Prezydent RP Andrzej Duda z okazji Narodowego Święta Niepodległości wręczył odznaczenia państwowe osobom zasłużonym w służbie państwu i społeczeństwu. W gronie tym znalazła się dziennikarka Agnieszka Romaszewska-Guzy.
Twórczyni i była dyrektorka telewizji Biełsat odznaczona została Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski „za wybitne zasługi dla rozwoju niezależnego dziennikarstwa i wolnych mediów, za osiągnięcia w propagowaniu wartości demokratycznych oraz wkład w budowanie społeczeństwa obywatelskiego”
Przypomnijmy, że Agnieszka Romaszewska-Guzy w tym roku otrzymała również Laur SDP, wyróżnienie, które jest wyrazem najwyższego uznania dla dziennikarzy wyróżniających się wyjątkowym profesjonalizmem, dokonaniami, dorobkiem, a także postawą etyczną.
Internet to doskonałe narzędzie, sdp.pl ma na stronie przynajmniej kilkaset wspaniałych artykułów, felietonów, fotografii i rysunków a także informacji ze Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Wszystkich nie sposób zmnieścić na głownej stronie, trzeba poszukać, kliknąć po prostu niżej albo w odpowiednią ikonę, link, znak graficzny.
Dla zapracowanych lub odpoczywających mamy niespodziankę, spróbujemy publikować kilka wpisów w jednym. Spróbujcie!
A oto nasz propozycje teraz:
Walter Altermann opublikował w weekend dwa odcinki nowego cyklu o postępie i frustracji, o młodych i o polityce, o demokracji i oszustwach ekologów i o niecierpliwości oraz… zaraz, zaraz, skąd mamy zresztą wiedzieć, co to niecierpliwośc, skoro pędzimy już czytać Altermanna, bo nie możemy się doczekać.
To już jest w felietonie o EFJ, ale Wiktor Świetlik w bardzo dobrej formie, zatem powtarzamy – nasz redakcyjny Grochowiak wziął tym razem na tortury Europejską Federację Dziennikarzy. I słusznie.
I na koniec…, czyli last not least albo jakoś tak.
Donald Tusk przyłapany na kłamstwie przez dziennikarkę Tygodnika Solidarność i Tysol pl., czyli o tym dlaczego odradzamy pytać premiera o cokolwiek, nawet o godzinę. Szczególnie polecamy komentarz Huberta Bekrychta na końcu publikacji.
7 listopada 1981 r. Z Polski ewakuowany został wraz z rodziną Ryszard Kukliński, oficer Sztabu Generalnego LWP, który przekazał CIA informacje o planach wprowadzenia w Polsce stanu wojennego, a także inne tajemnice Układu Warszawskiego. W 1984 r. Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie skazał Kuklińskiego – nazywanego pierwszym oficerem Polski w NATO – zaocznie za „dezercję i zdradę” na karę śmierci.
Misja Kuklińskiego to dalszy ciąg walki Polaków z okupantami o wolność waszą i naszą. Kolejna odsłona powstań narodowych, szczególnie wojny 1920 r., walki podjętej 1 i 17 września 1939 r., potem prowadzonej na wszystkich frontach II wojny światowej, w końcu kontynuowanej przez Żołnierzy Wyklętych/Niezłomnych. Kukliński też został przez komunistów wyklęty, a do końca pozostał niezłomny.
Misja pułkownika, dziś generała Kuklińskiego wpisuje się w dalszą wojnę Polaków z Sowietami i ich miejscowymi sługusami. Po stłumieniu ostatniego polskiego powstania: powstania Żołnierzy Wyklętych/Niezłomnych mamy poznański czerwiec 1956 r., rok 1976, wybuch i karnawał Solidarności, przerwany wprowadzeniem stanu wojennego. Nieprzypadkowo płk Kukliński został potem honorowym członkiem Światowego Związku Żołnierzy AK i „Solidarności”.
Walczyli samotnie
Żołnierze Wyklęci/Niezłomni nie uznawali Armii Czerwonej za wyzwolicieli. Walczyli w latach 1944-1954, a właściwie – żeby być precyzyjnym – w latach 1939-1963. Przecież większość z nich poszła na wojnę w tragicznym wrześniu, a ostatni zginął w walce w 1963 r. Szczególnie pod koniec swojej misji walczyli samotnie. Ryzykowali nie tylko życiem własnym, ale i rodzin. I pułkownikowi w odstępie kilku miesięcy czerwoni zabili obu synów. Ale nawet ostatni żołnierz II konspiracji niepodległościowej: Józef Franczak „Lalek” nie jest ostatnim. Kukliński zaczął współpracę z Amerykanami niecałe 10 lat później: w 1972 r. Współpracował kolejne 10 lat – z PRL-u uciekł 7 listopada 1981 r., dokładnie w rocznicę bolszewickiej rewolucji.
Nawet Kukliński nie jest de facto ostatnim polskim Niezłomnym. Bo przecież był jeszcze Jan Paweł II, ks. Popiełuszko i wielu innych. Ktoś powie: nie walczyli z bronią w ręku. Jednak Wyklęci/Niezłomni to nie tylko ci, którzy prowadzili walkę partyzancką – jak „Łupaszka” czy „Zapora”. Witold Pilecki czy Emil Fieldorf nie dowodzili oddziałami. Rotmistrz prowadził działalność polityczną, wywiadowczą. Generał chciał nawet rozpocząć normalne, cywilne życie. Ale tu chodzi o coś innego: nie o formę walki, ale jej o cel. A tym – w każdym wypadku – był antykomunizm i odzyskanie wolności i niepodległości. Niezłomność to postawa.
Byłby zdrajcą…
To, co łączy Żołnierzy Wyklętych/Niezłomnych i Kuklińskiego to represje, jakie spadły na niego ze strony imperium zła. Ze względu na istotę jego misji, na to, jak bardzo zaszkodził czerwonym i pokrzyżował ich plany, chcieli go zlikwidować, jak zlikwidowali wcześniej Pileckiego czy Fieldorfa.Ścigany, ostatecznie skazany zaocznie na karę śmierci w 1984 r. Ale też na degradację i konfiskatę mienia – jak inni Wyklęci/Niezłomni.
Ale komuna nie tylko fizycznie ich wyeliminowała. Czerwoni oprawcy dokonali kolejnej zbrodni: zabicia pamięci o nich, czyli właśnie wyklęcia. Jeśli mówiono o nich, to wyłącznie jako o bandytach i zdrajcach. Tak samo jak później o Kuklińskim. I byłby faktycznie zdrajcą, gdyby wiedzy, jaką miał o III wojnie światowej, nie przekazał wolnemu światu.
Kłamstwo
W III RP (PRL-bis) trwało dalsze systemowe dezawuowanie Kuklińskiego. W najlepsze panoszyło się kłamstwo komunistyczno-urbanowe, które przeniosło się głównie na łamy „GW”. Dla tego środowiska Jaruzelski i Kiszczak to autorytety, „ludzie honoru”, a Kukliński – odwrotnie. Jak konkretnie wygląda to kłamstwo ws. płk. Kuklińskiego? Że do Amerykanów nie zgłosił się sam, ale został zwerbowany. Że jego rola jest przeceniana, bo wcale nie miał dostępu do tajemnic (inaczej mówią o nim sami Sowieci, z marszałkiem Wiktorem Kulikowem, głównodowodzącym Układu Warszawskiego na czele). W końcu, że był podwójnym agentem, i że o planach stanu wojennego nie poinformował opozycji.
A co mówił o tym sam Kukliński: „Ujawnienie przeze mnie planów uderzenia nie mogło ich w żadnym stopniu udaremnić lub choćby opóźnić. Mogło je tylko przyśpieszyć”. Kukliński zauważał, że „jeśliby Solidarność uwierzyła w to ostrzeżenie, wówczas niemal na pewno doszłoby do natychmiastowego ogłoszenia strajku generalnego, a w konsekwencji do zorganizowanego oporu w setkach fabryk, zakładów pracy i uczelni. Wiedziałem, że w takiej sytuacji… musiałoby nastąpić uderzenie sił pancernych, przede wszystkim czołgów; że wreszcie przy ewentualnym powszechnym oporze ludności, sił polskich byłoby za mało i na pewno do akcji wkroczyłyby również pozostające w strategicznych rezerwach dywizje radzieckie”.
Efekt kłamstw o Kuklińskim jest taki, że do dziś pierwszy oficer Polski w NATO budzi kontrowersje, nawet w szeroko pojętym obozie niepodległościowym. Wciąż więcej Polaków lepiej ocenia Jaruzelskiego niż Kuklińskiego. Ale III RP to też plusy. 25 maja 1995 r. wyrok na Kuklińskiego został uchylony. Rok później niestety ponownie podjęto śledztwo i rozesłano listy gończe. To pochodna okrągłostołowego klimatu i złego prawa. Ostatecznie śledztwo umorzono dopiero w 1997 r.
„Pielgrzymka czy szopka?”
W maju 1998 r. Ryszard Kukliński pierwszy i ostatni raz odwiedził Polskę. To, jak o wizycie pisały media prawicowe i lewicowe, świadczy o podziale w naszym kraju – podziale na homo sovieticus i niepodległościowców. „Gazeta Polska” relacjonowała: „Przyjechał do Polski człowiek wielki, bohater, jakiego nie było od lat, człowiek, który uratował nie tylko Europę, ale i być może świat przed zagładą nuklearną”. A w ówczesnym „Życiu” Jacek Trznadel napisał: „Pokazał, że jako człowiek jest osobowością dużego formatu. Żadnych zbędnych gestów i patetycznych słów, jeśli nie zaliczyć do nich, widocznych dla tłumów, odruchów wzruszenia”.
Inaczej Jarosław Kurski i Paweł Smoleński w tekście w „GW” pod znamiennym tytułem „Pielgrzymka czy szopka?”: „Gdyby zasady traktować dosłownie, bez oglądania się na meandry polskiej historii, pułkownik Kukliński zdradził”.
Tak jak w wypadku innych Wyklętych/Niezłomnych oprawcy – ludzie, którzy tropili Kuklińskiego i skazali go, nie ponieśli żadnej kary. A tym razem była to „elita” PRL-u lat 80-tych: Jaruzelski, Siwicki, Kiszczak. Bo czerwona junta, gdyby tylko mogła, bez wahania wykonałaby wyrok. I to Jaruzelski, a nie Kukliński, złamał przysięgę wojskową. W końcu też wypowiadał słowa: „Przysięgam Narodowi Polskiemu”.
Uhonorowany?
III RP nie chciała go nie tylko uniewinnić, ale też uszanować. Bo gdy w krakowskim parku Jordana powstało popiersie pułkownika, zaczęło być oblewane farbą i obsmarowywane przez „GW”. Z kolei warszawska Izba Pamięci Pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, zagrożona zamknięciem przez prezydent Gronkiewicz-Waltz, została uratowana dzięki sprzeciwowi wielu środowisk patriotycznych. Owszem, powstają ulice, place, ronda jego imienia (najważniejsze są szkoły), ale Ryszard Kukliński zasłużył na pomniki w całej Polsce.
Dobrze, że powstał film „Jack Strong”. I tu Kukliński ma przewagę – inni Wyklęci/Niezłomni wciąż czekają na filmy o sobie. Dobrze, że Kukliński został pochowany na Powązkach Wojskowych. Stało się to 19 czerwca 2004 r., kiedy – osobistą decyzją prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego – urna z prochami bohatera Polski i Ameryki spoczęła na samym początku Alei Zasłużonych. I tu rzecz charakterystyczna: na pogrzebie nie było nikogo z najwyższych władz III RP. Ale właściwie jak tu się dziwić, skoro prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, a premierem Marek Belka.
Ryszard Kukliński miał to szczęście, że nie został zakatowany gdzieś w kazamatach UB, Informacji Wojskowej czy NKWD i wrzucony do bezimiennego dołu śmierci. Wtedy – tak jak inni Żołnierze Wyklęci/Niezłomni – nie miałby swojego grobu.
Wygrywa z Jaruzelskim
Spór o pułkownika, dziś generała Kuklińskiego jest sporem o 45 lat naszej historii. O to, czy PRL była państwem polskim, czy niesuwerennym bytem, zależnym od ZSRS, którym rządziła z nadania i w interesie Kremla grupa uzurpatorów? I spór będzie wracał dopóty, dopóki nie doczekamy się jednoznacznej oceny PRL jako narzuconej siłą sowieckiej okupacji i nie rozliczymy winnych tamtych zbrodni. A najpierw nie nazwiemy rzeczy po imieniu. Bo w normalnym państwie to nie zdrajca i namiestnik okupanta byłby honorowany, ale człowiek, który z komuną walczył z narażeniem życia. Szczęśliwie szala przechyla się na stronę Kuklińskiego. On wygrywa walkę z Jaruzelskim. Tak jak Żołnierze Wyklęci/Niezłomni wygrywają ze swoimi oprawcami.
To rzecz będąca tajemnicą poliszynela amerykańskich BigTechów rządzących dziś światem, że Jeff Bezos od kilku dni cierpi na bezsenność. Został oskarżony przez “Gazetę Wyborczą” o cenzurę. “Czytelnicy nie wierzą w bezstronność” – krytycznie zamartwia się pismo Adama Michnika, a Bezos przełyka łzy w milczeniu pomny swoich grzechów i wykroczeń przeciwko wolności słowa.
Jeśli nie wierzycie w rozpacz Bezosa zapytajcie Tomasza Piątka, albo niejakiego Rzeczkowskiego lub Boczka, albo zajrzyjcie do branżowego pisma Press. Uwzględniając wiarygodność powyższych i zdolność docierania do tajnych, w ogóle nie wyssanych z palca informacji, na pewno i to potwierdzą.
Płacz i wina twórcy Amazona, jego zbrodnia i kara, są zresztą oczywiste. Bezos dokonał aktu makabrycznej, straszliwej cenzury, która w Polsce nikomu, a szczególnie wydawcy “Gazety Wyborczej”, nigdy nie przyszłaby do głowy. Nie pozwolił naczelnemu należącego do siebie dziennika “Washington Post” pisma na wprowadzanie jawnej i ewidentnej cenzury politycznej wobec swoich dziennikarzy i publicystów we własnej gazecie i zamieniania jej w biuletyn partyjny. Robert Kegan, naczelny gazety, nie może wzorem wielu swoich poprzedników opublikować “odredakcyjnego”, manifestu poparcie dla Kamali Harris, w związku z czym ostentacyjnie się zwolnił. A przecież taki manifest tyle spraw by załatwiał.
Po pierwsze, przykra sprawa, bo wtedy nie trzeba ręcznie nastawiać każdego redaktora, publicysty, reportera. Nie trzeba się głowić, jak tłumaczyć wpadki Harris. I jak z każdego wydarzenia robić wpadkę Trumpa. Nie trzeba także się martwić, jak nawiedzeńcom pełnym wpojonych mitów o “bestronności” i “uczciwości” tłumaczyć, że świat tak nie działa. Dla Roberta Kagana osobiście, sprawa miałaby jeszcze jedno znaczenie. Ostatecznie, popierając, co by nie gadać, dość intelektualnie nienachalną, za to skrajnie lewicową kandydatkę, zamanifestowałby swoją skruchę za dziesiątki lat krzewienia poglądów neokonserwatywnych, także w dziedzinie moralności i tradycji, które miały być siłą Ameryki. Popierając Harris manifestacyjnie, z całym oddaniem, bez refleksji, stałby się na nowo pełnoprawną częścią politycznego, medialnego i naukowego establiszmentu zajętego nieustanną walką z nieistniejącym od 80 lat faszyzmem.
Bezos wszystko to zepsuł, za to w “Washington Post” opublikował swoje wyjaśnienie, z którego wynika, choć napisał to delikatnie, że coraz toporniejsza propganda szkodziła biznesowi: “Chociaż nie promuję własnych interesów, nie pozwolę również, aby ta gazeta pozostała na autopilocie i stopniowo popadała w nieistotność — wyprzedzona przez niebadane podcasty i szpile w mediach społecznościowych — nie bez walki.” Bezos także przypomniał, że w corocznych badaniach opinii publicznej dotyczących zaufania i reputacji dziennikarze i media regularnie plasują się bardzo nisko, często tuż nad Kongresem, jednak w tegorocznej ankiecie Gallupa udało im się spaść poniżej Kongresu.
Bezosa powinni przywieźć do Polski na przeszkolenie. Gdyby zapoznał się z niejaką panią Schnepf-Wysocką i jej twórczością, a także jej dorobkiem rodzinnym zobaczyłby, że można spaść dużo niżej. Nie tylko w ankiecie Gallupa, ale jako gatunek.
W Przeglądzie, takiej tygodnikowej odmianie Trybuny Ludu, ukazały się elukubracje, w których towarzysze z periodyku mogącego ubiegać się o nagrodę im. Pawła Morozowa atakują Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. Tym razem miecz klasowej czujności wymierzono w Fundację Solidarności Dziennikarskiej.
Nie zamierzam tłumaczyć, że nie ma w artykule w Przeglądzie sprzed dwóch tygodni odrobiny rzetelności dziennikarskiej. I nie tylko w sprawie FSD, bo to oczywiste. Błędy, z których powodu których każda redakcja spaliłaby się ze wstydu tutaj – stanowiąc standard wspomnianej publikacji – nawet nie rażą, bo to specjalność pism sławiących PRL-owską przeszłość naszego kraju. Razi co innego. Nagonka. Ktoś powie, że to nic dziwnego, ale dla mnie 35 lat po teoretycznym upadku komunizmu politycznego skandalem jest robienie użytku z insynuacji, manipulacji, treści przypominających pomówienia z czasów stalinowskich, czyli tworzenie komunizmu mentalnego, a raczej pieczołowite pielęgnowanie tej podłej narracji (zresztą tę listę wypełnią bez trudu prawnicy). Proszę o wybaczenie wrażliwszych Czytelników, ale w śródtytułach będę stosował język komuszej nowomowy, bo w przypadku tego „artykułu” tak trzeba. Dlaczego? Aby zrozumieć perfidię przekazu organu, który bez trudu mógłby stanąć w szranki plebiscytu na ulubione pismo sierot po PRL.
Z czyjej inspiracji?
Właśnie, po co towarzystwu wydającemu Przegląd publikacja na temat Fundacji Solidarności Dziennikarskiej? „Artykuł” ukazał się 14 października, już po zjeździe Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, na którym wybrano nowe władze. Na stanowisku prezesa SDP Krzysztofa Skowrońskiego już 12 października zastąpiła Jolanta Hajdasz, ale nawet 17 października na FB Przeglądu prezesem SDP był jeszcze Skowroński.
Postkomunistyczny a nawet komunistyczny czas zatrzymał się? A może chciano zapobiec wyborowi Hajdasz na prezesa i Skowrońskiego do Zarządu Głównego SDP? Tutaj też wypalono kulą w płot.
Z dziennikarskiego obowiązku przypomnę, że 12 września, dwa dni przed publikacją omawianego organu, podczas zjazdu SDP, wystąpienie bardzo podobne do „rewelacji” Przeglądu (protokół z obrad można sprawdzić – łącznie z kolejnością nazwisk członków społecznej Rady FSD) miała redaktor Krystyna Mokrosińska.
Oczywiście dziwny zbieg okoliczności, ale na pewno to przypadek. Oszczerczego artykułu nie mogła inspirować osoba powszechnie szanowana w wielu środowiskach dziennikarskich – honorowa prezes SDP. Nie, bo nie. I koniec dyskusji, bo jeszcze kilka osób z oddziału warszawskiego SDP, moja prywatna opozycja (dziękuję kochani, że jesteście) posądzi mnie, że nadal „obrażam” Mokrosińską. Poprzednio ponoć obraziłem ją rymowanką w publikacji o zjeździe statutowym, który prezes honorowa próbowała zdestabilizować oddając mandat delegata. Nie wycofuję się i z wierszyka (brak poczucia humoru jest dla mnie równoznaczny z upadkiem mitu personalnego) i z pytania, dlaczego Krystyna Mokrosińska w ogóle została w SDP? Przecież nie dlatego, aby pisać pisma do KRS w sprawie „wad” nowego Statutu ostatecznie zarejestrowanego pod koniec lipca br.? Nie uwierzę też w to, że redaktor Mokrosińska sabotuje działalność władz SDP. Może po prostu ma złych doradców?
A propos, obrońcą prezes honorowej jest szef oddziału warszawskiego Zbigniew Rytel (też nie ma poczucia humoru i wzywał mnie do „przeprosin” Mokrosińskiej). Ale odrzućmy różnice, uwaga, będę teraz bronił szefa OW SDP. Zbyszek został haniebnie potraktowany przez Przegląd. Na zdjęciu przy „artykule” o sugerowanych „przekrętach” w FSD, Rytel siedzi po lewej stronie nielegalnie odwołanego szefa Rady Mediów Narodowych Krzysztofa Czabańskiego i wieloletniego prezesa SDP Krzysztofa Skowrońskiego, czyli – wedle przeglądowej prowokacji – Rytel to też „zbój” medialny „zamieszany” w „przekręty” FSD i podpisany jeszcze jako członek Zarządu Głównego SDP, a przecież wszyscy wiedzą, że Zbyszek trzy lata temu przegrał wybory do władz centralnych naszego stowarzyszenia i teraz już nie startował.
Wstydź się Przeglądzie!
Zbyszku, gdybyś potrzebował pomocy prawnej w procesie z Przeglądem, pomogą Ci prawnicy SDP i Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Tylko daj znak, że chcesz te skojarzenia odrzucić przed sądem.
Wicie, rozumicie
Teraz troszkę poważniej, bo ze szmacianej prowokacji Przeglądu można się tylko śmiać.
Błędy, kłamstwa i manipulacje mające połączyć FSD i SDP z innymi instytucjami państwowymi, których jeszcze nie osądzono, ale działały w latach 2015 – 2023 albo nawet i 2024 mają odciągnąć uwagę od stopniowego zawłaszczania bezprawnie przejętych przez rząd pod koniec ub. r. publicznych mediów i niszczenia innych redakcji, które krytykują koalicję sprawującą władzę w Polsce od grudnia 2023 r.
Wywody umieszczone w Przeglądzie dotyczą de facto nie FSD a innych podmiotów, które w sposób legalny wspomagały fundatora, czyli SDP a zatem ich jedynym „przewinieniem” była działalność za rządów PiS. A ponieważ jest teraz moda na polowanie na PiS to i ruszyła nagonka na SDP, czyli – zdaniem inspiratorów „artykułu” – organizacji wspierającej PiS a PiS wspomagał SDP. Tylko chodzi o finanse i muszą być na to dowody a tych po prostu nie ma. A nawet gdyby ktoś je sfabrykował trzeba udowodnić, że są poza prawem a na to redakcja nie ma intelektualnej siły, bo przekazuje tekst z błędami! Merytorycznymi. Pomijam już nazwiska, daty, tytuły czy stanowiska.
Zgadnijcie po co jednak te bzdury publikuje Przegląd? Przecież, na Boga, nie dla kilku tysięcy czytelników, dla których czas się zatrzymał w stanie wojennym. Ten „artykuł” jest po to, aby „skompromitować” SDP i FSD. No i wymyślono mało sprytnie kilka pogłosek, pomówień (raj dla prawników). Podlano to sosem donosu z matrycy im. Pawika Morozowa i hulaj dusza… Ale piekło jest. Dlaczego zatem „dziennikarze” Przeglądu wybrali wieczne potępienie?
Może dlatego, że wieloletni naczelny przeglądu Jerzy Domański (przez chwilę był nawet prezesem PZPN, co tłumaczy początek upadku polskiego futbolu w latach 1989 – 90) jest szefem postkomunistycznego Stowarzyszenia Dziennikarzy RP (za junty Jaruzelskiego SD PRL) – obecnie stowarzyszenia zawieszonego w prawach członka międzynarodowej organizacji dziennikarskiej EFJ. Może dlatego w Przeglądzie nie boją się piekła, bo w głowach dawnych reżimowych dziennikarzy, sympatyków wicepremiera Jagielskiego i samego dyktatora Jaruzelskiego, pojawił się chaos i pytanie. Ważne: jak żyć? Jak, skoro SDP ma ponad 3 tys. członków a SdRP, któremu lideruje wpływowy redaktor Przeglądu ma tylko kilkuset członków i to wedle własnych danych postkomunistycznej organizacji dziennikarskiej…
Wielkość Gomułki, czyli „stoimy nad przepaścią…”
Skąd w periodyku, który umieszcza oczywiste brednie i manipulacje na temat SDP i FSD takie przekonanie o słuszności „kierunków”.
Jak wiadomo baza musi mieć nadbudowę. Z uporem godnym lepszej sprawy Przegląd lansuje w październiku postać komunistycznego aparatczyka Andrzeja Werblana, któremu dorabia się gębę przyjemnego lewicowego intelektualisty – publicysty w tygodniku założonym przez Jerzego Urbana.
Skąd taka głupota w Przeglądzie, że cytują zdanie Werblana o Władysławie Gomułce? Redakcja chwali się tym na FB i cytuje byłego partyjnego ideologa: „Wielkość Gomułki polega na tym, że potrafił poprawnie odczytać interes narodu” – tako rzekł obchodzący 30 października 100 lat Andrzej Werblan, któremu władze Przeglądu składają z tej okazji życzenia.
Inna rzeczywistość? Tak, zważywszy, że redakcja Przeglądu nie zadała Werblanowi pytania o legendarne „odczytywanie interesu narodu” w postaci masakry robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970 r., do czego doprowadziła obłędna ekonomiczna polityka „Wiesława” i wpierani przez niego mordercy w polskich mundurach, którymi sterowali Jaruzelski i Kiszczak.
Może dlatego tych pytań brak, że redakcja i naczelny zajęci są reanimacją medialnego trupa Przeglądu. Nikt im nie powiedział, że ze śmiercią takiego złego formatu się nie wygra? Nic im nie pomoże próba lizusowskiego „wystawiania” SDP władzom rządowym, bo medialni bankruci mogą tyle, co guru Przeglądu Jerzy Domański. A on chyba nie zdaje sobie sprawy, że jego czas jako propagandysty rządów postkomunistycznych minął. Teraz rządzą liberałowie i farbowani lewicowcy. Mają lepszych „specjalistów” od propagandy.
Nie wiadomo, kto wpadł na kiepski pomysł zachęcenia czytelników do lektury felietonu Domańskiego o jednym z polityków opozycji w sposób bardzo ryzykowny. Bowiem redaktor Jerzy Domański na fejsbukowym profilu tygodnika uśmiecha się ze zdjęcia a przy emanującej pewnością siebie twarzy umieszczono, chyba dla żartu, napis: „Przyzwoici ludzie nie nadążają za kolejnymi woltami tej kanalii”.
Dr Jolanta Hajdasz została nowym prezesem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Krzysztof Skowroński po 13 latach kierowania największą i najstarszą organizacją dziennikarską w Polsce nie kandydował na kolejną kadencję. – SDP ma szansę być ostoją wartości, etosu naszego zawodu. Dla mnie najistotniejsze będzie, aby ocalić niezależne, profesjonalne dziennikarstwo – powiedziała Jolanta Hajdasz.
Nowe władze Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich wybrał Zjazd Sprawozdawczo-Wyborczy delegatów, który odbywał się w dniach 12 – 13 października w Domu Pracy Twórczej SDP w Kazimierzu Dolnym. Najpierw jego uczestnicy wysłuchali sprawozdania z działalności Zarządu Głównego w mijającej kadencji 2021 – 2024, które przedstawił prezes Krzysztof Skowroński.
Cztery kadencje: romantyczna, euforyczna, pandemiczna i…
– Po raz czwarty przedstawiam takie sprawozdanie – podkreślił na wstępie Krzysztof Skowroński. – Pierwszą kadencję nazwałem romantyczną, drugą euforyczną, trzecią pandemiczną, dla czwartej nie mam nazwy, choć była najtrudniejsza.
Zwrócił uwagę, że w tym czasie SDP musiało się zmierzyć z wyzwaniami jakie postawiła rosyjska agresja na Ukrainę. Stowarzyszenie od początku wojny za naszą wschodnią granicą włączyło się w pomoc dla Ukrainy, najpierw dla dziennikarzy z tego kraju, później udostępniło Dom Pracy Twórczej dla dzieci z Mariupola.
– SDP było też takim pomostem dla międzynarodowych organizacji dziennikarskich w organizowaniu pomocy dla Ukrainy – dodał Skowroński.
Przypomniał też, że to SDP, zaraz po 24 lutym 2022 roku, zwróciło się do międzynarodowych organizacji dziennikarskich z apelem o wykluczenie z tych gremiów rosyjskich organizacji.
Dalej Krzysztof Skowroński mówił o innych cennych inicjatywach, jakie udało się zrealizować w mijającej kadencji, np. cyklu wywiadów z ludźmi kultury „SDP Cafe”, w który zaangażowane zostały oddziały SDP czy projekcie Stop Fake PL, którego celem było przeciwdziałanie dezinformacji.
Ustępujący prezes SDP podkreślił, że najważniejszą i najbardziej aktywną komórką Stowarzyszenia jest Centrum Monitoringu Wolności Prasy.
Dyrektor CMWP SDP dr Jolanta Hajdasz przypomniała, że Centrum zajmuje się sprawami dziennikarzy, którzy mają kłopoty w związku z wykonywaniem swojego zawodu oraz zabiera publicznie głos, gdy naruszane są zasady wolności słowa. W mijającej kadencji CMWP wydało ponad 80 oświadczeń oraz stanowisk i objęło pomocą prawną ponad 70 dziennikarzy.
– Wszystkie nasze działania są jawne i transparentne, a żaden dziennikarz nie odchodzi bez wsparcia – podkreśliła Jolanta Hajdasz.
Szczegółowe sprawozdanie z działalności CMWP SDP można znaleźć TUTAJ.
Na zakończenie swojego sprawozdania Krzysztof Skowroński powiedział, że hasłem nowych władz SDP powinno być obrona dziennikarzy i wolności słowa.
Główna Komisja Rewizyjna pozytywnie oceniła działalność zarządu w sferach gospodarczej oraz statutowej i rekomendowała delegatom udzielenie absolutorium ustępującym władzom. Przewodniczący GKR Janusz Wikowski podkreślił, że SDP ma płynność finansową i potencjał gospodarczy do dalszego działania i realizowanie swoich celów statutowych.
Podczas dyskusji delegatów nad sprawozdaniem ZG padły m.in. głosy krytyki, że SDP sprzyja jednej stronie politycznego sporu. Odpierając te zarzuty Krzysztof Skowroński podkreślił, że Stowarzyszenie jest otwarte dla wszystkich dziennikarzy. – Każdy dziennikarz, który się zgłosi zostaje przyjęty i może później kandydować do władz. SDP nie jest zamknięte dla nikogo. SDP nie jest upolitycznione, nie jest zależne od żadnej partii politycznej. To, że myśl konserwatywna wygrała, to jest decyzja poszczególnych zjazdów SDP – wyjaśniał ustępujący prezes.
Delegaci zdecydowaną większością głosu udzielili absolutorium władzom SDP kadencji 2021 – 2024. Za głosowało 90 delegatów, 13 było przeciwnych, a pięciu wstrzymało się od głosu.
Krzysztof Skowroński zdecydował, że nie będzie ponownie ubiegał się o funkcję prezesa SDP. Uczestnicy Zjazdu owacjami podziękowali mu za 13 lat kierowania Stowarzyszeniem. Wręczono kwiaty i pamiątkowy portret.
Ocalić niezależne, profesjonalne dziennikarstwo
Punktem kulminacyjnym pierwszego dnia Zjazdu był wybór prezesa SDP. Na tę funkcję zgłoszono tylko jedną kandydaturę – Jolantę Hajdasz, dotychczasową wiceprezes Stowarzyszenia i dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP.
Kandydatka prezentując się przed głosowaniem podkreśliła, że praktycznie całe swoje zawodowe życie związana jest z SDP. Wspomniała, że jako studentka uczestniczyła w zjeździe reaktywacyjnym SDP w 1989 roku, zaraz potem wstąpiła w szeregi tej organizacji.
– Kolejny punkt zwrotny dla mnie to był rok 2011, kiedy po raz pierwszy zostałam wybrana do Zarządu Głównego SDP. Tak jak Krzysztof Skowroński, jestem cztery kadencje w zarządzie SDP. Dwie kadencje temu zostałam wiceprezesem, a w 2017 roku dyrektorem Centrum Monitoringu Wolności Prasy – mówiła Jolanta Hajdasz.
Zaznaczyła, że tak jak dotychczas, zamierza łączyć pracę w zarządzie SDP z funkcją dyrektora CMWP. Wyjaśniła, że ścisły kontakt Zarządu Głównego z Centrum jest potrzebny. – Nie możemy być odrębną instytucją – stwierdziła Jolanta Hajdasz. – Nie boję się ani nadmiaru pracy, ani odpowiedzialności. Nie chcę tego rozdzielać, przynajmniej do czasu, gdy będę mogła Centrum przekazać osobie, która będzie kontynuować to co nam udało się wspólnie zrobić.
Kandydatka na prezesa SDP przedstawiła swój program na najbliższe lata. – To obrona wolności słowa i obrona dziennikarzy. Jesteśmy w bardzo trudnym punkcie, zwrotnym wręcz dla naszego środowiska. Z jednej strony napór internetu, mediów społecznościowych, zupełnie innego dziennikarstwa niż dziennikarstwo tradycyjne, a z drugiej polaryzacja polityczna, która wpływa na nas naprawdę coraz mocniej i powoduje, że bardzo trudno budować wspólny mianownik dla nas i pogodzić się z tymi, którzy po prostu w fundamentalnych sprawach się z nami nie zgadzają – mówiła Jolanta Hajdasz.
Przyznała, że nie będzie to łatwe działanie. – Ale widzimy jakie są zagrożenia dla tej wolności słowa w ostatnich latach i to SDP ma szansę być taką ostoją wartości, etosu naszego zawodu – stwierdziła.
Dodała, że SDP jest główną reprezentacją dziennikarzy w Polsce na forum międzynarodowym. – Na umocnienie naszej pozycji chciałabym pracować – zadeklarowała.
Jolanta Hajdasz powiedziała, że jej marzeniem jest, aby w Domu Dziennikarza przy ul. Foksal w Warszawie powstała biblioteka i czytelnia dotycząca historii dziennikarstwa w Polsce. Zapowiedziała również, że zadba o stabilizację finansową Stowarzyszenia.
– Dla mnie najistotniejsze będzie, aby ocalić niezależne, profesjonalne dziennikarstwo i aby służyć jak umiem najlepiej – zakończyła swoje wystąpienie kandydatka na prezesa SDP.
Jolantę Hajdasz uzyskała poparcie zdecydowanej większości delegatów, za głosowało 91 osób, 17 przeciwko, trzy wstrzymały się.
Nowe władze na cztery lata
W dalszej części obrad wybrano członków Zarządu Głównego. W gronie tym znaleźli się: Hubert Bekrycht, Paweł Gąsiorski, Maria Giedz, Krzysztof Gurba, Michał Karnowski, Andrzej Klimczak, Wanda Nadobnik, Mariusz Pilis, Anna Popek, Krzysztof Skowroński, Aleksandra Tabaczyńska, Janusz Życzkowski. Siedem z tych osób (Hubert Bekrycht, Maria Giedz, Andrzej Klimczak, Wanda Nadobnik, Mariusz Pilis, Krzysztof Skowroński i Aleksandra Tabaczyńska) w Zarządzie Głównym SDP będą już kolejną kadencję.
W skład Głównej Komisji Rewizyjnej weszli natomiast: Łukasz Brodzik, Zbigniew Natkański, Wojciech Pokora, Grzegorz Radzicki i Janusz Wikowski. GKR szybko zwołała zebranie i na przewodniczącego wybrała Janusza Wikowskiego, a na jego zastępcę Zbigniewa Natkańskiego. Sekretarzem został Łukasz Brodzik.
Naczelny Sąd Dziennikarski nowej kadencji pracować będzie w składzie: Miłosz Kluba, Józef Kowalski, Krzysztof Kurkiewicz, Grzegorz Mika, Anna Pakuła-Sacharczuk, Monika Pietraszkiewicz, Barbara Ziółkowska.
Do Komisji Interwencyjnej wybrano: Magdalenę Drohomirecką, Teresę Koziatek, Sonię Kwaśny, Jana Poniatowskiego i Krystynę Różańską-Gorgolewską. Rzecznikiem Dyscyplinarnym został Wojciech Reszczyński.
Zgodnie z nowym statutem, przyjętym przez Zjazd Delegatów w marcu tego roku, kadencja nowych władz SDP będzie trwała cztery lata, a nie tak jak dotychczas, trzy.
Drugi dzień Zjazdu pod znakiem uchwał
Drugiego dnia Zjazdu delegaci przyjęli pięć uchwał dotyczących ważnych spraw m.in. bezprawnego przejęcia mediów publicznych, blokowania dostępu do informacji, czy niepokojącego wzrostu liczby procesów typu SLAP, nękających dziennikarzy. Poniżej prezentujemy pełne treści uchwał.
Uchwały Zjazdu Sprawozdawczo-Wyborczego Delegatów SDP w dniach 12 – 13 października
Uchwała nr 1
Zjazd delegatów SDP w Kazimierzu Dolnym 12 – 13.10.2024 podtrzymuje swoją negatywną ocenę działań podejmowanych przez rząd Donalda Tuska wobec środowisk dziennikarskich, w tym jednoznacznie krytyczną ocenę bezprawnego siłowego przejęcia mediów publicznych w grudniu 2023 r. Konsekwencją tych pozaprawnych działań jest zapaść programowa i finansowa tych mediów, a ich efektem dramatyczny spadek liczby odbiorców tych mediów. Działania te prowadzą do systematycznie pogłębiającej się marginalizacji TVP S.A, Polskiego Radia, PAP oraz 17 rozgłośni regionalnych Polskiego Radia na rynku mediów w Polsce. Skutkiem tego jest brak równowagi i pluralizmu w polskim systemie medialnym, czego przejawem jest stałe i systematyczne eliminowanie treści konserwatywnych, prawicowych oraz katolickich z przestrzeni publicznej. Jaskrawym przykładem działań rządu przeciwko mediom jest także próba wyeliminowania z rynku medialnego środków komunikowania niezależnych od rządu, czego przykładem są ataki rządzących polityków i ich zaplecza medialnego na środowisko związane z katolickim Radiem Maryja, TV Republika oraz inne media, w których można dzisiaj przedstawiać krytyczny wobec rządzących punkt widzenia.
Zjazd Delegatów SDP kategorycznie domaga się od partii tworzących rząd Donalda Tuska zaprzestania działań niszczących pluralizm i niezależność medialną w Polsce oraz apeluje do Prezydenta RP i pozostałych instytucji odpowiedzialnych za ład medialny w Polsce o natychmiastowe podjęcie działań w celu ochrony wolności mediów w naszym kraju.
Uchwała nr 2
Uchwała Zjazdu delegatów Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w sprawie ks. Michała Olszewskiego
Odwołując się do solidarności zawodowej i międzyludzkiej oraz do poczucia sprawiedliwości, my Delegaci Sprawozdawczo – Wyborczego Zjazdu Delegatów Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich wyrażamy stanowczy sprzeciw wobec przetrzymywana w areszcie śledczym założyciela Radia Profeto księdza Michała Olszewskiego.
Domagamy się:
– natychmiastowego zwolnienia księdza Michała Olszewskiego oraz dwóch urzędniczek zatrzymanych w związku z domniemaniem nieprawidłowości w pozyskiwaniu środków z Funduszu Sprawiedliwości
– umożliwienie księdzu Michałowi Olszewskiemu oraz Paniom Karolinie i Urszuli – urzędniczkom Ministerstwa Sprawiedliwości – odpowiadania z wolnej stopy – pełnej jawności prowadzonych w tej sprawie rozpraw sądowych
Wzywamy:
Środowisko dziennikarskie do przestrzegania zasad etyki zawodowej, czyli zaprzestania publikacji szerzących pomówienia i godzących w dobre imię wspomnianych osób.
LIST PREZES SDP DO KS. MICHAŁA OLSZEWSKIEGO TUTAJ.
Uchwała nr 3
Uchwała przeciwko rządowej blokadzie dostępu do informacji
Zjazd Delegatów Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich obradujący w Kazimierzu Dolnym 12 – 13 października 2024 roku dziękuje Międzynarodowej Federacji Dziennikarzy i Europejskiej Federacji Dziennikarzy (IFJ/EFJ) za poparcie protestu SDP przeciwko zakazowi wstępu dla dziennikarzy TV Republika na rządowe konferencje prasowe.
Zakaz miał szczególnie symboliczne znaczenie podczas katastrofalnej powodzi, która dotknęła wielu mieszkańców Polski we wrześniu br. Rządowy zakaz wstępu na konferencje prasowe, czy posiedzenia sztabów kryzysowych, stanowił zagrożenie dla osób żyjących na terenach dotkniętych tą klęską żywiołową.
Działania ograniczające równy dostęp do informacji dla wszystkich polskich mediów są cenzurowaniem przekazów dziennikarskich istotnych dla wolności słowa w Polsce.
Uchwała nr 4
Zjazd Delegatów SDP zwraca się do międzynarodowych federacji dziennikarskich z prośbą o pomoc w wyjaśnieniu okoliczności śmierci ukraińskiej dziennikarki Wiktorii Roszczyny, która była wzięta do niewoli, jako jeniec wojenny. W czasie konwojowania jej przez Rosjan z Taganrogu do Moskwy nastąpił tajemniczy zgon dziennikarki. Wiktoria Roszczyna była przewidywana do wymiany jeńców wojennych.
Uchwała nr 5
Uchwała Zjazdu delegatów SDP w obronie dziennikarzy
Zjazd Delegatów SDP z najwyższym zaniepokojeniem obserwuje rosnącą w Polsce liczbę procesów przeciwko dziennikarzom i mediom, w tym dziennikarzom i mediom konserwatywnym i katolickim. Procesy te stają się w Polsce skutecznym narzędziem tłumienia debaty publicznej. Wykorzystywane są zarówno przez władze, jak i przez korporacje. Pozwy te i akty oskarżenia trafiają do sądów zarówno cywilnych, jak i karnych. Ich celem nie jest wyjaśnienie danej sprawy i dążenie do prawdy, ale uprzykrzenie życia dziennikarzom poprzez uwikłanie ich w długą, kosztowną i skomplikowaną procedurę prawną. Celem tego działania jest wywołanie tzw. efektu mrożącego, czyli zniechęcenie dziennikarzy do zajmowania się trudnymi sprawami społecznymi, także tymi które wywołują spory i kontrowersje.
Jest to nie do pogodzenia z funkcjami, jakie w państwie prawa powinny pełnić wolne media. Przyczynia się to do niszczenia wolnej debaty, godząc w jeden z fundamentów porządku prawnego Rzeczypospolitej Polskiej, jakim jest wolność słowa. Apelujemy do rządzących i osób odpowiedzialnych za ład medialny oraz do wymiaru sprawiedliwości w Polsce o podjęcie działań zmierzających do zapobieżenia tym szkodliwym praktykom.
Co sprytniejsi manipulatorzy, szczególnie ci, którzy dziś rządzą, dawno odkryli, że w Polsce ludzie łatwo się oburzają nie na to, co trzeba. Sprawa telefonu Kingi Gajewskiej do Tomasza Krzyżaka jest świetnym przykładem.
Właściwie to z reakcji medialnych można by stworzyć show pod tytułem „jak ona przeklina”. „To nie przystoi politykowi przeklinać w rozmowie z dziennikarzem”, „cóż za rynsztokowe słownictwo”, „co za kultura” – to ton wiodących komentarzy. Problem jednak zupełnie nie leży w przeklinaniu. Właściwie to samo przeklinanie mógłbym śmiało pani Kindze przebaczyć. Sam nie jestem święty. Któż czasem sobie nie przeklnie, a sytuacja sprawia, że dama może być wzburzona. Problem leży zupełnie gdzie indziej i dopełnia kryminalną epopeję państwa Myrchów. Można by rzec, że jest wisienką na torcie i iluż ekspertyz by nie wydano, ileż profesorowie Chmajowie i inni klienci ekipy Tuska opinii robiących dziś za konstytucję, by nie popełnili, to mamy do czynienia z kolejnym przestępstwem, domniemanym dodam, bo za czasów demokracji walczącej człowiek się musi zabezpieczać.
Otóż do Tomasza Krzyżaka nie zadzwoniła szefowa kuchni ze stołówki, że zginął widelec, nie zadzwonił sąsiad, że śmieci nie segreguje, a zadzwoniła ważna, znana polityk reprezentująca rządzącą ekipę. Nie dość tego pani Gajewska jest żoną urzędującego wiceministra sprawiedliwości. Mówiąc krótko, jest to małżeństwo polityków związanych z władzą ustawodawczą i wykonawczą, nie dość tego, z tym elementem władzy wykonawczej, który jest odpowiedzialny za działania aparatu ścigania. Gajewska nie zaproponowała, że chce Krzyżakowi coś wyjaśnić bo on się myli. Nie zaproponowała spotkania, choćby i przerywała nieładnymi słowami, bo tak jej się zdarza – w takim, nazwijmy to, obajtkowym stylu.
Gajewska do Krzyżaka zadzwoniła sztorcując go za krytyczną wobec siebie i swojego męża postawę, starając się wpłynąć na jej zmianę. Życzenia, by spotkało go to co ją z żony wiceministra sprawiedliwości brzmią bardzo konkretnie. Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby takie telefony za czasów rządów PiS do dziennikarzy „Rzeczpospolitej” zaczęła wykonywać Patrycja Kotecka. Mielibyśmy protesty Reporterów bez Granic, interpelacje w Parlamencie Europejskim i zaniepokojenie Departamentu Stanu? Może nie aż tak, ale dym byłby konkretny.
Reasumując. King Gajewska moim zdaniem popełniła przestępstwo. Co prawda nie z Prawa karnego, ale Prawa prasowego, nie jestem pewien czy doktor Myrcha wie o tym, że na jego podstawie także można zostać skazanym. Prawo prasowe zawiera artykuł (44) o utrudnianiu krytyki prasowej, gdzie karą jest grzywna albo ograniczenie wolności. Niestety dla małżeństwa tygodnia to raczej nie ten artykuł. Albo nie tylko ten. Bo artykuł 43. mówi o groźbie bezprawnej. Czy życzenie ze strony polityk ekipy rządzącej, znajomej lidera formacji i żony wiceministra sprawiedliwości, by coś „pana spotkało”, jest mało zawoalowaną groźbą czy nie? Jak Państwo uważacie? Jeśli tak, to jest to właśnie groźba bezprawna. Jak się nie zamkniesz to cię coś spotka, a mamy możliwości.
Oczywiście dziś pani Kingi żaden sąd nie skaże, a już na pewno nie w sposób poważny. Ale dziś nie trwa wiecznie. I oby w Polsce nie trwało.
Wybuch II wojny światowej spowodował pozostanie Witolda Gombrowicza w Argentynie. Warto w ogłoszonym 2024 Roku Witolda M. Gombrowicza przypomnieć rozterki pisarza sprzed 75 laty, 24-letni pobyt w Buenos Aires i jego ulubione miejsca.
Marian Witold Gombrowicz (1904-1969) – powieściopisarz, nowelista i dramaturg – po podróżach w 1938 r. do Rzymu i Wiednia, przewidywał rychły wybuch II wojny światowej oraz zniszczenie Polski. Był już wówczas w kraju dość znany – rozgłos w kołach literackich zapewniła mu szczególnie powieść Ferdydurke (1938), w Warszawie ogłosił też sztukę Iwona, księżniczka Burgunda (1938) oraz opublikował, pod pseudonimem Zdzisław Niewieski, powieść w odcinkach Opętani (1939). Zasłynął też ze spotkań młodych literatów w warszawskich kawiarniach Ziemiańska i Zodiak, gdzie zapisał się w pamięci jako XX-wieczny Sokrates, ale też jako wyniosły i nonszalancki pozer. Według Jerzego Andrzejewskiego, literata, który go nie znosił (z wzajemnością), Gombrowicz realizował teorię nieustannego ataku, konfrontacji i gry, która stała się jego drugą naturą.
W tej atmosferze Gombrowicz otrzymał od przedsiębiorstwa Gdynia-America Line propozycję podróży do Buenos Aires nowym statkiem „Chrobry”. Inicjatorem zaproszenia był Jerzy Giedroyć z Ministerstwa Przemysłu i Handlu (późniejszy redaktor paryskiej „Kultury” i wydawca, w tym pism Gombrowicza, który u progu wojny decydująco wpłynął na losy autora Ferdydurke). Na bilet – w obydwie strony – dziewiczym rejsem polskiego transatlantyku, Gombrowicz zarobił drukowaniem w odcinkach powieści Opętani. Wypłynął z Gdyni do Bueons Aires 29 lipca 1939 r.
***
Gombrowicz znalazł się na pokładzie „Chrobrego” obok kilku literatów i notabli, m.in. pisarza Czesława Straszewicza, ministra Władysława Mazurkiewicza, senatora Jana Rembielińskiego. Przypłynęli do Buenos Aires 20 sierpnia 1939 r. Gombrowicz pisał w drugiej powieści Trans-Atlantyk:
„Dwudziestego pierwszego sierpnia 1939 roku ja na statku Chrobry do Buenos Aires przybijałem. Żegluga z Gdyni do Buenos Aires nadzwyczaj rozkoszna… i nawet niechętnie mnie się na ląd wysiadało, bo przez dni dwadzieścia człowiek między Niebem i wodą, niczego nie pamiętny, w powietrzu skąpany, w fali roztopiony i wiatrem przewiany. Ze mną Czesław Straszewicz, towarzysz mój, kajutę dzielił, bo obaj jako Literatki żal się Boże mało co opierzone na tę pierwszą nowego okrętu podróż zaproszeni zostaliśmy; oprócz niego Rembieliński senator, Mazurkiewicz minister i wiele nowych osób….”
Statek stał w porcie do 25 sierpnia. Przez pięć dni, na jego pokładzie, a także w Buenos Aires, odbywały się oficjalne przyjęcia i koktajle. Uczestniczył w nich także Gombrowicz, choć przede wszystkim „zapuszczał się w miasto”. Jego pierwsze kroki w argentyńskiej stolicy prowadziły od basenów portowych, gdzie stał „Chrobry” (dziś Terminal nr 3), „przez plac Retiro, na którym wieża stoi przez Anglików zbudowana”, obok trzech dworców Retiro kolei podmiejskiej, trzydziestopiętrowego Casa Cavanagh – najwyższego wówczas budynku Buenos Aires – stojącego na stoku parkowego wzgórza. I dalej na wąską i długą, główną handlową ulicę miasta – Floridę, już wówczas deptak, gdzie były „sklepy Luksusowe, nadzwyczajna Artykułów, towarów obfitość i publiczności kwiat dystyngowanej” – pisze jako narrator Trans-Atlantyku.
Buenos Aires, wówczas metropolia bogata i światowa, trzykrotnie większa od Warszawy, musiała zrobić na pisarzu duże wrażenie. Zwłaszcza, że spotykał tam rodaków i poznał przedstawicieli polskiej ambasady. Mówiło się wtedy o nadchodzącej wojnie, choć nie wiedziano jeszcze, że „Chrobry” nie wróci już do kraju, a popłynie do Anglii, będzie uczestniczył w bitwie o Narwik i zostanie zatopiony przez Niemców. Pisarz wiedział, że jako żołnierz byłby katastrofą i nie sprosta patriotycznym obowiązkom. I kiedy już odwiązywano liny, kiedy „Chrobry” odbijał od brzegu, Gombrowicz zstąpił z walizkami na ląd i oddalił się, długo się za siebie nie oglądając. O swoim zamiarze wspomniał jedynie swemu towarzyszowi z kajuty Czesławowi, ale i jemu „…całej prawdy nie chciałem wyjawić, ani też innym Rodakom i Swojakom moim… bo chyba by mnie za nią żywcem na stosie palono, końmi albo kleszczami rozrywano, a od czci i wiary odsądzano”. Dopiero, kiedy był już od brzegu daleko, gdy polski okręt już odpływał, Gombrowicz przystanął, spojrzał na niego i wyklinać zaczął:
„A płyńcież wy, płyńcież Rodacy do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu waszego świętego chyba Przeklętego! Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może! Płyńcież do Cudaka waszego św., od Natury całej przeklętego, co wciąż się rodzi, a przecież wciąż Nieurodzony! Płyńcież, płyńcież, żeby on wam ani Żyć, ani Zdechnąć nie pozwalał, a na zawsze was między Bytem a Niebytem trzymał. Płyńcież do Ślamazary waszy św. żeby was ona dali ślimaczyła!” (Trans-Atlantyk, Ślub (ze wstępem Józefa Wittlina i komentarzem autora), Instytut Literacki, Paryż 1953, s. 37).
Decyzją tą naraził się rodakom w kraju oraz kręgom emigracji polskiej w Buenos Aires. Do dziś Polacy w Argentynie uważają, że stchórzył i nie zachował się patriotycznie, nie chcąc bronić ojczyzny, która została najechana przez Niemców i Rosjan we wrześniu 1939 r. Natomiast większość badaczy twierdzi, że „Gombrowicz ratował siebie jako niepodległą osobowość twórczą”.
Pozostając na emigracji Gombrowicz miał w kieszeni 96 dolarów, co mogło w Argentynie wystarczyć najwyżej na dwa miesiące. Zgłosił się więc o pomoc do polskiej ambasady, która wypłacała mu do 1943 r. niewielkie zapomogi – 100 pesos miesięcznie. Wspomagali go też Polacy z emigracji, ale tylko niektórzy, bo jako pisarz nie był w Argentynie znany, a jego ton i sposób bycia były ekscentryczne i nieprzystające do konwencji wychodźstwa polskiego.
Gombrowicz należał do ludzi zupełnie niezdolnych do podjęcia pracy fizycznej. Potrafił jedynie szukać pomocy u sponsorów, dawców zapomóg czy stypendiów (osób, instytucji, fundacji). Prośbami o interwencje w tej sprawie i narzekaniami na niepowodzenia wypełnione są jego listy w latach wojennych do Józefa Wittlina w USA, czy Jerzego Giedroycia. Nie potrafiąc samodzielnie się utrzymać, znalazł się w fatalnej sytuacji materialnej – właściwie żył jak kloszard. Mieszkał w małych hotelikach, lichych pensjonacikach, podłej noclegowni conventillo El Palomar, często nie płacąc rachunków. Głównie w centrum miasta, w okolicach ruchliwej ulicy Corrientes, krzyżującej się z ulicą-deptakiem Florida. Przez pierwsze 8 lat nic nie pisał.
Argentyńczycy pozwalali mu czasami zarobić artykułami w prasie. Najpoważniejszy tekst Gombrowicza – Sztuka i nuda („El arte y aburrimiento”) – ukazał się w kwietniu 1944 r. w poważnym dzienniku „La Nacion”. Ubogi emigrant próbował też wydawać prowokacyjne pismo-pamflet „Aurora”, gdzie atakował nawet Borgesa (bo „jałowy, nudny i… nazbyt Borgesowski”). Wszystko to nie pokrywało jednak nawet niewygórowanych potrzeb bytowych. Niekiedy w pierwszych latach w Buenos Aires Gombrowicz wygłaszał prelekcje, jak na przykład w Teatro del Pueblo, gdzie 28 sierpnia 1940 r. miał pierwszy odczyt. Zakończył się on jednak skandalem, a Gombrowicz pozostał wśród Polonii na zawsze jako antypolski i nieczytany. Aż do publikacji w „Kulturze” – pomógł znowu Giedroyć. Ale Witoldo de Gombrowicz wyzwalał się już wtedy z polskości i wyprowadzał „Polaków z niewoli kształtu polskiego ducha”, wykutego przez wieki…
Teatr Gran Rex przy ul. Corrientes, gdzie w teatralnej kawiarni Gombrowicz grywał namiętnie w szachy (na pieniądze). Przy kawiarnianych stoikach Rexa, kilkunastu młodych południowych Amerykanów przełożyło na j. hiszpański Ferdydurke (Fot. Teresa Kaczorowska).
Jedyne pieniądze, jakie Gombrowicz umiał zarobić w Buenos Aires, to wygrywać w szachy. Grał na pieniądze z bywalcami Cafe Rex. Kawiarnia z salą szachową mieściła się na górze Teatru Gran Rex przy ulicy Corrientes, a prowadził ją polski mistrz szachów Paulino Frydman. Frydman miał szlachetne serce. Opiekował się Gombrowiczem, podkarmiał go, doskonalił w grze w szachy, wysłał dla zdrowia w kordobańskie góry, pomagał mu zmniejszyć chroniczne suchoty sakiewki. Teatr Gran Rex był przez 19 lat drugim domem pisarza znad Wisły. Pomiędzy namiętnymi partiami szachów, pijał kawę (mnóstwo), prowadził z młodymi literatami platońskie dyskusje – nigdy nudne, nigdy pospolite, nigdy zwykłe, „z całą żarliwością duszy” – bezlitośnie zdzierając maski ludzkie. Siadywał zwykle przy tym samym stoliku, pod wielkimi oknami, z niezapomnianym widokiem na Avenidę de Corrientes i Obelisk biały.
Teatr Gran Rex był szczęśliwy też i dla Ferdydurke. Przy kawiarnianych stoikach Rexa, kilkunastu młodych południowych Amerykanów dokonało niezwykłej, wspólnej pracy przekładu dzieła Gombrowicza na język hiszpański (pod okiem „sądu ostatecznego” w osobie oddanego Pinery – „Szefa Południowo-Amerykańskiego Ferdydurkizmu”). W atmosferze absurdu, w hałasie, ssąc łapczywie dym nikotyny, przy bilardzie i szachach, ogarnięci trwałym duchem ferdydurkizmu, dniami i nocami, przyjaciele Gombrowicza poszukiwali dla słowa polskiego latynoskich odcieni najwłaściwszych. Nie omijając gombrowiczowskiej groteski, ironii, podtekstów; eufonii, kadencji, rytmu… Hrabia – autor wspomagał ich błyskotliwie, ale pseudohiszpańskim, gdyż nie znał jeszcze dobrze języka.
Hiszpańskojęzyczna pochwalna pieśń młodości – Ferdydurke – ukazała się 26 kwietnia 1947 r., dzięki fundatorce hrabinie Cecilii Benedit de Debenedetti, która jako jedna z niewielu, uwierzyła w geniusz ubogiego emigranta. Ale argentyński establishment zlekceważył „Pana Gombrowicza” – przekonanego o epokowym znaczeniu książki swojej. Zignorowali go i czytelnicy. Dziwaczny, nieznany, nowatorski pisarz z krańców starej Europy nie wdarł się za swego życia w serca i umysły Argentyńczyków (ani polskiej emigracji w Buenos Aires). Został „mętnym anarchistą z drugiej ręki…”. (W. Gombrowicz, Dziennik 1953-1956, s. 214). Naprawił to czas. Dziś legenda Rexa trwa, mimo iż Cafe jest zamknięta, ale Teatro Gran Rex lśni nadal przy Corrientes swoim blaskiem.
***
Drugim ulubionym miejscem spotkań Gombrowicza w Buenos Aires z młodymi literatami była kawiarnia La Fragata, też przy Corrientes. I tutaj Gombro brylował wśród utalentowanych argentyńskich chłopców. Miażdżył wielu w dyskusjach i „sprowadzał do osoby”. I w tej kawiarni panowała niezobowiązująca aura wielkiej zgrywy, absurdalny humor, blaga, młodość umysłu i ducha. I rozmowy przy artystycznym stole – długie, fascynujące o tym co w literaturze, co w filozofii… Otwarte na żart, prowokację, nagły skok myśli. Zabawy niezgorsze, zbijające z pantałyku, wytrącające, „ni z pierza, ni z mięsa”, niewydarzone… Oficjalna literacka Argentyna słyszeć o „Gombro” nie chciała, więc zapłodnił młodych jej synów – wchodzących na scenę artystów (nie tylko z Buenos, ale z Tandilu, Santiago, etc.), bo młodość winna być przeniknięta starszością…. Jego akolici są do dziś naznaczeni czarem Gombrowicza – na poły erotycznym, na poły intelektualnym. Pierwszym uczniem zazdrosny o to miano Gomez („wierna Goma”), platonicznie w Gombrowiczu zakochany. A najwięcej portretów Mistrza wykonał jego drogi Betelu.
Dawna La Fragata to dziś restauracja Petalo (Płatek), przy Corrientes 499. W Petalo podają doskonałą pizzę z cebulą, argentyńskim serem i ziołami, zimne białe wino „Lopez” i wodę „Villavicencio”. Upał i gwar są jak za Gombrowicza…
***
Jednymi z nielicznych przyjaciół Gombrowicz w Buenos Aires byli Maria i Karol Świeczewscy. Pisarz bywał na ich domu na legendarnych niedzielnych obiadach, uczestniczył w dyskusjach, wyjeżdżał też z gospodarzami kilka razy na wakacje, m.in. do Miramar, Cordoby, Mar del Platy. Świeczewscy zwykle wynajmowali dom, a on miał pokój na górze. Miałam jeszcze okazję poznać Marię Świeczewską wędrując śladami Gombrowicza w Buenos Aires. Była miłośniczką przyrody i kultury południowoamerykańskiej, podróżniczką i kolekcjonerką. Wyszła za mąż po raz drugi, za Leonarda Wanke, lekarza rodem ze Lwowa (98 lat), ale nadal podejmowała gości obiadami (w tym mnie). W domu Świeczewskich Gombrowicz prowadził wykłady z filozofii dla pań („oświecał tępe głowy”…). Jak opowiadała Maria Świeczewska, otaczały go zawsze półkolem, przynosiły ciasteczka, płacąc wykładowcy za wykład do „czapki”.
Gombrowicz prowadził też ze Świeczewskimi interesy. Wytwarzali wspólnie popularne plastykowe figurki, m.in. narodowej Madonny Argentyny – Matki Boskiej z Luhano. Świeczewscy wykonywali je na zakupionej przez Gombrowicza automatycznej wtryskiwarce plastiku, zaś dochody z tej produkcji odbierał fundator wtryskiwarki. Maria Świeczewska przyznała, że pieniądze przekazywała Gombrowiczowi jeszcze długo po zaprzestaniu tej produkcji, aby pomóc pisarzowi w utrzymaniu się (mój wywiad z Marią Świeczewską ukazał się w „Rzeczpospolitej” 25 lipca 2009)
Maria Świeczewska, jak inni nieliczni znajomi i goście pisarza (m.in. Jarosław Iwaszkiewicz), bywała u Gombrowicza w Banco Polaco (filia PKO), przy calle Tucuman 462 (w bankowej dzielnicy Buenos Aires, niedaleko narożnika Floridy, gdzie przy pomocy przyjaciół został tam zatrudniony przez osiem lat (1947-1955). Dzięki tej pracy warunki bytowe Gombrowicza ustabilizowały się. Ale jako bankowiec był nieszczęśliwy i mało przydatny. Nigdy nie przeniknął tajników cyfr. Izolował się od bankowej tłuszczy, mimo iż patrzyli na niego przez palce, jak na rozpieszczonego chłopczyka. Nieustannie przypominał, że się marnuje i męczy. Że cierpi, że ma na karku literaturę, najbardziej mu ważką… Nikt jednak w Banco Polaco utworów Gombrowicza nie czytał, ani mu wierzył. Bo wywyższał się, wychwalał, warcholił, palił za dużo, stroił w lustrze miny i grymasy. Zawsze w masce, zawsze z drwiną.
Gombrowicz dbał, aby nie zostać „Urzędniczkiem zarżniętym siedmioma godzinami urzędolenia”. Jak wyznał, parał się w Banco Polaco „prawie wyłącznie literaturą”. Redagował bankowy biuletyn – a w nim rozważania o duszy argentyńskiej i słowiańskiej oraz tezy co to „przepaścistość słowiańsko-polska”. Napisał Ślub, sarmacko-argentyński Trans-Atlantyk (bez sukcesu w Argentynie, choć na hiszpański przełożone) i rozpoczął w 1953 r. pisany aż do śmierci Dziennik (rosół na smaku rzeczywistości).
W Banco Polaco Gombrowicz odczuł ostracyzm argentyńskich rodaków. Został „reżimowcem” (Banco Polaco było agendą władzy w PRL). Ale jednak Gombrowicz nie zaprzedał duszy nowej politycznej wierze. Mimo podziwu dla Sartre’a (choć „wolał nie być do nikogo podobny”), mimo obiecywanych od Iwaszkiewicza awansów, mimo wydawania w tym czasie nad Wisłą swoich książek.
W Banco Polaco, po braku sukcesów literackich w Argentynie, Gombrowicz zmienił kierunek samotnego dryfowania – postawił na współpracę z Giedroyciem i „Kulturą”, na literaturę emigracji. Trans-Atlantyk – według niego „utwór najbardziej patriotyczny i najodważniejszy”, ale też: „Cudactwo i dziwactwo wyssane z palca” – razem ze Ślubem zostały wydane jako pierwszy tom słynnej „Biblioteki Kultury”, przez Instytut Literacki (Paryż 1953). Ten pierwszy tom słynnej „Biblioteki Kultury”, a także pozostałe wszystkie pisma „Jaśnie panicza”, znalazłam pod Buenos Aires, w domu oo. Bernardynów w Martin Coronado, siedzibie Polskiej Misji Katolickiej.
Dziś w kamienicy przy calle Tucuman 462 (w bankowej dzielnicy Buenos Aires, niedaleko narożnika Floridy), zamiast Banco Polaco funkcjonuje inna instytucja.
***
Gombrowicz lubił nie tylko bywać w kawiarniach, ale także dużo chodzić (szczególnie nocą) oraz pływać tramwajem wodnym (lancas collectiva) po Tigre – rozlanych wodach Parany (zanim złączy się z wodami Urugwaju w potężną Rio de la Plata). Pisał, że pruł nie raz „wody kanału, szerokiego jak Aleje Ujazdowskie, cichego, jak Łazienki, ciszą drzew zielonych, wielkich, splątanych u góry tak gęsto iż prawie tworzą szpaler” (W. Gombrowicz, Wędrówki po Argentynie, s. 207). Podziwiał erupcję tropikalnej zieleni i kolory – bardziej czyste i szlachetne jak na starym kontynencie. Wyprawiał się na Tigre z przyjaciółmi i niejednokrotnie na lancas collectiva. I było mu tutaj niebiesko, przyjemnie i zabawnie.
Wraz ze stabilizacją zawodową i zatrudnieniem w Banco Polaco, Gombrowicz znalazł w 1945 r. stałe mieszkanie. Było to jeden, ale obszerny pokój, pełen książek i płyt, w czystym i niedrogim domu Frau Schultze, przy calle Venezuela 615, nieopodal ulubionych ulic Corrientes i Floridy. Kiedy w 1955 r. zwolnił się z Banco Polaco, wiódł tu aż do wyjazdu na stary kontynent prawdziwy żywot literata. Pierwszym owocem wolności była Pornografia. Zaraz potem niedokończona Historia, Wędrówki po Argentynie, potem Operetka, większość Dziennika, gdzie pragnął bronić swojej osoby i „wyrobić jej miejsce wśród ludzi”. I początek Kosmosu, głośnego już we Francji. Bywali tutaj Świeczewscy, Grodziccy, Grocholscy, Lubomirscy… Nawet hrabina Cecylia Benedit de Debenedetti, Nowińscy, mistrz Frydman, młode bractwo jego, Kubańczycy i perła, kamień drogi – Zosia… I goście z Warszawy, Wisłocki, czy Wajda. Przez lat siedem miał ukochanego sąsiada „Russo” – młodego filozofa Alejandra Russovicha, jak on niepowtarzalnego partnera dysput, lektur i spotkań, nie tylko intelektualnych, dziś profesora („wcielenie argentyńskiej genialnej antygenialności”).
Po drodze do Banco Polaco, dwieście metrów dalej, lubił Witoldo wstępować na poranną kawę, rogaliki i na lekturę „La Razon” do Café El Querandi na rogu ulic Peru i Moreno. Dużo palił, szczególnie tabakę z fajki Dunhill. Rozsławił Café El Querandi za sprawą „ręki kelnera”, która stała się centrum kosmosu, siedliskiem ad hoc utworzonego sacrum, ucieczką przed diabelstwem świata. Dziś w kawiarni Café El Querandi jest elegancko i drogo. Tańczy się, podziwia słynne argentyńskie tanga. Ale wciąż brzmi tu słynna jego fraza:
„Gdy kelner podszedł by pytać, czego sobie życzę, ręka mu zwisała, cicha, skulona, sekretna – i niezatrudniona – aż nie wiedząc o czym myśleć pomyślałem o jakimś krzaku, któremu kiedyś przypatrywałem się na jakiejś stacji, z okna pociągu. Ta ręka napadła mnie w ciszy, jaka między nami się wytworzyła… Kropka. Koniec.”
Stosunki Gombrowicza z Polonią były bardzo skomplikowane. Pisarz przyznał, że „…ani przez moment Polski nie kochałem”…(W. Gombrowicz, Dziennik 1961-1966, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 101). Uważał, że rodaków trzeba oduczyć patosu, banału, fałszu. I Polacy odpłacali mu się tym samym… Ale niektórzy pomagali.
***
Witold Gombrowicz pokochał Argentynę, choć 24 lata (1939-1963), jakie spędził w tym kraju nie były dla niego łatwe. Najpierw stoczył się na samo dno egzystencji i doznał skrajnej nędzy (pierwsze osiem lat). Potem zyskał pewną stabilizację finansową – dzięki pracy w Banco Polaco (1947-55) oraz literacką (przez osiem ostatnich lat 1955-63 funkcjonował już jako wolny literat). Nigdy jednak nie wyzbył się poczucia tymczasowości i życia „pomiędzy”. Za to w Argentynie czuł się wyzwolony – z konwenansów, obowiązków narodowych, polskości, podwójnej wstydliwej seksualności – co na pewno pomogło mu w kreatorskiej potencji twórczej, dzięki czemu powstały jego najcenniejsze utwory.
Sam pisarz swoje argentyńskie życie na przestrzeni 24 lat oceniał, że
„( …) były to trzy okresy, po osiem lat każdy, pierwszy okres – nędza, bohema, beztroska, próżniactwo,, drugi okres – siedem i pół lat w banku, życie urzędnicze, trzeci okres – egzystencja skromna, ale niezależna, wzrastający prestiż literacki”.
Mówił też o głównych wątkach swojego pobytu: zdrowie, finanse, literatura (W. Gombrowicz, Dziennik 1961-1966, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988, s. 95).
Istnieje bardzo wysokie prawdopodobieństwo, że szczątki pana sierżanta Mieczysława Dziemieszkiewicza ps. Rój, zostały przez nas odnalezione na „Łączce” — poinformował prof. Krzysztof Szwagrzyk, zastępca prezesa IPN.
13 kwietnia 1951 r., zginął w walce otoczony w gospodarstwie Burkackich we wsi Szyszki zaledwie 26-letni sierżant Mieczysław Dziemieszkiewicz, ps. „Rój”. Wraz z podwładnym Bronisławem Gniazdowskim, ps. „Mazur” próbował przedrzeć się przez obławę złożoną z ok. 270-osobowej grupy operacyjnej Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, wspieranych przez funkcjonariuszy UB, MO i samolot. Ciała zamordowanych komuniści wystawili na widok publiczny, a zwłoki „Roja” pociągnęli za swoim samochodem.
Dlaczego „Łączka”?
Zwłoki „Roja” ubeccy oprawcy prawdopodobnie zabrali do Pułtuska, a następnie do Warszawy. Czemu tam? W więzieniu przy ul. Rakowieckiej identyfikowała je matka. „To nie jest mój syn. Nigdy go nie znajdziecie” – miała powiedzieć czerwonym katom. Stefania Dziemieszkiewicz rozpoznała sprofanowane zwłoki syna, ale nie chciała dać satysfakcji komunistom. Oprawcy zrzucili go do bezimiennego dołu na warszawskiej „Łączce”, nieopodal szczątków zamordowanego kilka miesięcy wcześniej mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”.
Zemsta na komunistach
Mieczysław Dziemieszkiewicz urodził się 25 stycznia 1925 r. w Zagrobach, w patriotycznej rodzinie, jako syn Adama i Stefanii ze Świerczewskich. W materiałach UB o ojcu czytamy, że „walczył w szeregach białogwardzistów przeciwko Armii Czerwonej”. W 1939 r. Mieczysław ukończył szkołę powszechną w Różanie.
Podczas niemieckiej okupacji uczestniczył w kursach tajnego nauczania w Makowie Mazowieckim, pracował również w niemieckim przedsiębiorstwie przewozowym. Był za młody, aby walczyć, ale w ramach Narodowych Sił Zbrojnych przewoził materiały konspiracyjne, które przekazywał mu starszy brat, porucznik Roman Dziemieszkiewicz, „Adam”, „Pogoda”, komendant Powiatu Narodowych Sił Zbrojnych Ciechanów.
Wiosną 1945 r. Mieczysław został wcielony do tzw. ludowego Wojska Polskiego, z przydziałem do 1. zapasowego pułku piechoty w Warszawie. Z tej podporządkowanej komunistom armii zdezerterował na wiadomość o śmierci starszego brata – „Pogodę” Sowieci zamordowali w listopadzie 1945 r. „Rój” pozostawał pod wielkim wpływem brata. Teraz poprzysiągł sobie krwawą zemstę na komunistach.
Średnia wieku 26 lat
Mieczysław Dziemieszkiewicz zbiegł na teren powiatu ciechanowskiego. Wkrótce został żołnierzem Narodowych Sił Zbrojnych/Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, wstępując do oddziału ppor. Mariana Kraśniewskiego „Burzy” działającego w ramach XVI Okręgu NZW (Północne Mazowsze). Wtedy przybrał pseudonim „Rój”. Już jako 20-latek, decyzją dowódcy NSZ został odznaczony Krzyżem Walecznych. To jeden z dowodów jego bohaterstwa graniczącego z brawurą.
„Rój” pełnił początkowo funkcję łącznika między Komendą Okręgu a Komendą Powiatu. Od 1946 r. był dowódcą oddziału Pogotowia Akcji Specjalnej NZW na terenie powiatu ciechanowskiego. Dziemieszkiewicz stworzył go na polecenie swojego przełożonego – dowódcy kompanii Mariana Koźniewskiego „Waltera”, w odpowiedzi na dokonywanie przez bezpiekę masowych aresztowań w Ciechanowie i okolicy. Gdy inni byli zmuszani do rozwiązywania oddziałów zbrojnych i zaprzestania walki, on rozwijał działalność konspiracyjną i bojową. Jego oddział, liczący przeciętnie 15-20 żołnierzy, działał zazwyczaj podzielony na trzy samodzielne patrole partyzanckie „Pilota”, „Tygrysa” i „Kaźmierczuka”. Średnia wieku wynosiła 26 lat.
Jaroszewicz wyjechał wcześniej
20 maja 1947 r. „Rój” objął funkcję komendanta Powiatu „Ciężki”-„Wisła” (pow. Ciechanów, część pow. Płońsk i Mława). W 1948 r., w uznaniu wybitnych zdolności dowódczych, awansowany do stopnia starszego sierżanta. Dowodził kilkudziesięcioma akcjami przeciw przedstawicielom „ludowej” władzy, przede wszystkim funkcjonariuszom komunistycznej partii, aparatu terroru, agenturze. Brał także udział w rozbiciu ubeckiego więzienia w Pułtusku (25/26 listopada 1946 r.) i uwolnieniu 65 przetrzymywanych tam kolegów. Kolejną akcją miało być wzięcie do niewoli gen. Piotra Jaroszewicza (politruka LWP, późniejszego premiera PRL), za którego chciał zażądać zwolnienia więźniów politycznych z powiatu ciechanowskiego. Przebywający u krewnych w powiecie garwolińskim Jaroszewicz wyjechał jednak wcześniej do Warszawy i zasadzka zakończyła się niepowodzeniem.
Nierówny bój
W czasie walki stoczonej 25 czerwca 1948 r. pod miejscowością Kadzidło Komenda Okręgu Północne Mazowsze NZW została rozbita. Dziemieszkiewicz podjął się zadania odbudowy struktur podporządkowując sobie kilka patroli Pogotowia Akcji Specjalnej, liczących w sumie ok. 30-40 żołnierzy. Ostatecznie, w lipcu 1948 r., powołał samodzielną Komendę Powiatową NZW Kryptonim „Wisła” i został jej komendantem.
Powołał również sekcje: Propagandy i Informacji, Uzbrojenia, Wywiadu i Kontrwywiadu, Sanitarną. Do legendy przeszedł bój jednego z takich patroli PAS, pod dowództwem Edwarda Dobrzyńskiego pseudonim „Orzyc”, kiedy 2 marca 1949 r. pod Gostkowem 8 żołnierzy NZW przez kilka godzin walczyło z grupą operacyjną KBW, liczącą… 984 żołnierzy. Walczyli do końca – 7 zginęło (4 spłonęło żywcem), 1 ciężko ranny został wzięty do niewoli.
„Słowo Boże wśród pogan”
Ale domeną Mieczysława Dziemieszkiewicza nie była tylko zbrojna walka partyzancka. Znaczną część jego działalności pochłaniała akcja propagandowa. I tak 6 listopada 1949 r. w miejscowości Gołotczyzna nieopodal Ciechanowa „Rój” zatrzymał pociąg osobowy, jego żołnierze rozdali antykomunistyczne ulotki, a sam dowódca wygłosił do pasażerów antysowieckie przemówienie. Następnie dokonano egzekucji na jadących pociągiem stalinowskich funkcjonariuszach. Akcja była bezpośrednio związana z równą, 32. rocznicą rewolucji październikowej. Podobnie było 28 sierpnia 1950 r. w Pomiechówku niedaleko Warszawy. Oddział „Roja” zatrzymał pociąg, w walce zginęło 4 funkcjonariuszy MO i Straży Ochrony Kolei, a Dziemieszkiewicz zwołał antykomunistyczny wiec. Ponownie wygłosił patriotyczne przemówienie dla miejscowej ludności. Takich akcji było znacznie więcej.
„Rój” podtrzymywał też wśród swoich żołnierzy wysokie morale. W jednym z zachowanych wystąpień, 28 maja 1950 r., zwracał się do swoich podwładnych: „Koledzy, nie zrażajmy się tym, że giną co dnia najlepsi synowie Ojczyzny. Nic to. Giną za wiarę i Polskę, a z krwi ich wyrośnie Wielka Chrześcijańska Polska tylko dla prawdziwych Polaków.” Dalej podkreślał: „Koledzy, każdy z Was musi być dobrym żołnierzem, dowódcą i kolegą, bo gdy przyjdzie chwila, że zginie Wasz dowódca, nie hamujcie pracy, a szerzcie Narodową Organizację jako Apostołowie, głosząc słowo Boże wśród pogan”.
Za wybitne zasługi
Żołnierze szanowali swojego dowódcę. Podziwiano jego odwagę, ale też głęboką religijność (każdy dzień zaczynał od wydania rozkazu o modlitwie; partyzanci oprócz naszywek „Śmierć wrogom Ojczyzny” nosili ryngrafy z Matką Bożą, zwalczali też ludzi odpowiedzialnych za walkę z Kościołem).
Promieniował ideowością, patriotyzmem, wiernością zasadom, które streszczają się w słynnej polskiej triadzie: Bóg, Honor, Ojczyzna. Cechy te okazały się szczególnie istotne, aby utrzymać wiarę w sens walki w momencie, kiedy jasne się stało, że III wojna światowa nie wybuchnie, a partyzantom przyjdzie zapewne oddać ich młode życie. Ale jedyną alternatywą były dla nich tortury i niechybna śmierć w ubeckiej katowni.
Oczywiście komunistyczna propaganda robiła z niego bandytę, krwawego watażkę i pijaka, mordującego niewinnych ludzi, w rzeczywistości zdrajców. Przypisywano mu zbrodnie, których nigdy nie popełnił (jak np. zastrzelenie kilkuletniego dziecka). Tak jak Marian E. Kofman: „Nie drgnęła nawet ręka faszystom ‘Roja’ kiedy serią z automatu pozbawili życia 63-letniego uczciwego i spokojnego człowieka, zasłużonego wychowawcę i pedagoga”.
Patrole NZW podległe Dziemieszkiewiczowi walczyły do końca, przeprowadzając przede wszystkim akcje likwidacyjne. Do śmierci „Roja” przyczyniła się jego narzeczona Alina Burkacka. Bezpieka aresztowała rodziców dziewczyny i szantażem zmusiła ją do wydania żołnierza.
W nomen omen powodzi złych informacji wiele może nam umknąć. Zdążyliśmy się również przyzwyczaić do nowej hierarchii aktów prawnych w tym co nam zostało po Polsce, w ramach której najwyższe prawo stanowi wściekłość Donalda, nieco niżej stoją komunikaty Bodnara, paski TVN, a potem opinie „autorytetów prawnych” i na szarym końcu uchwały Sejmu. Furda tam konstytucja czy ustawy.
Ale pojawił się też zupełnie nowy element. Pojawił się tuż po orzeczeniu Izby Karnej Sądu Najwyższego, która orzekła, że Prokuratorem Krajowy jest nadal Dariusz Barski, a nie bodnarowiec Dariusz Korneluk. Tam się w ogóle pojawiło wiele ciekawych elementów, bo Izba Karna do chwili wydania tego wyroku była przez „administrację” Tuska uznawana, a jej orzeczenia honorowane. Ba, sam Dariusz Korneluk mówił w wywiadzie, że „Sprawa umocowania Prokuratura Krajowego zostanie definitywnie – jak sądzę – zakończona w Sądzie Najwyższym z końcem września”. Więcej, na rozprawie prokuratorzy Bodnara byli w przepisowych togach i zwracali się do sędziów Sądu Najwyższego per „Wysoki Sądzie”. A i tak, po wydaniu wyroku nie po myśli Bodnara i Tuska, sędziowie Sądu Najwyższego zostali „neosędziami” (chociaż mają za sobą po 20 – 30 lat orzekania), a ich wyrok stał się nie wartym honorowania.
Nowy element
Ale to wszystko już wiemy. Mam jednak wrażenie, że umyka nam zupełnie nowy element w narracji Koalicji 13 grudnia, a co za tym idzie w erzacu systemu prawnego, który nam funduje – Osobiście widziałem dekret, w którym premier powołał Dariusza Korneluka na wniosek prokuratora generalnego na jego pierwszego zastępcę, czyli prokuratora krajowego – mówił na briefingu prasowym „rozwiewając wątpliwości” neo-rzecznik neo-Prokuratury Krajowej Przemysław Nowak. Nie wierzyłem własnym uszom. Byli też tacy, którzy mnie przekonywali, że raczej się przejęzyczył, że to nie możliwe, ale nie, sam Korneluk w wywiadzie dla neo-TVP Info powtórzył – dysponuję dekretem Prezesa Rady Ministrów, który powierzył mi pełnienie obowiązków Prokuratora Krajowego w marcu bieżącego roku – no powierzył – ktoś powie – ale o co chodzi?
Otóż proszę Państwa w obowiązującym systemie prawnym w Polsce NIE ISTNIEJE POJĘCIE DEKRETU. Z małym wyjątkiem, rozporządzenia z mocą ustawy ma prawo wydawać Prezydent RP wyłącznie podczas obowiązywania stanu wojennego. I to tylko w przypadku jeśli nie może zebrać się Sejm. Oczywiście nie jestem prawnikiem, niech mnie ktoś poprawi, ale zapytałem profesora prawa Krystynę Pawłowicz. – Konstytucja RP z 1997 roku nie przewiduje możliwości wydawania aktów prawnych o nazwie „dekret” przez żaden organ – odpowiedziała.
Jak Bierut
Czy Państwo rozumieją powagę sytuacji? Dekretów nie ma w polskim prawie. Dekrety są narzędziem dyktatorów. W Polsce ostatnio dekrety wydawał bodaj Bierut. A najbliższe nam geograficznie państwo, w którym rządzi się przy pomocy dekretów to Rosja, w której dekretami posługuje się Władimir Putin. Kto dał Tuskowi prawo wydawania dekretów?
Być może mówiący o „metodzie putinowskiej” Jacek Żakowski miał o wiele więcej racji niż by sam sądził.
Kontynuując przeglądanie strony zgadzasz się na instalację plików cookies na swoim urządzeniu więcej
The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.