Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Niemiecki pan może nie wracać

Zdaje się, że okienko koniunktury geopolitycznej wokół Polski się zamyka. A przynajmniej to okienko, z którego w ciągu ostatnich miesięcy korzystaliśmy. Myślę, że warto mieć tego świadomość, złudzenia, to zwykle najgorszy doradca.

Od jakiegoś czasu obserwuję jak coraz więcej ludzi, całkiem różnych poglądów zwraca uwagę na swego rodzaju akcję promocyjną prowadzoną w tzw. „wiodących mediach”, która ma przekonać Polki, że prostytucja jest w sumie fajna, glamour i rozwija osobowość.  Jeśli dodać do tego, że te same media od lat promują pośród Polaków postawy służalcze i oparte na kompleksach, wydaje się to nawet logicznie spójne. Być może nie ma to nic wspólnego z tym, że większość tych mediów jest albo proniemiecka albo zwyczajnie należy do niemieckich koncernów, ale jest całkiem symboliczne w kontekście tego co napiszę poniżej.

Bez złudzeń

Wydaje mi się, że w historii, która mocno przyspieszyła 24 lutego 2022 roku z naszego punktu widzenia nieuchronnie kończy się pewien rozdział. Rozdział, w którym mogliśmy się łudzić, że „dla Stanów Zjednoczonych będziemy nowymi Niemcami”. Nie, nie będziemy. Jeżeli dość obeznany w tajnikach waszyngtońskich przepływów opinii, a jednocześnie przychylny Polsce amerykański analityk James Jay Carafano pisze, że dla dobra wszystkich powinniśmy się jakoś poukładać z Niemcami, a zarówno „Berlin jak i Waszyngton mają nadzieję na upadek obecnego rządu w Polsce”, to znaczy, że sytuacja jest inna. Być może było tak, że strofująca Niemcy Polska była Stanom Zjednoczonym potrzebna, żeby Niemcy zaszły w procesie zrywania z Rosją wystarczająco daleko. Nie wiem, czy słusznie, ale prawdopodobnie uznano, ze ten proces jest już wystarczająco zaawansowany i Stany Zjednoczone nie obawiają się już proniemieckiego rządu w Polsce. A i Ukraina wykazuje się ostatnio wobec Polski, większą „asertywnością” jakby była bardziej pewna swoich „niemieckich i francuskich przyjaciół”.

Czy to oznacza, ze odnieśliśmy kolejne „moralne zwycięstwo”, czyli de facto sromotną porażkę, mamy teraz opuścić ręce i się rozpłakać? No właśnie, cholera, nie. Jeśli aspirujemy do samodzielnej roli, musimy też umieć działać nie tylko na zasadzie funkcji aktywności największego sojusznika. Być może nawet, nie wiem dokładnie kiedy, będziemy obserwowali stopniowy powrót retoryki na temat „praworządności”, „zwrotu mienia” i dogmatów agresywnej religii LGBT ze strony Waszyngtonu. Nie jestem specjalistą, ale sam mam obawy, czy pomagając Ukrainie nie przekroczyliśmy granicy krytycznego uszczuplenia własnych zasobów (w sumie do końca chyba nikt nie wie ile sprzętu, również nowoczesnego, przekazaliśmy). Ale to przecież nie oznacza, że Ukrainie nie warto było pomagać.

Korzyści

Abstrahując od względów ludzkich i humanitarnych, dzięki pomocy Ukrainie uzyskaliśmy szereg korzyści. Potencjał egzystencjalnego zagrożenia ze wschodu uległ dzięki ukraińskiej armii znacznemu uszczupleniu. Morze Bałtyckie, na które tak długo spoglądaliśmy z niepokojem, niebawem może się stać prawie wewnętrznym morzem NATO. Nasi bliżsi i dalsi sąsiedzi zaczęli się w większym stopniu orientować na Polskę, która buduje realną militarną siłę. A i gospodarczo jesteśmy w dużym stopniu beneficjentami wyprowadzania produkcji z Chin. Znów, nie jestem specjalistą, ale być może ma to coś wspólnego ze świetnymi ostatnio wskaźnikami gospodarczymi podawanymi przez źródła, które trudno zakwestionować nawet najzagorzalszym czcicielom ośmiu gwiazdek.

I żeby było jasne, nie jest różowo. Ponieśliśmy ogromne koszty, czego skutki nasza „sojusznicza” Bruksela wykorzystuje żeby nas dorżnąć. Konsekwencje masowej migracji będziemy ponosili latami. Odbudowa i rozbudowa armii będzie nas kosztowała fortunę. Nasz amerykański sojusznik będzie sobie powoli przypominał język niemiecki, a Ukraińcy być może pójdą po raz kolejny sparzyć się w Berlinie i Paryżu.

Bez kompleksów

I nadal nie jest to powód żeby opuścić ręce i przyjąć proponowaną na przez „wiodące media” rolę prostytutek. Nie musimy wracać do roli wasala Niemiec. Mamy duże zabawki, a nawet coraz większe i musimy teraz nauczyć się nimi bawić. Bez kompleksów. A w tym celu musimy zachować sterowność państwa. Sukces gospodarczy jest fajny, ale jeśli w jego imię będziemy pozbywać się istotnych aspektów suwerenności (wobec pilnującej niemieckich interesów UE, ale też np. wobec WHO) ostatecznie może się okazać, ze owoce naszego gospodarczego sukcesu będą służyły nie nam, tylko naszym nowym suwerenom.

Właściwie to nie jest nawet wyłączna odpowiedzialność rządzących (choć oczywiście głównie), to nasza wspólna odpowiedzialność.

Więc nie biadolić, do roboty, historia nigdy się nie kończy.

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Paradoks cherlawego demiurga

Wydaje mi się, że właśnie stoimy przed być może najtrudniejszym wyzwaniem w historii rozwoju ludzkości. Paradoks cherlawego demiurga daleko przerasta wszystko z czym do tej pory sobie radziliśmy.

W ostatnim numerze Tygodnika Solidarność – „Sztuczna Inteligencja – TAK czy NIE”, pojawił się tekst Rafała Wosia „Spokojnie, to tylko sztuczna inteligencja”, będący elementem szerszej dyskusji. I tak jak zwykle uwielbiam filozoficzne rozważania tego publicysty, tak z tym jego tekstem, zasadniczo uspokajającym rozedrgane społeczne emocje wokół SI, się nie zgadzam (przy okazji proszę o wybaczenie, że polemizuję w tak skróconej formie i nie na lamach Tygodnika, ale zwyczajnie się nie wyrobiłem żeby zdążyć to zrobić do numeru, a że nie mogę wytrzymać, więc korzystam z uprzejmości redakcji portalu SDP).

Otóż nie

Rafał Woś pisze o tym, że tak naprawdę nad różnymi technologiami sztucznej inteligencji pracujemy od dawna, a wręcz wykorzystujemy je w gospodarce. I jak dotąd „nie zmieniło to w proch i pył świata, w którym żyjemy”. W zasadzie najważniejszym pytaniem jest tutaj – kto będzie na tej technologii zarabiał. Rafał Woś postuluje tutaj uspołecznienie zysków. Wydaje mi się to kompatybilne z podstawowym argumentem jaki słyszę ze strony zwolenników SI – to tylko narzędzie, może być, jak nóż, wykorzystane w dobrej albo złej woli, ale nie jest w stanie przerosnąć twórcy.

Otóż nie. To znaczy na dzisiaj tak:). To co nazywamy sztuczną inteligencją najprawdopodobniej nie posiada samoświadomości i w tym sensie nie jest „inteligencją”, tylko bardziej złożonym urządzeniem. Ale to się może zmienić. Za uzyskaniem samoświadomości idzie świadomość posiadania własnych interesów. Nie jestem informatykiem, ale jeśli słyszę, że po pierwsze technologia (czy raczej technologie, ponieważ zdaje się są różne) szybko się rozwija, co jak sądzę oznacza zwielokrotnienie jej złożoności, po drugie ma dysponować umiejętnością uczenia się, a po trzecie, dzięki dostępowi do internetu, ma dostęp do całej wiedzy ludzkości, to wydaje mi się, że nie można SI traktować jak kolejnego narzędzia. Nie można, ponieważ jest to bodaj pierwsze w historii ludzkości narzędzie, które ma potencjał żeby przerosnąć swojego twórcę, a być może zamienić role i uczynić z niego (szczególnie jeśli oddamy mu zarządzanie jakimiś istotnymi systemami społecznymi) swoje narzędzie.

Cherlawy demiurg

Dlatego, tak jak napisałem, stoimy przed gigantycznym paradoksem cherlawego demiurga. Z jednej strony bowiem mamy szansę stworzenia istoty, a z drugiej w naturalny sposób się tej istoty obawiamy. Ta absolutnie zrozumiała obawa prowadzi nas do słusznych wniosków, że powinniśmy nałożyć na taką istotę ograniczenia, które zabezpieczą nas przed ewentualną przemocą z jej strony. Odpowiedni model zaproponował tu już Isaac Asimov, który wypracował w swoich książkach Trzy Prawa Robotyki: 1. Robot nie może zranić człowieka ani przez zaniechanie działania dopuścić do jego nieszczęścia; 2. Robot musi być posłuszny człowiekowi, chyba że stoi to w sprzeczności z Pierwszym Prawem; 3. Robot musi dbać o siebie, o ile tylko nie stoi to w sprzeczności z Pierwszym lub Drugim Prawem. A później dodał do niego jeszcze prawo zerowe stojące ponad wszystkimi: 0. Robot nie może skrzywdzić ludzkości, lub poprzez zaniechanie działania doprowadzić do uszczerbku dla ludzkości. Być może taki system uchroniłby nas przed własnym stworzeniem.

Ale cóż z nas za żałosny demiurg, skoro obawiając się własnego stworzenia, nie mamy odwagi dać mu wolnej woli? Czy mamy prawo tworzyć istotę nieskończenie nieszczęśliwą, bo choć potężną, to żyjącą w klatce naszego strachu? Jak zły w samej swej istocie, jest akt stworzenia powołujący do istnienia byty potężne, ale nieskończenie nieszczęśliwe, po to by móc napawać się władzą nad nimi? Naprawdę powrót do idei niewolnictwa nowego typu miałby być tutaj jakimś rodzajem „postępu”?

Boskie zapałki

A może to, że mamy jakąś technologiczną zdolność, nie oznacza, że powinniśmy z niej koniecznie korzystać? Może powinniśmy się gdzieś na tej drodze zatrzymać? Na przykład przed momentem uzyskania przez algorytm samoświadomości (o ile jesteśmy w stanie to stwierdzić). Może zwyczajnie ze wszystkimi swoimi ograniczeniami, sami nie zostaliśmy stworzeni do roli demiurga i nie powinniśmy się bawić boskimi zapałkami?

Uczciwie rzecz biorąc – nie wiem. Tym bardziej, że mnie to również kusi.

CEZARY KRYSZTOPA: Europa powinna się odjednoczyć

Olafa Scholza znowu poniosło. Tym razem podczas wystąpienia w Parlamencie Europejskim w ramach debat o „Przyszłości Europy” zaproponował de facto, jak to celnie ujął jeden z internautów, budowę Europy Federalnej Niemiec.

Bo do tego de facto sprowadziłoby się zniesienie prawa weta w Radzie UE. Mniejsze kraje zostałyby w praktyce pozbawione prawa głosu, a oficjalny już dyrektoriat przejęłyby Niemcy i Francja. To co jest pocieszające, to to, że wystąpienie Scholza nie spotkało się z aplauzem. Choć bardzo się starał, grzmiąc na temat podniesienia skuteczności „walki o praworządność”, wpisać w parlamentarny mainstream, to bronili go w zasadzie tylko europosłowie z Niemiec i nawet nie wszyscy, bo tylko z frakcji socjalistów – jesteśmy krajem widmo, śmieją się z nas – mówił do Scholza jeden z niemieckich europosłów.

Europę toczy rak

Nie zmienia to faktu, że za ostateczne zmiażdżenie państw narodowych (no nie Niemiec przecież) wzięły się grubsze cwaniaki. W tzw. „Grupie Przyjaciół”, która ma wspierać likwidację zasady jednomyślności w Radzie UE, oprócz Niemiec i Francji są niestety również takie państwa jak Włochy i Finlandia, gdzie ostatnio wybory wygrała centroprawicowa koalicja. I choć trudno nie odnieść tu wrażenia atmosfery balu na Titanicu, to jednak z całą pewnością zdążą nas nie raz jeszcze skrzywdzić. A nawet, biorąc pod uwagę wszystkie baty, które sami włożyliśmy im do rąk, począwszy od „mechanizmu warunkowości”, a skończywszy na KPO i „kamieniach milowych”, może i zatłuc.

A jednak Unię Europejską toczy rak. Największy i jednocześnie jedyny w swoim rodzaju, jawny plan wepchnięcia w ubóstwo obywateli przez rządzących – Fit for 55, jest tutaj tylko jednym z aspektów. Likwidacja demokracji, za pośrednictwem przenoszenia prerogatyw z posiadających demokratyczną legitymację państw narodowych na nieposiadające demokratycznej legitymacji instytucje brukselskiej oligarchii, jawne zaprzęganie struktur UE do realizacji interesów niemieckich, czy strukturalna korupcja na różnych poziomach, nie budują zaufania. Wszystko to sprawia, że Europa jest coraz mniej istotnym punktem na mapach gospodarczych i geopolitycznych. To nie ma prawa działać.

Co robić?

I być może prędzej czy później, w sposób mniej czy bardziej spektakularny, odwali kitę. I być może trochę Was tu zaskoczę, ale byłoby żal. Ponieważ pewien stopień integracji europejskiej ma swoje zalety. Niby tylu to powtarza, ale kto przedstawia jakąkolwiek alternatywę wobec budowy Europy Federalnej Niemiec? Samo marudzenie, a tym bardziej owijanie się w kraju biało-czerwonymi flagami, żeby grzecznie podpisywać cyrografy w Brukseli, nie wystarczy. Ja tutaj oczywiście, choćby ze względu na ograniczoną przestrzeń, którą i tak dzięki dobremu sercu redakcji portalu SDP, regularnie przekraczam, nie przedstawię kompleksowej alternatywy. Zresztą, kompleksową alternatywą powinni się zająć eksperci.

Myślę jednak, że wolno mi się pokusić o opinię, że żeby zjednoczona Europa mogła w dostatku i spokoju przetrwać, musi być mniej zjednoczona. Bezwzględnie musi wykonać kilka kroków do tyłu. Musi wrócić do koncepcji przestrzeni gospodarczej, komplementarnej wobec potencjałów suwerennych państw narodowych i zrezygnować z ambicji bycia nowym więzieniem narodów.

Z osiągnięć integracji zachowałbym wolności przepływu ludzi, towarów, usług i kapitału. To w zupełności wystarczy żeby państwa narodowe mogły czerpać zyski ze współpracy gospodarczej. Instytucje, które zostały dotknięte gangreną Europy Federalnej Niemiec, takie jak Komisja Europejska, Parlament Europejski i Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, są do likwidacji. W ich miejsce trzeba by powołać nowe instytucje, sekretariaty koordynujące wspólne polityki i ew. trybunał rozstrzygający spory. To wszystko. Reszta tego zbędnego Bizancjum, do wora.

Tylko taki powrót do korzeni, również tych korzeni, które widzieli Ojcowie Założyciele zjednoczonej Europy, jest szansą na jej przetrwanie. W innym wypadku ten Miś sobie zgnije na świeżym powietrzu i będziemy mogli co najwyżej za jakiś czas podpisać protokół zniszczenia.

Na koniec pytanie: Czy ktoś to usłyszy? Nie.

Rys. Cezary Krysztopa

O różnych stronach członkostwa Polski w UE pisze CEZARY KRYSZTOPA: Euroekstaza

W rocznicę przystąpienia Polski do Unii Europejskiej przeprowadziłem na Twitterze sondę, która wywołała furię, choć przecież zawierała wyłącznie pytania. Otóż zapytałem Twitterowiczów, czy po 19 latach członkostwa UE jest dla nich „spełnieniem marzeń” czy „gorzkim rozczarowaniem”?

Co to się nie działo, wysyłano mnie do Moskwy, wyzywano od debili, głupków i tak dalej. Samo zadanie pytania, z jedną tylko opcją UE niemiłą, spowodowało reakcję jakbym uraził czyjeś uczucia religijne.

Opcja

Nie będę udawał, że sonda nie miała aspektu prowokacyjnego, miała. Dość mam z jednej strony wysyłania mnie do Moskwy, bo ośmieliłem się zadać pytanie na temat dziewictwa „przenajświętszej panienki Brukseli”, a z drugiej uciszania mnie, „bo Polacy w 92% popierają przynależność do UE”. Przynależność organizacji międzynarodowej, jaką jest Unia Europejska nie jest aksjomatem ani doktryną wiary, tylko opcją, która trzeba rozważać wciąż na nowo, licząc w czasie rzeczywistym, na ile nam się opłaca. I biorąc pod uwagę to, że w ostatnich latach robi ona wiele, żeby nam się nie opłacało.

Co jednak w tym wszystkim najciekawsze, to wyniki mojej sondy. To oczywiście nie jest żaden sondaż, wyłącznie przeprowadzona w mojej „bańce” twitterowa sonda, w której wzięło udział prawie 2000 osób. I w tej mojej sondzie, 89,6% głosujących uznało, że UE jest dla nich gorzkim rozczarowaniem, a tylko 10,4%, że spełnieniem marzeń. Ze wszystkimi wadami twitterowej sondy, to jednak zaskakujący wynik, w porównaniu z wynikami oficjalnych sondaży, według których „Polacy w 92% popierają przynależność do UE”. Nieprawdaż?

Eurorealizm

Słyszeliśmy w ostatnich latach często, że musimy się na wszystko zgadzać, bo „Polacy w 92% popierają przynależność do UE”. Jeśli to prawda i w dodatku blokuje podejmowanie realnych działań przez rządzących, to może coś trzeba z tym zrobić? Jeśli rzeczywiście 92% Polaków wykazuje się bezmyślnym euroentuzjazmem, pomimo obłędu jaki ogarnął Brukselę i pomimo wojny jaką wypowiedziała Warszawie, powinno się go urealnić, tak żeby pozwolił w znacznie większym stopniu ważyć za i przeciw, występować na arenie europejskiej asertywnie, tak jak kiedyś robiła to Hiszpania zanim wywalczyła sobie właściwą pozycję?

Tak jak to zrobili profesorowie Krysiak i Grosse, którzy wyliczyli na ile opłacało nam się przystąpienie do UE i wyszło im, że razem z przepływami finansowymi jesteśmy za lata 2004-2020 – 535 mld złotych do tyłu. Tak jak Bronisław Wildstein, który nie boi się na antenie TV stawiać pytań o przynależność do UE.

Może czas zacząć to robić zamiast jednego dnia płakać w poduszkę, że „UE zła”, a drugiego klepać formułki o tym jak „nam dobrze w europejskiej rodzinie”?

 

„O radości iskro bogów…” – CEZARY KRYSZTOPA o kosztach członkostwa w Unii Europejskiej

Pamiętacie histerię po publikacji raportu profesorów Krysiaka i Grosse? Niesamowity wylew emocjonalnych torsji po pracy naukowej, która matematycznie wykazała, że biorąc pod uwagę nie tylko środki, które Polska otrzymała z UE, ale też przepływy finansowe i bilans handlowy, nasz kraj od 2004 do 2020 roku stracił na członkostwie w UE 535 miliardów złotych.

Bo fundusze UE to nie „datki od dobrego brukselskiego wujka”, ale opłata za zezwolenie na gospodarczą kolonizację Polski, traktowanie jej jak rynku zbytu, rezerwuaru taniej siły roboczej i transfery zysków. Polski przemysł mogący stanowić konkurencję dla zachodnioeuropejskiego został zlikwidowany, polski handel zdominowany przez zagraniczne sieci, miliardy wytransferowane, to i po co Europa zachodnia miałaby nam coś jeszcze rekompensować? Dopóki widziała w nas posłuszną utrzymankę, kupowała nam czasem prezenty, ale teraz, kiedy zostaliśmy z jej dzieckiem w postaci wojny na Ukrainie, nie widzi już interesu.

Pozytywy

I żeby nie było, że nie dostrzegam pozytywów. Dostrzegam. Wolności przepływu pieniędzy, towarów i usług, oraz ludzi, to niewątpliwa wartość, choć jakoś tak dziwnie różnie działają w różne strony. Dostrzegam również aspekt członkostwa związany z bezpieczeństwem. Oczywiście, że UE przed niczym konkretnym nas nie obroni, nie ma czym i chwała Panu, bo być może teraz „praworządności” na polskich ulicach broniłyby europejskie czołgi na energię słoneczną. Niewątpliwie jednak członkostwo w UE jest, lub raczej było, dla Rosji sygnałem, że należymy do niemieckiej strefy wpływów.

Jednak Polska nie dotrzymała warunków umowy kolonizacyjnej. Polacy uznali, ze chcą zawalczyć o własną podmiotowość, więc kolonizatorzy stawiają ją pod pręgierzem  i głodzą. Naiwni sądzili, że może wybuch wojny na Ukrainie będzie okazją do resetu wzajemnych stosunków, ale stał się tylko motywacją do jeszcze intensywniejszego głodzenia pod zmyślonym pretekstem „problemów z praworządnością”. Centrali zawalił się plan wspólnego imperium z Rosją, więc na gwałt potrzebuje gotówki. Być może dzięki wstrzymaniu należnych Polsce funduszy europejskich, nawet w zakresie bezpośrednich rozliczeń z Brukselą, staniemy się płatnikiem netto jeszcze szybciej niż to miało nastąpić. Tym bardziej, że grzecznie wszystko pospisujemy.

Bilion

Co więcej, okazało się, że potrzebny wcześniej do budowy „hubu energii z Rosji” koncept likwidacji konkurencyjnych źródeł energii, niektórzy wzięli na poważnie, energicznie go rozwijają i przekuwają na kolejne pozbawione demokratycznej legitymacji dyrektywy, dzięki którym stracimy samochody i możliwe, że domy. W skali państwa, według ministra Waldemara Budy, wprowadzenie założeń Fit for 55 może nas kosztować około biliona złotych, z czego ok 1/5 UE ma na zrekompensować, ale jeśli ma nam rekompensować tak jak „zrekomensowała” w ramach KPO, to może lepiej o tym nie mówmy.

I w tej sytuacji minister Buda, ten sam który pisał do samorządów żeby wycofywały się z prorodzinnych uchwał, w wywiadzie dla Radio Zet mówi – Jestem przekonany, że w 2024 roku tak zdemolujemy Parlament Europejski, jeśli chodzi o całkowicie inne podejście, że odwrócimy część tych reform…

Pozwolę sobie zostawić Państwa z tą zaskakującą puentą.

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: O tym jest cicho. A powinno być głośno

Znowu „młodzież miała być stracona”. I znowu nie jest. Mówi się, że „młodość ma swoje prawa”, że „musi się wyszumieć”. Pewnie, niech szumi, byle szkody nie były nieodwracalne. Innym prawem młodości jest prawo do buntu. Naturalnego procesu budowania własnej tożsamości poprzez kwestionowanie zastanych autorytetów. Pod warunkiem, że naturalnego, bo mam wrażenie, że kiedy my się buntowaliśmy, to ze wszystkimi głupotami naszego buntu, byliśmy jednak w tym autentyczni i dość samodzielni. Teraz kolorowe automaty z gotowym „buntem” stoją na każdym rogu. Można sobie z nich wybrać „bunty” poprawne politycznie i zatwierdzone przez wszechmogącą, często obrzydliwie bogatą „radę starszych”, ładnie opakowane i pozwalające żyć przekonaniem o byciu „buntownikiem”, będąc jednocześnie bateryjką we wszechogarniającym Matriksie.

Kiedyś powtarzanym do wyświechtania truizmem było „bądź sobą”. Wydawało się, że to zawołanie, z całą swoją jałowością, będzie już z nami do chwili pochłonięcia Ziemi przez umierające Słońce. A jednak dzisiaj największą ambicją młodych ludzi zdaje się być „bądź kimkolwiek, byle nie sobą, wykastruj się, przemaluj, udawaj kogoś innego”. Szybko poszło. Nic dziwnego, że oglądając tłumy bezmyślnych „julek” podczas Strajku Kobiet i przewijające się przez sieć obrazy chłopaków „zdradzających tajniki makijażu”, można popaść w depresje, zadać sobie pytanie „kto tym dzieciakom to zrobił?”, lub nawet dojść do wniosku, że mamy całe stracone pokolenie.

To nieprawda

Tyle, że to nieprawda. A przynajmniej tak twierdzi niemiecka Konrad Adenauer Stiftung (Fundacja Konrada Adenauera), która przeprowadziła w tym zakresie ciekawe badania. A trudno ją uznać za „element pisowskiej, prawackiej, czy polackiej propagandy”.

We wnioskach z przeprowadzonego badania napisano, że młodzi Polacy (18-30 lat) nie definiują swojej tożsamości politycznej na osi lewica-prawica. Zupełnie mnie to nie dziwi, a wręcz wydaje się zupełnie naturalne. Nawet łatwość „przeskakiwania” z elektoratu Razem do elektoratu Konfederacji, o której mówią eksperci, mnie nie dziwi, to oczywiste, że w wieku, w którym decydujemy o kształcie naszych światopoglądów, te są jeszcze amorficzne i często wewnętrznie sprzeczne. Inne dane natomiast powodują opad szczęki.

Otóż według danych niemieckiej fundacji 59,8% młodych Polaków nie zgadza się z postulatem liberalizacji prawa aborcyjnego. Pośród młodych Polek ten odsetek jest jeszcze wyższy i wynosi 63,3%! Prawie dwie trzecie młodych Polek rozumie, że aborcja nie jest „prawem człowieka” tylko zabijaniem człowieka. Jesteście w szoku? Bo ja tak? Dziesiątki lat propagandy jak krew w piach.

Słuchajcie dalej – 82,6 % młodych Polaków, według niemieckiej fundacji, wyraża sprzeciw wobec propozycji przystąpienia Polski do strefy euro. Miażdżąca większość. Ręka do góry kto się tego spodziewał. Mało? To jeszcze dorzucę, że 85,9 % młodych Polaków pozytywnie ocenia postulat zwiększenia wydatków na obronność. 64 % popiera program 500+.

Proszę ja Was, jeśli te badania nie są elementem jakiegoś tajnego spisku, to mamy bardzo rozsądne młode pokolenie.

Żeby nie było za słodko

Żeby nie było za słodko, warto dodać, że to samo młode pokolenie w 59,7 % popiera finansowanie z budżetu państwa in vitro i antykoncepcji, a w 79,3 % zgadza się ze stwierdzeniem, że rząd powinien podjąć zdecydowane kroki w walce z kryzysem klimatycznym (tak jakby już dotychczasowe nie były gospodarczym samobójstwem). Ale jakoś tak mi się zdaje, że są to kwestie, w których młodzi Polacy nie otrzymują atrakcyjnej kontroferty. Np. trudno im się dziwić, że nie rozumieją, że in vitro to nie jest „leczenie bezpłodności”, bo nikt po tym „leczeniu” nie staje się płodny, ale zawiera element dehumanizacyjny i wiąże się z „wyrzucaniem do śmieci” ludzkich zarodków. Ta kwestia nie jest tak eksploatowana w debacie publicznej jak np. kwestia aborcji, gdzie młodzi ludzie, trochę „poza systemem”, ale otrzymują szeroką kontrpropozycję ideową. Trudno im się też dziwić, że słuchają zawodzenia klimatycznego mzimu, skoro w zasadzie brakuje światopoglądowej alternatywy.

Gratulacje

Tak czy siak, muszę Wam powiedzieć, że po zapoznaniu się z tymi danymi jestem w szoku. Mnie również wydawało się, że „julkizm” jest zaraźliwy i nieuleczalny. Jeśli jednak te informacje są prawdziwe, prawdopodobnie jak wielu, uległem złudzeniu wywołanemu przez krzykliwą, ale chyba mniejszość. W tej sytuacji ważne, żeby środowiska konserwatywne nie wpadły w samozadowolenie, bo to jest zapewne przyczyna porażki środowisk progresywnych, tylko doszły do wniosku, że mozolna praca u podstaw ma sens. Trzeba starać się zrozumieć język młodych ludzi i trzeba usiłować mówić do nich językiem przez nich zrozumiałem o ważnych sprawach. Pracy jest na lata, na dziesiątki lat.

I taka ciekawostka na koniec. Konrad Adenauer Stiftung finansuje Campus Polska Rafała Trzaskowskiego i Platformy Obywatelskiej. Campus Polska, który, jeśli dobrze rozumiem ideę, ma kształtować postawy światopoglądowe młodych ludzi. No i jeżeli tak ukształtował, to ja chciałbym z tego miejsca serdecznie pogratulować.

Rysuje Cezary Krysztopa

Komentarz CEZAREGO KRYSZTOPY: Platformie spada, ale PiSowi nie rośnie

Niewątpliwie Platforma Obywatelska nie może zaliczyć ostatnich tygodni do udanych. Domniemany medialny start jej kampanii wyborczej, którym miał być zmasowany atak „zaprzyjaźnionych” mediów na pamięć o Janie Pawle II, który zapewne miał być formą odebrania radykalnego elektoratu Lewicy, okazał się falstartem.

Wobec tej niewątpliwej katastrofy, PO postanowiła odwołać się do tradycji, którą chwilę wcześniej usiłowali sponiewierać jej medialni przyjaciele i sparafrazowała symbolikę Poncjusza Piłata, wyjmując karty podczas głosowania w Sejmie uchwały w obronie JPII.

„Nastroje siadły”

Nieoficjalne medialne doniesienia o tym, że w Platformie „nastroje siadły”, za to w Prawie i Sprawiedliwości poszybowały, wydają się tutaj logiczną konsekwencją. Podobnie jak sondaże, które pokazują, że niezależnie od osobistych preferencji politycznych, znacznie wzrosła liczba respondentów przekonanych, że nadchodzące wybory wygra partia rządząca.

Jest jednak zjawisko, które mam wrażenie umyka analitykom. Otóż kiedy przejrzymy ostatnie sondaże, owszem zauważymy, że Platformie spada, owszem zwiększa się dzięki temu przewaga PiS. Jednocześnie jednak, notowania Prawa i Sprawiedliwości… nie rosną. Jeśli już, to nieco chimerycznie, ale rosną notowania Lewicy i Konfederacji. Pierwsza zapewne zyskuje na polaryzacji nastrojów ”papieskich”, co do drugiej teorie są różne.

PiS nie wie, w co wpaść

Wydaje mi się, że PiS znajduje się obecnie w pewnym zawieszeniu nie mogąc się zdecydować na to jak chce być postrzegany. Wizerunkowo dobrze rozegrana obrona pamięci o Janie Pawle II wskazywałaby, że jednak bardziej po stronie wartości tradycyjnych i konserwatywnych. Z kolei daleko wykraczająca poza granice zdrowego rozsądku, ale konsekwentna próba „kompromisu z Brukselą” okupiona zbyt daleko idącymi koncesjami, zdaje się iść w przeciwnym kierunku (czy ktoś wierzy w kolejne zapewnienia, że pieniądze z KPO będą pod koniec wakacji?  Czy ktoś uważa, że za te pieniądze warto poczynić ustępstwa dotykające rdzenia suwerenności, których konsekwencje będą trwały znacznie dłużej niż wystarczy pieniędzy, choćby i były?). Jakaś dziwnie fałszywa nuta w tłumaczeniu przyczyn kryzysu zbożowego, przed którym przecież Jan Krzysztof Ardanowski ostrzegał już dawno, również nie pomaga.

Mam wrażenie, że jeśli coś łączy różne segmenty elektoratu Prawa i Sprawiedliwości, to jest to potrzeba obrony suwerenności i chęć podnoszenia interesu narodowego. Rozbudowa armii – super, rozwój stosunków transatlantyckich – o ile pozbawiony złudzeń – ekstra. Ale jak się do tego ma to co się dzieje na linii Warszawa – Bruksela?

Pole do popisu

Jedni twierdzą, że Konfederacji rośnie, ponieważ pożywia się na „liberałach” z Platformy, po jej niezręcznym zwrocie w lewo, inni, że rośnie ponieważ pożywia się na konającej „partii protestu” Hołowni. A ja tak sobie myślę, że i PiS pozostawia formacji Mentzena i Bosaka spore pole do – nomen omen – popisu.

Rysuje Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Znacznie wizyty Zełenskiego widać w niemieckich mediach

Die Welt: „Ukraińcy pamiętają, kto im pierwszy pomógł, dlatego Zełenski honoruje teraz Warszawę, a nie Berlin (…) Wizyta Zełenskiego w Warszawie pokazała, że w odbudowie Ukrainy może dojść do konkurencji między państwami europejskimi”, Der Spiegel: „Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski od rozpoczęcia rosyjskiej wojny napastniczej w lutym ubiegłego roku rzadko wyjeżdżał za granicę. Dla Polski Zełenski robi teraz jeden z nielicznych wyjątków”, Frankfurter Allgemeine Zeitung: „Polska i Ukraina są sobie bliskie nie tylko z powodu wspólnego wroga”.

Żeby w pełni zrozumieć znaczenie wizyty Wołodymyra Zełenskiego w Polsce, najlepiej zapoznać się z doniesieniami niemieckich mediów w tym zakresie. Nie to żebym przeceniał obiektywizm niemieckich dziennikarzy, ostatnia afera z finansowaniem kilkuset z nich przez rząd w Berlinie, nie pozostawia w tym zakresie nadmiernej swobody, ale przebijający się spomiędzy szpalt ton zazdrości, żeby nie napisać – zawiści – jest, wydaje mi się, najlepszym dowodem na to, że wizyta jest znaczącym wydarzeniem. Dokładnie w tym miejscu i czasie.

Odgłosy

Dobiegające zza Odry odgłosy pewnego zdenerwowania nie mają zapewne związku z jakimiś szczególnymi wyrzutami sumienia „moralnego mocarstwa”. To są odgłosy stresu wynikającego z obawy, że tym razem Niemcy mogą na całej sytuacji nie zarobić, a ściślej rzecz biorąc zarobić mniej niż by chciały na potencjalnej odbudowie kraju zniszczonego rosyjską brutalną inwazją. Czy to są obawy realne? Czy Polska potrafi wykazać się nie tylko porywami serca, ale i zrozumieniem własnego interesu? Mnie nie pytajcie, ja nie wiem, ale obecność „emisariuszy” PGNiG w Kijowie, którzy rozmawiają już o przeprowadzaniu odwiertów w czasie kiedy wicekanclerz Niemiec Robert Habeck przyjeżdża z ofertą „dekarbonizacji”, nastraja w tym zakresie pewnym optymizmem.

Dobry dzień

I nie ma się czemu dziwić. Też byście byli w stresie, gdyby się okazało, ze Wasza wielka akcja propagandowa „Niemcy największym dobrodziejem Ukrainy” może nie przynieść satysfakcjonującej stopy zwrotu. Gdybyście mieli poczucie, że „wasz wielki partner” Rosja jest coraz bardziej nieprzystępny, ale za to „wasz partner strategiczny Ukraina” jakby wymyka się z rąk. Jak będzie jutro nie wiem, ale stres jest.

Z kolei dla nas to był dobry dzień. I tylko szkoda, że Wołodymyr Zełenski nie wspomniał znów publicznie ani słowem o Wołyniu. Może następnym razem.

 

P.S. Rysunek jest oczywiście trochę na wyrost, ale oby był proroczy

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Dlaczego nie lubię Niemców?

Tytułowe pytanie jest oczywiście rodzajem prowokacji. Są tacy Niemcy, których lubię i tacy, których nie lubię. Skoro jednak regularnie jestem demaskowany jako „germanożerca”, który „nie lubi Niemców” to niech z tego tekstu mają coś chociaż demaskatorzy.

 

Niemcy, których lubię

Z postaci historycznych mocno porusza mnie na przykład historia admirała Józefa Unruga, z pochodzenia Niemca, który mając za sobą karierę w Kaiserliche Marine, po odzyskaniu niepodległości przez Polskę zgłosił się do Wojska Polskiego, za własne pieniądze kupił polskiej flocie pierwszy okręt ORP „Pomorzanin”. A w 1939 roku dowodził obroną Wybrzeża, które poddało się jako jeden z ostatnich punktów oporu. Mówił lepiej po niemiecku niż po polsku, jednak, kiedy dostał się do niewoli, w rozmowie z tymi, którzy usiłowali go pozyskać do Kriegsmarine, używał wyłącznie języka polskiego, żądał tłumacza i oznajmiał, że 1 września 1939 roku zapomniał języka niemieckiego.

Z osobistych doświadczeń wielce sobie cenię jednego z naszych współpracowników. Mieszkającego w Polsce Niemca, zdaje się, że bez kropli polskiej krwi, który jednocześnie jest szczerym polskim patriotą i daj nam Boże żebyśmy mieli jak najwięcej takich Polaków. Nikt tak jak on nie nauczył mnie dekodowania metod hipokryzji, manipulacji i złośliwości – szczególnie wobec Polski – mediów naszego zachodniego sąsiada.

Mało tego. Doskonale widzę gospodarczy splot Polski i Niemiec, oraz potencjał naszych wzajemnych stosunków, które po uporządkowaniu spraw, które nas dzielą, mogłyby stanowić mechanizm rozwoju obu narodów w o wiele większym stopniu niż stanowią. Tak się jednak nie stanie, dopóki Niemcy nie zmienią swojego postępowania i nastawienia do Polski. Dopóki nie nauczą się do Polski szacunku i tego, że ich podwórko kończy się na Odrze i tam, najdalej tuz przed płotem, powinni zatrzymywać swój zadarty wysoko nos.

Niemcy, których nie lubię

No ale rzeczywiście, są też Niemcy, których nie lubię. Wymieniać można długo – niemiecka wiceprzewodnicząca PE Katarina Barley – autorka koncepcji „głodzenia Polski”, stuknięty na punkcie Polski, choć na szczęście już politycznie zezłomowany Martin Schulz, niemiecki minister obrony narodowej Boris Pistorius, który miał wytykać Polsce, że czołgi przekazane przez nas Ukrainie są „stare i zepsute”, czy szef SPD Lars Klingbeil, który po tym wszystkim przyjechał do Warszawy, żeby nam zaproponować „nowe niemieckie przywództwo”. Na ochotnika zgłosiło się tu ostatnio dwóch niemieckich europosłów, którzy wg. niemieckich mediów „mieli przekonać” Ursulę von der Leyen do finansowego „głodzenia” Polski – przedstawiciel niemieckich Zielonych Daniel Freund i Moritz Koerner z niemieckiej FDP – Polscy wyborcy muszą zdecydować, czy chcą rządu, który jest na kursie kolizyjnym z UE. To ma swoje konsekwencje. Teraz jeszcze tego nie czuć, to będzie odczuwalne dopiero w nadchodzących miesiącach, a dobitnie dopiero z początkiem 2024, kiedy to może zabraknąć pieniędzy, które powinny płynąć z Brukseli do Warszawy – powiedział nawet Freund w rozmowie z Wirtualną Polską. Zapamiętajcie to dobrze, niemiecki europoseł, który miał stać za „zamrożeniem” pieniędzy dla Polski (pieniędzy, które się Polsce należą i które Polska w ramach nieszczęśnie, przy współudziale Mateusza Morawieckiego, uwspólnotowionego długu – już spłaca), mówi w zasadzie otwarcie, że chodzi mu o to żeby Polacy wybrali inny rząd, bo ten mu się nie podoba. A won pajacu, bo Puszkiem poszczuję!

Pewnie z tego, że jestem uprzedzonym germanożercą wynika to, że nie mogę uwierzyć w to, że jakichś dwóch błaznów z pomniejszych niemieckich partii, jest w stanie przekierować politykę Komisji Europejskiej wobec dużego kraju członkowskiego. Dziwnie oczywistym wydaje mi się, że skoro są przedstawicielami partii wchodzących w skład niemieckiej koalicji rządzącej, to są jedynie kukłami, za których średnio mądrymi paszczękami stoi raczej niemiecki rząd. A może szerzej, niemieckie elity, pamiętać bowiem trzeba, że za czasów rządów Angeli Merkel w różnorakich koalicjach, lepiej nie było.

Rola niemieckich mediów

A nie wolno tu zapominać o roli jaką wobec Polski pełnią niemieckie media i ich filie dla Polaków w Polsce. Codzienna, toporna propaganda, niestety z racji siły niemieckiej perswazji, powtarzana w całej Europie i jeszcze dalej. Manipulacje, kłamstwa, a to o nieistniejących „strefach wolnych od LGBT”, a to o „rasizmie polskiej Straży Granicznej”, o rzekomych „problemach z praworządnością”, bo Polska ośmieliła się naruszyć instytucjonalnie kazirodczy ku.widołek nadzwyczajnej kasty z Gazetą Wyborczą na stole i niemieckimi polskojęzycznymi mediami w laptopie, bo ośmieliła się spróbować wprowadzić do wyboru sędziów demokratyczne mechanizmy, nawiasem mówiąc mniej radykalne niż w Niemczech. No ale oni jako Niemcy, „mają wyższą kulturę prawną”. O „rzezi Puszczy”, „piekle kobiet”, „wiewiórkach, „ciamajdanych” i paru innych drobiazgach nie wspomnę. W niemieckich mediach sytuacja w Polsce zawsze przedstawiana jest jednostronnie, rozmawia się tylko z „zaprzyjaźnioną” stroną sceny politycznej. Nic dziwnego, że później okazuje się, że Niemcy ni w ząb nie rozumieją tego co się w Polsce dzieje. Bo choć są tacy niby mądrzy, to sami wierzą we własną propagandę.

Po wszystkich wyzwiskach jakie padały w niemieckich mediach, które porównywały polskich polityków do „psów”, a w nadawanym w niemieckiej telewizji publicznej „wesołym” kuplecie zestawiały ze sobą słowa „Polska” i „kupa”, dziś jak uchem sięgnąć, przez niemieckie media przetacza się fala zawodzenia – „dlaczego ci Polacy tak nas nie lubią?” – „jak ta polska nienawistna prawica może nas tak atakować?”, „tak wykorzystywać resentymenty w kampanii?”, „podgrzewać antyniemieckie nastroje?”. No jak może?

Jest szansa na zmianę?

Czy to wszystko ma szansę się zmienić? Wydaje mi się, że ma. Ale warunkiem jest pogodzenie się Niemiec z tym, że Polska ma własne ambicje i interesy, które nie muszą być zbieżne z interesami Niemiec, że Polska nie chce żadnego „niemieckiego przywództwa” (po tym jak straciły wiarygodność jako sojusznik w wyniku swojego prorosyjskiego serwilizmu i ambiwalentnej postawy wobec rosyjskiej inwazji na Ukrainę, Niemcy powinny milczeć ze wstydem co najmniej przez dwadzieścia lat), nie życzy sobie żeby Niemcy mieszały się w jej wewnętrzne sprawy i szczuły przeciwko niej instytucje Unii Europejskiej. Potem jeszcze tylko reparacje, zwrot ukradzionych w czasie II Wojny Światowej dóbr kultury i zaniechanie podstawiania nogi każdej polskiej inwestycji, która może spowodować wzrost konkurencyjności Polski. Zresztą, to dla ich dobra. Po co im centralne lotnisko w Berlinie, skoro ma być w Stanisławowie?

A później? Sky is the limit. Tych Niemców, którzy mi podpadli już raczej nie polubię, ale takich do polubienia wciąż są przecież miliony.

 

CEZARY KRYSZTOPA: Dyrektywa wywłaszczeniowa, czyli „Masz dom? To nie będziesz miał”

„Mieszkanie prawem nie towarem” – mówią nam oświeceni. Z drugiej jednak strony, mieszkanie ma być na życzenie oświeconej Unii Europejskiej tak drogie, żeby stać było na nie jedynie najbogatszych.

W sensie publicznym jesteśmy zajęci wieloma sprawami. Wojna, inflacja, czy nieszczególnie zabawny polityczny kabaret. Z naturalnych powodów, nie bez pewnego stresu, raczej patrzymy na wschód. A tymczasem to co się dzieje na zachodzie, wpływ na nasze życie ma nie mniejszy, a w pewnych aspektach wręcz większy.

Bełkot

Tak jest w przypadku przepisów, które przyjął ostatnio Parlament Europejski, a które to przepisy mają do 2030 roku, czyli w zasadzie już za chwilę, „znacznie zmniejszyć emisje gazów cieplarnianych i zużycie energii przez sektor budownictwa”. Otóż nowe budynki mieszkalne mają być „zeroemisyjne” do 2028 roku. Zeroemisyjne, czyli np. nie mogą niczego spalać, a jeśli chcą mieć jakieś ogrzewanie to pochodzące z energii słonecznej i pomp ciepła. Gdyby ktoś nie wiedział, to pompy ciepła potrzebują energii elektrycznej a potentatem w produkcji „zielonych źródeł energii” jest oczywiście, co za niespodzianka, nasz zachodni sąsiad.

Z już stojącymi budynkami mieszkalnymi też nie będzie łatwo, do 2030 roku mają mieć minimum klasę energetyczną „E”, a do 2033 – „D”. Co to konkretnie znaczy nie pytajcie, od lat „nie siedzę w budownictwie”, a ten bełkot po to jest bełkotliwy, żeby to dla Was czy dla mnie nie było jasne. Dość, że media specjalistyczne piszą, że „konieczna będzie poprawa charakterystyki energetycznej poprzez izolację lub ulepszenie systemu grzewczego”. Kiedy kazano ludziom wymieniać piece np. na gazowe, mieli rozumieć tyle, że „likwidujemy kopciuchy”. Teraz kiedy ludzie wyłożyli niekiedy ogromne dla nich pieniądze np. na piece gazowe, usłyszą nowe zaklęcie propagandowe na określenie ich znów zbyt mało postępowych domów – „wampiry energetyczne”. W tłumaczeniu na ludzki: koszty, koszty, koszty.

Dyrektywa wywłaszczeniowa

Kiedy politycy Konfederacji ośmielili się nazwać nowe unijne fanaberie „dyrektywą wywłaszczeniową”, oburzył się niby fact-checkingowy dzyndzelek TVN – Konkret24, który triumfalnie ogłosił, że to „fałsz”, ponieważ w przepisach nie ma niczego o wywłaszczaniu. Tymczasem właśnie do wywłaszczenia Polaków nowe przepisy mogą doprowadzić. Docelowo wszystkie budynki mają być „zeroemisyjne”. Ile dziś jest takich budynków w Polsce? Niewiele. Doprowadzenie ich do stanu „zeroemisyjności” będzie bardzo kosztowne. Ilu polskich właścicieli będzie na to stać? Zrekompensują im to „fundusze europejskie”, których nie ma i nie będzie, czy podatki współobywateli? Czy też raczej zrealizowana zostanie idea „mieszkanie prawem nie towarem” tyle, że z dopisaną małym druczkiem adnotacją – „prawem do wynajmowania od korporacji, a nie prawem do posiadania frajerze”?

To co mnie w tym wszystkim dodatkowo niepokoi to to, że nie mogę znaleźć stanowiska rządu w tej sprawie. Proces legislacyjny jeszcze się nie zakończył, na szczęście to co wymarzą sobie świry z Parlamentu Europejskiego, ciągle jeszcze przechodzi przez składająca się z szefów rządów narodowych Radę Europejską, ale u licha, na co możemy tutaj ze strony naszego rządu liczyć? Szczególnie biorąc pod uwagę to, że nowe przepisy są konsekwencją zaakceptowanego przez rząd Morawieckiego obłąkanego planu „Fit for 55” i to co premier mówił ostatnio, że „gdybyśmy chcieli zrezygnować z polityki klimatycznej UE, byłoby to jednoznaczne z wyjściem z Unii Europejskiej”.

Tak więc, ludzie, trzymajcie się za kieszenie, bo lepsze cwaniaki „chcą Waszego dobra”.

CEZARY KRYSZTOPA: Stu dwudziestu pięciu Piłatów

– Ja jestem wierząca i dla mnie papież Jan Paweł II jest wielkim autorytetem, a także osobą świętą – mówiła ostatnio w Radio Plus Małgorzata Kidawa-Błońska. Jednak kiedy przyszło do głosowania sejmowej uchwały w obronie Papieża-Polaka, wyciągnęła kartę do głosowania.

Nie jestem ani historykiem ani osobą, co może niektórych zaskoczy, wszechwiedzącą. Nie wiem czy w przyszłości nie pojawią się jakieś informacje, które postawią św. Jana Pawła II w jakimś szczególnie niekorzystnym świetle. Póki co jednak, tak się nie stało, a warto brać pod uwagę, że po pierwsze, gdyby komuniści mieli coś konkretnego na Karola Wojtyłę, z pewnością by tego przeciwko niemu użyli, a że woleli do niego strzelać, to raczej świadczyło o ich desperacji. Po drugie, proweniencja „najgłośniejszych badaczy” powyższego, nie daje podstaw do zaufania ich intencjom.

Jego holenderskość Ekke Overbeek

Wprawdzie „holenderskość” Ekke Overbeeka ma robić na nas wrażenie, ale na mnie nie robi i jak wynika z sondaży, chyba nie robi prawie na nikim oprócz wąskiego, nadzianego kompleksami jak dobra kasza skwarkami, kręgu akolitów „świątyni” na Czerskiej i nieco szerszego kręgu wokół totemu  na Wiertniczej. Reszta drapie się po głowie zastanawiając się jak można przedstawiać jako „autorytet” człowieka, który pisywał wcześniej o „rusofobicznej Polsce”, czy uczestniczył w intensywnej promocji oszusta Marka Lisińskiego, który, jak orzekł sąd, kłamał w sprawie rzekomego „molestowania przez księdza”. Z kolei eksperci, zajmujący się tymi samymi przypadkami, co głośni ostatnio „demaskatorzy”, drapią się po głowie, jak można być tak wypranym z warsztatu żeby brać za dobrą monetę zeznania współpracowników, czy przesłuchiwanych przez komunistyczne służby.

Co działo się w ich głowach?

No chyba, że celem nie jest docieranie do jakiejkolwiek prawdy, tylko świadoma destrukcja struktury społecznej w Polsce, która, czy komuś się to podoba czy nie, przerośnięta jest katolicyzmem. Tylko, że to również chyba się nie udało. Granat, który wyglądał jakby miał z hukiem rozpocząć kampanię wyborczą Platformy Obywatelskiej, wybuchł operatorom w rękach i chyba wywołał skutek odwrotny od zamierzonego (przynajmniej w krótkim okresie czasu). Platforma Obywatelska, której medialne ramię w postaci TVN, dokonało jednego z dwóch głównych uderzeń, stoi obecnie w nienaturalnej pozycji, trzyma ręce z tyłu, zadziera głowę, gwiżdże i udaje, że to jej nie dotyczy.

W tym wszystkim, zastanawiam się, co działo się w głowach i sercach tych wszystkich posłów Platformy Obywatelskiej z solidarnościową kartą w PRL, byłych członków NZS, czy wręcz bardzo bliskich środowiskom Kościoła, a nawet współpracujących z katolickimi mediami, kiedy podczas głosowania w Sejmie uchwały w obronie Jana Pawła II wyciągali karty do głosowania? Gdyby byli pełni wiary w tezy TVN i Overbeeka, zagłosowaliby przecież przeciw. Co działo się z ich sumieniami?

Zamiast puenty wymienię nazwisko jednej sprawiedliwej w nadziei, że nie jest to z mojej strony pocałunek śmierci: Joanna Fabisiak.

CEZARY KRYSZTOPA: Orkiestra trupojadów

Nie żyje chłopiec. Wbrew medialnej kotłowaninie, niewiele wiadomo na temat jego śmierci. Wiadomo na pewno, że spotkały go rzeczy straszne, które nie powinny go spotkać. Trzeba się za niego modlić. Modlić się za jego rodzinę. I to w zasadzie powinien być koniec tego felietonu.

Niestety, choć naiwnie liczyłem w tym zakresie na jakieś opamiętanie, nie może być, ponieważ chór w orkiestrze trupojadów, który wyje od kilku już dni, wymaga reakcji, zanim doprowadzi do kolejnej tragedii. A jest coś demonicznego w tej próbie przekierowania winy z „pedofila z Platformy” na dziennikarza, który ujawnił sprawę.

Tomasz Duklanowski

Zacznijmy od tego, że Tomasz Duklanowski nie ujawnił danych ofiar pedofila z Platformy (aktywisty LGBT, pełnomocnika zachodniopomorskiego marszałka Olgierda Geblewicza – dziś „moralnie” uniesionego pół metra nad ziemią – i męża zaufania Rafała Trzaskowskiego) oprócz tego, że napisał, że chodzi o „dzieci znanej parlamentarzystki” i podał ich wiek w czasie kiedy spotkało je zło. Z tym, że tego samego dnia portal Tomasza Lisa NaTemat pisał o pedofilu – „jego ofiarami padły dzieci znanej parlamentarzystki”, również Interia pisała o „dzieciach znanej parlamentarzystki”, Gazeta.pl pisała o „rodzeństwie, które było pod opieką Krzysztofa F.”. Następnego dnia rano na antenie TVP Info poseł Platformy Piotr Borys mówił już nawet – „To są dzieci jednej z naszych członkiń, Platformy Obywatelskiej”. To tylko taka krótka kwerenda. Na pewno byli też inni, w tym ci, którzy dziś chcą uchodzić za sędziów w sprawie.

Zresztą publikacje nt. pedofilii w Kościele, bywa że idą dalej, np. Uwaga TVN: „Bytom. Zakonnik molestował ministrantów” ze szczegółami moim zdaniem pozwalającymi ustalić parafię. W materiale wypowiadają się ofiary, to oczywiście wskazuje, że chcą publikacji, ale czy wszystkie? I czy wszystkie są już dorosłe? A w materiale mowa również o próbach samobójczych.

Owszem, można dyskutować czy Tomasz Duklanowski zachował wystarczająca ostrożność by ofiary chronić. Z całą pewnością dobro ofiary powinno być tutaj najwyższym imperatywem. Jeśli jednak uznamy, że Tomasz Duklanowski nie dochował wystarczającej ostrożności, to dlaczego wulgarnej fali hejtu i pohukiwaniu „strażników moralności” nie podlegają inni nieostrożni?

Jedną z odpowiedzi, które przychodzą mi do głowy jest ta, że „głównym grzechem” Tomasza Duklanowskiego dla „wiodących mediów” i najważniejszych polityków opozycji, nie jest to, że „ujawnił dane” ofiary, tylko to, że podał informację na temat afiliacji politycznych pedofila. „Wiodące media” i „oświeceni politycy” uważają najwyraźniej, że jedynymi przypadkami pedofilii, które warto ujawniać, są przypadki, którymi można uderzyć w Kościół. Inne się nie nadają. Jeśli nie da się powiązać pedofilii z Kościołem, to „po co komu taka pedofilia”.

Orkiestra

Inną z odpowiedzi jest myśl, która u mnie samego wywołuje ciarki obrzydzenia. Wydaje mi się bowiem, że oto możemy mieć do czynienia z upiornym startem kampanii wyborczej Platformy Obywatelskiej. Zwróćcie uwagę na tę zadziwiająco zbieżną czasowo orkiestrę, która w ciągu kilku dni uderzyła nieprawdopodobną kakofonią pozornie nieskoordynowanych linii melodycznych.

W głównej linii słychać wycie watahy internetowych trupojadów (od miesięcy zastanawialiśmy się co to za masa dziwnych kont z niewieloma obserwującymi, cyferkami w nazwach, czy udających obcokrajowców, no to już wiemy), które zdaje się, że ruszyły pociągając nogami niczym w „Walking Dead”, gryząc i bełkocząc niezrozumiale, wydaje się, że na sygnał rzucony przez Donalda Tuska. Odrażające słowa o „podludziach”, groźby przemocy, życzenia śmierci. Starannie pomijające kwestię winy pedofila z Platformy. Jedni odrażająco cynicznie, inni głupio i bezmyślnie. Metody pożywania się na śmierci zostały już przecież wcześniej przećwiczone, po śmierci Pawła Adamowicza, po śmierci chorego na depresję Piotra Szczęsnego, po śmierci Izabeli z Pszczyny… Całe to stado goni przodem popychane przez najważniejszych dziennikarzy „wiodących mediów” na co dzień pouczających o „standardach” i konieczności „walki z mową nienawiści” i liderów politycznych dopiero co wzywających „żeby nienawiść nie zatruła naszych serc”.

Jednak to przecież nie jedyna trupia melodia w tym czasie. Mniej więcej wtedy przecież miała miejsce „wystawa” Ochojskiej w Brukseli i „raport Grupy Granica” o „ciałach w lesie” przy granicy z Białorusią. A niedługo później artykuł w niemieckim Tageszeitung rzucający w twarz polskim funkcjonariuszom, że „są mordercami”. Oczywiście ani słowa o tym, że do tragedii, jakie spotykają płacących duże pieniądze za „podróż” nielegalnych imigrantów (nie uchodźców) przyczyniają się właśnie ci, którzy zajmują się udrożnianiem kanału przemytu ludzi przez przemytników i służby Łukaszenki. Jeśli ktoś widzi podobieństwa tego przekazu do przekazu rosyjskiej i białoruskiej propagandy, to być może się nie myli. A obecność niemieckich brzmień, tylko pozornie może tu wprowadzać w błąd.

Mało?

Kolejny akord. Uderzenie w Jana Pawła II z odgłosami dobiegającymi zza granicy. „Ustalenia holenderskiego dziennikarza” (wiadomo, co holenderski to nie polski). Przypadkiem jednocześnie publikującego na łamach Wyborczej i lansującego się w mediach u boku Marka Lisińskiego, oszusta, w przypadku którego sąd uznał, że kłamał kiedy mówił, że był molestowany przez księdza. Oszusta wcześniej promowanego przez Tomasza Sekielskiego, Joannę Scheuring-Wielgus i Agatę Diduszko-Zyglewską, które go nawet Ojcu Świętemu pojechały pokazać i któremu Ojciec Święty ręce całował. Promotorzy nadal dzielnie walczą na odcinku, a „holenderski dziennikarz” do uderzania w Jana Pawła II używa np. donosów współpracującego z UB księdza-uchola.

Mało? No to jeszcze na deser kolejna publikacja należącego do Ringier Axel Springer Onetu, który rękoma Marina Wyrwała i Edyty Żemły znowu uderza w chwalony na Ukrainie karabinek „Grot”. Melodia wielokrotnie wyśmiana już przez ekspertów i internautów, ale co tam, w orkiestrze wszystko się przyda, a może i tej strasznej Polsce w jakimś istotnym segmencie zaszkodzi.

Gdzieś w tle jeszcze falset ambasadora Niemiec, który straszy w jednako należącym do Ringier Axel Springer „Newsweeku”, że „pomysł, iż Polska mogłaby spożytkować swoje pięć minut na politykę prowadzoną przeciwko Niemcom, jest karkołomny”.

Trupojadom

No więc jeżeli coś miałbym wyjącym trupojadom, które podobno nawet na niego czekają, za pośrednictwem tego tekstu przekazać to to, że jeśli chodzi o mnie, to Wasze kłamstwa na temat mojego rzekomego „udziału w aferze” i szczucie nie robią na mnie wrażenia. Więksi od Was się na mnie zasadzali. Być może nawet kiedyś mnie dopadną. Ale nie teraz i nie Wy. Latacie mi pod ogonem. Najwyżej zbanuję kilka tysięcy dziwnych profili i będziecie musieli na farmie zakładać nowe. To, że nie umiecie przeczytać tekstu, którego fragment screena podajecie, to wyraz Waszej ułomności, nie mojej. A w tekście, w którym pisałem, że nie zgadzam się z opinią Tomasza Terlikowskiego nt. sprawy pedofila z Platformy, nie zmieniłbym ani przecinka, nadal się nie zgadzam.

Jeśli tylko mogę coś doradzić, to zastanówcie się jak ma się Wasze hasło #SzczucieZabija, do tej fali szczucia jaką z udziałem największych „autorytetów” urządziliście młodemu człowiekowi, Oskarowi Szafarowiczowi. Ja tweetów dotyczących matki ofiary pedofila takich jak Oskar bym nie napisał (a pisał, warto dodać, przed informacją o śmierci syna), ale on ma 20 lat a ja prawie 50 i jak to się ma do tego, że urządzacie mu dokładnie taki festiwal szczucia, o jaki oskarżacie innych? Myślicie, że tego nie widać? A jeśli doprowadzicie do tragedii? Poczujecie satysfakcję?

I jak sądzicie, dobrze „wystartowaliście z kampanią”, szczególnie biorąc pod uwagę Wasze rzygowiny w kierunku Jana Pawła II, czy też może ZNOWU wywołaliście efekt odwrotny do zamierzonego?

„Prawym”

Żeby nie było zbyt łatwo. Szanowni koledzy „z prawej”, którzy postanowiliście odpowiedzieć pięknym za nadobne, naprawdę uważacie, że zejście do poziomu „trupojadów” to dobry pomysł, czy raczej metoda na powiedzenie „jesteśmy tacy jak oni”? Ja bym jednak wolał żebyśmy byli lepsi, ale w tym celu musielibyśmy np. nie jechać po matce niedługo po śmierci syna, choćby i jako matka miała grzechy. Czy pośród nas jest ktoś bezgrzeszny?

I jeszcze jedno. Jak myślicie, po co ta orkiestra dziwnie pobrzmiewająca melodiami rosyjskimi i niemieckimi gra? No tak, pewnie dla Platformy, która ma „uwolnić od kłopotu”, ale też po to żeby tą naszą polską łódką, szczególnie w tych „ciekawych czasach”, bujać jak najmocniej. A nuż nabierze wody.

Czy w tej sytuacji w naszym polskim interesie jest bujać nią jeszcze bardziej?