Archikatedra katolicka w New Delhi z pominkiem Jana Pawła II Fot./coll. HB

HUBERT BEKRYCHT: Oszczercy Jana Pawła II, spróbujcie tego w Azji!

Chrześcijaństwo w Azji od lat zmaga się z prześladowaniami. Podpalenia kościołów, nękanie wiernych, coraz częściej dotkliwe ich pobicia, czy morderstwa a nawet krwawe pogromy – to, niestety gorzki powszedni chleb Pański w tej części świata. W różnym stopniu wyznawcy Chrystusa są represjonowani w różnych krajach, szczególnie na południu największego na planecie kontynentu. W najliczniejszej demokracji parlamentarnej świata – Indiach, gdzie również dochodzi do prześladowań, ale władze rządowe i lokalne próbują walczyć z represjami, chrześcijanie nie chcą, więc uwierzyć, że bardzo szanowanego tu papieża – pielgrzyma, Jana Pawła II szkaluje się bezpodstawnie w kraju skąd pochodzi Święty. „Tutaj nikt nie będzie usuwał albo niszczył pomników Jopo” – zapewnia wskazując na pomnik papieża z Polski dozorca archikatedry pod wezwaniem Najświętszego Serca Jezusowego w stolicy Indii New Delhi.

 

Pomimo natychmiastowej zgody na rozmowę sprzątający dziedziniec przed archikatedrą przy Ashok Place w Delhi, prosi, aby nie podawać nawet jego imienia (nazwałem go, zatem Dewan). Dozorca nie ma teraz wiele pracy, zimą (od listopada do marca, kiedy temperatury najczęściej nie przekraczają w stolicy 27 stopni, chociaż bywają dużo cieplejsze a nawet gorętsze wyjątki) w dzień powszedni ludzi jest mniej a msze tylko trzy. Więcej wiernych jest oczywiście w niedzielę.

Wówczas odprawianych jest aż siedem mszy, najwięcej, bo aż cztery po angielsku, dwie w hindi i jedna w malajam, czyli w języku drawidyjskim, gdzie jest wiele elementów tamilskiego.

Oszczerstwa wobec tego, który zmienił świat

Dewan przerywa pracę i nie wierzy, że w Polsce, kraju Jana Pawła II – Jopo (John Paul mówione bardzo szybko) – jak niektórzy delhijczycy nazywają naszego papieża – jest tyle osób, którzy kłamią i rzucają oszczerstwa szkalując Świętego.

„Jeśli rzeczywiście tak jest, to są głupi. Spróbuj u nas obrazić pamięć Gandhiego, niezależnie od wyznania, byłoby to jednocześnie szkalowanie kraju” – powiedział Dewan. „Tutaj nikt nie będzie usuwał albo niszczył pomników Jopo! U was te oszczerstwa to uwikłanie w walkę polityczną, kłamstwa i kalanie świętości wybitnego duchownego” – złości się sprzątacz przed katedrą.

„Nie wierzę w te zarzuty, zresztą dawno to wszystko wyjaśniono, teraz pewnie to kolejna fala pomówień po coraz śmielszych prześladowaniach chrześcijan także w Europie. U was pustoszeją teraz kościoły, jeszcze nie ma krwawych pogromów, ale jeśli nie szanuje się autorytetów…” – zastanawia się Dewan a ja, po tych słowach, zastanawiam się czy mój rozmówca jest rzeczywiście sprzątaczem, dozorcą? Może to ksiądz? Kościelny? Pytam o to, ale nie odpowiada. Śmieje się perliście pokazując dentystycznie białe zęby. Nie pozwala zrobić sobie na koniec zdjęcia. „Jemu zrób, bo on jest bohaterem, przyjechał tu i widział naszą biedę. Może to nasz Jopo zmienił świat. I Indie” – dodaje „Powiedz tam u siebie, że my katolicy z Indii nie damy obrażać Ojca Świętego Jana Pawła II” – podkreślił Dewan.

Japo good man

Przed katedrą siedzi kilka kobiet w tradycyjnych strojach. Niestety ich hindish jest tak mało dla mnie wyraźny, że słyszę tylko zapewnienia o tym, iż również „wierzą”. Wskazują jednak wyraźnie na katedrę i na pomnik papieża. Nie rozumieją, o co pytam. Zresztą, chyba i tak nie uwierzyłyby, że ktoś w kraju urodzenia Japo bruździ papieżowi ubogich, jak delhijczycy także nazywają Jana Pawła II. W miarę wyraźnie słyszę tylko: „Jopo good, Jopo holly man (Jopo dobry, święty człowiek)”. Nie mam pewności, czy to chrześcijanki, bo stroje są hinduskie, ale nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.

Niedaleko archikatedry jest świątynia sikhijska. Jest jeszcze przed południem jest tam tłoczno. W skupieniu i modlitwie przemierzają teren gurudwary. Mężczyźni w charakterystycznych turbanach, kobiety we wzorzystych rozmaitego typu okryciach. Sporo dzieci.

Strażnik w pomarańczowym turbanie z groźnie wyglądającą włócznią pyta mnie, czy chcę wejść. Odpowiadam, że dopiero przyjechałem i może innym razem, bo przecież „tylu tu waszych wiernych, nie chcę przeszkadzać”. Odpowiedział komplementami o dobrym wychowaniu albo nazwał mnie dobrym człowiekiem – nie zrozumiałem. Strażnik jest miły, więc wpadam na pomysł i pytam, czy wie, kto to św. Jan Paweł II. „To święty człowiek z Europy. Był w Indiach” – odpowiada lekko dotknięty, że posądzam go o niewiedzę i zapewnia mnie, że jest dobrze wykształcony.

 

Kiedy już skończyłem opowieść o tym, jak obrażany jest papież Polak w swym kraju, strażnik wyglądał na zdziwionego, ale widać, że nie chciał o razu odpowiadać. Po kilku sekundach odrzekł, że jego religia to religia tolerancji. „Jeśli jesteś rzeczywiście pobożnym Sikhem nic złego nie zrobisz inaczej się modlącym” – powiedział a ja nie spodziewałem się zresztą innej odpowiedzi, bo wiara w Indiach to dosyć złożona materia.

Po chwili jednak człowiek w pomarańczowym turbanie mówi trochę ciszej. „Bardzo to dziwne, że ktoś nie szanuje swojej religii i tradycji. Chyba taka tradycja szybko zginie (powiedział ‘umrze’) „ – zakończył.

Nie wiem, czy wszystko dobrze zrozumiałem, ale większość z tych dosyć chaotycznie przeprowadzonych rozmów była po prostu bardzo budująca. Nie wiem na pewno, czy wszyscy mówili szczerze, nie znam na tyle Indii, bo jestem tu zaledwie kilka dni. Dowiedziałem się jednak o tym kraju jednego. Większość ludzi uważa tu, że jeśli w coś głęboko wierzysz, nie jesteś w stanie o tym myśleć źle.

W Polsce trwa kampania opozycyjnych oskarżeń sfabrykowanymi esbeckimi papierami wobec człowieka, który już nie może się obronić. Wierzę jednak, że ci, którzy to robią kiedyś przynajmniej zrozumieją istotę swego parszywego zachowania.

Gęstniejący sos pomówień wcześniej, czy później wyparuje. Zostanie jednak tak wykpiwana tolerancja środowisk konserwatywnych i nasza obrona Świętego Człowieka, zwyczajnego człowieka, który cieszy się szacunkiem nawet w dalekiej Azji a w swoim kraju, z którym związki zawsze papież podkreślał, jest szkalowany w imię jakiś kilkudziesięciu mandatów w parlamencie. Bo tyle zdobędzie jesienią opozycja po tej oszczerczej kampanii.

A oszczercy… No cóż, są odważni tylko chowając się za immunitetem i w Internecie. Oszczercy Jana Pawła II, spróbujcie tak się zachować w Azji, na przykład przed delhijską archikatedrą lub kilka kroków dalej przed sikhijską świątynią. I niech Pan Bóg ma was w swojej opiece…

 

 

Nie, nie będzie żadnego konkursu, czy lepszym mówcą jest lekarz i szef PSL, czy historyk i wicemerszałek z PSL. Zdj.: Władysław Kosiniak-Kamysz na spotkaniu z wyborcami w Tomaszowie Mazowieckim 10 stycznia 2023 r. Fot. archiwum h/ re/ e

O błędach, także językowych pisze WALTER ALTERMANN: Oscylujący wicemarszałek Sejmu

„Nasze środowiska opozycyjne oscylują wokół jednej wspólnej busoli demokratycznej” – powiedział 1 marca 2023 r. w TVN 24 wicemarszałek Sejmu RP Piotr Zgorzelski. To, co rzekł pewnie nie mieści się w głowie wykładowców polityka, tak jak dyplomy nie mieszczą się w szufladzie wicemarszałka.

Pan wicemarszałek jest członkiem Klubu Parlamentarnego Koalicja Polska – PSL, UED, Konserwatyści i ma bardzo bogate – na liczbę zaświadczeń – wykształcenie. Najpierw skończył historię na Uniwersytecie Łódzkim, potem ekonomię w Toruniu na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika – co prawda podyplomowo, ale jednak. Następnie pan wicemarszałek studiował „Integrację europejską” w Szkole Wyższej im. Pawła Włodkowica w Płocku – też podyplomowo, ostatnio zaś studiował na Uniwersytecie Warszawskim, na kierunku „Menedżer publiczny” – również podyplomowo.

Ma on również bogate doświadczenia zawodowe: od 1983 pracował jako nauczyciel w szkołach podstawowych w Ciachcinie i w Leszczynie Szlacheckim. Od 1992 do 1998 był dyrektorem drugiej z tych placówek. Następnie przez cztery lata zajmował stanowisko wicewójta gminy Bielsk. Był wybierany w kolejnych wyborach samorządowych do rady powiatu płockiego. W 2003 został dyrektorem delegatury Urzędu Marszałkowskiego Mazowieckiego w Płocku. W 2010 zastąpił Michała Broszkę na funkcji starosty płockiego.

Nauka a praca

Wielki poeta Fryderyk Schiller napisał: „Czas studiów musi pozostawać w rozsądnej proporcji do czasu pracy”. Ale nie czepiam się, tym bardziej, że Schiller był jednak Niemcem. Zgódźmy się jednak na to, że studia powinny dawać efekty, a z efektami u pana wicemarszałka sytuacja jest mocno wątpliwa.

Rozpisałem się o życiorysie pana wicemarszałka, żeby skonstatować co następuje: mimo tylu lat studiów, na tak różnych kierunkach, jak historia i ekonomia, mimo pracy w szkolnictwie, nigdy nie dowiedział się czym jest busola, jak wygląda i czemu służy! Nie wie również nic o oscylowaniu. Naprawę przykre, że taki uczący się człowiek zmarnował tyle lat pracy i studiów.

Busola i oscylacja

Busola magnetyczna, to urządzenie nawigacyjne służące do wyznaczania kierunku bieguna magnetycznego. Busola, podobnie jak kompas, jest wyposażona w igłę magnetyczną. A znając biegun magnetyczny, który jest – mniej więcej – na północy, łatwo możemy wyznaczyć też pozostałe kierunki świata, zorientować mapę i podjąć marsz w odpowiadającym nam kierunku. Oscylacja zaś to: 1. wahanie się w wyborze między dwiema możliwościami; 2. ruch wahadłowy drgający.

Nie można zatem oscylować wokół busoli, bo wtedy nie widzi się tego, co z busoli można odczytać. A oscylowanie to ruch, od – do. Poza tym – jeżeli pan Zgorzelski waha się w wyborze, to między czym a czym? Między demokracją a zamordyzmem? No i jeszcze ta „jedna wspólna busola” … przecież kompas lub busolę można dzisiaj kupić za psi pieniądz. I każda z partii opozycji mogłaby mieć po jednym kompasie, busoli – a i tak wszystkie igły tych urządzeń wskazywałyby tę sama północ.

Jednak nie w tym rzecz, że pan wicemarszałek nie wie. Nie wszyscy muszą wiedzieć wszystko. Rzecz w tym, że nie wie a mówi! A co gorsza mówi metaforami. I nie wie też, że metafora musi być logiczna, prawdziwa i precyzyjna. Niewiedza o tym, jak na absolwenta kierunku humanistycznego na uniwersytecie jest to zaskakująca. Bo co późniejszy wicemarszałek robił na swoich pierwszych studiach? Marnował czas, a państwo marnowało pieniądze na jego naukę. Być może zbyt wiele czasu poświęcał jako student polityce, ze szkodą dla wiedzy?

Od czasu do czasu pojawia się w Polsce pomysł, że absolwenci – na przykład medycyny – powinni płacić za studia, jeżeli porzucają ojczyznę i wyjeżdżają w szeroki świat w poszukiwaniu lepszego chleba. W takim razie, może również absolwenci innych studiów powinni oddawać pieniądze, które państwo łożyło na ich naukę, jeśli wykazują się fundamentalnymi brakami?

Albo niech zaskarżą państwo, za to, że tak niewiele ich nauczono. W każdym razie sytuacja jest poważna i wymaga decyzji Sejmu.

Oscylowanie partii

Trzeba było – Panie Wicemarszałku – powiedzieć, że nasze opozycyjne partie zawsze idą w jednym kierunku, a jest to kierunek: demokracja. Ja wiem, że to trudne znaleźć wspólny kierunek dla tak różnych partii jak partie Tuska, Czarzastego, Zandberga, Kosiniaka-Kamysza i Hołowni. Ale to nie uprawnia Pana – Panie Wicemarszałku Zgorzelski – do mówienia absurdalnego.

Kochani nasi ludzie publiczni – tacy jak posłowie, senatorowie, urzędnicy wszystkich szczebli – mówcie prosto! Nie budujcie żadnych metafor, porównań, paraboli, hiperboli i innych takich. Mówcie prosto, bo ośmieszacie siebie i nas, a już na pewno tych, którzy was wybrali.

 

 

WALTER ALTERMAN pisze m.in. o byłych politykach: Stefan Niesiołowski i inne nieuleczalne przypadki

Profesor Stefan Niesiołowski ma w genach potrzebę burzenia pomników. Najpierw, jak młody człowiek, zasłynął nieudaną próbą wysadzenia pomnika Lenina w Poroninie. Teraz, po dłuższym – znaczącym – milczeniu zabrał głos i stwierdził: „Wszystkie pomniki Jana Pawła II powinny być dyskretnie usunięte. Nie da się już jego obronić.  Fakty, jakie są i jeszcze będą ujawniane, świadczą, że papież po prostu krył pedofilów. I właściwie powoli trzeba zapominać o tej postaci” – powiedział w wywiadzie dla GW.

Rozumiem, że sprawa jest poważna. Jednakże pozwolę sobie zwrócić uwagę, że Jan Paweł II, czyli Karol Wojtyła, nie żyje od roku 2005, nie może się bronić. A jest przecież w naszej polskiej obyczajowości zasada, że o zmarłych mówimy dobrze, lub wcale.

Inkwizytor ludowy (PSL)

 Wystąpienie Niesiołowskiego w sprawie pomników Jana Pawła II, niewiele odbiega od poprzednich akcji, podejmowanych przez tego polityka znanego przecież z wielkiej bezkompromisowości. Pamiętam, jak gromił komunę, różnej proweniencji lewaków i różnej maści liberałów. Pamiętam też, że jako założyciel i prominentny działacz Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego zachowywał się jak Savonarola, wypatrując wszędzie wrogów kościoła i religii. Później, już jako działacz Porozumienia Prawicy, był równie płomiennym i nieprzejednanym mówcą – zupełnie jak inkwizytorzy. Następnie Niesiołowski, przeszedłszy przez PO do PSL-Koalicja Polska, zachował przecież swój namiętny stosunek do świata.

Myślę, że w sytuacji dużych emocji przedwyborczych, ten ostatni wybryk Niesiołowskiego z całą pewnością ucieszy liderów – jakże chrześcijańskiego PSL-u – z którego to przecież list Pan Stefan był posłem. Niby to normalne, że temperamentu nie da się okiełznać, ale wstyd. Szczególny wstyd, u założyciela i działacza ZChN, partii z założenia i nazwy chrześcijańskiej.

Łóżka do spania

Przysłano mi na komórkę reklamę „łóżek do spania”. Zaniepokoiłem się, bo zdawało mi się, że łóżko zawsze służyło właśnie do spania. W odróżnieniu od tapczanu, kanapy, szezlongu i rekamiery. Na tych pozostałych też można spać, ale niewygodnie.

Doszedłem do wniosku, że jest to podła – wobec zamierzeń naszego rządu – akcja. Produkowanie bowiem łóżek służących jedynie do spania nie wspiera polityki proprokreacyjnej! Większość poczęć ludzkiego przychówku miała bowiem miejsce w łóżkach! Zatem oferowanie łóżek jedynie do spania jest działaniem antypaństwowym! Gorzej, bo ośmiesza cały program 500+.

Może też być i tak, że oferowane „łóżka do spania” są tak żałośnie słabej konstrukcji, że nie wytrzymują nawet najdelikatniejszej próby zbliżeń… dwojga różnej płci Polaków. To określenie o „dwojga różnej Polaków” wziąłem od genialnego Boya – Żeleńskiego, który poświecił „tym sprawom” wiele swych figlarnych utworów. Zresztą bez utworów figlarnych liczba urodzeń też będzie spadała. Może zatem państwo powinno wspierać finansowo świntuszących poetów?

Osoby wrażliwe

Na pasku TVP Info, 4.03.2023, przeczytałem taki komunikat: „Do 8 marca odbiorcy wrażliwi muszą złożyć wnioski o zwrot nadpłaty za ciepło”. Jako obywatel poważnie i głęboko propaństwowy rozpatrzyłem sprawę: czy jestem osobą wrażliwą… Wyszło, że tak. Wzruszam się bowiem w święta państwowe, szczególnie gdy maszerują nasi żołnierze, salutują, , niezależnie z jakiej partii pochodzi aktualny prezydent. Wojsko to wojsko! Wzruszam się przy czytaniu dobrej poezji, na dobrych filmach, wzruszam się, gdy mam do czynienia z ludzką nędzą i nieszczęściem. Zatem jestem bardzo wrażliwy i mógłbym wystąpić o zwrot pieniędzy. Siadłem więc do komputera i już chciałem napisać prośbę o zwrot pieniędzy…

Z błędu wyprowadziły mnie własne dzieci. Wytłumaczyły mi, że mimo mojej ogromnej wrażliwości, nie mam szans na żadne zwroty… Matko Jedyna, a kto to tak wymyślił, kto to tak pisze do ludzi? Zapewne jakiś urzędnik. Ale on chyba nie z Polski? Może wychował się gdzieś za granicą, wrócił do kraju przodków, znalazł gdzieś pracę wysokiej rangi i teraz raczy nas niby-polszczyzną.

Jako „odbiorca wrażliwy” tych nowoczesnych urzędowych treści nawet się wzruszyłem, ale nie było to dobre wzruszenie, bo używałem przy tym wzruszeniu wielu staropolskich słów, których używanie publiczne jest jednak zakazane.

Biden w zajętości

„Obecnie punkt zajętości Bidena to Zamek Królewski w Warszawie” – powiedział dziennikarz telewizyjny w czasie wizyty prezydenta USA w Polsce.

Skąd on – ten dziennikarz – wziął takie zdanko? Zapewne z jakiegoś urzędowego komunikatu służb chroniących prezydenta. Ale… co wolno wojewodzie to nie tobie… Obowiązkiem dziennikarza, który otrzymuje informacje od policji, straży pożarnej, pogotowia ratunkowego, wojska i innych służb jawnie-tajnych jest przetłumaczyć to na polski. Bo służbom wolno wewnętrznie mówić jakim chcą językiem – choć byłoby lepiej, gdyby i służby pisały i mówiły językiem powszechnym, codziennym.

Dziennikarz jednak ma obowiązek przekładać ów techniczny język na zwykły język, przeciętnych Polaków. Niestety coraz częściej słyszymy, że „pacjent jest zaopiekowany”, „miejsce lokalizacji obiektu zostało ustalone” lub „pacjent otrzymał pomoc adekwatną do jego stanu”.

 

Rys. Cezary Krysztopa

Zawsze są malkontenci, czyli przemyślenia CEZAREGO KRYSZTOPY: Precz z owadobójstwem!

Człowiek żyje w gruncie rzeczy krótko. Nic więc dziwnego, że szczególnie wobec nieskończonej wielości zagadnień, nie zna się na wszystkim i powinien się z tym w dużym stopniu pogodzić. I ja się z tym godzę, co nie znaczy, że nie rodzą mi się w głowie pytania również w dziedzinach, w których nie nadążam za galopującym postępem i konsensusem naukowym.

Zadaję sobie na przykład pytanie – „Co będzie jeśli Unii Europejskiej uda się powstrzymać wzrost gospodarczy w Europie?”. Czy „planeta zostanie uratowana”? Tym bardziej, że Europa pomimo szumnych brukselskich haseł i programów, stanowi coraz mniejszą część światowej gospodarki. I wydaje mi się, że… nic się nie zmieni. Ponieważ żadna z wielkich światowych gospodarek, może oprócz częściowo Stanów Zjednoczonych, nie sprawia wrażenia jakby miała podcinać gałąź na której siedzi. No chyba, że Europa wejdzie w okres nowej epoki kamienia łupanego, a Europejczycy zaczną się z głodu i instynktownej miłości do zwierząt, nawzajem zjadać, czym już z całą pewnością „zainspirują resztę ludzkości”.

                                                                     Zbędny emiter gazów

Inne ciekawe pytanie nasuwa Paweł Jędrzejewski w tekście „Detronizacja Boga to degradacja człowieka” na łamach Tysol.pl – „Czy człowiek ‘pozbywając się’ Boga stanie się „wolnym” i kimś w rodzaju samowystarczalnego ‘boga’?”. I tutaj nie ma pewności, ponieważ trudno nie brać pod uwagę faktu, że skoro wyjątkowość człowieka zawiera się bardziej w religijnej transcendencji niż da się udowodnić naukowo, to być może człowiek „bez Boga” jest rzeczywiście tylko jednym z bardziej inteligentnych zwierząt,  jak pisze Jędrzejewski, „czasowo ożywioną materią”, lub wręcz tylko zbędnym emiterem gazów cieplarnianych?

Z rzeczy nieco bardziej przyziemnych, zastanawia Was czasem, co się stanie ze zwierzętami hodowlanymi, kiedy zlikwidowane zostaną hodowle? Czy ktoś sfinansuje wielkie rezerwaty dla krów, żeby mogły żyć i przedłużać swój gatunek w warunkach szczęścia i wolności? A może rolnicy zaczną je utrzymywać już bez zagrożenia ubojem, gwałceniem i dojeniem? Jest tu pewien problem, niedojona krowa bowiem, strasznie cierpi, może dostać np. zapalenia wymienia, ale może coś się wymyśli? A może będziemy mieli do czynienia z wielką eksterminacją „dla dobra planety”? Jak wyjaśniliby to krowom „obrońcy ich praw”?

Albo gorąca ostatnio kwestia zjadania robaków – „Czy ich przemysłowa produkcja nie będzie szkodliwa dla planety?”. Może powinniśmy zjadać tylko te, które łażą, czy latają tu i tam w sposób zupełnie naturalny? A widzieliście filmy z „produkcji”? Toż to niehumanitarna zgroza. Zapewne kwestią czasu jest pojawienie się radykalnego ruchu obrońców praw robaków pod hasłem „Precz z owadobójstwem!”. I on jednak prędzej czy później stanie przed zarzutem gwałcenia kwiatów przez niektóre owady.

                                                                 Ostateczna harmonia

Takie oto dziwaczne pytania rodzą się czasem w moim nieprzystosowanym do złotych czasów, w których żyję, mózgu. No, ale ja mam już swoje lata, być może to tylko wyblakłe cienie słusznie minionych postśredniowiecznych mroków, które przeminą wreszcie razem z takimi dziwadłami jak ja i mnie podobni, żeby ustąpić eonom powszechnej samorealizacji i harmonii.

WALTER ALTERMANN: Lewarek czyli hazardowanie ojczyzną

Śniadanie Rymanowskiego w Polsat News, 5 lutego 2023 r., jeden z gości, poseł Radosław Fogiel mówi: „Lewarujemy Polskę w jej znaczeniu w świecie”. Zamarłem z przerażenia, bo lewarowanie ma dwa znaczenia: 1. w technice – podnoszenie ciężaru za pomocą lewara lub lewarka; 2. w ekonomii – inwestowanie przy użyciu dźwignie finansowej tj. kredytu lub pożyczki

W ekonomii lewarowanie to możliwość zajęcia pozycji w kontrakcie terminowym lub innym instrumencie finansowym o wartości większej od zainwestowanego kapitału. Im większe lewarowanie pozycji, tym większe potencjalne zyski lub straty. Lewarowanie est instrumentem bardzo często wykorzystywanym na giełdzie czy na rynku Forex.

Lewarowanie finansowe na rynku to mechanizm, który używa dźwigni finansowej. Polega na tym, że dany podmiot wpłaca część wartości np. Kontraktu, może to być zaledwie kilkanaście procent. Resztę kapitału pozyskuje się z zewnątrz, od inwestorów. Łatwo tu zauważyć różnicę między lewarowaniem a tradycyjnym inwestowaniem, gdzie jest wymagane posiadanie całej potrzebnej sumy. Dzięki dźwigni finansowej można osiągnąć dużo większe zyski przy małym wkładzie początkowym. Inwestor wpłaca tzw. depozyt (czyli tę niewielką część), a dźwignia działa jak mnożnik – pokazuje, ile pieniędzy można uzyskać od brokera.

Czyżby zatem nasz Sejm grał naszym losem na giełdzie lub u brokerów pozagiełdowych? Nie sądzę, ale ciekawe, że jeszcze dwóch uczestników audycji zaczęło mówić o lewarowaniu. Znaczyłoby to tyle, że trzech, z pięciu panów, doskonale zna reguły rynków finansowych! Na sali sejmowej i w telewizji mówią górnie o Polsce i Polakach, o historii, o naszym losie, a po cichu grają na rynku przy pomocy lewarowania. Zresztą lewarowanie jest w istocie hazardem, bo łatwiej przy pomocy lewarowania stracić, niż zyskać!

W gruncie rzeczy panu Foglowi chodziło o to, że dzięki mądrym działaniom rządu rośnie pozycja Polski w świecie. Nie będę się o tę pozycję spierał, bo interesuje mnie tylko język naszych polityków. Można było oczywiście powiedzieć, że w ostatnich latach znaczenie Polski rośnie, że idzie do góry… No tak, ale to nie byłoby nowocześnie i dynamicznie. A to, że większość widzów tego programu niczego nie rozumie? Trudno, muszą się podlewarować w języku prawie-polskim.

Tak naprawdę, kiedy słyszę o lewarowaniu, to mam przed oczyma taki filmik – lato, upał, na poboczu gminnej drogi pięciu uczestników Śniadania Rymanowskiego, plus prowadzący audycję – mocują się z wymianą koła w ciężarówce star 25. A koła ciężarówki duże, a oni raczej słabi w rękach, więc pot się z ich leje i omdlewają… Bo to nie tak łatwo przy pomocy lewarka unieść autobus, żeby wymienić koło.

W każdym razie tego im życzę, za dręczenie naszej polszczyzny.

Bergson na bramce

Słyszę w różnych stacjach telewizyjnych, że „bramkarz odbił piłkę intuicyjnie”. A jak miał zagrać, panowie sprawozdawcy? Po głębokim namyśle? Po solennym rozważeniu sytuacji? Po zrobieniu rachunku ryzyka? Jeszcze rozumiałem, gdy sprawozdawcy mawiali, że piłkarz „odbił piłkę automatycznie”, ale intuicyjnie?

A co znaczyć ma ów intuicjonizm? Intuicjonizm to prąd epistemologiczny w filozofii współczesnej przyjmujący intuicję za podstawę poznania. Jego głównym twórcą jest Henri Bergson. W jego pojęciu intuicja ma naturę organiczną, równą rzeczom poznawanym, a jej przedmiotem jest rzeczywistość wewnętrzna.

A może sięgnijmy do podstaw i zastanówmy się czym jest intuicja? Intuicja (z łaciny intuitio – wejrzenie) – sądy oraz przekonania pojawiające się bezpośrednio, niebędące świadomym operowaniem przesłankami, rozumowanie bez uświadamiania procesu dochodzenia do rozwiązania problemu. Objawia się w postaci nagłego przebłysku myślowego, w którym dostrzega się myśl, obraz, rozwiązanie problemu lub odpowiedź na nurtujące pytanie.

A więc ani intuicjonizm, ani intuicja nie pasują do prostych czynności bramkarza. Tym bardziej, że chyba niewielu z nich słyszało o Bergsonie, nie mówiąc o czytaniu jego dzieł… Proponowałbym do piłki nożnej, ręcznej i siatkowej nie mieszać żadnego z filozofów, ani też sięgać do „operowania przesłankami”. Po prostu – odbił szybko, błyskawicznie piłkę. Dlaczego? Bo ma do tego talent i jest dobrze wytrenowany.

Nawiązka czy zalążek

Sprawozdawca tenisowego meczu mówi: „I oto mamy nawiązkę tego, co będzie się działo”.

Czym jest nawiązka? Nawiązka to środek karny, który polega na obowiązku zapłacenia określonej kwoty pieniężnej poszkodowanemu. Najczęściej nawiązka jest zasądzana od sprawcy, obok kary zasadniczej. Nawiązka sądowa, jak sama nazwa wskazuje, zasądzana jest przez sąd w ramach wyroku, w którym sąd wskazuje wysokość kwoty nawiązki dla poszkodowanego.

Sprawozdawcy zapewne chodziło o zalążek tego co się dopiero rozwinie w meczu, o początek zapowiadający styl gry. Generalna zasada jest taka, żeby nie używać słów, których znaczenia nie jesteśmy pewni. Czyli – można było stwierdzić – bez nawiązki i zalążka, że mamy zapowiedź tego co będzie się działo.

Nawiasem mówiąc, co do zalążka – jest to żeński organ rozmnażania, występujący u roślin nasiennych, w którym rozwija się komórka jajowa i po jej zapłodnieniu – zarodek. Z zalążka zaś powstaje nasiono. Czyli… jest poważne pole walki naszych feministek, bo niby dlaczego żeński organ roślinny ma męską formę językową? A może się mylę, bo to z kolei może odpowiadać innych grupom postępowców?

Poprzeczka pionowa

TVP – 24 01 2023. „Trener postawił wysoką poprzeczkę” – tak powiedziano na antenie TVP o nowym trenerze naszej reprezentacji narodowej w piłce nożnej – Fernando Santosie.

Błąd ekspertów od piłki polega na tym, że poprzeczkę „upionowili”, gdy od zawsze, i do teraz jest ona pozioma, to znaczy – leży sobie poziomo na dwóch pionowych podpórkach. Należy zatem powiedzieć, że poprzeczka leży wysoko, że jest wysoko umieszczona lub zawieszona. Jest to ten sam błąd językowy, który lud nasz nagminnie popełniał, gdy mawiał „Sedł se przes copki, bez most”.

Jak to jest ze zwyciężaniem

WP – 23 01 2023. „Magda Linette wygrała już cztery spotkania podczas Australian Open. Nasza tenisistka w Melbourne rywalizuje o 2 mln 975 tysięcy dolarów australijskich (9 mln złotych). Aby zgarnąć główną nagrodę, poznanianka musi jeszcze zwyciężyć trzy mecze”.

Zwycięża się w meczu, lub mecze się wygrywa. Nie można zwyciężyć meczu, natomiast można zwyciężyć, pokonać przeciwnika. Zwyciężyć nie jest więc prostym zamiennikiem wygrać.

Szczyt nieudolności propagandy

W latach 70-tych, przez pewien czas na płocie Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Rakietowych i Artylerii w Toruniu, po dwóch stronach bramy, wisiały dwa propagandowe hasła. Z lewej strony – patrząc na bramę – wielki napis głosił: „Naszym celem socjalizm”. Po prawej zaś stronie wisiało hasło: „Pierwszą rakietą w cel”. Wszyscy widzieli, wszystkich to bawiło, tak oficerów, jak i słuchaczy. Ale nikt nie reagował, bo hasła zatwierdził sam dowódca szkoły. Tak było do czasu wizytacji jakiegoś generała, któremu zwrócił na to uwagę podpułkownik z jego świty.

Czasem ta anegdotka przypomina mi się, gdy obserwuję kampanie wyborcze różnych partii. Wszyscy wiedzą, że ściema, ale nie ma żadnego wizytującego generała, i nie ma też żadnego odpowiedzialnego podpułkownika.

 

 

Fot. archiwum/ h/ re

Pastwiący się nad błędami – WALTER ALTERMANN: Na zmęczeniu spadają nam morale

„Morale nie spadają” – mówi sprawozdawca meczu tenisowego. I mamy kłopot, bo moral w slangu sprawozdawców jest silna postawą psychiczną zawodnika w meczu. Oczywiście ów moral pochodzi od moralności, i jest jakąś kulawą kalką z angielskiego.

Ale po co? Pytam – po jaką cholerę, używać tak dziwacznych określeń? Przecież wystarczy powiedzieć, że zawodnik jest psychicznie silny, odporny na trudności… I jeszcze ta liczba mnoga? Morale? Straszne i głupie.

Wielka Pandora

Otworzył puszkę z wielka Pandorą w środku” – mówi ekspert od Bałkanów w Polsacie, 19.01.2023 r. Martwią mnie tacy eksperci, bo jeżeli nic nie wiedzą o micie Pandory, to co naprawdę wiedzą o Bałkanach? Ja rozumiem wąską specjalizację, ale obok specjalizacji ważne są też rzeczy podstawowe, choć ogólne.

A w puszcze Pandory znajdowały się wszelkie nieszczęścia, które rozeszły się na cały świat. Puszka Pandory to symbol nieszczęść, czegoś, co wywołuje mnóstwo nieprzewidzianych trudności, źródło niekończących się smutków i kłopotów.

Pasażer wozu opancerzonego uciekł

Na portalu Komputer Świat, 18 II 2023, napisano: „Rosyjski wóz pancerny trafiony z najbliższej odległości. Pasażer uciekał w popłochu”.

Doszło tu do dużego błędu. Otóż: Bojowym Wozem Piechoty-1 – bo o taki tu chodzi – można jeździć, ale do podróży to on się nie nadaje. Opancerzone wozy bojowe naprawdę nie są przeznaczone do podróżowania. One jeżdżą! Mają podwieźć załogę i członków desantu na linię frontu, potem wspierać ich ogniem karabinów maszynowych i działek. Tyle.

Skąd ludzie biorą takie zdania? Najpewniej z tłumaczeń komputerowych, z języków obcych na nasz. Ale warunek jest taki – trzeba znać dwa języki: obcy i nasz. Gdyby jeszcze redaktorzy przyzwoicie znali nasz, byliby w stanie poprawić koślawo tłumaczący program komputerowy, ale coś mi się widzi, że albo słabo znają język polski, albo nie mają czasu przeczytać tego, co firmują własnym nazwiskiem.

Z pojęciem podróżowanie sprawa jest prosta. Podróż to droga dalsza, dłuższa wyprawa. I dlatego jeździło się ze wsi do najbliższego miasteczka, ale już z Krakowa do Wiednia, to się podróżowało. Można było podróżować pieszo, konno na oklep, dwukółką, półkoszkiem, powozem i karetą. Teraz podróżuje się samochodem, pociągiem, samolotem, statkiem. Oczywiście można też jeździć samochodami, pociągami, można latać samolotami i pływać statkami.

Jest w świetnym amerykańskim serialu Przyjaciele sytuacja, w której Joey, aktor bez matury, ma napisać do urzędu adopcyjnego list, w którym chce poświadczyć, że jego przyjaciele są dobrymi ludźmi i nadają się na rodziców adopcyjnych. Urząd ocenił, że list pisał 9-cio latek. W tej sytuacji przyjaciele radzą Joey’owi, żeby wzbogacił swoje słownictwo, korzystając z podpowiedzi komputera. W efekcie poprawiony list wygląda tak: „Zaświadczam, że oboje są ludźmi o bardzo rozwiniętych i dobrze funkcjonujących centralnych ośrodkach układu krwionośnego”. A chodziło o to, że mają dobre serca.

To taki zagraniczny żart, dla autorów portali internetowych. W celu podtrzymanie ich na duchu, że w USA też nie jest najlepiej z językiem – wśród ludzi bez matury.

Osławione „Kraby”

Portal Defence24, omawiając wojnę na Ukrainie, pisze: „Nasze osławione Kraby, odniosły w tej wojnie niebywały sukces”.

Być może już o tym pisałem, jeżeli tak to i tak warto przypomnieć, że osławiony oznacza coś, kogoś, który ma złą sławę. Zatem osławiony może być przedwojenny kat Maciejowski, Hitler, Stalin i paru im podobnych. Natomiast Kraby zdobyły na Ukrainę sławę i nią zasłużenie się cieszą.

W dużej mierze małoznany

Sprawozdawca sportowy mówi: „W dużej mierze zawodnik ten jest małoznany”. Można oszaleć, bo naprawdę nie wiadomo o co temu dziennikarzowi chodzi.

Więc niczego nie rozumiejąc, domyślam się jedynie, że chodziło o to, że „zawodnik ten” jest jeszcze mało znany, lub znany niewielu osobom. A może chodziło o to, że zawodnik jest ciągle mało znany, lub: tego zawodnika zna dotychczas niewiele osób.

Naprawdę nie mówmy językiem „docentów marcowych”, których to docentów – nie tylko marcowych – w ogólne już nie ma. Ale ich język – napuszony, barokowo-socjalistyczny niestety z nami pozostał.

Gramy na zmęczeniu

Przed laty Jan Tadeusz Stanisławski, satyryk i aktor, zakończył jeden ze swych monologów powiedzeniem: „I to by było na tyle”. I co Państwo powiecie? Przyjęło się! I naród tak właśnie zaczął mówić, całkiem serio, i z dużą radością. Kiedyś – widziałem to w telewizji – pewien wysokiej rangi dygnitarz partyjny, tak właśnie zakończył swoje wystąpienie: „I to by było, towarzysze, na tyle”.

Dzisiaj – wzorem „na tyle” szerzy się paranoja nowa. I wszędzie można usłyszeć: „to ciasto zrobiłam tak na szybko”, „nasi graja na zmęczeniu”. Owszem, prawidłowo jest powiedzieć, że wpadło się do znajomych na chwilę, ale nie na zmęczeniu i nie na szybko.

 

Władysław Siła-Nowicki, zdj. UB po aresztowaniu; fot. ze zbiorów IPB

Jeden z Wyklętych: Władysław Siła-Nowicki

25 lutego 1994 r. w Warszawie zmarł Władysław Siła-Nowicki, adwokat, żołnierz Armii Krajowej oraz Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, więziony przez władze komunistyczne (1947–1956), działacz opozycji antykomunistycznej i obrońca w procesach politycznych. W latach 1990–1992 prezes Chrześcijańsko-Demokratycznego Stronnictwa Pracy, w latach 1991–1993 poseł na Sejm RP.

„Był ranek. Pułkownika, który podpisywał zgody na widzenie, nie było. Siadam więc i czekam na niego, a tymczasem sekretarki, młode dziewczyny krzątały się wśród akt. Czerwone teczki – kara śmierci, zielone – wszystko inne. Biorą te czerwone teczki i jedna z nich czyta nazwisko: Dekutowski Hieronim. Jakie śmieszne imię – mówi. A mnie serce zamarło – wiem, co znaczy czerwona teczka! A więc piszą na maszynie jakieś dane o tych skazanych, ale nic poza tym nie wiem – ani kiedy, ani gdzie te wyroki mają być wykonane”. Tak swoją wizytę w biurze przepustek na ul. Suchej w Warszawie wspominała Irena Siła-Nowicka, żona Władysława Siła-Nowickiego, powojennego politycznego przełożonego Dekutowskiego, inspektora WiN na Lubelszczyźnie, ps. Stefan.

“Żegnał się z przyjaciółmi”

Z więziennego biura przepustek Irena Nowicka poszła do aresztu na Rakowieckiej: „Wchodzę ze strażnikiem w bramę, potem korytarzem. Obok przechodzą ludzie, niosący na noszach człowieka. Nie wiem, czy był żywy, czy umarły, ale zrobiło to na mnie okropne wrażenie. (…) Po jakimś czasie słyszymy stukot drewniaków – prowadzą więźniów. Widzę Władka. Pyta od razu: co z moimi? Odpowiadam – nie wiem, zrobiłyśmy wszystko, co było można. Przecież mu nie powiem o tych teczkach na Suchej. (…) Jak się okazało tego właśnie dnia, 7-go marca 1949 roku, rozstrzelano na Mokotowie siedmiu wspaniałych ludzi, towarzyszy broni Władka. A on słyszał te strzały, żegnał się z przyjaciółmi…”.

Hieronim Dekutowski „Zapora” to jeden z najsłynniejszych bohaterów antysowieckiej partyzantki, najbardziej znany i poszukiwany przez szwadrony NKWD i UB żołnierz Lubelszczyzny. W czasie niemieckiej okupacji, cichociemny, przeprowadził 83 akcje bojowe i dywersyjne. Zasłynął jako obrońca mieszkańców Zamojszczyzny przed represjami. Aresztowany we wrześniu 1947 r., podczas próby przedostania się na Zachód, wskutek zdrady. Zamordowany, po trwającym ponad rok, brutalnym śledztwie, w katowni bezpieki przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. Taki sam los komunistyczni siepacze zgotowali sześciu „Zaporczykom”. Podstawą był wyrok krzywoprzysiężnego Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie, chyba najbardziej krwawego trybunału śmierci w stalinowskiej Polsce.

„Pluton egzekucyjny” stanowił jeden morderca: st. sierż. Piotr Śmietański, który, wzorem sowieckim, uśmiercał skazańców strzałem w tył głowy. Ten sam oprawca zabił też innych bohaterów walki o wolną Polskę, w tym rotmistrza Witolda Pileckiego. Przy wyroku asystował naczelnik więzienia, lekarz i kapelan.

Trzęśli Lubelszczyzną

Dlaczego „Zaporczycy” byli dla bezpieki szczególnie niebezpieczni? Władysław Siła-Nowicki wspominał: „Około dwustu-dwustu pięćdziesięciu ludzi o wysokim poziomie ideowym, dobrze uzbrojonych i wyszkolonych, utrzymywanych w dyscyplinie, »trzęsło« połową województwa. Stan ten przypominał pewne okresy powstania styczniowego, gdy władza państwowa ustabilizowana była jedynie w dużych ośrodkach, zaś w terenie istniała tylko iluzorycznie. Oczywiście partyzantka opierała się na pomocy miejscowej ludności ogromnej większości wsi, udzielającej ofiarnie poparcia, kwater i informacji”.

Po kolejnej amnestii z lutego 1947 r. mjr Hieronim Dekutowski, razem z Władysławem Siła-Nowickim, podjął rozmowy z przedstawicielami Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (m.in. z płk. Józefem Czaplickim, dyr. Departamentu III MBP – ds. walki z bandytyzmem, czyli niepodległościowym podziemiem; ze względu na swoją nienawiść do AK-owców nazywanym „Akowerem”; i płk. Janem Tatajem, szefem WUBP w Lublinie) o warunkach ujawnienia się lubelskiej partyzantki niepodległościowej.

Władysław Minkiewicz w książce „Mokotów, Wronki, Rawicz. Wspomnienia 1939 – 1954” zapisał: „W rezultacie w lasach na Lubelszczyźnie odbyła się konferencja, na którą przylecieli helikopterem z Warszawy wiceminister bezpieki Romkowski [Roman Romkowski, właściwie Natan Grinszpan-Kikiel], oraz dyrektor Departamentu Politycznego MBP, Luna Bristigerowa”. Porozumienia nie zawarto, gdyż bezpieka nie zgodziła się, aby aresztowani wcześniej WiN-owcy odzyskali wolność.
Siła-Nowicki: „Kiedyś w trakcie tych rozmów, po podpisaniu pewnych punktów porozumienia, grupa ludzi od »Zapory« i obstawa dygnitarzy MBP zdrowo wspólnie popiła, zawsze jednak na zasadach równości, tak, aby żadna ze stron nie pozostawała bezbronna [obie strony były uzbrojone i w równej liczbie ludzi]. Potem wszyscy wsiedli do trzytonowej ciężarówki »Dodge« ze sprzętu amerykańskiego, dostarczonego armii radzieckiej. Samochód prowadził »Zapora«. Wyszkolony w prowadzeniu samochodów w warunkach terenowych, na znanej sobie gruntowej drodze pojechał z szaloną szybkością, jakby szukając śmierci. Na jednym z zakrętów wóz zarzucił, uderzył w drzewo i rozbił się na kupę szmelcu. O dziwo – nikomu z jadących nic się nie stało!”.

Ostatni rozkaz

W wyniku nieudanych rozmów „Zapora”, razem z dowódcami pododdziałów swojego zgrupowania, podjął kolejną próbę przedostania się na Zachód. 12 września 1947 r. wydał – jak się później okazało – swój ostatni rozkaz, przekazując dowództwo kpt. Zdzisławowi Brońskiemu „Uskokowi”. Ludzie „Zapory”, docierając kolejno (w połowie września 1947 r.) na punkt przerzutowy w Nysie na Opolszczyźnie trafiali bezpośrednio w ręce katowickiego UB. Dekutowski wpadł 16 września. Wszyscy zostali wydani przez kapusia. Dopiero po 1989 r. okazało się, że był nim ktoś inny, niż przez lata uważano. Podstępnie schwytanych „Zaporczyków” przewieziono na Rakowiecką i poddano brutalnemu śledztwu. Tak było przez ponad rok.

W niemieckich mundurach

Stefan Korboński, Delegat Rządu na Kraj, zapamiętał: „O tym, że »bandyta Zapora« to Hieronim Dekutowski »opinia publiczna« dowiedziała się dopiero po rozpoczęciu procesu”.
3 listopada 1948 r. w Wojskowym Sądzie Rejonowym w Warszawie, prócz Dekutowskiego, na ławie oskarżonych zasiedli jego podkomendni: kpt. Stanisław Łukasik, ps. Ryś, por. Jerzy Miatkowski, ps. Zawada – adiutant, por. Roman Groński, ps. Żbik, por. Edmund Tudruj, ps. Mundek, por. Tadeusz Pelak, ps. Junak, por. Arkadiusz Wasilewski, ps. Biały i ich polityczny przełożony Władysław Siła-Nowicki.

Nowicki wspominał, że na rozprawę ubrano ich w mundury Wehrmachtu: „Ten mundur hańbił katów, nie ofiary. I nieskończenie ważniejszym od naszego ubrania było to, co przed sądem krzywoprzysiężnym mówiliśmy podczas procesu”. W sądzie żaden z oskarżonych nie przyznał się do absurdalnych zarzutów zdrady Ojczyzny, nie pokajał się. „Zapora” wziął na siebie całą odpowiedzialność. Pytany, dlaczego zamiast ujawnić się, pozostał ze swoimi żołnierzami, odpowiedział: „Byłem związany ze swoimi ludźmi trudem i walką, byłem ich dowódcą. Nie mogłem umyć rąk i zostawić ich jak grupy bandyckie w terenie, bez dowództwa”.

15 listopada 1948 r. „sąd” skazał siedmiu „Zaporczyków” na kilkakrotne kary śmierci. Po rozprawie przewieziono ich ponownie na Rakowiecką, również w niemieckich mundurach i pod silnym konwojem. Dekutowski znów został poddany brutalnemu śledztwu, ale – podobnie jak wcześniej – nikogo nie wydał.

Władysław Minkiewicz: „Wożono ich potem z workami na głowach, żeby ich nikt nie rozpoznał (z obawy przed ewentualnym odbiciem) jako świadków na rozmaite procesy podległych im członków WiN-u”.

Nieudana ucieczka

„Zapora”, razem z podwładnymi trafił do celi dla „kaesowców”, gdzie siedziało ponad stu skazanych na karę śmierci. Podjęli próbę ucieczki – postanowili wywiercić dziurę w suficie i przez strych dostać się na dach jednopiętrowych zabudowań gospodarczych, a stamtąd zjechać na powiązanych prześcieradłach i zeskoczyć na chodnik ulicy Rakowieckiej.

Minkiewicz: „Na noc rozkładało się na betonowej podłodze sienniki i ustawiało się wszystkie ławki pod ścianą, a ze stołków robiono w klozecie piramidę, sięgającą aż do sufitu. Po tej piramidzie Józio Górski [więzień kryminalny] wchodził co noc z wyostrzoną o beton łyżką i mozolnie wiercił nią dziurę w suficie, starannie zbierając gruz do typowego więziennego worka, zwanego u nas „samarą”. Potem ten gruz wrzucał do klozetu i spuszczał wodę, żeby nie pozostawiać żadnych śladów. A jak ustrzec się przed kapusiami? W tym celu wszyscy wtajemniczeni mieli kolejno nocne dyżury i w jakiś przemyślny sposób dawali znać Górskiemu, jeśli ktokolwiek z niewtajemniczonych budził się i szedł do klozetu. Górski przerywał wówczas na chwilę pracę i siedział sobie cichutko na szczycie swojej piramidy. (…) Po kilku tygodniach dziura była na tyle szeroka, że Górski wszedł przez nią na strych i odbył trasę aż do okienka nad niskimi budynkami gospodarczymi. W zasadzie można już było podjąć próbę ucieczki, postanowiono jednak zaczekać na czas, kiedy nadejdą noce bezksiężycowe, co dawałoby większą gwarancję uniknięcia pościgu przez często krążące po Rakowieckiej patrole KBW”.

Kiedy do zrealizowania planu zostało ledwie kilkanaście dni, jeden z więźniów kryminalnych uznał, że akcja jest zbyt ryzykowna i wsypał uciekinierów, licząc na złagodzenie wyroku. Dekutowski i Siła-Nowicki trafili na kilka dni do karcu, gdzie siedzieli nago, skuci w kajdany.
Nowickiemu pomogły rodzinne koneksje – był siostrzeńcem Dzierżyńskiego. Aldona Dzierżyńska-Kojałłowicz, rodzona siostra twórcy Czeki, napisała do Bieruta: „Kocham go jak własnego syna, a więc przez pamięć niezapomnianego brata mego Feliksa Dzierżyńskiego, błagam Obywatela Prezydenta o łaskę darowania życia Władysławowi Nowickiemu”.

Inaczej było z „Zaporą”. Na nic zdały się prośby o łaskę jego rodziny, w tym najstarszej siostry Zofii Śliwy, czynione drogą dyplomatyczną przez Prezydenta Republiki Francuskiej – od końca lat 20. mieszkała we Francji, odznaczona Legią Honorową za udział we francuskim ruchu oporu. Hieronim Dekutowski też walczył w czasie wojny z Niemcami, ale dla komunistycznych siepaczy nie miało to żadnego znaczenia. Zginął, bo nie pogodził się z nową, sowiecką okupacją.

“Byliśmy dla niego morituri…”

Przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie Hieronima Dekutowskiego oskarżał Tadeusz Malik. Sądzili: Kazimierz Obiada i Wacław Matusiewicz (ławnicy). Rozprawie przewodniczył Józef Badecki.

Władysław Siła-Nowicki wspominał: „Pani Stillerowa [obrońca Nowickiego] poinformowała mnie, że przewodniczący składu Józef Badecki znany jest z bardzo uprzejmego prowadzenia rozpraw i bardzo surowych wyroków. Istotnie, sędzia Badecki, zimny morderca, był cały czas bardzo grzeczny. Od początku zresztą wszyscy byliśmy dla niego morituri…”.

Podpisane przez Badeckiego uzasadnienie wyroku z 15 listopada 1948 r. brzmiało (pisownia oryginalna): „Ośrodki dyspozycyjne reakcji polskiej w postaci tzw. emigracyjnego rządu londyńskiego, czy też korpusu Andersa, będące zresztą powiązane z agenturami imperialistycznych kół kapitalistycznych, wykorzystały dla swych celów specjalne warunki topograficzne woj. lubelskiego, oraz pewną ilość zbałamuconych członków byłych »AK« z czasów okupacji niemieckiej. (…) Ośrodki dyspozycyjne znalazły odpowiednich zwolenników swej ideologii na przywódców. Do nich zaliczają się oskarżeni. Oskarżony Nowicki reprezentuje raczej czynnik inspiracyjny, jak sam nazywa polityczny. (…) Inni oskarżeni z Hieronimem Dekutowskim ps. Zapora na czele, są czynnikiem właściwie wykonawczym, o dużym zakresie działania. Tworzą oni ośrodek działalności band terrorystyczno-rabunkowych i dywersyjnych pełniąc tam funkcje przeważnie dowódców band. Bezwzględność i okrucieństwo oskarżonych zostało wyzyskane przez ich wyższe kierownictwo do tworzenia na terenie woj. lubelskiego w okresie od lipca 1944 r. aż do mniej więcej połowy roku 1947 ognisko zamętu i pożogi, które dużym wysiłkiem władz i społeczeństwa musiało być unicestwione”.

Rys. Cezary Krysztopa

Przepowiednia CEZAREGO KRYSZTOPY: Z daleka widać wiosnę

Siedzą i czekają aż PiS upadnie. Bo przecież musi upaść. Mają zaprzyjaźnione media, tresowane autorytety, celebrytów, którym nie trzeba nic tłumaczyć, a właściwie nawet nie ma sensu, bo z założenia są durni proporcjonalnie do liczby obserwujących ich na Instagramie, tak jakby ich stadna tępota była swego rodzaju biletem wstępu do raju okładek kolorowych czasopism. A przede wszystkim mają dużych kolegów, którzy gotowi są na wiele.

I umówmy się, PiS robi sporo, żeby tak się stało i te marzenia opozycji się spełniły. Długo by pisać o „Piątkach dla zwierząt”, czy kosztach „kompromisu z Brukselą”. Równie długo można by pisać o szkodliwości braku rozumnej opozycji, który rozleniwia umysłowo rządzących, ale gdyby opozycja, która w istocie sprawia wrażenie zagranicznej agentury, miała choć trochę rozumu, być może wszyscy bylibyśmy już zbieraczami szparagów (z całym szacunkiem do ciężkiej pracy).

Sztuczki

No może niezupełnie siedzą. Mają w swoim arsenale wiele sztuczek. A to, że „nowa Solidarność” czyli KOD porwie tłumy, albo, że porwie je Wałęsa, nocne przyśpiewki na plenarnej sali sejmowej, heroiczna „śmierć” Wojciecha Diduszki, codzienny spazm histerii TVN, manipulacje ocenami ratingowymi, sondażami, może jakiś „znany reżyser” umiarkowanie popularnych gniotów nakręci film, stuknięty grafoman napisze książkę, Parlament Europejski uchwali ostrą rezolucję?… Nie?

No, to może chociaż zima będzie ciężka, zabraknie gazu, zabraknie węgla. A jeśli nie zabraknie, to może chociaż węgiel nie będzie się palił, chleb będzie po 30 złotych? I furda tam, że za płotem jest wojna. Liczy się tylko to żeby „je..ć PiS”, i Kaczyńskiego, który „jest gorszy od Putina i Hitlera razem wziętych”.

Wiosna

A tu już marzec. Zima okazała się dość lekka. Z daleka już widać wiosnę. Zachodnie media piszą o nowym środku ciężkości Europy w Polsce, prezydent Stanów Zjednoczonych, jeszcze niedawno lodowato zimny wobec „konserwatywnej Polski”, odwiedza ją po raz drugi w ciągu roku. Realizowane są zakupy sprzętu dla armii. Wysoka inflacja jest faktem, ale eksperci przepowiadają w najbliższym czasie spadek. Zagadką pozostaje stan budżetu.

Ciekawe czy do jesieni do opozycji dotrze, że „je..ć PiS” nie dla wszystkich jest wyłącznym imperatywem i priorytetem?

 

Adam Mickiewicz, Powrót taty, wyd.: 1906 r. Nakładem Tow. Pedagogicznego

Estetyka według WALTERA ALTERMANNA: Prostactwo, czyli nasz przykry język publiczny

Pamiętają Państwo piękną balladę Mickiewicza „Powrót taty”? A czy naprawdę rozumieją Państwo jej przesłanie, dla nas, współczesnych?

Skoro Adam Mickiewicz był wieszczem, to znaczy, że przepowiadał, widział oczyma duszy przyszłość i tymi wizjami z nami się dzielił i dzieli.

Proroctwa Mickiewicza

Oczywiście wieszcz nie mógł pisać wprost. Jak każdy z wielkich wróżów – wliczając w to grono wróżbitę Macieja – musiał w pewien sposób kodować to co przeczuwał i widział duszą swą niezwykłą. Jak każdy prorok nie mógł pisać wprost z datami i nazwiskami, bo inaczej współcześni mu braliby go za osobnika niespełna rozumu, i mógłby skończyć w szpitalu wariatów. A tak, jak pisał kodem zapisywał się do wielkich wróżów, jakich znamy choćby ze Starego Testamentu. Bo wróżenie, wieszczenie to jest dar niebios, dawany nielicznym.

Powrót taty

Rozszyfrujmy zatem, co nam zakodował największy nasz poeta, jakie miał przesłanie dla przyszłych pokoleń. Jaka mamy sytuację w balladzie „Powrót taty”? Otóż jest to czas niespokojny, bo:

                                                           Rozlały rzeki, pełne zwierza bory

I pełno zbójców na drodze

A czyż my nie żyjemy właśnie w niespokojnych czasach? Tak, to nasze czasy, dzisiejsze. Głównymi bohaterami ballady są członkowie dobrej rodziny; ojciec, matka i pobożne dzieci. Czyli to my wszyscy. Ojciec jako kupiec wraca z podróży handlowej, czyli pracy. Niestety są też zbójcy, o których Mickiewicz pisze:

Brody ich długie, kręcone wąsiska,

Wzrok dziki, suknia plugawa;

Noże za pasem, miecz u boku błyska,

W ręku ogromna buława.

Pozornie Mickiewiczowi chodzi o pospolitych złodziei i zbrodniarzy, ale przecież nie do końca… Przyjrzyjmy się bowiem ich charakterystyce. Po pierwsze – twarze zbójców pokryte są zarostem gęstym, kryjącym ich prawdziwe oblicza. Ale zdradzają ich dzikie, wściekłe oczy… Zbójcy są w sposób widoczny podnieceni okazją do zbrodni. A owe suknie plugawe? Nie chodziło wieszczowi przypadkiem o nas współczesnych, bo kiedyż to było w historii tak wielu dziwaków, takich przebierańców jak nie teraz?

Co Mickiewicz przewidział na rok 2023

Największą rewelacją jest ogromna buława w ręku… A czyż nie pisze Mickiewicz – kodem wieszczym – że chodzi o nas zwykłych ludzi i naszych dzisiejszych polityków? Szczególnym dla mnie tropem jest ów wzrok dziki i ta buława.

Jakże często, prawie zawsze, wszelkie dyskusje w salach parlamentu i w rozmaitych telewizjach,  ukazują nam polityków, których wzrok jest dziki, a reszta twarzy też wyraża dziką chęć mordu na przeciwnikach politycznych. Nasi polityczni dyskutanci publiczni prawie nie zwracają uwagi na treści swych ustaw sejmowych i senackich. Oni chcą zmiażdżyć, unicestwić i zakopać jakieś 2 metry pod ziemią każdego, kto się z nimi nie zgadza.

Z ich oczu i oblicz można wyczytać, że są nienasyceni mordem i torturami, i dlatego chcieliby je zafundować oponentom.

Co może nas – prostych ludzi – uchronić przed okropnym widokiem dzisiejszych zbójców? Mickiewicz twierdzi, że jedynie modlitwa. No, ale on nie znał jeszcze prawdziwej siły powszechnych wyborów.

Prostactwo słów, min i gestów

Niestety, ale prostactwo naszych parlamentarnych wybrańców leje się wprost z ekranów telewizorów na podłogi, z czego parkiety bez przerwy trzeba wycierać i suszyć… Ale prostactwo nie ma nic wspólnego z prostotą, z żadną z klas społecznych, wykształceniem i pozycją zawodową. Prostactwo to jest przywarą nędznego ducha. Bo duch w wielu z nas jest marny.

Wystarczy byle dyskusja o pociągnięciu nowej linii tramwajowej w jakimś mieście, o przesunięciu przystanku autobusowego, a już w lokalnych audycjach radiowych i telewizyjnych stają w szranki miejscowi radni. Chyba jednak przesadziłem… bo w szranki stawali przecież rycerze, którzy mieli swój honor, etos i zasady moralne, i były też ścisłe reguły walki w szrankach.

Walka na miny, na pomówienia

Dzisiaj walka odbywa się na wredne spojrzenia, na podłe miny, bez jakiegokolwiek szacunku dla przeciwnika. We wszystkich dyskusjach padają słowa obelżywe, niegodne insynuacje, pomówienia. I jakże często słyszymy wredny śmiech. Walka polityczna w dzisiejszej Polsce nie toczy się na argumenty. Ta walka jest walką z osobami, z konkretną osobą.

Zdaje się, że nam już nawet modlitwa nie pomoże. Skoro bowiem nasza klasa polityczna nie rozumie głównej idei chrześcijaństwa, która głosi, że każda osoba ludzka jest tworem Boga, i jako takiej należy się jej – tej OSOBIE LUDZKIEJ – szacunek. Kościół naucza nas od zawsze, że należy potępiać słowa i czyny człowieka, ale nie jego samego.

Kobiety nasze, puch marny

Pisałem w poprzednim felietonie, że w odróżnieniu od mężczyzn nasze kobiety dbają o swój publiczny wygląd, o ubiór. Niestety w polityce nasze panie są znacznie gorsze od mężczyzn.

Może dlatego, że nie czują się jeszcze pewnie w środowisku politycznym, w końcu ledwie 100 lat temu kobiety uzyskały u nas prawa wyborcze. A może chcą być lepsze od mężczyzn? Nie wiem. I w końcu wszystko mi jedno z jakich to powodów panie są bardziej okrutne od mężczyzn.

Socjologowie badający zachowania i struktury grup przestępczych twierdzą, że młodociane bandy, w których są kobiety, cechuje znacznie wyższy stopień okrucieństwa, niż w grupach samych mężczyzn. Może ci młodzi mężczyźni chcą się przed dziewczynami popisać? A i dziewczyny z band są w nich najokrutniejsze.

Obserwując jak zachowują się panie, będące w służbie publicznej, zaskakuje mnie jak łatwo się podniecają awanturami, które same prowokują. Oczy robią się im duże, dłonie drżą, głos więźnie momentami w krtani, chwilami wydobywa się z ich krtani dyszkant, ręce latają w powietrzu jak u ranionego ptaka… Na te dziwne zachowania pań, przypominają mi się sondaże sprzed dwudziestu lat, przeprowadzone na zamówienie największych sieci handlowych w USA. Zleciły one badania na temat: kto i dlaczego kradnie w sklepach samoobsługowych. Okazało się, że w 85 procentach kradną dość zamożne panie, a kradną drobiazgi niewiele warte. Więc o co chodzi? Według badających to zjawisko chodzi o emocje pań, które tym drobnym kradzieżom towarzyszą. A są to emocje spore – na zasadzie złapią, czy nie złapią. I te emocje u pań kradnących da się porównać jedynie z emocjami towarzyszącymi zbliżeniom seksualnym.

Jawi się też pytanie – jeżeli panie zasiadające w Sejmie, Senacie i licznych radach samorządowych, nie mają hamulców i zachowują się publicznie tak nieelegancko, tak prostacko… to jak muszą traktować swe dzieci i mężów, matki i ojców? Przecież nikt w domu ich nie ocenia – ze strachu przed domową furią. I jak bardzo muszą być znerwicowane ich rodziny? I co wyrośnie z ich potomstwa, skoro mamusia publicznie potrafi zachowywać się jak kat zdzierający skórę ze skazańca?

Nie piszę po nazwiskach, nie podaję kto jakie partie reprezentuje w prostactwie. Bo wszystkie nasze partie mają równy udział sprawczy w narastającej fali powszechnego prostactwa.

Prostactwo nasze codzienne

Poszedłem do lekarza, rejestratorka, młoda dziewczyna potraktowała mnie, starszego człowieka jak niedorozwiniętego. Mówiła głośno – jakbym był głuchy. Każde zdanie powtarzała dwa razy – jakbym był dotknięty 100 procentową demencją. W końcu mówię do niej, miłym tonem:

– Bardzo panią przepraszam, ale sam wszedłem na to pierwsze piętro, wiem jeszcze jak się nazywam i nie jestem głuchy, nawet okularów nie używam…

Zrozumiała, przeprosiła i dalej już zachowywała się wobec mnie normalnie. Czyli, można. Ale jak to przekazać naszym wybrańcom z Sejmu, Senatu i rad gminnych?

Co z tym robić?

Mickiewicz zaleca na zbójów modlitwę… A mnie czasem przychodzi na myśl stare powiedzenie, w związku z tym co napisałem powyżej o naszym języku publicznym: „Albo się panie opanuj, albo się chamie pohamuj”.

 

 

Rys. Sławomir Mrożek, ze zbioru „Sławomir Mrożek. Rysunki zebrane”, wyd. słowo/obraz terytoria

PIOTR TURLIŃSKI opisuje sytwetkę i twórczość tytana literatury: Sławomir Mrożek. Prozaik (3)

Sławomir Mrożek był dramaturgiem, prozaikiem, poetą, felietonistą i rysownikiem. Najpierw zajmiemy się jego twórczością prozatorską, a w następnym felietonie – jego utworami scenicznymi. Urodził się w 1930 roku w Borzęcinie nieopodal Krakowa. Zadebiutował w 1953 roku zbiorem „Opowiadania z Trzmielowej Góry” oraz zbiorem opowiadań „Półpancerze praktyczne”. Mrożek napisał dwie powieści, pierwszą jest „Ucieczka na południe, drugą „Maleńkie lato”. „Ucieczka na południe” ukazała się drukiem w 1961 roku. W tej powieści znajdziemy sublimację i kwintesencję mrożkowskiego poczucia absurdu, biorącego się z głębokiego satyrycznego – w najszlachetniejszym rodzaju – widzenia świata. Powieść zawiera też rysunki Mrożka, będące ozdobą oraz istotnym dopełnieniem tekstu.

            Fabuła „Ucieczki…” to opowieść o trzech chłopcach wędrujących, w towarzystwie małpoluda, bliskiego kuzyna Yeti. Uciekają z północy na południe Polski. Ich celem jest Sumatra, z której pochodzi małpolud. Podróż jest niebezpieczna, bo całą czwórkę ściga impresario Mephisto Kovalsky, który był właścicielem małpoluda i pokazywał go w całym kraju za pieniądze. Małpolud jest piśmienny, oczytany i bardzo inteligentny i ma dosyć życia w klatce. Ta podróż przez Polskę jest podróżą przez kraj dziwactw i szaleństwa. Oto fragment opisujący wiejskie wesele, na które uciekinierzy przypadkiem trafiają:

Ucieczka na południe

Gruby oprzytomniał ujrzawszy, że znajduje się w jakimś pomieszczeniu oświetlonym lampą karbidową, Na środku stał aparat pełen skomplikowanych rurek mosiężnych. Światło pełgało po ścianach i nie widać było dokładnie, gdzie kończy się ten loch. Tym bardziej, że pod ścianami stały rzędem kadzie, beczki i wiadra.

Piwnicę wypełniało świstanie, łoskot i kołatanie. Przed aparaturą siedział na odwróconym wiadrze mały chłopczyk z ogromną, siwą głową. Było bardzo gorąco, pachniało słodkawo.

Gruby czekał przez chwilę, a widząc, że chłopczyk nie zwraca na niego uwagi, powstał, otrzepał się z kurzu i zapytał surowo:

– Co ty tu robisz?

Mały odwrócił ku niemu głowę. Zupełnie jakby białą łysinę ktoś obracał na zapałce.

– Tata tam leżą – powiedział, wskazując przegrodę z beczek. – Przynieść ich?

– Nie, nie! Nie trzeba – przestraszył się Gruby i spuścił z tonu.

– To może przynieść stryja?

– Nie, też nie.

– To może któregoś ciotecznego?

– Nie, ja… właściwie przyszedłem tylko do ciebie – bronił się Gruby, rozglądając się i szukając zawczasu, którędy by tu można było uciec albo ukryć się.

Dopiero teraz domyślił się, że ów okropny bulgot i świst wydawany był przez grupę mężczyzn leżących w głębi ziemianki.

– Może się w co zbawimy? – zapytał i zdobył się na głupi grymas, jaki zawsze ozdabia twarz ludzi, którzy w sposób bezczelny i nieszczery usiłują przypodobać się dziecku. (…) – Opowiem ci bajkę – zdecydował rozpaczliwie Gruby, widząc, że nie ma stąd ucieczki, i przysiadł koło malca. – Był sobie raz…

– Zaczekaj pan, bo mi zacier fermentuje – przerwał mu chłopczyk i oddał się obsłudze urządzenia. (…)

– Kim chcesz zostać, jak dorośniesz? – zapytał Gruby.

– Inżynierem – odparł malec z dumą. – Pójdę do prawdziwej gorzelni, tam to dopiero! Takie kotły, takie maszyny, nowoczesne… Nie to, co u taty… – dodał z rozgoryczeniem. (…)

Wkrótce weszli jacyś ludzie, odświętnie ubrani w garnitury granatowe w paseczek. Z szumem napełniali samogonem kadzie i wynosili je na powierzchnię.

– Zraz przyjdą wynieść tatę na wesele, was też zanieść?

– Nie, dziękuję, sam pójdę – obruszył się Gruby.

W obejściu szykowało się wielkie weselisko. Podwórko pełne furmanek. Uprząż i półkoszki przybrane zielenią i wstążkami z kolorowej bibułki. W kuchni otwartej na oścież bieganina i zamęt. Na gumnie przygrywała kapela. Wszędzie pełno ludzi zaproszonych i tych, którzy tu przyszli z ciekawości, popatrzeć z daleka (…).

Wesele gotowało się piękne i huczne. Młodzi ludzie, swobodnie gawędząc, ostrzyli koziki bądź wyrywali sztachety z płotów, dobierając co grubsze. Było to jednak wesele nie u jakichś zacofańców, znachorów. Na to, że gospodarz był człowiekiem światłym, doceniającym zdobycze nauki, wskazywała apteczka, umieszczona na widocznym miejscu, dobrze zaopatrzona w gazę i środki antyseptyczne, a także nosze.

Gruby stanął w samym środku weseliska. A było ono huczne. Na ławach siedzieli ci, co już odnieśli rany kłute i cięte nóg i nie mogli tańczyć, przepijali wesoło, przyglądali się tańczącym i pohukiwali. Kto był pobity powyżej pasa, a nie miał uszkodzonej opłucnej ani osierdzia, ten wywijał wesoło obertasy. Przyśpiewkom, żartom i pokrzykiwaniom nie było końca. Pana młodego mieli bić dopiero po powrocie z kościoła, bo inaczej biliby bez ślubu, czyli jakby w grzechu.

Dużą dawkę wiedzy o autorze zwiera ostatnia jego pisarska pozycja, którą jest „Baltazar.” Mrożek napisał „Baltazara” jako zaleconą mu przez lekarza terapię, w formie autobiografii. Miało mu to pomóc w odzyskani pamięci, którą w znacznym stopniu utracił w 2002 roku, wskutek wylewu. Uważam, że również ta ostatnia w dorobku Mrożka pozycja jest szczera, do bólu, rak wobec autora, jak i świata. Warto ją przeczytać. Poniżej drobne fragmenty z „Baltazara”. 

 

Baltazar. Autobiografia

Koniec wojny

Do tej pory nie byłem w teatrze. Teatr w Polsce przedwojennej był dla mnie niedostępny, nie tylko z powodu biletów, choć także i dlatego. Do teatru chodziło się tylko powyżej pewnej sfery. Co prawda, także ze snobizmu. Później, podczas wojny, Polakom nie wolno było chodzić do teatru, gdyż taki był nakaz AK. Teraz miała nastąpić ta pierwsza w moim życiu premiera. Teatr imienia Juliusza Słowackiego w Krakowie, podczas wojny nur für Deutsche, przygotował pierwszą powojenną inscenizację Wesela Wyspiańskiego, przeznaczoną między innymi dla młodzieży szkolnej. Widziałem ten spektakl i dostałem z wrażenia gorączki. Odtąd teatr był częścią mojego życia, a także stał się moim zawodem.

Matura

Niespodziewanie do Krakowa zawitał stryj Ludwik z krótką wizytą. Zaprosił mnie do restauracji, do nieistniejącego już „Żywca” ma Floriańskiej. Po raz pierwszy byłem we względnie wykwintnym lokalu. Zauważyłem, że kelnerzy darzą stryja Ludwika szacunkiem, a on przyjmuje to w sposób zupełnie naturalny. Podczas obiadu poinformowałem go krótko o chorobie matki, o mojej maturze i o planach na przyszłość. Słuchał uważnie z nieprzeniknioną twarzą, a pod koniec obiadu zaprosił mnie do siebie, do Kamienia, na całe wakacje. Domyślając się zapewne w jakiej byłem sytuacji, wręczył mi sporą sumę na wydatki. Zamiast oszczędzać, kupiłem sobie pierwszy w życiu zegarek i bilet pierwszej klasy. Nieświadomie ustaliłem moje predyspozycje na całe życie.

Praca w Dzienniku Polskim

Kiedy Stalin umarł, w Polsce zaczęła się orgia hipokryzji. Nie znałem nikogo, kto by żałował, że Stalina nie ma już wśród żyjących. Ostatnie lata jego rządów dopiekły wszystkim. Nawet najzagorzalsi zwolennicy mieli do niego rozmaita zastrzeżenia, wyznane dopiero po jego śmierci. Ale wszystkich łączyło jedno – strach przed przyszłością. Dla swoich wrogów Stalin był okrutnikiem, ale przyszłość bez niego wydawała się niepewna. Dla swoich zwolenników Stalin był dobrotliwym ojcem, a przyszłość bez Stalina… Nie, tego nie umieli sobie nawet wyobrazić. Jedni i drudzy potrzebowali czasu, żeby zaakceptować ewentualnego następcę.

Ci, którzy nienawidzili Stalina, nie mogli się do tego przyznać, ponieważ każdy inny mógł być konfidentem. Stali się więc hipokrytami. Ci, którzy się przed nim korzyli, manifestowali swą rozpacz na wyścigi, jeden głośniej od drugiego. W rezultacie bali się go wszyscy, nawet po jego śmierci. Ale nikt go nie żałował.

Od śmierci Stalina zaczął się w Polsce proces, który można by nazwać „od kapitalizmu do komunizmu i z powrotem”. Kiedy wahałem się w Meksyku, czyby nie wrócić do Polski, uznałem, że komunizm w Polsce już się skończył. Wróciłem, ale dzisiaj nie jestem tego pewien. Trwająca w Polsce demokracja nie jest tym samym, czym jest zasiedziała od wieków demokracja, która jeszcze trwa w państwach zachodnich.

Ma Mrożek w swym wielkim dorobku pozycję, która mnie bawi i zasmuca zarazem. Chodzi o obszerne opowiadanie, którą nazwa się „Moniza Clavier. Romans”.

            Początek opowiadania, napisanej w pierwszej osobie, jest taka: Oto Polak zostaje we Włoszech w czasie wycieczki. Ma na sobie podniszczony garnitur, a w tekturowej walizce kabanosy i jedną białą koszulę na zmianę. Zagubiony w nowym świecie maszeruje plażą na Lido, nad brzegiem morza i nie wie co ma z sobą zrobić. Ale… następuje spotkanie z trójką bogatych ludzi Zachodu, którzy dla przyjemności odbywają konną przejażdżkę. Czy to z kaprysu, czy z ciekawości dla dziwnego człowieka, pani na koniu, wielka aktorka Moniza Clavier, zaprasza bohatera na wystawne – jak się okaże – przyjęcie artystycznej elity w hotelu „Excelsior”.

            I oto mamy w sumie, nie tylko początek, ale też całą treść opowiadania. A jest nią zderzenie uchodźcy ze Wschodu z bogatą cywilizacją Zachodu. Ale nie tylko o materialne różnice chodzi Mrożkowi, bo ukazuje on w „Monizie…” przede wszystkim zderzenie mentalne, kulturowe i filozoficzne dwóch cywilizacji.

Przytoczmy małe fragmenty opowiadania.

Moniza Clavier. Romans

W Wenecji nie miałem żadnych interesów ani zajęć. Przyjechałem tego samego dnia jako skromny turysta o nader ograniczonych środkach.  Choć dotąd błąkałem się bez celu, oszołomiony wszystkim, miałem nadzieję, czasem jakże trudna do utrzymania, że mimo wszystko we mnie, biednym i nieznanym, nieobytym, młodym, z dalekiego i nieważnego kraju, jest coś. Co czeka tylko na okazję, żeby się ujawnić i dorównać temu wielkiemu światu. Nie tylko dorównać, ale i przewyższyć. Walka o własną godność jest najtrudniejszym zadaniem dla każdego podobnego mnie – w podobnej sytuacji. Walczyć można rozmaicie, a jeżeli walczyć się nie da, trzeba pogardzać. Od samego rana walczyłem i pogardzałem Wenecją przy pomocy kabanosa.

Oto jak wyglądała pierwsza rozmowa z Monizą Clavier. Zwróćmy na nią uwagę, bo wiemy – jak wiedział Mrożek – że pierwsza kontakty są w istocie decydujące o sensie całej znajomości.

Kiedy Moniza dowiedziała się, że pochodzę ze Wschodu, przy czym nie określiłem bliżej mojego kraju, jej zainteresowanie stało się bardzo żywe. Zażądała, żebym jej dokładnie opisał krajobraz stepowy, o którym tyle słyszała. Zatoczyłem ręką szeroki krąg, mówiąc:

– At, daleko, daleko…

Na co zaświeciły się jej oczy i wyznała, że dusi się w ciasnych ramach cywilizacji.

To właśnie po wymianie tych jakże odkrywczych zdań, z obu stron, bohater zostaje zaproszony na bal i staje przed wejściem do hotelu…

Na początku wyłoniły się dwie trudności: nie miałem odpowiedniego stroju i nie wiedziałem jak się wydostać z tłumu otaczającego „Excelsior”, przejść przez kordon policjantów w galowych mundurach, w białych rękawiczkach i lakierowanych pasach, z lampasami i szablami, a potem jak wytłumaczyć służbie, że należę do grona zaproszonych gości. Nie otrzymałem zaproszenia na piśmie. Wnet jednak trudność pierwszą, polegającą na braku odpowiedniego stroju, obróciłem na swoja korzyść. Nie należałem do nich, byłem przybyszem z obcych stron, stepowym synem, więc nonszalancja, z jaką miałem się zjawić na przyjęciu w moim starym ubraniu, wymiętym w ciągu trzech dni podróży, podkreślała tylko mój urok, wyrażała moją niezależność wobec form światowych, wolność od zwyczajów, które ich krępowały, a mnie nie dotyczyły.

Zjawia się jednak Moniza, która rozpoznaje go i wyławia z tłumu, i wprowadza na przyjęcie. Bohater spostrzega jednak, że nie jest ośrodkiem zainteresowania. Obcy ludzie – choć oni są u siebie – nie wykazują żadnego zainteresowania dalekim goście. Więc wlewa w siebie coraz więcej alkoholu, żeby zapić i zabić stres. Więc pije, samotnie siedząc na ogrodowej ławce.

Wnet spostrzegłem, że po drugiej stronie palmy formuje się ośrodek towarzyski całego przyjęcia. Nie bez wzruszenia poznawałem twarze znane mi z okładek czasopism filmowych i magazynów ilustrowanych. Przybywało ich coraz więcej, coraz piękniejsze były tam kobiety, coraz głośniej i weselej rozmawiano, śmiech rozbrzmiewały swawolnie. (…)

Ta ich pewność siebie, ta ich niezależność zaczynały mnie drażnić. To ja tutaj siedzę zamyślony, głęboki, kto wie jakie mam problemy, na co wskazuje coraz częstsze sięganie po szklankę, a oni tam się śmieją, płytcy i powierzchowni. I co? I maja być ważniejsi? Więc głębia, myśl, oryginalność, wszystko to się nie liczy w tym skorumpowanym, goniącym za pozorami świecie? Blichtr, blichtr – powtarzałem ze wzgardą. – Blichtr i błyskotki.

Jako syn narodu północnego, surowego, doświadczonego przez historię, z odrębnością swoją, z mądrością swoistą, drogo zapłaconą, niedostępną innym – jak kabanos. (…) Wkroczyłem w środek rozbawionego towarzystwa. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że znajduję się na nogach, krzesło zostało za mną. Wkroczyłem w środek rozbawionego towarzystwa.

– O, tu! – krzyknąłem, szeroko otwierając jamę ustną i wskazując na zęby trzonowe – O, tu, wybili, panie, za wolność wybili!

Nastąpiło zamieszanie. Ucichli, patrzyli na mnie, nie mogąc zrozumieć, o co mi chodzi. A przecież chciałem tylko uprzytomnić im w sposób jasny i przystępny, niejako poglądowy, cierpienia mojego narodu. To, że nie doceniali martyrologii, bardzo nie rozgniewało.

– Popatrz pan – powiedziałem podchodząc do jednego grubego i szerzej otwierając usta. – Tu, aaoo…

Gruby chrząknął i odwrócił wzrok – Przepraszam – powiedział i odszedł.

Rzuciłem się więc do następnego z kolei, tak samo demonstrując.

– Tu. O! Brakuje. Wybili panie, za wolność. Oooo!

Ale i ten odsunął się ode mnie. Zobaczyłem, że towarzystwo się rozprasza. Więc puściłem się za nimi, umykającymi coraz pospieszniej. Oni jednak znikali mi z oczu, ukrywali się w plątaninie ścieżek, za parawanami śródziemnomorskiej roślinności. Miotałem się w sieci świateł i zieleni. Po tym rajskim ogrodzie niosło się długo moje wołanie, ni to skarga, ni to żądanie:

Wybili, panie, za wolność wybili…

 

Mrożek dla dzisiejszego pokolenia 60-cio i 70-cio latków był przewodnikiem na drodze do normalności mentalnej, światopoglądowej, do zrozumienia minionego już teraz systemu.. Jego żart i prowokowany przez niego śmiech na widowni, i uśmiech u czytelnika, miał poznawcze i katartyczne znaczenie. Mrożek przedstawiał możliwości innego widzenia świata, innego myślenia o społeczeństwie i człowieku. To nie jest mało.

I teraz, gdy widzę jak z roku na rok rośnie liczba prawdziwych i rzekomych kombatantów, to myślę właśnie o tym pisarzu. I także o innych literatach, którzy uczyli nas innej prawdy, niż robiła to władza w czasach PRL-u. To Mrożek i inni ludzie myślący, przygotowali nam mózgowy grunt do zmiany ustroju. Smutne, że tak niewielu dzisiejszych polityków o tym zapomina. Nie mówiąc już, że zaskakujący jest brak pomników, które powinny nam przypominać naszych mózgowych i duchowych przewodników. Choćby Sławomira Mrożka.

No, ale cóż – u nas samozwańcza konkurencja na pomnikowe postacie jest bardzo duża…