niepełny. Zbyt długo pracuję w dokumencie, żeby tego nie wiedzieć.

 

– No więc, chcesz? – powtórzyłam szurając czubkiem buta po mokrym asfalcie. – Jeśli tak, to daj mi jakiś znak!

 

A potem roześmiałam się z sama z siebie i swojej zuchwałości!

 

Autobus wreszcie podjechał. Był tak pełny, że ledwo weszłam do środka. Drzwi się zamknęły, ruszyliśmy. Stojący obok mężczyzna wydychał resztki przetrawionej wódki. Zrobiło mi się słabo i zaczęło mnie mdlić, pomyślałam, że zaraz zemdleję. Oby tylko dojechać do następnego przystanku! I nagle stało się coś, w co trudno mi do dzisiaj uwierzyć. Młody chłopak, chyba student, wyjął z kieszeni smartfona i zaczął swojej dziewczynie czytać na głos wiersze! Jechaliśmy, a on nie przestawał. Czasem tylko mówił: „Kochanie, posłuchaj, to takie piękne!” i czytał dalej. Od razu wyjaśnię: nie – nie był to Wojaczek, na moje ucho – Baczyński. Jakie to jednak mogło mieć znaczenie? W jednej sekundzie zostałam wyrwana z gorącego, cuchnącego wnętrza na inną orbitę.  Nie było już autobusu, ludzi, kwaśnego zapachu alkoholu. Istniała najczystsza, najprawdziwsza Poezja. Dlatego, kiedy wysiadałam, pomyślałam tylko: Rafał, dziękuję!

 

I już wiedziałam, że muszę zrobić ten film.

 

To wszystko mogłoby być literacką fikcją, albo sceną z filmu. Nie jest ani jednym, ani drugim. Życie napisało taki scenariusz. Kto wie, może gdybym wsiadła do innego autobusu, nigdy nie zrobiłabym filmu o Rafale?

 

Mówię o tym, żeby podkreślić, jak niewiele – przy całej wiedzy, doświadczeniu i umiejętnościach – znaczymy wobec rzeczywistości, która jest najlepszym reżyserem. Nasza rola polega na tym, aby się na nią otworzyć, zacząć „rezonować”. Trzeba nauczyć się czytać znaki, które są nam dane. One są jak ptaki. Jeśli ich nie zauważymy, za chwilę odfruną.

 

Praca nad Martwym sezonem trwała trzy lata. To był wspaniały czas spotkań z ludźmi, którzy  Rafała Wojaczka znali, przemierzania dróg, którymi się kiedyś poruszał i odkrywania na nowo jego wierszy. To była epoka wielkich emocji i świadomość ciągłego dotykania tajemnicy. Jeśli choć trochę z tego, czego doświadczyłam udało mi się przekuć w filmowe kadry, mogę czuć się zwyczajnie szczęśliwa.

 

Dagmara Drzazga