Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Dokąd pędzisz kozacze?

Wołodymyr Zełenski zaapelował na forum ONZ o przyznanie Niemcom stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Napisze to sobie jeszcze raz, bo niektórzy poczciwi pudzie w to nie uwierzą – Wołodymyr Zełenski zaapelował na forum ONZ o przyznanie Niemcom stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.

Tak, chodzi o tych samych Niemców, którzy, według relacji ukraińskich dyplomatów, po rosyjskiej inwazji na Ukrainę, spuścili ją na bambus mówiąc, że „Ukraińcom nie warto pomagać, ponieważ zostało im kilka godzin”. A potem, kiedy okazało się, że jednak nieco więcej, obiecany transport pięciu tysięcy śmiercionośnych niemieckich hełmów, wysyłali, jeśli dobrze pamiętam kilka miesięcy. Chodzi również o tych samych Niemców, którzy nigdy nie rozliczyli się z nazizmu i wiszą nam grube reparacje, ale to może Ukraińców mniej obchodzić.

Kozacka szarża

Kiedy od jakiegoś czasu pisałem, między innymi na tych łamach, że Ukraina właśnie odwraca sojusze i idzie pokłonić się Niemcom, prawdopodobnie z błogosławieństwem USA, spotykałem się z pretensjami na Twitterze. A, że przedwczesne wnioski, a że „Ukraińcy nie są tacy głupi”. Jak się okazuje, jednak są. Czy już wobec serii impertynenckich wypowiedzi ukraińskich polityków, sankcji którymi grozi nam Ukraina, której tyle daliśmy i apelu Zełenskiego, wszyscy, a przynajmniej większość, zgadza się co do tego, że Ukraina postanowiła raz jeszcze energicznie nadepnąć na niemieckie grabie? Jeśli tak, to zostawmy oczywiste fakty i zastanówmy się co z tego wynika.

Kozacka szarża na Polskę ma miejsce niedługo po wizycie niemieckiej minister spraw zagranicznych Annaleny Baerbock w Kijowie. Nieoficjalnie mówi się od dłuższego czasu o ożywionych kontaktach dyplomatycznych Kijowa z Berlinem. Reakcja Zełenskiego na polskie embargo, bezczelne wyrzuty na forum ONZ, wyjście podczas przemówienia Andrzeja Dudy, wydaje się mocno przerysowana. Tak jakby kwestia embarga była tylko pretekstem do wypowiedzenia „przyjaźni” z Polską. Z kolei czasowa korelacja pomiędzy atakami ze strony Ukrainy i niemieckiej indukowanej histerii na punkcie przegrzanej „afery wizowej”, sprawia wrażenie koordynacji. Warto też odnotować jak nagle von der Leyen jest zachwycona postępami Ukrainy na drodze od Unii europejskiej. Być może korelacja daty premiery filmu Holland jest tu przypadkowa. A być może nie. Tak czy siak, trudno nie odnieść wrażenia, że ktoś tu bardzo zapragnął „wygrać” dla „partii niemieckiej” wybory w Polsce.

Polnische Aktion

Z drugiej strony czynni szatani, którzy się za to zabrali, zdają się być dotknięci tą samą wadą genetyczną, co opozycja w Polsce (a może to jakiś wirus przenoszący się w wyniku zbyt bliskich kontaktów). Dość, ze trzeba być ślepym żeby nie widzieć, że wszystkie te nerwowe ruchy… służą znienawidzonemu PiS. Polacy w swojej masie przestali rzucać się na widok Niemca do zbierania szparagów i niemieckie połajanki odnoszą skutki odwrotne do zamierzonego. Z kolei beneficjentem zawału polityki wschodniej, z jakichś powodów, nie potrafi zostać Konfederacja, która nie może wyjść z naiwnej tiktokowej maniery. Paradoksalnie, prezentując twardą postawę wobec niewdzięcznych ukraińskich władz, rządzący w Polsce najlepiej trafiają w emocje społeczne i najwyraźniej kryzys nie tyle im nie szkodzi, co wręcz służy.

A na poziomie państwowym? Tutaj niemieccy „stratedzy” nie przewidzieli do końca, jak się wydaje, wszystkich skutków Polnische Aktion. Jak bowiem wygląda, niezwykle z punktu widzenia Niemiec istotny, mechanizm szantażu, który ma wymusić powstanie Związku Socjalistycznych Republik Europejskich? Ano „rozszerzenie (o Ukrainę) w zamian za oddanie suwerenności przez m.in. Polskę”. No więc, jakby to delikatnie ująć, ta drezyna już nie pojedzie. A przynajmniej nie na tej zasadzie.

Oczywiście, że ta kolejna Polnische Aktion nam zaszkodzi. Odwrócenie znaków – Niemcy pomagają/ Polska morduje „uchodźców”, będzie do jakiegoś stopnia skuteczne, co utrudni prowadzenie polityki zagranicznej. Trzeba się też będzie rozstać z pewnymi złudzeniami i przygotować do tego, że Niemcy będziemy teraz mieli z dwóch stron. Ale przeżyjemy, nie takie terminy przeżywaliśmy.

Ukraiński powróz

Za to Ukraina, uważam, nakłada sobie na szyję powróz i będzie miała wiele szczęścia jeśli ten powróz będzie służył pasaniu jej przez niemieckiego bauera. O wiele bardziej prawdopodobne bowiem jest to, że bauer ją na tym powrozie powiesi, kiedy tylko zaświeci przychylne światło od strony Kremla. Robił to już tyle razy, był czas przywyknąć. Niemcy zawsze, zawsze, niezależnie od tego jaką akurat noszą maskę, ostatecznie wybiorą Rosję. Taka jest ich geopolityczna logika. Ukraina ma szansę wyłącznie na rolę branki. Niekoniecznie żywej.

Dlaczego więc Ukraińcy to sobie robią? Nie wiem. Być może kiedyś ktoś nakręci na Ukrainie odpowiednik serialu „Reset” i wtedy się dowiemy.

WALTER ALTERMANN: Demokracja kapitalistyczna, pieniądze i prawo

Mówią, że demokracja jest najlepszym z możliwych ustrojów. No, nie wiem… Choć oczywiście, przeżywszy realny socjalizm, muszę stwierdzić, że demokracja jest lepsza. Największą zaletą i zarazem wadą demokracji jest to, że rządzi lud. To znaczy lud wybiera, ale rządzą inni, w imieniu ludu. Czasem lud nazywany jest też wyborcami, elektoratem, suwerenem – ale nie zmienia to faktu, że lud nie zna się – w swej glosującej większości – na ekonomii i prawie.

Lud zawsze kieruje się sympatiami i emocjami. Panie głosują na przystojnych, panowie zaś głosują na „twardy i wyrazistych”. Skutkiem czego największe szanse ma zawsze przystojny i krzykliwy. Wady demokracji znane są od zawsze, to znaczy od antycznej Grecji i starożytnego Rzymu. To już wtedy wykształciły się zasady schlebiania ludowi i mamienie go obietnicami nie do spełnienia. I już wtedy bogaci przejmowali majątki ubogich, czyli bogacili się kosztem elektoratu. Choć zarówno bogaci i ubodzy święcie wierzyli w demokrację i straszyli się nawzajem satrapiami Wschodu.

Liberałowie

Jest też inny problem. Mamy w Polsce nie tylko demokrację, ale mamy też panujący nam kapitalizm. A z pełną akceptacją tego ostatniego mam kłopoty. Tym bardziej, że przy tych wyborach objawiają się w Polsce partie skrajnie liberalne, takie, które wyznają doktrynalne założenia liberalizmu. A te założenia są makabryczne.

Liberalizm czy neoliberalizm są doktrynami zakładającymi pełny darwinizm w życiu społecznym. Według tych założeń biedny jest gorszy, bo nie potrafi zostać bogatym. No i ma pecha, że nie urodził się w bogatej rodzinie. Pech zwany był w XIX liberalizmie boską predestynacją, czyli   przeznaczeniem losu każdego człowieka. W co najmocniej wierzyli angielscy i amerykańscy purytanie.

Liberałowie wierzą, że istniej Wielki Boski Plan, według którego działa mechanizm wolnego rynku, który sam z siebie naprawia gospodarkę i handel. Liberowie wierzą też, że wszystko da się wyleczyć przy pomocy ziół i gimnastyki, a edukacja nie jest sprawą państwa, lecz rodziców. Ich zdaniem również państwowe emerytury są zbyteczne, bo starców mają utrzymywać krewni, jeśliby zaś ktoś krewnych nie miał, to trudno, bo w końcu każdy z nas kiedyś i tak umrze. To nie są żarty, są w Polsce partie, które głoszą, że przymusowe ubezpieczenia zdrowotne i emerytalne to okradanie zaradniejszych, którzy nie mogą rozwinąć swych gospodarczych skrzydeł, bo muszą utrzymywać nieudaczników.

Liberalizm w swej skrajnej postaci skazuje ludzi na dziedziczna biedę i w sumie jest logicznym dalszym ciągiem niewolnictwa. Bardzo mnie dziwi, że tak wielu młodych ludzi popiera naszych ultra-liberałów. Być może, ci wierzący w liberalizm, są przekonani, że zostaną właścicielami niewolników w stylu Amerykańskiego Południa… Jednak obawiam się, że niechcący zapisują w poczet przyszłych białych niewolników.

Kapitalizm byłby wspaniały

Prezydent USA Herbert Hoover powiedział kiedyś, że: „Kapitalizm byłby wspaniały, gdyby tylko kapitaliści nie byli tak chciwi”.  Hoover (ur. 1874 – zm. 1964), był prezydentem USA w czasach Wielkiego Kryzysu. Miał więc „okazję” zobaczyć mechanizm świata, gdy świat walił się w gruzy. Może dlatego Hoover mówił tak szczerze o amerykańskiej gospodarce i światowej ekonomii. Ale i on był twardym liberałem; pod koniec 1930 r. – gdy kryzys szalał – sprzeciwiał się pomysłowi robót publicznych i zasiłkom dla bezrobotnych. Dopiero na początku 1932 r. zaczęto rozdzielać datki żywnościowe dla najbardziej potrzebujących. Hoover apelował do farmerów o ograniczenie produkcji rolnej, a do kapitalistów o pomoc charytatywną dla potrzebujących, lecz nie potrafił przełamać swojego światopoglądu i przeznaczyć środków na uzdrowienie gospodarki, pomoc dla społeczeństwa. Odszedł w niesławie, niewiele zrobiwszy, bo wierzył w moc samonaprawiającego się rynku.

„Kapitalizm byłby wspaniały, gdyby tylko kapitaliści nie byli tak chciwi” – to samo mówili już w XIX wieku socjaliści, ale tych nie będę cytował, a to dlatego, żeby nie być pomówionym o propagowanie komunizmu. Natomiast cytowanie prezydenta USA chyba mi ujdzie na sucho, bo to konserwatysta, liberał i przywódca ojczyzny demokracji.

Ale strach jest, bo lud nasz obecnie nie odróżnia socjalistów od komunistów. I łatwo ludowi podpaść, tym bardziej, że mamy demokrację, czyli władzę ludu właśnie – z wszystkimi jej implikacjami.

Interwencjonizm

Po Hooverze nastąpił Franklin Delano Roosevelt, który rozumiał, że jedynym sposobem na wyjście z kryzysu jest interwencjonizm. Uruchomił więc prace publiczne, posypały się – jak z rogu obfitości państwowe inwestycje w elektrownie, drogi i autostrady… Młodzi Amerykanie pracowali przy sadzeniu i ochronie lasów, budowaniu tam wodnych. Bezrobotni znaleźli pracę i gospodarka drgnęła. Bo tak jest zawsze w kryzysach w kapitalizmie, państwo musi zacząć – dosypując pieniądze do gospodarki, a potem już kręci się samo. Hoover był konserwatywnym liberałem, Roosevelt był mądrzejszy.

A skąd Roosevelt brał pieniądze? Przede wszystkim wszyscy Amerykanie musieli wymienić złoto na papierowe pieniądze i rząd USA nigdy już gwarantował wymienialności dolara na złoto przy sztywnym kursie. Rząd położył też ręce na bankach, poddając je ścisłej kontroli, zakazując inwestycji zagraniczny. Roosevelt zrobił też to, co naraziło go na miano komunisty – obłożył wysokimi podatkami dochody powyżej 50.000 dolarów rocznie. Ale największe przychody osiągał rząd z dewaluacji dolara. Za prezydentury Roosevelta wartość dolara spadła o ponad 50 procent. Ale już po II wojnie światowej ogromnie wzrosła – mierząc wartość siłą nabywczą.

Piszę o kryzysie lat 30-tych, bo i u nas od czasu do czasu dochodzą do władzy liberałowie, którzy wyznają monetaryzm, czyli wierzą, że stabilny pieniądz, jego wysoka pozycja na rynkach finansowych jest gwarancją pomyślności gospodarczej. I wierzą, że pod żadnymi warunkami, w żadnych okolicznościach państwo nie może ingerować w gospodarkę. A takie myślenie, takie liberalne zasady gwarantują jedynie stagnację, czyli cofanie się.

Tymczasem Roosevelt dowiódł, że jest wręcz odwrotnie. I w USA polityka interwencjonizmu jest nadal realizowana, bo czymże innym są miliardowe zamówienia rządu na broń i programy kosmiczne? Oczywiście są i negatywne skutki bieżące, które później ustępują, jest to, przede wszystkim, spadek wartości pieniądza. To co przed Rooseveltem kosztowało w USA dolara dzisiaj kosztuje 100 dolarów, ale idący za wzrostem gospodarczym wzrost realnych płac, nie tylko rekompensuje nominalny spadek pieniądza, ale znacznie go wyprzedza.

Taka nieliberalna polityka niesie z sobą oczywiste niebezpieczeństwa dla rynku, jak niekontrolowana inflacja. Ale jest jedynym możliwym wyborem. Dlatego też wszelkiej maści liberałowie są – głównie w obliczu obecnych wyborów – prawdziwie groźni dla Polski. Bo nie da się utrzymywać gospodarki i poziomu życia obywateli naszego kraju na stałym, bezpiecznym poziomie. I nie ma powodu.

Demokracja a prawo

Kilkanaście lat temu doszło w Danii do – wymuszonej przez opinię publiczną – dymisji ministra sprawiedliwości. A stało się to tak. Policja zatrzymała jakiegoś przestępcę, wielokrotnie już skazywanego złodzieja. Ponieważ było to akurat w sobotę wieczorem, zatrzymanego w areszcie złodzieja wypuszczono dopiero po 26 godzinach. A prawo w Danii mówi, że bez decyzji sądu, można zatrzymać człowiek jedynie na 24 godziny.

Prasa podniosła krzyk, zrobił się raban, że tak nie wolno, że złamano prawo. Na to głos zabrał minister sprawiedliwości, mówiąc, że nie rozumie o co chodzi, że zatrzymany to stary kryminalista… Stwierdził też, że duńskie prawo jest niedobre, skoro pozwala zatrzymać podejrzanego jedynie na dobę.

Na takie dictum ministra raban zrobił się jeszcze większy. A premier wymusił w końcu na ministrze rezygnację. Media duńskie uznały to za sukces demokracji.

Wniosek jest z tego taki, że minister nie jest od tego, żeby komentować i narzekać na obowiązujące prawo. On ma je wykonywać. I kropka. Tym bardziej, że słowo „minister” pochodzi z łaciny i oznacza sługę (od: ministrare – służyć, podawać do stołu). A może członkom rządu należałoby co jakiś czas przypominać etymologię słowa „minister”, żeby nie zapominali, że są jedynie sługami narodu, że nie są nad nami?

Z tego duńskiego przypadku wynika jedno generalne przesłanie – w demokracji najważniejsze jest prawo. A literalne przestrzeganie go jest oznaką stopnia demokracji w danym kraju. Warto o tym pamiętać i u nas, bo zbyt często słychać o łamaniu prawa, o obchodzeniu go, o tzw. duchu prawa… Przecież i u nas da się słyszeć: „A co to tam wielkiego, no może coś i było nie tak, ale to w końcu nieistotne drobiazgi, że prawo u nas marne, że trzeba by je zmienić…”. Przestrzegałbym przed takim podejściem do prawa, czyli do demokracji. Bo właśnie od machania ręką na prawo zaczynały się wszystkie okropności na świecie.

Jest tak, jak mawiał major B. w Studium Wojskowym – „Nie byłoby w wojsku żadnych wypadków, gdyby żołnierze sumiennie przestrzegali tego, co zapisane jest w regulaminach”. Wtedy mnie to śmieszyło, dziś myślę, że miał rację.

Ten duński przypadek przypomniał mi się teraz, bo teraz właśnie nadciągają wybory. A od wielu obecnych ministrów i byłych ministrów wszystkich partii, takich którzy znowu kandydują ciągle słyszę, że koniecznie trzeba zmienić prawo, że zdarzały się i im także różne niezgodności z prawem, ale że były do błahostki, nie warte wspomnienia… Ale najwięcej ochoty na zmianę prawa w Polsce mają oczywiście tacy, którzy nigdy żadnej władzy jeszcze nie mieli. Może na szczęście, dla nas?

 

Problem językowy, czy problem lenistwa? WALTER ALTERMANN: Zaopiekowany problem

„Czy ten problem będzie zaopiekowany?” – zapytała rzecznika rządu Piotra Müllera dziennikarka TVN24. To odkrycie językowe miało miejsce 14.09.2023 r., w biały dzień. Jest to istotne novum przynajmniej dla mnie, a to dlatego, że dowodzi w jaki sposób zmienia się nasz język. 

Geneza tego zwrotu ma swe źródło w języku medyków, z czasów COVID 19, gdy mówili oni swoim fachowym językiem do nas prostaczków. Oczywiście „zaopiekowany” pochodzi od opieki i opiekowania. Medycy w czasie pandemii mówili, że „pacjent jest już zaopiekowany”, co było dziwne, ale zrozumiałe. Wolałbym, żeby mówili, że „pacjent jest już pod naszą opieką”, ale taki jest język fachowy medyków i mówi się trudno, i leczy się dalej.

Jednak dziennikarka TVN24 poszła o krok dalej i stwierdziła, że można się również „zaopiekować” problemem. A na takie dictum zgody już nie ma. Problem jest pojęciem abstrakcyjnym i jak najzupełniej nieożywionym, zatem nie przysługuje mu żadna opieka i żadne „zaopiekowanie”. Można opiekować się ludźmi, kotem i psem, ale problemem? Jest to dziwoląg równy temu, gdyby któryś medyków powiedział: „Pacjent zmarł, ale jest już zaopiekowany”.

TVN zasłynął ostatnimi laty poważnym wagowo słowotwórstwem, a chodzi mu głównie o „ukobiecenie” różnych zawodów i stanowisk, które mają w języku polskim jedynie formę męską. Nie jest to zjawisko groźne. Jest nawet zabawne i mnie rozwesela.

Za co odpowiada minister

 Z kolei wspomniany wyżej rzecznik rządu Piotr Müller, odpowiadając wspomnianej wyżej dziennikarce również popisał się silnym odruchem słowotwórstwa. Powiedział bowiem tak: „Minister odpowiada za ten obszar”.

Jednak w dalszej części swej wypowiedzi rzecznik nie odnosił się ani do naszego pięknego Mazowsza, nie do lasów, nie do ziemi ornej pokrytej łanami zbóż czy buraków cukrowych, a nawet nie do dumnych naszych Tatr. Jak się okazało rzecznikowi, gdy mówił o „obszarze”, chodziło o sferę spraw, z które odpowiada minister.

Skąd zatem bierze się używanie zwrotu „odpowiedzialny za obszar”? Ano z tego, że tak ujęta odpowiedzialność brzmi poważnie, niemal wojskowo. A gdyby rzecznik powiedział, że minister jest odpowiedzialny za te sprawy, za te problemy… to by już nie brzmiało poważnie i rządowo. Nadto, minister zostałby sprowadzony do roli jakiegoś niziutkiej rangi urzędnika… A „obszar odpowiedzialności” brzmi godnie, poważnie i wręcz rządowo.

Radziłbym naszym „oficjalnym osobom” mówić prosto i bez nadmiaru urzędniczej poezji.

W Poznańskiem czy w poznańskim?

Pan od meteo mówi w Polsat News, że w poznańskim lunie. I pokazuje na mapie tereny Wielkopolski. Otóż, mamy dwa różne adresy językowe pod tymi samymi bliskimi adresami. Mamy województwo poznańskie i mamy historyczne ziemie poznańskie, zwane też Wielkopolską.

I tak jakoś wyszło w języku naszym, że prawidłowe jest mówić: „W województwie poznańskim”, ale gdy chodzi o Wielkopolskę musimy pisać i mówić: „W Poznańskiem”. Tak samo jest z łódzkim (gdy mowa o województwie), ale Łódzkiem (gdy mamy na myśli tereny historyczne, geograficzne), a nawet w warszawskim (województwo) i Warszawskiem (gdy mamy na uwadze krain geograficzną, historyczną). Warto tę zasadę przyswoić, bo język to również tradycja historyczna.

Szansa nie jest karą

Dziennikarz sportowy TVP mówi: „Istnieje szansa, że Legia zapłaci karę za zachowanie swoich kibiców”. Otóż szansa nie jest karą. Chyba, że dziennikarz jest zaciekłym anty-legionistą. Ale znam człowieka z jego nieskrywanej miłości do Legii, więc ten wariant nie wchodzi w rachubę. Jemu zapewne chodziło o to, że za zachowanie swych kiboli Legia może zostać ukarana pieniężnie przez UEFA. I wyszło tak, jakby adwokat mówił do swego podopiecznego: „Jest szansa na karę śmierci dla pana”.

Szansa to nadzieja, łut szczęścia, szansa to możliwość małej kary, a nawet wywinięcia się „na sucho” z rąk Temidy. Choć Temida ręce ma zajęte, bo w lewej ma wagę szalkową, a w prawej ręce trzyma nagi miecz. A na oczach ma opaskę, co ma znaczyć, że nie patrzy „na różne takie” okoliczności, że jest sprawiedliwa i kieruje się jedynie prawym. Dura lex sed lex. Mają jednak dziennikarze szczęście, że ich frywolnościami językowymi nie zajmuje się owa Temida…

Łacina z automatycznego tłumacza

Bardzo „interesujące” tłumaczenie łacińskiej maksymy, przywołanej wyżej przeze mnie, „Dura lex sed lex” można znaleźć w tłumaczu Google. Przekład jest taki: „Prawo jest trudne, ale prawo”. Być może tłumaczył to jakiś student prawa, któremu nauka nie szła, ale naprawdę łacińska maksyma znaczy „Twarde prawo, lecz prawo”.  Co oznacza, że trzeba się godzić nawet z niesprzyjającymi nam wyrokami, bo prawo jest prawem.

To jednak jest doskonały przykład na to, że żadna AI nie zastąpi czterech lat łaciny w porządnym

liceum.

 

 

Informacja od redaktora tekstu W. Altermana: 

Nawet automatyczny edytor tekstu podkreśla słowo „zaopiekowany”. Podkreśla „wężykiem”.

 

 

Język może się zmieniać, ale nie tryska od razu jak fontanna... Zdj. HB

O nowych tworach i potworkach językowych pisze WALTER ALTERMANN: Zaopiekowany problem

 

„Czy ten problem będzie zaopiekowany?” – pyta Piotra Müllera rzecznika rządu, dziennikarka TVN24. To odkrycie językowe miało miejsce 14.09.2023 r., w biały dzień. Jest to istotne novum przynajmniej dla mnie, a to dlatego, że dowodzi w jaki sposób zmienia się nasz język. 

Geneza tego zwrotu ma swe źródło w języku medyków, z czasów COVID 19, gdy mówili oni swoim fachowym językiem do nas prostaczków. Oczywiście „zaopiekowany” pochodzi od opieki i opiekowania. Medycy w czasie pandemii mówili, że „pacjent jest już zaopiekowany”, co było dziwne, ale zrozumiałe. Wolałbym, żeby mówili, że „pacjent jest już pod naszą opieką”, ale taki jest język fachowy medyków i mówi się trudno, i leczy się dalej.

Jednak dziennikarka TVN24 poszła o krok dalej i stwierdziła, że można się również „zaopiekować” problemem. A na takie dictum zgody już nie ma. Problem jest pojęciem abstrakcyjnym i jak najzupełniej nieożywionym, zatem nie przysługuje mu żadna opieka i żadne „zaopiekowanie”. Mozna opiekować się ludźmi, kotem i psem, ale problemem? Jest to dziwoląg równy temu, gdyby któryś medyków powiedział: „Pacjent zmarł, ale jest już zaopiekowany”.

TVN zasłynął ostatnimi laty poważnym wagowo słowotwórstwem, a chodzi mu głównie o „ukobiecenie” różnych zawodów i stanowisk, które mają w języku polskim jedynie formę męską. Nie jest to zjawisko groźne. Jest nawet zabawne i mnie rozwesela.

Za co odpowiada minister

 Z kolei wspomniany wyżej rzecznik rządu Piotr Müller, odpowiadając wspomnianej wyżej dziennikarce również popisał się silnym odruchem słowotwórstwa. Powiedział bowiem tak: „Minister odpowiada za ten obszar”.

Jednak w dalszej części swej wypowiedzi rzecznik nie odnosił się ani do naszego pięknego Mazowsza, nie do lasów, nie do ziemi ornej pokrytej łanami zbóż czy buraków cukrowych, a nawet nie do dumnych naszych Tatr. Jak się okazało rzecznikowi, gdy mówił o „obszarze”, chodziło o sferę spraw, z które odpowieda minister.

Skąd zatem bierze się używanie zwrotu „odpowiedzialny za obszar”? Ano z tego, że tak ujęta odpowiedzialność brzmi poważnie, niemal wojskowo. A gdyby rzecznik powiedział, że minister jest odpowiedzialny za te sprawy, za te problemy… to by już nie brzmiało poważnie i rządowo. Nadto, minister zostałby sprowadzony do roli jakiegoś niziutkiej rangi urzędnika… A „obszar odpowiedzialności” brzmi godnie, poważnie i wręcz rządowo.

Radziłbym naszym „oficjalnym osobom” mówić prosto i bez nadmiaru urzędniczej poezji.

W Poznańskiem czy w poznańskim

Pan od meteo mówi w Polsat News, że w poznańskim lunie. I pokazuje na mapie tereny Wielkopolski. Oóż mamy dwa różne adresy językowe pod tymi samymi bliskimi adresami. Mamy województwo poznańskie i mamy historyczne ziemie poznańskie, zwane też Wielkopolską.

I tak jakoś wyszło w języku naszym, że prawidłowe jest mówić: „W województwie poznańskim”, ale gdy chodzi o Wielkopolskę musimy pisać i mówić: „W Poznańskiem”. Tak samo jest z łódzkim (gdy mowa o województwie), ale Łódzkiem (gdy mamy na myśli tereny historyczne, geograficzne), a nawet w warszawskim (województwo) i Warszawskiem (gdy mamy na uwadze krain geograficzną, historyczną). Warto tę zasadę przyswoić, bo język to również tradycja historyczna.

Szansa nie jest karą

Dziennikarz sportowy TVP mówi: „Istnieje szansa, że Legia zapłaci karę za zachowanie swoich kibiców”. Otóż szansa nie jest karą. Chyba, że dziennikarz jest zaciekłym anty-legionistą. Ale znam człowieka z jego nieskrywanej miłości do Legii, więc ten wariant nie wchodzi w rachubę. Jemu zapewne chodziło o to, że za zachowanie swych kiboli Legia może zostać ukarana pieniężnie przez UEFA. I  wyszło tak, jakby adwokat mówił do swego podopiecznego: „Jest szansa na karę śmierci dla pana”.

Szansa to nadzieja, łut szczęścia, szansa to możliwość małej kary, a nawet wywinięcia się „na sucho” z rąk Temidy. Choć Temida ręce ma zajęte, bo w lewej ma wagę szalkową, a w prawej ręce trzyma nagi miecz. A na oczach ma opaskę, co ma znaczyć, że nie patrzy „na różne takie” okoliczności, że jest sprawiedliwa i kieruje się jedynie prawym. Dura lex sed lex. Mają jednak dziennikarze szczęście, że ich frywolnościami językowymi nie zajmuje się owa Temida…

Łacina z automatycznego tłumacza

Bardzo „interesujące” tłumaczenie łacińskiej maksymy, przywołanej wyżej przeze mnie, „Dura lex sed lex” można znaleźć w tłumaczu Google. Przekład jest taki: „Prawo jest trudne, ale prawo”. Być może tłumaczył to jakiś student prawa, któremu nauka nie szła, ale naprawdę łacińska maksyma znaczy „Twarde prawo, lecz prawo”.  Co oznacza, że trzeba się godzić nawet z niesprzyjającymi nam wyrokami, bo prawo jest prawem.

To jednak jest doskonały przykład na to, że żadna AI nie zastąpi czterech lat łaciny w porządnym liceum.

 

 

WALTER ALTERMANN: Nasze niechlujstwo, bylejakość nasza i straże miejskie nasze

Poznałem kiedyś młodego człowieka, który chciał startować w wyborach samorządowych z nietypowym hasłem, które było takie: „Kochani Mieszkańcy … – tu miało być wymienione miasto – niczego Wam poza szczerą prawdą o Was samych nie obiecuję. Jesteście brudasami, niechlujami, wandalami i nie nadajecie się do mieszkania w żadnym mieście. Myślę, że na nikogo lepszego niż ja nie zasługujecie”.

Kandydat obszedł z tym hasłem wszystkie miejscowe komitety wyborcze, ale żaden z nich nie reflektował na jego osobę. Co prawda jedna z partii wahała się i sugerowała zmianę hasła, na takie, które winą za smród, bród i całą nędze w mieście obarczałoby aktualną władzę.

I nadal nie ma w Polsce żadnej partii, która odważyłaby się rodakom powiedzieć choć ćwierć prawdy o nich samych. Wszystkie nasze partie łączy to, że winą za stan rzeczy obarczają przeciwników, lub straszą, że gdyby ONI przegrali, to TAMCI będą znacznie gorsi.

I nikt nie mówi rodakom, jak bardzo są okropni. Powiedział kiedyś Piłsudski, że politycy schlebiają swoim narodom, i tylko mężowie stanu chcą ich zmieniać. Ponieważ obecnie nie widzę nikogo tak odważnego, kto podjąłby się mówić nam wszystkim gorzką prawdę o nas, przeto pozwolę sobie – nie startując nigdzie – podjąć trud wytykania nam gorzkiej, niechcianej prawdy. Bo nie jesteśmy przecież wspaniali.

Co prawda w ogóle nie ma wspaniałych narodów i doskonałych społeczeństw, a my Polacy aniśmy gorsi, ani lepsi od innych, ale pisząc po polsku, będąc Polakiem zajmę się pobratymcami.  Amerykanów, Anglików i Francuzów pozostawiając na pastwę ichnich publicystów.

Niechlujstwo

  Patrzę z okna i widzę, że przy ścianie sąsiedniego bloku robotnicy szparko ustawiają rusztowanie. Cieszę się, bo to znak, że będzie remont elewacji, a lubię nowe, czyste elewacje. Potem jednak robotnicy skuwają stary tynk. I wtedy przestaję się cieszyć, bo widzę, że cały gruz budowlańcy sypią na całkiem ładnie – dotychczas – utrzymany trawnik.

Nie podłożyli wcześniej żadnej folii, żadnej starej plandeki. Nic nie podłożyli, skutkiem czego skute resztki tynku nieodwracalnie mieszają się z trawnikiem. Owszem większe kawałki robotnicy wywiozą, ale pył i drobniejsze kawałki zostawią. I wiem, bo już to widziałem, że na betonie kwiaty nie wyrosną – jak śpiewał Czesław Niemen.

I tak się zastanawiam… czy ci robotnicy nie byli w stanie przemyśleć skutków swego działania? A jak nie oni, to ich kierownik, właściciel firmy? Oni też nie myślą? A może myślą, tylko, że mają wszystko w głębokim poważaniu?

O, i to jest jedna z przyczyn naszego niechlujstwa – głęboka pogarda jednych rodaków wobec innych rodaków. Polak za Polakiem nie przepada, jeden do drugiego coś ma. Coś nieuświadomionego, ale niechętnego.

Zauważyli Państwo, że w obecnych tygodniach nawet zwolennicy tej samej partii rozmawiają z sobą językiem wojny? Kłócą się z sobą zwolennicy tego samego komitetu wyborczego, na wiecach partii, na którą chcą głosować. Zaczyna się tak, że jeden jegomość mówi coś przeciwko politycznym konkurentom, a drugi jegomość, nim tamten skończy, przerywa i mówi swoje… To znaczy mówi to samo, ale ON mówi, ON objawia swoje najgłębsze przemyślenia geopolityczne, krajowe i wojewódzkie. Tu wyjaśniam, że są to w 90 % teksty wygłaszane w stacjach telewizyjnych, które akurat wspierają daną partię.

Summa summarum – być może nasze niechlujstwo jest skutkiem szlacheckiej, staropolskiej antypatii do brata szlachcica? I chęci stawiania na swoim, choć to „swoje” nie jest własne, tylko telewizyjne? Może takie właśnie ma skutki dorastanie plebsu i chłopstwa do szlachetczyzny?

A może nie mam racji, co do przyczyn, ale wiem, że niechlujstwo nasze jest niezwykle trudne do zniesienia.

Bylejakość

Pisał już o tym Norwid, gdy pytał: „Jak to jest, że szlachcic, co nawet widział Venus z Milo, jak stawia stodołę to krzywo?”

Za komuny uważałem, że nasza bylejakość jest skutkiem ubocznym komuny właśnie. Zresztą w tamtych latach za wszystko obwinialiśmy komunistyczne władze, nawet za ulewne lata i mroźne zimy. Ale komuna minęła, a bylejakość pozostała w nas w najlepsze. Może jest wieczna?

Żeby pozostać przy zieleni w miastach. Zauważyłem, że przy dużych remontach ulic spora  część pozostałości gruzu, resztki cementu a nawet worki po cemencie zakopywane są na trawnikach. A właściwie pod trawnikami. Cały ten chłam zostaje potem przysypany cieniutką warstwą ziemi, na której sieje się trawę. Czasami rozsypuje się korę drzewną i sadzi się krzewy, a nawet drzewa. Potem następuje uroczyste otwarcie ulicy po remoncie, a władze się cieszą i szczycą.

Ale dlaczego wcześniej nikt nie pilnuje wykonawców remontów? Bo wszyscy urzędnicy prasują koszule, spódnice i garnitury na otwarcie. Dlaczego tak jest? Wyjaśnienia, że tak jest taniej nie przyjmuję. Raczej stawiałbym na wrodzoną niektórym bylejakość.

A ileż to inwestycji drogowych trzeba poprawiać, bo przystanek autobusowy jest za wysoko? A ileż to ulic zaraz po remoncie zapada się? Przywykliśmy do tego, do tej naszej bylejakości. I już w ogóle nas ona nie uwiera.

Czego strzegą straże miejskie

W pewnym mieście wojewódzkim „panował” do niedawna prezydent, który chciał mieć własną, miejską orkiestrę, żeby mu grała przed i po jego publicznych wystąpieniach. Ten pomysł w stylu Ludwika XIV upadł jednak, bo prezydent zakładał sobie, że w orkiestrze będą grali za darmo studenci wyższej szkoły muzycznej – w ramach obowiązkowych ćwiczeń. Studenci pomysł wyśmiali, a na opłacenie muzyków pieniędzy nie było.

Tenże prezydent był bardzo wrażliwy na formę. Na przykład beształ Strażników Miejskich, gdy nie oddawali mu honorów na korytarzach Urzędu Miasta. Prezydent był przekonany, że gdy wychodzi z gabinetu i idzie do łazienki, to co najmniej dwóch strażników powinno stawać w postawie zasadniczej i bić mu w dach.

Piszę o tym, bo od lat zastanawiam się jakie tak naprawdę mają obowiązki liczne w Polsce straże miejskie. Gdy powstawały mówiło się, że będą one pilnowały porządku i czystości w miastach. A skończyło się na tym, że głównie widać tę mundurową formację, gdy jej członkowie noszą wieńce przed prezydentami miast, w czasie państwowych uroczystości. I oczywiście jak sypią mandaty za parkowanie samochodem w złych miejscach.

I tak to z nami jest – wolimy pompy, uroczystości w stylu podniosłym, a do walki z niechlujstwem i bylejakością serca nie mamy. Pańscy z ducha jesteśmy i przyziemne zajęcia nas brzydzą.

 

Grafika: piłka i piłeczki Archiwum/ h

O tym, co jest między zabawą a emocjami pisze WATER ALTERMANN: Sport zamiast

Jestem telewizyjnym kibicem, oglądam – trochę w nadmiarze – transmisje piłki nożnej, siatkówki, tenisa i snookera. Oglądam bo lubię patrzeć na zmagania sportowców z przeciwnikami i samymi sobą. Jednak nie jestem chyba typowym kibicem, bo sport traktuję jako dobrą rozrywkę – nie krzyczę, gdy nasi strzelają bramki, nie rozpaczam i nie popadam w melancholię, gdy przegrywają.

Dwa lata temu nasza najlepsza tenisistka Iga Światek weszła do wąskiego grona  najlepszych zawodniczek świata. Media i opinia publiczna – wyrażana w internecie – były zachwycone. Komplementom nie było końca. Pojawiły się też opinie i uwagi fachowców, z których większość jest fachowcami samozwańczymi. Gdzieś tak półtora roku temu Iga Świątek objęła tron i na 71 tygodni zagościła na pierwszym miejscu rankingu. Społeczność nasza była dumna, wzruszona i uniesiona polskością zawodniczki.

Nasza mała podłość

Oczywiście natychmiast pojawiły się również głosy sceptyków, szukających nieziemskich  wytłumaczeń takiego stanu rzeczy, to znaczy interwencji sił nadprzyrodzonych. Większości z Polaków nie mieściło się bowiem w głowie, że 21 letnia panna z Warszawy weszła na takie tenisowe wyżyny. Inni wiedzieli w tym sukcesie panny Świątek znak, że jesteśmy jednak narodem wybranym. Świątek zachowywała się w tym szaleństwie normalnie i mówiła, że stara się grać jak najlepiej, że nie wszystko jeszcze umie i cieszy się.

Tu zaznaczę, że bardzo niewielu piszących o „Zjawisku Świątek” mówiło, że to jest tylko sport, że w tej dziedzinie nie ma nic na zawsze i na stałe. Narodowa duma rosła, rosła, balon megalomanii z sukcesem zaczął się nadymać i nadymać… Aż pękł, bo Iga Świątek straciła pierwsze miejsce. Naprawdę nic się nie stało, bo obecnie jest druga. Tu powiedzmy od razu – panna Świątek osiągnęła największy sukces, od czasu gdy Polacy zaczęli grać w tenisa.

Ale z utratą korony zaczęło się nowe szaleństwo. Natychmiast pojawili się fachowcy – tacy,  co sami nigdy nie doszli nawet do pierwszej pięćsetki w rankingu – i zaczęli objawiać istna wściekłość. Podjęli zajadłą krytykę swej niedawnej idolki, wytykając jej wszystkie możliwe słabości, nieumiejętności i chwiejność charakteru nawet.

Wszystko to dowodzi jednego – jesteśmy narodem płochym i podławym. Kierujemy się bardziej emocjami niż rozumem, mamy wygórowane ambicje i oczekiwania – co zresztą wielokrotnie w tym miejscu podnosiłem.

Co zrobiłbym ja, gdyby spłynęła na mnie taka fala hejtu, podłości i nędznych opinii? Być może zacząłbym grać pod inną flagą? Mówiąc przy tym bardzo wyraźnie, że nie będę dostarczał satysfakcji rodakom, którzy są tak wredni.

Polski tenis

Z rzeczy śmiesznych należy zauważyć, że w momencie „królowania” Igi Świątek pojawiły się  głosy o polskim tenisie, polskiej szkole tenisa i różne inne polskie uniesienia. A przecież polski tenis i polska szkoła tenisa nie istnieją!

W ostatnich 50 latach ledwie troje zawodników z Polski zwędrowało wysoko – Wojciech Fibak, Agnieszka Radwańska i Iga Świątek. I z pewnością ich sukcesy nie były wynikiem jakiejkolwiek „polityki tenisowej”. Każda z tych trzech osób osiągnęła sukces dzięki samym sobie i rodzinom, bo uprawianie tenisa jest po prostu bardzo drogie.

Nasze miejsce w tenisowym świecie

W pierwszej dwudziestce rankingu WTA pań mamy reprezentowane takie kraje: Czechy 4 zawodniczki, USA 3, Rosja 3, Łotwa 2,  Białoruś 1, Brazylia 1, Francja 1, Grecja 1, Kazachstan 1, Polska 1,  Szwajcaria 1, Tunezja 1.

Natomiast w pierwszej dwudziestce panów mamy natomiast reprezentowane takie kraje: USA – 4 zawodników, Rosja 3, Włochy 2,  Australia 1, Bułgaria 1, Dania 1, Grecja 1, Hiszpania 1, Kanada 1, Niemcy 1, Norwegia 1,  Polska 1, Serbia 1,  Wielka Brytania 1.

Jednak pierwsze dwudziestki nie oddają polskiego problemu z tenisem, bo poza nami po jednym przedstawicielu ma więcej krajów. Właściwe miejsce Polski w tenisie oddaje klasyfikacja pierwszych setek zawodniczek i zawodników. A tu jesteśmy w bardzo słabi.

Wśród panów w pierwszej setce mamy jedynie Hurkacza, który jest 17. Następny z Polaków to Kamil Majchrzak, który jest na miejscu 240. W TOP 300 rankingu jest również Daniel Michalski – 269, Kacper Żuk jest 302, Maks Kaśnikowski 31,1 a Filip Peliwo 358. Krótko mówiąc – w pierwszej setce mężczyzn mam jednego Polaka a w pierwszej 400-setce ledwie 7. Polaków.

Trochę lepiej prezentują się Polki: Iga Świątek jest na 2. miejscu, Magda Linette jest 24. Magdalena Fręch jest 64. Potem mamy długachną przerwę i Katarzynę Kawę na miejscu 251. Weronikę Falkowską na miejscu 303; Maję Chwalińską na 413; Urszulę Radwańską jako 423; Martynę Kubkę na 481.

To nie są miejsca, którymi można się chwalić. Tym bardziej, że spośród wszystkich państw dawnych „demoludów” jesteśmy najgorsi. Piszę o demoludach, bo po 1989 roku wszystkie te państwa miały jednakowe szanse w tenisie. Myśmy swojej nie wykorzystali. Będąc na miejscu władz polskiego związku tenisa, widząc ten ranking – pochlastałbym się.

Ale nie, nasze władze tenisowe chwalą się Świątek i Hurkaczem… Jakby to były ich dwa wielkie sukcesy. Trochę to jest jest tak, jakby władze carskiej Rosji były dumne, że późniejsza noblistka Maria Skłodowska była dowodem na wysoki poziom edukacji w Priwislinskim Kraju.

Tenis jest oznaką poziomu cywilizacji

Tenis jest w świecie bardzo ważny, jest też świetną promocją państw. Bo dzisiaj tylko państwa wysoko rozwinięte należą do tenisowej elity. Świat docenia Igę Świątek, bo świat zna się na tenisie. Ale uznaje nas za tenisowego kopciuszka – zgodnie zresztą z prawdą

Zapytajmy więc, jak my Polacy opiekujemy się, jak wspomagamy nasz tenisowy świat? Ile mamy kortów tenisowych w Polsce? Ile klubów? Czy kluby tenisowe otrzymują  dotacje samorządowe i państwowe? Ile dostają, jeśli w ogóle?

Jeżeli chcemy być dumni z naszych tenisistek i tenisistów, to wspierajmy utrzymanie klubów, w których uprawia się tenis. Bo jak na razie, to tenis jest sprawą garstki zapaleńców, którzy i tak osiągają dużo. Jako społeczeństwo powinniśmy być dumni z rozwoju i poziomu tenisa w Polsce, z tego, że tak wielu Polaków gra w tę dyscyplinę, ale jak na razie nie ma z czego.

Kto ma prawo do dumy

Sport jest prywatną sprawą uprawiających go. Możemy być zadowoleni – jako Polacy – że mamy tak zdolnych i upartych w treningach rodaków. Ale duma? To chyba trochę za dużo. Matki i ojcowie Igi Świątek oraz Huberta Hurkacza mogą być z dzieci dumni, oni tak, ale my wszyscy pozostali?  Chyba, że ktoś wspiera finansowo kluby tenisowe, ten ma prawo do dumy. Ale reszta?

Jest też problem ontologiczny – kogo reprezentuje, na przykład – Iga Świątek? Z pewnością siebie samą. Gdy gra w zawodach międzynarodowych, to wtedy reprezentuje nasz kraj. Ale w normalnych zawodach touru WTA jest Polką grającą w tenisa. Ale… czy gdy odnosi sukcesy, zapuszczony fizycznie mieszczuch z Łomży czy Łodzi ma powód do dumy? Nie dopisujmy się do cudzych sukcesów. I nie miejmy pretensji jak zawodnikom nie idzie.

Kto nas reprezentuje

Polacy kochają piłkę, ale tylko wtedy, gdy naszym idzie. A nasi piłkarze nożni przegrywają ostatnio z kim się da. I natychmiast pojawia się fala pretensji do kopaczy, że mało ambitni, że lekceważą obowiązki reprezentanta. Każda kolejna ich przegrana jest automatyczni narodową klęską.

Nie jestem z tych, co tak tragicznie, gdy klęska – i euforycznie, gdy sukces – odbierają grę naszych piłkarzy. Bo to jest tylko sport. I myślę też, że nie jest dobrze, gdy sport tak mocno nas podnieca, bo są w kraju poważne problemy, które naprawdę powinny nas zajmować. I są sukcesy – poza sportem – które powinny nas cieszyć. Ale cóż – sport coraz bardziej staje się lekarstwem „zamiast”. To tak jakby na zapalenie oskrzeli lekarz zapisywał nam krople do oczu.

Tu pojawia się oczywiste pytanie, kto nas reprezentuje… Ano, mamy Prezydenta Państwa, premiera, ministrów, burmistrzów, radnych wszystkich szczebli – reprezentujących nas, bośmy ich wybrali. Nawet gdy nie głosowaliśmy na danego „przedstawiciela władzy”, to on i tak nas reprezentuje, zgodnie z zasadami demokracji. I od nich wymagajmy, cieszmy się z ich sukcesów, i krytykujmy, gdy zasłużą.

A sportem bawmy się. Pamiętając, że w zabawie także przegrana jest zapisana w jej  regulaminach. I znajdźmy sobie poważne problemy do zmartwień. Najpierw w nas samych, potem w naszych rodzinach i całym społeczeństwie. Wystarczy zgasić telewizor i otworzyć oczy na świat.

 

Rys. Cezary Krysztopa

O tym jak się szarga dobre imię Polski pisze CEZARY KRYSZTOPA: Do moich podlaskich przyjaciół

Nie oglądałem filmu Agnieszki Holland. I nie mam zamiaru go oglądać. Nie istnieje bowiem artystyczna jakość, która warta byłaby obniżaniu bezpieczeństwa Polaków w sytuacji wojny za płotem. A tak postrzegam to co zrobiła Agnieszka Holland.

Sądząc ze zwiastuna, omówień i wywiadów samej reżyser, a także zachwytu ze strony rosyjskiej i białoruskiej propagandy, jej „dzieło” doskonale wpisuje się osłabianie na arenie międzynarodowej pozycji Polski, która tak bardzo przeszkadza z jednej strony imperialnym planom Rosji, a z drugiej imperialnym planom Niemiec.

Holland

Równie dobrze „dzieło” mogłoby być zadedykowane „tragicznie zmarłemu” zdrajcy i dezerterowi Emilowi Czeczce, który przecież opowiadał białoruskiej telewizji mniej więcej to samo.

Agnieszka Holland jest wyjątkowym w polskiej kinematografii przykładem reżysera, który coś potrafi. Jej „Zabić księdza” czy „Europa, Europa” z całą pewnością przejdą do historii polskiego kina. Wielka szkoda, ze wiedziona jakimś dziwacznym emocjonalnym korkociągiem, zakończonym bezmyślną nienawiścią i żałosnym hasłem „żeby było tak jak było”, zeszła na pozycje taniego propagandysty realizującego zamówienia polityczne najbardziej radykalnych środowisk.

Nielegalna imigracja

Czy nielegalna imigracja wiąże się z ludzkim nieszczęściem? No pewnie. Wiedzeni reklamą przemytników ludzi i rosyjskich oraz białoruskich służb ludzie, wykorzystywani są jako swego rodzaju broń przeciwko krajom, które przeszkadzają Kremlowi w radosnej konsumpcji Ukrainy. Płacą spore pieniądze za wycieczkę do Mińska, bo ktoś im nakłamał. Czasem trafiają na podlaskie bagna, gdzie ratuje ich polska Straż Graniczna. I nie, nie są w większości ani rodzinami z dziećmi, ani kotami z Afganistanu, lekarzami, inżynierami, ani nawet Ibrahimem płynącym kilka dni rzeką według relacji rozhisteryzowanych aktywistów. Za to z całą pewnością rosyjskie i białoruskie służby rozmieściły pośród nich terrorystów i sabotażystów.

To co z tym trzeba robić? Poszerzać szlaki przemytu? Wspierać przemytników i rosyjskie i białoruskie służby w ich procederze, jak chcieliby aktywiści i pani Holland? Czy też raczej zamykać szlaki przemytu, odbierać sens operacji hybrydowej. Robić rzeczy oczywiste, bronić swojego domu, bo mamy do tego prawo. Mamy prawo bronić swojego bezpieczeństwa.

„Podlaski szmalcownik”

Nie w tym rzecz jednak żeby się tu wszyscy z Krysztopą zgadzali, nie ma takiego obowiązku, ale chciałbym się tu zwrócić do moich podlaskich przyjaciół. Szczególnie tych „kulturowo aspirujących”. Najczęściej dobrych ludzi, ale im bardziej wykształconych, tym bardziej naiwnych, dla których tacy ludzie jak Agnieszka Holland są „autorytetami”.

Wiem, że ten film obejrzyjcie. Oglądajcie, na zdrowie. Ale kiedy będziecie oglądać, zwróćcie proszę uwagę na to jak Holland portretuje mieszkańców Podlasia. Jako tych, którzy „nie wiadomo co zrobią” kiedy zwróci się do nich imigrant z prośbą o pomoc (tak jakby informacja przekazana Straży Granicznej ratującej durniów na bagnach, była prawie jak donos na gestapo, a aktywiści byli rozstrzeliwani przez Straż Graniczną za „pomoc imigrantom”). Sądząc z żenujących holokaustiańskich „metafor” używanych przez Holland w wywiadach, i tutaj trudno się nie doszukiwać metafory „podlaskiego szmalcownika”. Tak „Wielka Pani Reżyser” widzi Waszych dziadków, rodziców, sąsiadów. Tak widzi Was. Jako amoralnych dzikusów. Choć pewnie żadnego nie zapytała o opinię i żadnego nie poznała.

Ten film zepsuje Polsce opinię. Agnieszka Holland nie zrobi podobnego o tym jak miliony Polaków pomogły milionom Ukraińców. Zostanie tylko ten propagandowy produkcyjniak, który „rozgrzeszy” tych na Zachodzie, którzy pomoc Ukrainie mieli w nosie i da im pretekst żeby Polsce i Polakom nie pomagać jeśli, co nie daj Boże, będą potrzebowali pomocy.

Więc niech przynajmniej przyniesie choć tyle dobrego, żeby wywołać w kimś dysonans poznawczy i weryfikację listy „autorytetów”.

Rodzina Ulmów; Grafika: IPN

O zmianie w polityce historycznej Polski pisze TADEUSZ PŁŻAŃSKI: Ulmowie – odtrutka na kłamstwa

Dzięki Markowej o męczeństwu Rodziny Ulmów świat dowiaduje się, że Polacy nie zakładali obozów dla Żydów, ale przeciwnie: czynnie się zagładzie przeciwstawialiśmy – najwięcej wśród nas było Sprawiedliwych wśród Narodów Świata a sprawcami niewyobrażalnych zbrodni byli Niemcy.

„Wśród tych, którzy zginęli za udzielanie pomocy Żydom, była rodzina Ulmów: Józef, będąca w stanie błogosławionym Wiktoria oraz sześcioro ich nieletnich dzieci. Wraz z ukrywanymi Didnerami, Grünfeldami i Goldmanami zostali oni zamordowani w swoim domu w Markowej 24 marca 1944 roku” – czytaliśmy w uchwale, jaką w 2016 r. Sejm RP – przez aklamację – złożył hołd wszystkim Polakom ratującym Żydów podczas II wojny światowej.

Muzeum im. Rodziny Ulmów otworzył w tym samym roku w Markowej na Podkarpaciu prezydent RP Andrzej Duda. Bo to sprawa państwowa. Głowa państwa jednoznacznie nazwała Polaków ratujących Żydów bohaterami, a ich oprawców, Niemców, mordercami. Tak samo jak 1 marca nie ma wątpliwości, że Żołnierze Wyklęci walczyli o niepodległy byt państwa polskiego, a druga strona – komunistyczna – to zdrajcy i zbrodniarze.

W sejmowej uchwale wyrażono też „uznanie dla samorządu województwa podkarpackiego, który poprzez budowę muzeum o ogólnopolskim charakterze pierwszy na tak szeroką skalę upamiętnił to nadzwyczajne bohaterstwo”. I faktycznie, to pierwsze – nie tylko w Polsce, ale zapewne na całym świecie – miejsce opowiadające o tragedii Żydów, ale uwzględniające rolę Polaków. Nie jako prześladowców, ale pomagających im ludzi. Pomagających naszym starszym  braciom w wierze, obywatelom – o czym często się zapomina – Rzeczypospolitej.

Mimo że sami byliśmy skazani na Holocaust, uratowaliśmy kilkadziesiąt tysięcy naszych żydowskich sąsiadów.Podkreślmy, że we wszystkich pozostałych żydowskich muzeach na obu półkulach Polacy są przedstawiani zupełnie inaczej. Albo się nas przemilcza, albo przypisuje najgorsze cechy, na czele z rzekomym, wyssanym z mlekiem matki już od średniowiecza antysemityzmem – pogromowym, ludobójczym. Nawet część autorów polskich podręczników szkolnych pisze (a przynajmniej pisała), że w czasie wojny mordowaliśmy Żydów. W Wielkiej Brytanii polska młodzież wciąż musi się uczyć o „polskich obozach koncentracyjnych”.

Dlatego muzeum Ulmów to odtrutka na artykuły w „Die Welt” czy „RIA-Nowosti” na kłamstwa Grossa, Bartoszewskiego czy Tokarczuk. Na przeprosiny za Jedwabne Kwaśniewskich czy Michników. Antidotum na filmy w stylu „Pokłosia” czy „Idy” i seriale typu „Nasze matki, nasi ojcowie”, którymi Niemcy naszym kosztem mogą się wybielać. Dzięki Markowej i tamtejszemu muzeum świat dowiaduje się, że Polacy nie zakładali obozów dla Żydów, ale przeciwnie: czynnie się zagładzie przeciwstawialiśmy – najwięcej wśród nas było Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. To dobra zmiana w polskiej polityce historycznej. Teraz czekamy na więcej. Czyli, na beatyfikację rodziny Ulmów.

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Generator beki niezamierzonej, czyli dyletanckie wersety opozycji – odc. 373

– Dlaczego Pisiory mają aż 37 procent poparcia? – zapytała pod postem z ostatnim sondażem Kantara jedna ze zrozpaczonych zwolenniczek Donalda Tuska – Bo opozycja jest tak durna, że aż trudno w to uwierzyć – odpowiedziałem (abstrahuję tu od wiarygodności sondaży).

Nie wiem jaki jest strategiczny plan Donalda Tuska, choć nie wygląda na to żeby miał coś wspólnego z wygrywaniem wyborów. Wszystko wskazuje na to, że Donald Tusk chce te wybory przegrać, a jednak trudno uwierzyć żeby w tym tajemniczym spisku uczestniczyła cała partia. Jak jednak tego nie zakładać, skoro inaczej trzeba byłoby przyjąć, że mamy do czynienia z wyjątkową w polskiej polityce po 1989 roku bandą kretynów.

Z pustymi rękami

PiS rządzi drugą kadencję. Jak każdą partię władzy, dotykają ją patologie i pewnego rodzaju wypalenie. Nie wiem ile z tego co Gazeta Wyborcza pisze o zdymisjonowanym wiceministrze Wawrzyku jest prawdą, nie jest to medium do którego mam choćby minimum zaufania, ale problem kiepskiej kontroli nad migracją istnieje i gdyby opozycja potrafiła złożyć dwa do dwóch, zapewne po kampanii partii rządzącej nie byłoby co zbierać. Tylko, że w tym celu trzeba dysponować jakąś minimalną wiarygodnością i powagą, a tą największa partia opozycyjna od dawna nie dysponuje. Szczeniacki sposób bycia jej lidera tym bardziej tu nie pomaga. I tak do kolejnych wyborów Platforma Obywatelska idzie z pustymi rękoma, durnymi grepsami i wszystkimi sklepami w okolicy poobrażanymi.

Generator

Ostatnim hitem Internetów jest platformerski „generator” memów z Jarosławem Kaczyńskim. Sztabowcy PO zlecili sztucznej inteligencji wytworzenie portretu Jarosława Kaczyńskiego z nienaturalnie wielkimi oczami i napisem „Ja jestem zagrożeniem”. Grafika pojawiła się na bilbordach i w Internecie. Już samo założenie, że twarz starszego pana z oczami jak z mangi kogoś przestraszy, wydaje się dosyć groteskowe, ale gdyby tego było komuś mało, powstał zamieszczony w sieci „generator” napisów do tej grafiki, przy pomocy którego internauci mogą dopisać czemu według nich zagraża Jarosław Kaczyński. W takich sytuacjach internautom nie trzeba dwa razy powtarzać.

Sieć zalana została platformerskimi grafikami, według których Jarosław Kaczyński jest zagrożeniem dla różnego rodzaju mafii, dla „Rudego i cwaniaków jego”, dla germańskich klakierów, dla „ryżego Donka”, dla „sołtysa z Chobielina”, dla Grupy Webera, dla „Hyżego Rója”, dla Belzebuba, dla folksdojczów, dla „przygłupów z PO”, dla europejskich szatniarzy, dla „niemieckiego rumaka” i „włoskiego ogiera”, dla aktywiszcza z Sopotu, dla pomagierów Baćki, czy dla Tuska.

Będzie na nas

To ostatnie wprawdzie nie powinno mieć miejsca, ponieważ równie zabawna jak sam „generator” jest lektura kodu źródłowego strony, w którym twórcy zapisali kilometr słów, których teoretycznie „nie wolno w generatorze użyć”. I tam pracowicie wyliczyli nie tylko nazwisko i przezwiska Tuska, ale również umieścili we wszelki odmianach „Niemców”, „Unię Europejską” czy „Brukselę”. Co ciekawe pod ich ochroną znalazły się również „Rosja”, „kacapy” czy „naziści”. Cóż to jednak za wyzwanie dla internautów, skoro wystarczy wstawić dodatkową spację żeby uzyskać autoryzowaną przez Platformę Obywatelską grafikę głoszącą, że „Kaczyński jest zagrożeniem dla bandy Ryżego”? A nie jest to pierwszy raz kiedy Platforma natka się na te grabie. Podczas prezydenckiej kampanii wyborczej w 2015 roku była to akcja „Co na to Bronek”.

Naprawdę tak trudno było to przewidzieć? Tak się zastanawiam, może warto ich wszystkich jakoś zabezpieczyć? Wiele wskazuje, że sami dla siebie są znacznie większym zagrożeniem, niż Jarosław Kaczyński. Nie wiadomo co im do głowy wpadnie, a jakby co to przecież będzie na nas.

 

Rys. Cezary Krysztopa

O adwokacie opozycji, który ukrywa się przed Temidą pisze CEZARY KRYSZTOPA: Cieć na wybory

Kiedyś Roman Giertych miał na scenie politycznej samodzielną pozycję. Można się z nim było zgadzać, lub nie, ale przynajmniej nie był cieciem. Dziś polityczna pozycja Romana Giertycha jest ze wszech miar żałosna. Była taka i wcześniej kiedy pokątnie zgłosił go jako kandydata na senatora Szymon Hołownia, była taka i wtedy kiedy został wydalony dzięki staraniom Lewicy z ram Paktu Senackiego, a nawet wtedy kiedy jego kundelki ruszyły do ataku na potencjalną lewicową konkurentkę Magdalenę Biejat.

Być może apogeum upokorzenia Giertych osiągnął w momencie kiedy okazało się, że na listach Platformy jest miejsce dla takich cudaków jak Michał Kołodziejczak, ale nie dla zasłużonego „adwokata opozycji”.

Upokorzenia

Choć z drugiej strony, czy mniejszym poniżeniem było ostatecznie umieszczenie Giertycha na ostatnim miejscu listy w Kielcach, jak ogłosił sam Tusk, nie ze względu na jakieś Giertycha przymioty, ale po to żeby zrobić na złość startującemu w Kielcach z listy Zjednoczonej Prawicy Jarosławowi Kaczyńskiemu? Tym bardziej, że sam Tusk mówi, że ta kandydatura wywołuje u niego „dyskomfort”? Ciekawe jakie uczucia wywoływał Giertych u Tuska kiedy jako adwokat reprezentował jego syna Michała?

Roman Giertych jest najwyraźniej gotów znieść wiele, ponieważ jako unikający polskiego wymiaru sprawiedliwości, bardzo potrzebuje immunitetu. A nie ma gwarancji, że na karuzeli z kandydatami się utrzyma. Dziś polityczne „życie” kandydata na opozycji potrafi być bardzo krótkie, o czym przekonali się liczni już kandydaci, począwszy od Jana Hartmana, a skończywszy na Jaaaaaaaaaanie Shostak.

Eksperyment

Póki co przeprowadzany jest na nim eksperyment badania wytrzymałości kręgosłupa. Przedmiotem publicznej debaty jest pytanie czy Giertych, niektórzy twierdzą, że związany z Opus Dei, na pewno postrzegany, słusznie czy nie, nie wiem jak tam ostatnio, jako człowiek wierzący, podpisze deklarację poparcia dla programu Platformy, którego jednym z niewielu znanych punktów jest postulat legalności aborcji do 12 tygodnia ciąży – Wiem, że Roman jest przeciwko aborcji i uważam, że nie zmieni poglądów. I dobrze, powinien pozostać wierny przekonaniom – mówi jego ojciec Maciej Giertych. A ja bym sobie ręki nie dał uciąć.

Tak czy siak, od dyżurnego wroga lewackich aktywistów do ciecia zmiatającego hasztagi na Twitterze dla środowiska, które się nim brzydzi, to dość smutna ewolucja tak dla adwokata, jak i polityka.