O kontrowersjach wokół kandydatów w wyborach do PE pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Do you speak..?

Przesadzona, delikatnie mówiąc, okazała się informacja o tym, że Jacka Saryusza-Wolskiego nie będzie wśród kandydatów PiS do Parlamentu Europejskiego. Kto kolportuje takie wieści, które potem znajdują się przez pół dnia w czołowych mediach tzw. głównego nurtu, ale nie tylko? Sam Saryusz-Wolski zaprzeczył tym rewelacjom i napisał na swoim profilu na „X”, że to nieprawda, że nie rezygnuje. Bo przecież PiS to nie jest ugrupowanie samobójców, ale dyskusje o obsadzie parlamentarnych list w partii opozycyjnej nie ucichły. Nie tylko zresztą po stronie opozycji.

Nie będę pastwił się nad tymi, którzy mają reprezentować prawicę. Zostawię to satyrykom. Ale z drugiej strony to nie wyborcy układają listy kandydatów, wyborcy po to zaufali jakiejś partii i dali jej mandat zaufania, aby obserwować te listy a przy kolejnym pobycie w lokalach, gdzie oddajemy głosy na naszych parlamentarnych reprezentantów wyciągnąć wnioski.

Na razie we wszystkich partiach panuje chaos. „Ci odlatują, ci zostają” – jak śpiewali kiedyś Skaldowie z Łucją Prus. Tak to już w tym PE bywa. „Kaśka przyszła, Mańka wyszła”. Buzek rezygnuje, Tusk dał Budkę, pół rządu i 40 proc. składów tzw. komisji śledczych.

Trudno to nazwać inaczej niż Wielką Emigracją KO i to nie tylko – chociaż w głównej mierze – zarobkową. Może politycy czołowej koalicyjnej partii, czyli PO, boją się, co będzie, jak ich w końcu wyborcy rozliczą? A to może przecież stać się. Kto bogatemu w „wybitnych polityków” zabroni? Nikt przecież z „szarych wyborców” do układanie list nie jest dopuszczony.

Trwa też chaos w PiS spotęgowany powrotem (który to już?) do polityki Jacka Kurskiego. Nikt z obecnych europosłów i kandydatów nie chce być na jednej liście z były szefem TVP. Dlaczego? Bo Kurski jest dobrym PR-owcem a doświadczenia ma za dziesięciu kandydatów.

Trzecia Droga z kolei zależna jest od swojej planety – matki, czyli PO. PSL i partia Hołowni chcą tak poustawiać listy w okręgach, aby mieć chociaż cień szansy na kilka – bardziej dwa niż cztery – mandaty. Lewica może, choć nie musi, jak w wyborach lokalnych, przyssać się do żywiciela, czyli znowu do PO – KO. Konfederacja zwaistuje zamieszanie w europarlamentarnej stawce, ale w niewielu miejscach na politycznej mapie Polski.

Na pewno w wyborach do PE powinny się liczyć, jak w żadnym innym politycznym przypadku, kompetencje. Banał powiecie? Banał, ale to prawda. Bzdury plotą ci, którzy opowiadają, że PE to taka nagroda za działalność polityczną w wielu partiach. Owszem tak jest, ale tak nie powinno być.

Reprezentacja KO w PE to zbiór ludzi, może z nielicznymi wyjątkami, którzy głosują w Brukseli przeciwko polskiej racji stanu. W tej rozbijackiej działalności prym wiodą oczywiście członkowie frakcji PZPR w KO – Miller, Cimoszewicz, Belka. Deklaracje przeciwko Polsce składają też ludzie z PSL i lewicy.

Jest i druga strona – PiS, a tu ostatnio mieliśmy w Brukseli kilka osób, które dało się słuchać, dało się słyszeć i zrozumieć i wszyscy wiedzieli, że  Jacek Saryusz-Wolski jest liderem tej grupy. Kompetentny, wykształcony, mądry. Sekundowali mu Patryk Jaki, Zbigniew Kuźmiuk, Anna Zalewska i Beata Kempa.

Ich konkurenci z polskiej frakcji w Europejskiej Partii Ludowej warczeli na swój własny kraj i głosowali przeciwko interesom Ojczyzny, byleby zaszkodzić PiS. No i jak się okazało to im się udało wygrać wybory parlamentarne. Pyrrusowe zwycięstwo PiS niczego obecnej opozycji nie nauczyło. Czy PiS przed wyborami jest w ślepej uliczce? Czy odważne hasła pomogą?

Kto więc będzie nas patriotów i tradycjonalistów reprezentował w UE? Dlaczego nie wyciąga się wniosków z tego co widać, słychać i czuć? Wiadomo, że w Brukseli dużo płacą. I dobrze, jeśli jest za co. Czy teraz znowu pojadą ludzie z mierną angielszczyzną? Może by pokazać jacy naprawdę są np. zapraszając do telewizyjnych programów na żywo po angielsku – jakiejkolwiek stacji. Z lewicowo-liberalnymi niech porozmawia np. Rachoń albo Wierzejski lub ktokolwiek z „Republiki, oczywiście dobrze po angielsku a z kandydatami PiS mogłaby rozmawiać np. Wysocka-Schnepf albo Olejnik (jeśli mówi in English) lub też ktokolwiek z redakcji międzynarodowej TVN. To powinien być element rywalizacji przedwyborczej kandydata. Niemoty językowe niech walczą o Sejm lub Senat.

Teraz, gdy kaskadowo przebiegają zmiany, na małych ekranach widać, że wszystkie stacje gorączkowo szukają nowych, zdolnych i predysponowanych telewizyjnie. Starych wykopano.

Wracając do głównego wątku, dlaczego teraz za granicę jako reprezentantów Polski opozycja wysyła ludzi „za zasługi”. Trzeba wysyłać najlepszych, nie za „dokonania” lecz za to co mogą zrobić dla Polski. Oczywiście, że mogą się również nie sprawdzić. Zawsze jest takie ryzyko. Jednak po weteranach dokładnie wiemy czego możemy się spodziewać. Czy sprawa lidera delegacji PiS w PE Jacka Saryusz-Wolskiego, czyli plotka o jego rezygnacji jest niebezpiecznie napiętą struną wytrzymałości? Nie sprawdzajcie, opozycjo, czy i kiedy pęknie.

 

Kolejna odsłona wyznań o radościach i smutkach WALTERA ALTERMANA (5)

Aby zrozumieć współczesność, dobrze jest sięgnąć do historii, bo jak wiadomo wszystko już było.

Od października 1934 do października 1935 roku, w Chinach miało miejsce zdarzenie zwane Długim Marszem lub Wielkim Marszem. Było to przegrupowanie Chińskiej Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej z prowincji Jiangxi w południowo-wschodnich Chinach do Chin północno-zachodnich. W czasie wojny domowej (1927–1934) Czang Kai-szek rozpoczął w 1930 roku cykl pięciu kampanii okrążających, mających na celu zniszczenie baz Komunistycznej Partii Chin. W październiku 1934 roku główne wojska KPCh zdołały przebić się przez pierścień armii Czang Kaj-szeka i rozpoczęły marsz w kierunku północnych Chin, po drodze łącząc się z pozostałymi siłami komunistycznymi.

W Długim Marszu uczestniczyło ok. 100 tysięcy ludzi. Siły komunistyczne przeszły przez jedenaście prowincji, przebywając 10–12 tys. kilometrów i w październiku 1935 roku dotarły do prowincji Shanxi. W czasie stoczonych podczas Długiego Marszu walk ze ścigającymi je siłami Kuomintangu wojska komunistyczne straciły prawie 50 procent swojego stanu osobowego.

Tło polityczne było mi potrzebne do przedstawienia faktów, że w czasie Wielkiego marszu chińscy rewolucjoniści poddawani byli ogromnej presji materialnej i duchowej. Materialna była taka, że wykańczała ich pogoda, nadludzki wysiłek fizyczny i głód. Presja duchowa zasadzała się na terrorze psychicznym, który rozpętał Mao. Wszędzie w swoich szeregach wietrzył on angielskich szpiegów, groźniejszych niż Czang Kai-szek. Mao urządzał nieustanne wiece, na których rozpętywał antyszpiegowską histerię. I nic nie miało do rzeczy, że żołnierze Wielkiego Marszu nigdy na oczy żadnego Anglika nie widzieli. Chodziło o wywarcie presji i zbudowanie atmosfery terroru wobec potencjalnych zdrajców.

Świadkowie tamtych lat twierdzą, że na jednym z wieców do bycia angielskimi szpiegami przyznało się ponad 10 tysięcy rewolucjonistów. Wtedy Mao im wybaczył, ale nakazał być jeszcze bardziej rewolucyjnymi członkami partii.

Co ta historia ma wspólnego ze współczesnością? Bardzo wiele, bo z rozbawieniem, od lat, obserwuję jak na każdym zakręcie dziejów uniżeni służalcy przegrywającej władzy, natychmiast wyrażają hołd zwycięskiej. Potępiając też swoje uprzednie pozycje polityczne i skłonności partyjne. W czasach bierutowski nazywało się to „samokrytyką”. Taki gość, które przyznawał się do „błędów etapu”, nie od razu wracał do łask nowej władzy, ale chronił życie i pracę.

Czy z końcem komuny skończył się kontredans służalców? Oczywiście, że nie. Transfery, przejścia spod kurateli jednej władzy pod skrzydła drugiej są zjawiskiem stałym, właściwie banalnym i śmiesznym.

Zbiorowe objawienia w PRL

Pierwsze zbiorowe objawienia miały miejsce zaraz po 1945 roku. Wtedy to dawni endecy i inni przyznawali się do błędów młodości i przechodzili pod opiekę najpierw PPR, a w chwilę później PZPR. O dziwo zajadłych przedwojennych konserwatystów w PZPR nie było wcale mało. Niektórzy mogli żyć spokojnie i nieźle zarabiać, choć wyższe stanowiska nie były im dawane.

Drugie objawienia miały miejsce pod roku 1956. Wtedy to z kolei zajadli stalinowcy, różnej maści oprawcy i zwykłe kanalie potępiały samych siebie, tłumacząc się, że byli oszukiwani, że nic nie wiedzieli o zbrodniach stalinowców. I władza im wybaczała. Przesuwano ich na stanowiska, na których nie rzucali się w oczy i jakoś tam żyli. W sumie za stalinizmu niektórym „opłacało się” być kanalią, tyle, że trzeba było bić się w piersi.

Trzecie masowe i najliczniejszy objawienia miały miejsce w roku 1980. Te dotknęły, czy też były łaską, głównie dla dziennikarzy. Pamiętam dobrze jak piszący przez lata ostre, bezkompromisowe wypracowania (artykuły) w gazetach RSW, czyli w gazetach PZPR, nagle pod wpływem masowego protestu robotników przejrzeli na oczy, jak nagle spadły im z tych oczu socjalistyczne łuski i dojrzeli jasność i błogość wolnego słowa.

Było i tak, że goście z TVP i Polskiego Radia (młodzieży powiadam, że innych stacji wtedy nie było) składali publiczne przeprosiny, kajali się, informując przy okazji kajania, że oni nic nie wiedzieli o „propagandzie sukcesu”. Twierdzili, że chcieli dobrze, że pisali tylko o pogodzie, cenach na warzywniakach i urokach wycieczek do Bułgarii.

Nastrój w 1980 roku był tak euforyczny, że lud wybaczył prawie wszystkim propagandzistom. Tym bardziej lud był łaskawy, że cieszyło go, iż tak znane „postacie” przystały do ruchu „Solidarności”.

Z nawróconych najbardziej mnie wzruszyły dwie osoby. Pierwszą była dama, która twierdziła, że jedna z gazet niecnie wykorzystywała jej nazwisko, sygnując nim wredne artykuły z marca 1968 roku.

Drugą osobą był facet, który codziennie w I Programie Polskiego Radia informował o kolejnych sukcesach władzy i radości społeczeństwa z tych sukcesów. Gdy nastała „Solidarność” człowiek ów ogłosił publicznie otwarty list do Macieja Szczepańskiego, szefa Radiokomitetu, w którym to liście zarzucał Szczepańskiemu, że oszukał go, że wykorzystał jego młodzieńczy entuzjazm w niecnych propagandowych celach. Nadto – co oczywiste – ów młody dziennikarz wyjaśniał, że władza ukrywała przed nim straszny stan polskiej gospodarki, prześladowanie twórców i brak możliwości podróżowania na Zachód. W nagrodę za tak szczerą postawę dziennikarz został delegatem na historyczny I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność”, jesienią 1981 r. w hali Olivii, gdzie „robił” za żywy przykład pastwienia się komuny nad prostym dziennikarzem.

Oboje wyżej opisani dziennikarze ślicznie urządzili się nowej Polsce, a nawet uchodzili za autorytety.  Śmieszne? Nie bardzo, raczej smutne.

Olśnienia dzisiejsze

Nie minęło jeszcze pół roku od objęcia rządów przez nowe władze, a ruch olśnionych trwa i potężnieje. I coraz więcej znanych dziennikarzy daje publicznie do zrozumienia, że choć byli na etatach w rządowych mediach, choć występowali na antenach, choć w dyskusjach opowiadali się za PiS, to jednak w głębi serca byli po stronie wolnych mediów. Coś im nie pozwalało wtedy wypowiedzieć tego, co im naprawdę „w duszy grało”, ale grała im prawda.

Czy chęć zachowania etatów w państwowych mediach może aż tak przemielić człowieka, że sam siebie się wyprze? Widać może, choć widok takich „przemielonych” jest okropny. I potwornie smutny. Ilu może być prawdziwie twardych ludzi na milion? Nietzsche powiadał, że najwyżej 5 procent, reszta to miazga.

 

 

 

WALTER ALTRMANN: Co mnie śmieszy, co mnie smuci (4)

Śmieszą mnie politycy. Indywidualnie i jako grupa, niezależnie od orientacji ideowej. Zresztą z ideami u polityków też mamy śmieszny kłopot, bo większość z nich jak ognia wystrzega się jednoznacznego przypisywania do jakichś jednoznacznie określonych idei.

W dawnych czasach było prościej. Najczęściej sygnowano się jako lewica, komuniści, ludowcy, prawica, demokraci, a dzisiaj większość europejskich partii ma nazwy wieloczłonowe – na przykład socjal-demokraci. I nie wiadomo, ile w nich jest socjalizmu, a ile demokracji? A Nowa Lewica? Czyż nie budzi od razu niepokoju, los starej lewicy?

Bywają też partie dwuczłonowe, jak Prawo i Sprawiedliwość, i z tej nazwy też nie wiadomo kim są. Czy bardziej za prawem, czy za sprawiedliwością? Bo przecież prawo to kanon zasad, a sprawiedliwość niekoniecznie musi się tym prawem kierować, bo mamy przecież sprawiedliwość ludową, znamy karzące ramię sprawiedliwości, gdy obiecywano (za komuny), że jak kogoś to ramię dopadnie, to marny z nim koniec.

Istnieje też u nas Koalicja Obywatelska, która to nazwa jest wielce zagadkowa, bo koalicja to porozumienie, pakt, związek, ale dlaczego obywatelska? Wszak status obywatela mamy w państwie wszyscy.

Mówiąc krótko – mistrzami w wymyślaniu nazw partyjnych to my nie jesteśmy. I ta nieudolność jest bardzo śmieszna.

Wybory za wyborami

Ledwo co opadły emocje po wyborach parlamentarnych i samorządowych, a już, lada dzień, mamy mieć wybory do Parlamentu Europejskiego. I ku memu zdziwieniu partie, które odsądzają Unię Europejską od czci i wiary, też wystawiają swoich kandydatów. Nie boją się, że ich eurodeputowani przesiąkną w Brukseli miazmatami degeneracji moralnej i ideami bezpaństwowości? Teoretycznie wszyscy kandydaci mają mocno ugruntowane idee, ale diabeł unijny przecież nie śpi.

Inna rzecz, że partie wystawiają w szranki ludzi, którzy mają mocne pozycje w swych organizacjach i szkoda chyba wstawiać taki silnych ideowców? Ale pojawiają się też na listach osobnicy, którzy trochę podpadli, z którymi jest kłopot i lepiej by było – dla ich macierzystych partii – jakby na kilka lat z widoku zniknęli.

Bardzo to zabawne. A na poparcie mej tezy przywołam zdanie wielkiego Stanisława Ignacego Witkiewicza, który w „Szewcach” napisał: „Dopóty nie będzie dobrze, dopóki nie zaprzestanie się wysyłania zdrajców na placówki dyplomatyczne”.

Politycy jak soki

Zdarzają się też zabawni politycy, którzy z niejednego pieca chleb już jedli, czyli że byli już w wielu partiach. Takich osobników do zmiany braw partyjnych zawsze zmusza ogromnie wysokie mniemanie o sobie samych. Okoliczności są różne, bo zdarza się, że któregoś polityka jego rodzima partia wyrzuci z hukiem, albo wypchnie po cichu z pierwszych miejsc na dalsze, ale rzadko się zdarza, żeby ktoś taki obraził się, rzucił politykę i wziął się do normalnej pracy.

Dlaczego? Bo nasi zawodowi politycy najczęściej nie mają żadnych osiągnięć zawodowych, poza wielokrotnym byciem posłem czy senatorem. Jest jeszcze gorzej, bo politycy młodzi, poza dyplomami studiów, nie mogą legitymować się żadnym dorobkiem zawodowy. Więc gdzie mają odejść z polityki? W nicość? Mają się auto anihilować?

Dlatego nasi politycy są jak soki, ale wieloowocowe. Co jest śmieszne, ale w skutkach dla nas wszystkich może być tragiczne.

Politycy ponadpartyjni

Polityka ma widać jakiś mroczny urok, że ściąga na swoje polityczne pole ludzi zadufanych w sobie, kochających namiętnie, ale jedynie siebie. Taki osobnik często, gdy rodzima partia nie chce już jego liderowania, odchodzi do innej partii. I natychmiast przystępuje do kopania swych jeszcze wczorajszych kolegów. Oczywiście wszystkie stacje telewizyjne łase są na zamieszczanie jego frustracji i agresji – bo jednak coś się dzieje.

Świetnym tego przykładem (czyli najgorszym przykładem) jest Leszek Miller, który dwukrotnie był szefem SLD i dwukrotnie z tej partii z hukiem odchodził. Bo nie mógł być drugim lub trzecim na wewnętrznej liście rankingowej SLD. Zupełnie jak Cezar, który wolał być pierwszym w Ostii, niż drugi w Rzymie.

Za pierwszym razem Leszek Miller wystartował nawet do Sejmu z listy Leppera – i poniósł sromotną klęskę. Okazało się bowiem, że ludzie poprzednio nie głosowali na Leszka Millera jako takiego, ale na partię, której przewodził.

Jednostka – zerem, jednostka – bzdurą,

sama – nie ruszy pięciocalowej kłody,

choćby i wielką była figurą

– pisał Majakowski, ale który z dzisiejszych przywódców partyjnych czyta poezję?

Smuci mnie i zawstydza obecna rola Leszka Milera, jako wiecznego malkontenta i podręcznego krytyka lewicy dla naszych stacji telewizyjnych. I wcale mnie to nie śmieszy, bo kiedyś lubiłem go.

I tak to się przeplata śmiech ze smutkiem, zażenowanie cudzą małością z rozbawieniem głupotą.

 

      

Adam Mickiewicz prowadzący m.in. Julisza Słowackiego i Zygmunta Krasińskiego ku lepszej przyszłości Polski. Część obrazu Jana Styki Polonia (1891) Fot.: domena publiczna, m.in. Wikipedia

Co śmieszy, a co smuci WALTERA ALTERMANNA: Wielkie przeznaczenie (3)

Jedną z najbardziej śmieszących mnie a zarazem jedną z najbardziej  przerażających mnie doktryn, jakie opanowały umysły Polaków, jest mesjanizm. Myśl o przeznaczeniu naszego narodu do „wyższych, boskich celów” zrodziła się w polskich umysłach w pierwszych dziesięcioleciach XIX wieku.

Najgłośniej i najdobitniej sformułował ją Adam Mickiewicz, nasz największy poeta. Po raz pierwszy wypowiedział ją wieszcz Dziadach, w części III. Poeta ukazał tam Polskę jako ukrzyżowanego Chrystusa narodów. Co znaczyło tyle, że żadne cierpienie Polaków nie idzie na marne, bo służy odkupieniu całego świata. Z tak przyjętego dogmatu wynika również, że w planach Boga owo cierpienie ma swój święty cel, bo służy odkupieniu win wszystkich mieszkańców globu.

Tym samym Mickiewicz mówi do swych rodaków, że są wyjątkowi i własne cierpienia muszą przyjmować z pokorą. da się z tego wysnuć i taką przesłankę, że czym nasze cierpienia są większe, tym lepiej dla sprawy. Z myśli Mickiewicza wynika również i to, że jesteśmy narodem szczególnym, wybranym, innym i lepszym od innych nacji. A to już jest powód do dumy, dziwnej, ale dumy.

Polacy po klęsce powstania listopadowego

Trzeba powiedzieć, że najpierw rozbiory a potem klęska Napoleona i powstania listopadowego spowodowały wśród Polaków nastroje wręcz defetystyczne i abnegackie. Oczywiście większość ówczesnych elit wiedziała, że walną winę za rozbiory ponoszą sami Polacy, którzy dopuścili do osłabienia, a w konsekwencji do rozpadu swojego państwa. Czym innym jest jednak wiedzieć, a czym innym przyznać się do win przodków. Szlachecka duma nie pozwalała naszym elitom do publicznego bicia się w piersi i posypywania głów popiołem, bo utraciłaby moralne prawo do posiadania niewolnych chłopów i majątków. Spośród naszych pisarzy właściwie jedynie Juliusz Słowacki sumiennie rozliczał naszą historię.

Reszta natomiast pisarzy i myślicieli wolała szukać win u innych, byle nie u siebie. Tym innym przewodził oczywiście Adam Mickiewicz, który zamiast rozliczeń  snuł chwalebne opowieści w miłych okolicznościach przyrody oraz wśród przedstawicieli wesołego ludu. Jak w „Panu Tadeuszu”. Niemniej problem z odpowiedzialnością był. I tu na ratunek zasmuconym Polakom ruszyła filozofia mesjanistyczna, która w cierpieniach naszego narodu widziała święty, wielki cel.

Mesjanizm biblijny i polski

Koncepcja polskiego mesjanizmu rozwinęła się po klęsce powstania listopadowego i była próbą tłumaczenia poniesionych ofiar i cierpień jako niezbędnego warunku do wypełnienia przez naród polski swej szczególnej misji w dziele wyzwolenia i uszczęśliwienia wszystkich ludów Europy, czyli świata.

Mesjanizm pojawił się najpierw w religii Izraela i odnosił się do końca istnienia świata. Jej przesłaniem jest mająca nadejść epoka mesjańska, którą charakteryzować będzie wolność polityczna, doskonałość moralna i ziemskie szczęście dla ludu Izraela w jego własnej ziemi. Jest ta filozofia ściśle związana z oczekiwaniem pojawienia się Mesjasza, który zbawi świat. Idea mesjanizmu obecna jest w nauczaniu Biblii oraz Talmudzie. Następnie mesjanizm następnie stał się główną ideę chrześcijaństwa, którego już sama nazwa znaczy „mesjanizm”, bo z greckiego „Christos” to „Mesjasz”.

W chrześcijaństwie, powstałym w łonie judaizmu, od początku nadzieję mesjańską próbowano oczyścić z elementu politycznego i narodowościowego. Inspirowane religią idee mesjanistyczne pojawiały się również poza judaizmem i chrześcijaństwem, w dziełach filozoficznych i literackich. Filozofie mesjanistyczne rozkwitły w pierwszej połowie XIX w. w ramach ogólniejszego nurtu krytyki racjonalistycznej filozofii oświecenia.

Nie wszystkie mesjanizmy filozoficzne przewidywały też osobowego mesjasza (czy to Chrystusa, jak Cieszkowski, czy też w postaci wybitnej jednostki, jak Andrzej Towiański). Część z nich mesjański charakter przypisywała kolektywom, np. narodom (Adam Mickiewicz), klasom społecznym (Henri de Saint-Simon, Anatolij Łunaczarski), armiom, czy takim bytom jak duchy przodków czy filozofia (Józef Hoene-Wroński).

Andrzej Towiański – mistyk czy szpieg?

Cechą charakterystyczną mesjanizmu jest m.in. to, że był w dużej mierze formułowany w dziełach literackich, a nie ściśle filozoficznych. Dla wielu polskich mesjanistów zbawienie łączone było z wyzwoleniem narodu polskiego spod władzy zaborców. Za wybitnych filozofów mesjanistycznych uważa się Józefa Hoene-Wrońskiego, Augusta Cieszkowskiego, Adama Mickiewicza, Zygmunta Krasińskiego. Najważniejszą grupą mesjanistyczną było, skupione wokół Andrzeja Towiańskiego, „Koło Sprawy Bożej”.

Owo Koło było ruchem moralno-religijnym. Powstało w Paryżu z inicjatywy Andrzeja Towiańskiego w 1842 r. i działało do 1878 r. Towiańczycy wierzyli w nadejście nowej epoki, przybliżającej nadejście Królestwa Bożego na ziemi, doniosłą rolę narodu polskiego w procesie dziejowym, krytykowali również zinstytucjonalizowane formy religijne. Byli przekonani, że każdy człowiek posiada wewnątrz siebie ukrytą wiedzę absolutną ofiarowaną mu przez Boga. Do Koła należało wielu przedstawicieli polskiej emigracji, m.in. Adam Mickiewicz i Seweryn Goszczyński

Andrzej Tomasz Towiański (ur. 1 stycznia 1799 roku na Litwie, zm. 13 maja 1878 roku w Zurychu.  Współcześni poświadczają, że był człowiekiem o niezwykle silnej osobowości i charyzmie. Towiański był ziemianinem i pochodził z Wileńszczyzny. Studiował prawo na Cesarskim Uniwersytecie Wileńskim. 11 maja 1828 w tamtejszym kościele oo. Bernardynów doznał objawienia religijnego, co utwierdziło go w przekonaniu, że walką z bronią w ręku, wynikającą z nienawiści do drugiego człowieka, nie da się zmienić rzeczywistości na lepszą. W roku 1840 zostawił rodzinny majątek i rodzinę (w tym piątkę dzieci) i udał się do Paryża, gdzie po klęsce powstania listopadowego przebywała polska elita.

W 1842 roku został usunięty z Francji pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji. Dwukrotnie udawał się do papieża, aby przekonać go do rewolucji chrześcijańskiej, tj. wprowadzenia zasad ewangelicznych w stosunki międzynarodowe. Niewpuszczony przed oblicze papieskie, pisał listy do Piusa IX, na które nie otrzymał odpowiedzi.

Idee Towiańskiego były połączeniem mistycyzmu z konkretnymi ideami politycznymi, odnoszącymi się bezpośrednio do sytuacji w Europie, do losu Polski i Polaków. Jednym z podstawowych założeń towianizmu było przekonanie, że w proces historyczny włączone są posłannictwa poszczególnych narodów, ze szczególnym uwzględnieniem Polaków, Francuzów i Żydów. Towiański odrzucał instytucję Kościoła w jej XIX-wiecznym kształcie. Domagał się kościoła wewnętrznego, duchowego. Dla patriotów polskich najbardziej kontrowersyjne były jego idee prymatu Sprawy Bożej nad sprawą niepodległości Narodu.

Towianizm głosił potrzebę autentycznego naśladowania Chrystusa, widzenia bliźniego nawet we wrogu politycznym. Dlatego Towiański był oskarżany o brak patriotyzmu, a nawet szpiegostwo. Nie wchodząc w dalsze szczegóły filozofii Towiańskiego, trzeba powiedzieć, że człowiek ten dość skutecznie zabełtał w głowach wielu największym z polskich emigrantów w Paryżu. Po dziesięcioleciach odnaleziono ponoć dokumenty stwierdzające, że jego podróż i pobyt we Francji opłaciły rosyjskie tajne służby. Celem tych służb była kontrola polskiej emigracji oraz działania rozbijające jej jedność.

Skutki

Niestety idee mesjanistyczne bardzo się spodobały wielu Polakom. Bo zdejmowały z nas najmniejszą choćby odpowiedzialność za słowa i czyny. Skoro bowiem jesteśmy jedynie pionkami na boskiej szachownicy, jeśli tak czy tak czeka nas ziemski raj, to nie trzeba nic robić. A nawet jeszcze wyraźniej – czym z nami gorzej, tym lepiej.

Dla wielu rodaków jesteśmy narodem wybranym, zaraz po Żydach. Albo nawet przed narodem Izraela. To szaleństwo neo-mesjazmu jest groźne, bo znosi z Polaków jakąkolwiek odpowiedzialność za stan państwa i narodu. Jest to oczywiście bardzo wygodne dla duchów leniwych. A jeśli dodamy do tego jeszcze ustawiczną „działalność złych duchów” działających na naszą szkodę, to właściwie mamy piekło na ziemi, czyli raj.

Bardzo to wszystko jest smutne, a przez to bardzo śmieszne. Albo odwrotnie.

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Wielka ucieczka do Brukseli

W środowisku najbardziej zajadłych „obrońców demokracji” zapanowała konsternacja. Najważniejsze nazwiska rządu Tuska chcą uciec do Brukseli. Ale jak to? W trakcie „rewolucji”?

Gdyby to był jeden minister, nawet Bartłomiej Sienkiewicz, to byłaby pewnie sensacja, a co dopiero tylu? Minister braku kultury i pogardy dla dziedzictwa narodowego z pewnością zasłużył się w oczach tych dla których jedynym istotnym punktem programu Donalda Tuska jest osiem gwiazdek. Niczego nie zbudował, nie wprowadził żadnego nowego porządku, za to najwyraźniej skutecznie, siłowo i bezprawnie zrujnował media publiczne. Wsławił się cenzurą wystawy Ignacego Czwartosa i niszczeniem instytucji kultury.

Dyla do Brukseli

Nie wiadomo czym się wykazał minister braku aktywów państwowych Borys Budka, ale minister spraw wewnętrznych i brutalności Marcin Kierwiński w oczach najbardziej krwiożerczej „demokratycznej” tłuszczy zdążył się zasłużyć potraktowaniem rolników i ich zwolenników podczas protestu 6 marca 2024 roku. Zdawałoby się bohaterowie ulicy w trakcie wielkiego dzieła, ale nie, zwrot o 180 stopni i dyla do Brukseli.

A na tym nie koniec, Wielcy Platformerscy Śledczy, przez złośliwych nazywani na cześć bohaterów czeskiej animacji znanej w Polsce jako „Sąsiedzi” – Pat i Mat – Dariusz Joński i Michał Szczerba. Dopiero co zostawali przewodniczącymi „wielkich komisji śledczych, które miały zaorać PiS”. To już? PiS zaorany? A Kamila Gasiuk-Pihowicz, która dopiero co zapowiadała „początek końca neo-KRS”, w której skład złośliwym zrządzeniem Tuska weszła? Już z KRS skończyła? No chyba, że planuje to zrobić z trzeciego miejsca listy warszawskiej listy KO.

„Słabo to wygląda”

Czy można się więc dziwić pewnemu zaskoczeni w najbardziej krwiożerczych „demokratycznych” bańkach informacyjnych? Jedni jeszcze bez większego entuzjazmu usiłują przekonywać, że „PO potrzebuje silnych jedynek” (króciutka ta ławeczka „partii elit”), ale inni już piszą, że „słabo to wygląda niestety”, że „za rok tego rządu już nie będzie”, że „nie pójdą na wybory” i, że co najgorsze „PiS się cieszy”.

Skąd te wątpliwości, skąd ten defetyzm? Ten jakby brak wiary bejsbol Tuska? Ano może stąd, że jakby tego nie fryzować, to nijak nie przypomina to taktyki pewnych siebie konkwistadorów „demokracji”. Gdybym miał się tu pokusić o „skrajnie prawicową” przecież i nacechowaną, jak zwykle, pewną dozą typowo „populistycznej” paranoi i myślenia życzeniowego, spekulację, posunąłbym się do tezy, że ktoś tu narobił w zbroję, do kogoś dociera świadomość konsekwencji „przywracania” „demokracji” na rympał, z łamaniem prawa, przemocą i gwałtem na podstawowych standardach. Konsekwencji jak najbardziej karnych. Przy takiej świadomości ma prawo wzrosnąć pragnienie posiadania immunitetu, choćby to się miało i „silnym razem” nie spodobać.

Słyszę oczywiście te wszystkie tłumaczenia jakoby miał to być „odwrót na z góry upatrzone pozycje”, jednak w swojej ułomności nie potrafię nie widzieć tam raczej szczurów uciekających z tonącego (?) okrętu.

Karykatura przedstawiająca króla Belgów Leopolda II, który dzieli się afrykańskimi posiadłościami Brukseli - tutaj z Rosją (?) i Niemcami

Remanenty WALTERA ALTERMANNA: Co mnie śmieszy, co mnie smuci (2)

Najbardziej z wszystkich zachowań śmieszy mnie (ale i przeraża) zakłamanie. Ludzie wolą być postrzegani bardziej jako ideowcy, niż osobnicy kierujący się przyziemnymi interesami. Nie wiedzieć czemu ci, którzy dla marnego grosza są gotowi zrobić każde świństwo, sprzedać ojca i matkę, wyrzec się wczoraj jeszcze żarliwie wyznawanej wiary… Ci wszyscy zawsze tłumaczą się, że kierowała nimi wyższa moralna bądź ideowa konieczność.

Pół biedy, gdy zakłamane są jednostki, gorzej, gdy zakłamanie dotyka całe narody i państwa. Nie znam w historii i współczesności żadnego państwa, którego władze i obywatele przyznawaliby się do tego, że podbijali sąsiadów, okradali inne narody jedynie w imię pomnażania własnych majątków.

Ucieszny i smutny kolonializm

Bardzo ucieszne są tłumaczenia wszystkich państw kolonialnych, które uzasadniały swoje podboje własną wyższością moralną, religijną i kulturotwórczą. Anglicy, Hiszpanie, Holendrzy, Francuzi, Niemcy, Portugalczycy, Rosjanie, Turcy a nawet naród tak nieliczny jak Belgowie – wszyscy oni tłumaczyli sobie i światu, że musieli podbijać Afrykę, obie Ameryki i Azję, bo przecież ludy zamieszkujące te kontynenty wręcz oczekiwały zaznajomienia ich z europejską kultury i katolicyzmem, jako najwyższymi formami duchowymi i materialnymi.

Jednakże, niektóre z podbijanych narodów walczyły ze swymi europejskimi dobroczyńcami, ale to tylko dlatego, że nie rozumiały swojego wiekuistego interesu. Gorzej, czyli jeszcze śmieszniej, bo kolonizatorzy oczekiwali i do dzisiaj oczekują wdzięczności tych niegdyś podbijanych narodów.

Kto mi nie wierzy, niech sięgnie do podręczników szkolnych Wielkiej Brytanii, w których jeszcze dzisiaj, całkiem serio, informuje się dzieci i młodzież o wiekopomnej cywilizacyjnej roli Brytyjczyków w dzisiejszych Indiach, Pakistanie, Chinach, Afganistanie i wielu innych państwach.

Muszę też wspomnieć o Niemcach, tłumaczących swój udział w rozbiorach Polski miłosierdziem wobec Polaków, którzy to bez Niemców nie byliby w stanie moralnie się rządzić samemu. Podobnie tłumaczyli się Austriacy i Rosjanie. Tyle tylko, że tym ostatnim mało kto wierzył, bo to jednak naród po trosze azjatycki, czyli gorszy. Ta segregacja naszych zaborców też jest śmieszna. Bo wszyscy trzej byli po jednych pieniądzach.

Tu zauważę też, że ani nam Polakom, ani narodom Bałkanów, Czechom, Słowakom i Ukraińcom do głowy nie przychodzi, żeby uznać podboje austriackie za dobrodziejstwo. Tym bardziej, że bogactwo i przepych Wiednia nie powstały z ciężkiej pracy rdzennych Austriaków, ale z okradania narodów podbitych.

I to akurat nie jest śmieszne, bo przysłowiowa nędza galicyjska i okrutna bieda Bałkanów nie wzięły się same z siebie, ale jako skutek łupieżczej polityki Wiednia.

Śmieszna herbatka w Bostonie

Od czasów powstania Stanów Zjednoczonych trwa śmieszna, do rozpuku. propaganda wszystkich ich rządów, które za cel główny stawiają sobie szerzenie w świecie demokracji i wolności.

W dniu 4 lipca 1776 r. ogłoszono Deklarację Niepodległości 13 Kolonii i proklamowano powstanie Unii pod nazwą Stany Zjednoczone Ameryki. Do dzisiaj USA przestawiają ten fakt jako rewolucję w imię wolności. A tak naprawdę Amerykanie zbuntowali się przeciw właścicielowi tych ziem, czyli Anglii.

Bo przecież jest prawda niezbitą, że to Anglicy podbili te ziemi i zagospodarowali. Anglicy przybyli do Jamestown w Wirginii w 1607 r. Ich relacje z rdzennymi mieszkańcami od początku były chłodne.

Wojna siedmioletnia z Francją podwoiła brytyjski dług publiczny. Aby ustrzec się przed ewentualnym atakiem ze strony Francji, Brytyjczycy potrzebowali pieniędzy na stałe stacjonowanie garnizonu w koloniach powstałych wzdłuż wschodniego wybrzeża USA.

Charles Townshend, minister skarbu, wprowadził nowe cła na kolonialny import szkła, ołowiu, farby, papieru i herbaty. Takie rozwiązanie miało pomóc w zebraniu środków na stacjonowanie wojsk brytyjskich wzdłuż zachodniej granicy. Seria ustaw doprowadziła do masakry bostońskiej w 1770 r.. Wówczas wojska brytyjskie zastrzeliły pięciu mieszkańców Bostonu. Wprowadzone przez Townshenda cła zostały zniesione tego samego dnia. Zachowano jedynie podatek od herbaty – jako symbol supremacji parlamentu.

Protesty sprzyjały budowaniu kolonialnej jedności. Przyjezdni Europejczycy zaczęli zdawać sobie sprawę, że mają ze sobą więcej wspólnego niż z Brytyjczykami. Po uchyleniu niekorzystnych ustaw niezadowolenie wśród kolonizatorów zaczęło jednak słabnąć.

Bostońska herbatka bez cukru i lukru

Czyli było tak, że koloniści nie chcieli płacić podatków właścicielowi tych ziem, czyli Anglii. Zastanówmy się, czy to rzeczywiście owo metafizyczne pragnienie wolności spowodowało bunt, czy też może przyziemna troska o własne i interesy? Biorąc pod uwagę kto stał na czele buntu, a byli to znamienici i jedni z najbogatszych mieszkańców ówczesnej Ameryki Północnej, trzeba powiedzieć, że zbuntowali się ci, którzy zaczęli tracić najwięcej.

Wolność reglamentowana

Interesujące jest to, że następne duże wydarzenie w dziejach USA miało niemal identyczny przebieg, bo z kolei w roku 1861 mieszkańcy Południa zbuntowali się przeciw prawu narzucanemu przez Północ. Tym razem chodziło o wolność dla czarnych niewolników, którzy – według Północy – bardziej przydaliby się w okolicach Nowego Jorku i Chicago, jako wolni już robotnicy, w powstających właśnie wielkich fabrykach.

I o dziwo, po niemal 90 latach od bostońskiej herbatki, Północ zapomniała o prawie do wolności każdego człowiek. I wystąpiła zbrojnie przeciw Południu. Ta dwoistość zasad wolności jest naprawdę zdumiewająca. Bo nie o jakąkolwiek i czyjąkolwiek wolność tu chodziło, ale o biznes.

No tak, ale czyż powiedzenie, że za rewolucją z 1776 roku i wojną secesyjną w latach 1861-65 stały pieniądze i spodziewany zysk, nie byłoby niskie, choć szczere? Oczywiście! I dlatego USA dumnie mówią o sobie jako ojczyźnie wolności i demokracji, bo tak jest bardziej elegancko.

Czy to nie śmieszne? Bardzo. Bo dla mnie „Deklaracja Niepodległości Stanów Zjednoczonych” jest jednym z najlepszych opakowań marketingowych biznesu w historii.

Wolność, czyli podbój Meksyku

Z tą wolnością Amerykanów jest i tak dziwnie, że przyznając ją sobie, nie chcieli respektować jej u sąsiadów.  Gdy Meksyk zyskał niepodległość w 1821 r., Amerykanie przejęli od niego Florydę. Meksykański rząd odmówił jednak sprzedaży USA kluczowych obszarów (Kalifornii i Teksasu). W odpowiedzi kongres USA uchwalił przyjęcie Teksasu jako 28. stanu w 1845 r. Tak zaczęła się wojna amerykańsko-meksykańska. Meksyk tę wojnę przegrał i musiał sprzedać USA nie tylko terytorium Kalifornii i Teksasu, ale także Nowego Meksyku, Arizony, Utah, Wyoming i Kolorado. Dostał za to zaledwie 15 mln dolarów.

Nie mówię, że USA nie są wielkim, dynamicznym i innowacyjnym państwem, bo są. Mówię jedynie o tym, że ich propaganda i autopromocja są śmieszne. Choć strach się śmiać.

 

 

Zdj. Pusta widownia to nie jest obraz polskiego baletu, ale pusta głowa urzędników od emerytur czasem staje się faktem... Fot. HB

Są sukcesy, ale, jak pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI, jest też: Dziadostwo kulturalne

Zacznę pozytywnie. Nawet bardzo: wystawiony właśnie w Teatrze Wielkim w Warszawie w Operze Narodowej balet „Pinokio” to wielki sukces. Wspaniała przygoda dla tych, którzy dostaną się na spektakl. Kaskada pomysłów choreograficznych (ponoć nowej młodej artystki), bajeczna scenografia, muzyka scalona z wizją jak serce z aortą, albo obłoki na niebie pchane wiatrem. Dwie i pół godziny kontaktu z prawdziwą sztuką.

Owszem, trzeba zapłacić, bo to sztuka kosztowna. I teatr przepiękny, i naprawdę wielki. I wspaniali artyści. Brawo panie  dyrektorze Waldemarze Dąbrowski i panie dyrektorze baletu Krzysztofie Pastorze. Dowiaduję się wprawdzie, że osobę odpowiedzialną za technikę właśnie zwolniono z pracy. Bo ponoć była zbyt wymagająca. Nie wiem jak było naprawdę ale my zwykli widzowie patrzymy przede wszystkim na efekty.

W Wielkim wszystko gra – począwszy od „frontmenów” witających w drzwiach gości poprzez szatniarki i obsługę widowni. Tylko windy macie kiepskie, zacinają się i wloką. Ale dość delikatnej krytyki. Teraz pójdę „na grubo”. Będzie szerzej i głębiej.

Gdyby żył pan Jerzy Waldorff zaryczałby ten trybun kultury tubalnym głosem w sprawie bardzo ważnej, drastycznej, kompromitującej całą naszą współczesną działalność w temacie kultura. Niestety nie żyje już od lat. A tu narodziło się wiele zła. Na pewno srogo napiętnowałby ludzi „od kultury”.

W 2008 roku postraszono tancerzy i tancerki że zostaną im zabrane emerytury. Powód? Bo pracują – czyli tańczą – zbyt krótko. Nieważne że tańczyć w balecie można tylko do pewnego wieku. Nieważne, że ich zawodowa droga życiowa to wieloletnie studia i niezwykle ciężka praca. Bolesne ćwiczenia, a potem wysiłek fizyczny, do którego trudno coś nawet porównywać. Przez lata wytrzymywali ból i mękę całego ciała by  doskonalić się w unikalnej profesji. ZUS zadecydował: to wszystko trwało zbyt krótko. Pieniądze się nie należą.

Podniósł się wprawdzie krzyk protestu, ale i tak w 2010 roku – 14 lat temu zabrano tancerzom i tancerkom baletu emerytury. Ludzie, którzy powinni ich bronić zaakceptowali to draństwo. Ponoć próbowano, protestowano, ale nic to nie dało. Bełkot urzędniczy i tchórzostwo odpowiedzialnych za kulturę przesądziły. Definitywnie zabrano tancerzom emerytury. To był szok i klęska prawdziwa ludzi sztuki. Dla nich zabrakło pieniędzy. Mimo wspaniałych światowych sukcesów polskiego baletu, mimo znamienitych teatrów baletu i pięciu szkół baletowych w kraju. Dotknęło to ponad dwa tysiące tancerzy.

Potem zaczęła się i trwa nadal kilkunastoletnia bezużyteczna paplanina – spotkania, artykuły, puste słowa. Trwa urzędnicza przepychanka. Nic z tego nie wynika. Idiotyczne, nieżyciowe propozycje. Tylko pensje decydentów niby kulturalnych rosną. Ostatnia była już wiceminister w resorcie przy Krakowskim Przedmieściu rzekła przed odejściem: „To był błąd legislacyjny”. I tyle usprawiedliwienia.

Na premiery, gale, całe to decydenckie towarzystwo wyfraczone, umedalowane chętnie przybywa. Pcha gęby do kamer, a usłużni to nagrywają. Jednej z byłych  tancerek w Teatrze Wielkim nawet się udało. Nie ma emerytury ale jest szatniarką. Inni mają się przekwalifikować. Trzeba mieć sporo tupetu i bezczelności by snuć takie pomysły.

Bito im entuzjastycznie brawo, byli idolami. Dzisiaj cierpią biedę. Zmienił się rząd. Ale nie zmieniło się traktowanie tancerzy. Ostatnio znowu usłyszeli: „Nie ma pieniędzy na wasze emerytury. Czekajcie”.

Obojętność. Odkładanie sprawy ad calendas graecas. Matki potencjalnych tancerek i tancerzy, dziś jeszcze dzieci – już nie chcą ryzykować. Liczba zgłoszeń do pięciu istniejących szkół baletowych drastycznie spadła. Po co uczyć się tego zawodu? Nie można przecież własnego dziecka skazywać, by w wieku 40 lat zostało bez pracy, bez pieniędzy, bez uprawnień emerytalnych z gołą …. – faktycznie i w przenośni.

Bezwstydni i zupełnie niekulturalni notable drepczą skwapliwie na premierę „Pinokia” (odbyła się 21.04.br.). Co ważniejsi dostaną nawet bilety za darmo. Nie wiem tylko czy wspaniały tancerz w roli tytułowej przypominający Stanisława Szymańskiego, który daje dziś z siebie wszystko co najlepsze w balecie – mistrzowskie piruety, wysokie skoki ze szpagatem – czy wie jaka czeka go przyszłość za kilka albo kilkanaście lat? Może wyrzucą go ze sceny jak zużytą baletkę? Przecież nie będzie już potrzebny. W realnym życiu nawet najlepszy nie utrzyma się bez pieniędzy.

Dziś artyści cieszą oczy melomanów. W balecie „Pinokio” jest wspaniałą choreografia, pomysły gigantyczne. sceny zbiorowe, przepiękne solówki. Wyfraczeni z pierwszych rzędów biją gorąco brawo. Dawno już nie widziałem tak błyskotliwej, wspaniałej scenerii tryskającej młodym życiem, barwnej, wyrazistej, oświetlonej przez prawdziwych profesjonalistów. Brawo, brawo bravissimo.

I tylko smutek i wielki żal, że za to wszystko może czekać dramat ludzi ciężkiej, wieloletniej harówy.

O, wy, władcy kultury. Dlaczego od 14 lat tancerze i tancerki – to w końcu około dwóch tysięcy ludzi – nie mają emerytur. Wstyd!

 

 

 

 

Fragment wiersza Juliana Tuwima "O Grzesiu kłamczuchu i jego cioci"

O kłamstwach w mediach pisze WIKTOR ŚWIETLIK: Święte łganie albo karuzela z kretynami

Znajoma psycholog z wieloletnim stażem żachnęła się, kiedy powiedziałem o “pozytywnej manipulacji”. „Kiedyś uczono nas, że nie ma pozytywnej manipulacji. Technik manipulacyjnych uczyło się po to, by umieć je rozpoznawać, by się przed nimi bronić. Teraz zaczyna się je traktować jako część warsztatu” – stwierdziła. To zupełnie jak w dziennikarstwie. Tyle, że w dziennikarstwie tak jest z kłamstwem. Stąd zadziwiająca kariera zmyśleń Tomasza Piątka.

Nie jest tak przecież, że kiedyś dziennikarze nie kłamali. Łgali gęsto i często a było to w koordynacji z działaniami politycznymi. Ale w czasach faceta, który przez wyborami obiecywał benzynę po pięć złotych, a dziś mówi, że o cenie paliwa decyduje rynek, wszystko to jest bardziej na rympał. Kiedyś, choćby wtedy, kiedy przeprowadzano operację Tymiński na początku lat 90. zaangażowane w nią były rozmaite agentury, fałszywki. Załatwiano – niezbyt zresztą, przyznać trzeba, ciekawego kandydata – koronkowo, tak by ludzi przekonać. Trzeba było to wszystko uwiarygodnić. Podobnie było, gdy ludzie służb z otoczenia Tuska wykańczali potem kandydata na prezydenta, a obecnego ich sojusznika – Włodzimierza Cimoszewicza. Trzeba było jakąś babę zaangażować, ona musiała coś zasugerować, dobrze trzeba było ją zbriefować. Wszystko to trzeba było dostosować do jakiś faktów, profilu psychologicznego faceta, tak by go zniechęcić. Profeska.

A teraz? W tym tygodniu szef Radia Zet przeprosił za publikowanie wymysłów Piątka na temat Krzysztofa Stanowskiego i jego – a jakże – rzekomych moskiewskich powiązań. Bardzo roztropne było to, że pan Sawala przestraszył się jazdy, którą wśród grupy komercyjnej może mu urządzić wpływowy dziś Kanał Zero. Tyle, że na pewno nie mógł dopiero po tej publikacji stwierdzić, że coś jest nie tak. Przecież podług tego modelu, tworzenia jakiś fantasmagorycznych modeli powiązań, w które dawniej mógłby uwierzyć tylko kretyn absolutny lub paranoik, działalność Piątka rozwija się od lat. Stosując tę samą metodologię połączył z Kremlem pół PiS-u z Morawieckim, Kaczyńskim i Macierewiczem na czele, a Radio Zet podobnie jak cztery piąte polskich mediów, cytowało to z aprobatą jako cenne odkrycia i efekty dziennikarskiego śledztwa, a ważni świadkowie, “zawsze anonimowi” potwierdzali te sensacje. Wszystkim tym wspierała się zresztą ekipa Donalda Tuska wraz z nim samym.

A pamiętacie sensacje niejakiego Marcina W. który twierdził, że nagrania z afery podsłuchowej sprzedano Rosjanom? Donald Tusk uznał go za “bardzo wiarygodnego świadka”, ba, domagał się komisji śledczej w tej sprawie, co na chwilę nasze media ochoczo i bezkrytycznie podchwyciły. Ale zaraz potem porzuciły, kiedy się okazało, że ten wiarygodny świadek twierdzi także, że syn Tuska, obecny główny specjalista w pomorskim urzędzie marszałkowskim nosił papie brudne pieniądze w reklamówce z Biedronki. Oczywiście wtedy, poprzedniej sprawy nie dementowano. Po prostu ją zniknięto – ewaporowała.

Można by mnożyć – więzienia pełne opozycjonistów, przygraniczne pola śmierci, regularne publikowanie tekstów zdefiniowanych mitomanów w rodzaju niejakiego Krzysztofa Boczka, który nie tylko, że zmyślił ciężarną rzucaną na druty kolczaste, co stało się kanwą filmu Agnieszki Holland, ale też choćby napisał tekst o PAP, w którym zrobił 52 błędy.

Kłamstwo, mitologizowanie, ściema – to zawsze funkcjonowało w mediach, ale było jednak czymś cichym, choć pozornie potępianym. Od któregoś momentu to się zmieniło i zwyciężyło podejście rodem z “Pana Jowialskiego” Fredry: “Jeżeli kłamię, niech mnie piorun trzaśnie! Tak zaczął kłamca. Wtem zagrzmiało właśnie, A on, czym prędzej dokańczając mowy: Żem zawsze kłamał i kłamać gotowy!”

Kłamstwo stało się powodem do dumy, a obiektem krytyki mogła być co najwyżej jego skuteczność. Po prostu na liberalnej lewicy zwyciężyło w pełni postmodernistyczne podejście, że prawda nie istnieje, a media to rodzaj artystycznej kreacji, sztuka z kolei musi służyć wzniosłym politycznym celom, które wyznacza grupa ta co zawsze. Oczywiście te cele to też ściema, bo tak naprawdę za nimi jest paru chciwych, zdemoralizowanych cwaniaków kręcących wielką karuzelą z kretynami. Może i zawsze tak było, ale dziś – jak na czasy przystało – jest bardziej tandetnie.

 

Okładka książki Konrada W. Tatrowskiego „Bieg z przeszkodami. Autoportret w pękającym zwierciadle”

Niezwykły „Bieg z przeszkodami…” opisuje MIECZYSŁAW KUŹMICKI: Autoportret opozycjonisty

Spore grono spotkało się na promocji książki Konrada Tatarowskiego „Bieg z przeszkodami. Autoportret w pękającym zwierciadle”. Jej autor jest doskonale znany w środowisku akademickim i ludzi mediów, bo przez wiele lat pracował jako dziennikarz, badacz i teoretyk literatury, a potem mediów i komunikacji. Ale dla wielu był i pewnie na zawsze pozostanie człowiekiem demokratycznej opozycji.

Urodzony w Łodzi, tu skończył polonistykę na UŁ i rozpoczął dobrze zapowiadającą się karierę naukową. Równolegle Tatarowski włączył się w działalność opozycyjną. Najpierw była to naturalna, poniekąd odruchowa niezgoda na opresyjny, antydemokratyczny system PRL-u, a jej początkiem, dla niego i jego pokolenia, akcja strajkowa studentów w pamiętnym i pamiętanym Marcu’68. Także dzięki tablicy pamiątkowej na starym gmachu Biblioteki Uniwersyteckiej, który to budynek tamtej wiosny był centrum studenckiej opozycji dla całej Łodzi.

„Tak” i „nie”

Ukończenie studiów, wejście w dorosłość, początek pracy wcale nie oznaczały zgody i akceptacji kłamstwa partyjnej propagandy, wszechwładzy cenzury, arbitralności decyzji we wszystkich praktycznie przejawach życia artystycznego, kulturalnego, naukowego. I w ogóle życia społeczeństwa. Sprzeciw wydawał się logiczną konsekwencją. Prawda, nie był powszechny ani konsekwentny, tym większa cześć i chwała tym, którzy potrafili i chcieli mówić i działać zgodnie z własnym sumieniem i przekonaniami. Ci co, mówiąc słowami Norwida, „mają tak za taknie za nie”.

Bunt intelektualisty

 Konrad, Radek, bo tak nazywaliśmy go w czasie wspólnych studiów i takim też kryptonimem posłużyła się SB zakładając mu teczkę operacyjną, wcześnie dał się poznać jako ten, co się sprzeciwia. Zbierał podpisy i sam podpisywał petycje do władz, wśród nich tę wtedy najważniejszą: przeciw wpisaniu do polskiej konstytucji „nierozerwalnej przyjaźni polsko-radzieckiej”, którą przy jednym głosie wstrzymującym się Sejm przyjął w 1976. Niedługo potem przyszło zaangażowanie w działalność KOR-u, kolportaż wydawnictw drugiego obiegu, a wreszcie „Solidarność” i wspieranie studentów w trakcie akcji strajkowej zmierzającej do rejestracji NZS-u.

W stanie wojennym Tatarowski był internowany w więzieniach w Łowiczu, Łęczycy, Kwidzynie. Przesiedział pełne dziesięć miesięcy i wobec braku perspektyw, zdecydował się na emigrację do USA. Miał to być wyjazd w jedną stronę, o czym został nie tylko poinformowany, ale też taki paszport otrzymał. Więc trudne lata, bez jakiejkolwiek stabilizacji w Los Angeles, uwieńczone jednak perspektywą stałej pracy w Rozgłośni Polskiej RWE w Monachium. Powrót do Europy, szybka nauka nowego zawodu dziennikarza, komentatora i publicysty radiowego, kolejne dziesięć lat stabilizacji. A co najważniejsze – przekonanie o ważności tego, że pozostaje wierny swoim przekonaniom i że działa dla Polski. Wiem, słuchałem go czasami, częściej mój ojciec, który znał ze słyszenia wszystkich chyba dziennikarzy Wolnej Europy, więc kiedy mówiłem mu, że Konrad Tatarowski to mój kolega, rosłem w oczach swojego taty.

Dziennikarskie rozczarowania i uniwersyteckie spełnienie

Po zakończeniu misji – przez Radio i przez Konrada – powrót do kraju próby zakorzenienia się w dziennikarstwie. Próby przeniesienia doświadczeń i metod znanych z RWE do Radia Łódź, „Dziennika Łódzkiego” nie przyniosły powodzenia. Za to powrót na uniwersytet już tak. Wykłady, doktorat i habilitacja, publikacje naukowe, książki, współpraca z ważnym w Łodzi periodykiem „Tygiel Kultury”, profesura w końcu.

Teraz dostajemy to pełne zdarzeń, emocji, wzlotów, ale i rozczarowań życie inteligenta w postaci autobiografii. Zbudowanej z różnych materiałów, łączącej wątki, zdarzenia, wspomnienia, refleksje, obserwacje. Fragmenty ubeckich dokumentów i wyimki z osobistego pamiętnika – dziennika; listy z rodzinnego archiwum i więzienne grypsy, pisane do żony i korespondencja od żony i córki; wiersze powstające w różnych okresach, kiedyś dawno publikowane, teraz z autokomentarzem; cytaty z audycji i artykułów autorskich oraz tekstów innych autorów.

Życie poskładane

Książka, w której Konrad Tatarowski opisał, a po trosze i poskładał, pozlepiał swoje życie, jest dokumentem, którego wartość ocenią i docenią zapewne zawodowi historycy, badacze mediów oraz życia codziennego w Polsce drugiej połowy XX wieku i pierwszych dwóch dekadach wieku XXI.

Nie mam wątpliwości, że autor podejmując niemały trud przedstawienia siebie i swoich losów na przestrzeni ostatniego półwiecza czynił to w przekonaniu, że tworzy materiał źródłowy. Sam będąc źródłem, uczestnikiem, świadkiem, w jakimś stopniu kreatorem, starał się wszędzie tam, gdzie to było możliwe podeprzeć swoje relacje dokumentami. Osobistymi najczęściej, jak wspomniane listy czy grypsy albo niektóre cytowane lub reprodukowane dokumenty, ale też przez siebie samego sporządzanymi charakterystykami kilku osób, z którymi siedział w więzieniu. Wartość takich notatek i zapisków z pewnością rośnie wraz z upływem czasu.

Kamień i lawina

Poza bezspornym walorem dokumentalnym książki, który wzmacniają przypisy i indeksy – osobowy i miejscowy, jest to znakomita lektura. Można ją czytać jak pamiętnik okresu dojrzewania, jak literaturę inicjacyjną, jak pamiętnik spiskowca i relacje podróżnika. Właściwie wiele jest sposobów lektury i odczytania, ale najważniejsza dla mnie jest szczerość autora w pisaniu o sobie, swoich bliskich, swoich dalszych i swoich dalekich – jeśli bowiem ktoś znalazł się książce, z pewnością był albo jest w kręgu „swoich”. O nie-swoich czasami wspomina, ale nie zawsze wymienia ich imiona czy nazwiska. I on i my wiemy, że byli, ale pamiętnik nie musi być księgą donosów. Podobnie jak nie musi, nie powinien epatować ekshibicjonizmem w wielorakim znaczeniu.

Im więcej książka znajdzie czytelników, a autor naśladowców w sposobie narracji – powściągliwej, bez rozbuchanych emocji – tym lepiej. Dla czytelników, dla historyków, dla naśladowców opowiadających swoje małe lub nie tylko małe historie. Każdy, będąc jednym z kamieni, po których przetoczyła się lawina, wpłynął na jej kształt i może dać świadectwo.

 

Książka: Konrad W. Tatarowski, „Bieg z przeszkodami. Autoportret w pękającym zwierciadle” opublikowana w serii „Pokolenie Solidarności” staraniem Instytutu Literatury oraz Fundacji Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego; wydała ją Księgarnia Akademicka w Krakowie w 2023 roku

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Koń, krowa, kura, Protasiewicz, droga na Ostrołękę…

Cierpię na dziwaczne natręctwo. Nauczony doświadczeniem poprzednich lat rządów Tuska, kiedy pojawia się w przestrzeni publicznej większa czy mniejsza inba, zadaję sobie zaraz pytanie do czego jest Tuskowi potrzebna.

Historia romansu podstarzałego polityka i promującej się przy pomocy składania donosów na lepszych od siebie młodziutkiej aktywistki rozgrzała Internet. Czego tu nie ma… jest i zawsze doskonały jako materiał do plotek mezalians i malowniczy ekshibicjonizm kryzysu wieku średniego (no powiedzmy, że średniego), przezabawne kontrasty pomiędzy wizerunkiem „scenicznym”, a ujawnionym, katastrofa rzekomej „moralnej wyższości” i ogromna, przeogromna porcja żenady. Gdyby tej parze zrobił to ktoś obcy, byłbym gotów jej współczuć, ale jakiej miary by nie przykładać, wychodzi na to, że zrobili to sobie sami.

Inby

W każdym razie sprawa zajęła opinię publiczną na jakieś dwa dni i to niedługo po tym jak wygasła inna inba, wywołana przez zdesperowaną Lewicę, za akceptacją Tuska jak sądzę, ws. rzekomej liberalizacji prawa aborcyjnego, która i tak nie ma szansy legalnie zaistnieć, ponieważ nie podpisze jej Prezydent, albo uzna za niekonstytucyjne Trybunał Konstytucyjny. Trudno nie zauważyć tej korelacji i jednocześnie nie zadać sobie pytania – skoro mamy na tym skupić uwagę, to czego mamy nie zauważyć.

Odpowiedź oczywiście może być tylko złożona i zawierać margines błędu. Oczywistym wydaje się, że mamy odwrócić wzrok od faktu akceptacji przez Tuska paktu migracyjnego, a co za tym idzie przymusowej relokacji nielegalnych imigrantów, wzrostu cen prądu i żywności, przeznaczenia bajońskich sum na TVP „zamiast na onkologię dziecięcą”, chaosu w spółkach skarbu państwa, atrofii programów strategicznych i innych, poruszanych już w mediach kwestii. Wydaje mi się jednak, że jest sprawa, która umyka, a jest nią pogłębiająca się awaria programu wzmacniania polskiej armii.

Koniec żartów

Rosja chwali się, że produkuje ponad 100 czołgów miesięcznie. Załóżmy, że to propaganda i realnie produkuje powiedzmy 50 miesięcznie. W dodatku to niezupełnie nowe czołgi tylko stare skorupy wypełnione nową techniką. Ale w tym czasie Europa, a właściwie Niemcy, są w stanie produkować 50 czołgów, ale… rocznie. I nikt oprócz Niemiec takich zdolności w Unii Europejskiej nie ma. Polska we współpracy z Koreańczykami miała budować czołgi K2PL. Czy ktoś wie co z nimi? Co z kontraktami na „Apacze”?

Ktoś powie – Tusk dba o polski przemysł – no nie bardzo. Portal Defence24 donosi, że z 13 miliardów obiecanych polskiej zbrojeniówce, która ma wyprodukować dla polskiej armii i polskie „Kraby” i „Borsuki” i spolszczoną wersję koreańskich czołgów K2, ta dostała ok. 1.5 miliarda. Jak to jest, że za PiS na wszystko było, na modernizację armii, na projekty strategiczne, na programy socjalne i to przy bezprawnie wstrzymanych „europejskich funduszach”, a tylko doszedł Tusk do władzy a znów „piniendzy ni ma i nie będzie”?

A jeszcze ta „europejska tarcza antyrakietowa”. Czyli w istocie niemiecka, bo przecież Francja czy Włochy jej nie chcą. To sobie Niemcy w Polsce frajera znaleźli. Nasz projekt jest o niebo bardziej zaawansowany, jest realizowany w praktyce, a to niemieckie coś jest ledwo w odległych planach. Nie widzę powodu, żeby guzik do naszej tarczy był gdziekolwiek indziej niż w Warszawie.

W co Pan grasz Panie Tusk?

W kilku kotłach na świecie coraz bardziej wrze. Ukraina, Bliski Wschód, nie daj Boże w przyszłości Tajwan. Te kotły są naczyniami połączonymi. Odciąganie uwagi USA do kolejnych teatrów wojennych na świecie, powoduje, że każdemu z nich mogą poświęcić mniej. Tym samym nasza sytuacja się pogarsza. To co możemy robić, to zbroić się po zęby w możliwie jak najkrótszym czasie. Nie chcę straszyć wojną, ale Rosja po coś te wszystkie czołgi produkuje i trzeba brać pod uwagę każdy scenariusz.

A u nas – koń, krowa, kura, kaczka, drób, aborcja, Protasiewicz, droga na Ostrołękę… AaW co Pan gra Panie Tusk? Co Pan kombinujesz?