Zdj.: arch.

O piekle komunistycznej Polski pisze TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Rakowiecka – Polska Golgota

24 listopada 1904 r. w Warszawie przy ul. Rakowieckiej władze carskie uruchomiły więzienie karne. W latach 1939-1945 służyło Niemcom. Po II wojnie światowej stało się najcięższym więzieniem politycznym Polski tzw. ludowej, symbolem rządów komunistycznych lat 1945-1989, a także uzależnienia od Związku Sowieckiego. Szczególnie do 1956 r. ginęli tu żołnierze i działacze niepodległościowi. Ich ciała zrzucano następnie do dołów śmierci za murem Powązek Wojskowych.

Ci, którzy wolną Polskę umiłowali ponad wszystko, są dziś identyfikowani po wydobyciu z bezimiennych jam grobowych na „Łączce”. W więzieniu mokotowskim byłem kilkakrotnie (na początku lat 90. z Ojcem, który spędził tu kilka lat życia). Ale nie muszę wcale wchodzić do środka, spacerować po korytarzach słynnego X Pawilonu, którym rządziła bezpieka, „zwiedzać” cel, przechodzić ciemnym, podziemnym korytarzem, w którym polskim patriotom strzelał w tył głowy Piotr Śmietański, a potem Aleksander Drej, aby poczuć, jak straszne jest to miejsce. Może to dziedziczne? Może udziela mi się więzienna trauma Ojca, któremu „oficer” Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego powiedział podczas jednego ze „spotkań”: „My wiemy, że ty masz twardą d…, ale obok mamy kogoś, z kogo wszystko wybijemy”. W celi obok siedziała żona Ojca. Ubeckie „badania” spowodowały poronienie dziecka.

Rodzima Łubianka

Dzieje Rakowieckiej odzwierciedlały historię całego kraju: powolne pogrążanie się w systemie totalitarnym, okresy odwilży, buntu, aż po powiew wolności w 1989 r. W ciągu minionego półwiecza więzienie na Rakowieckiej – najdłuższej, jak mawiano, ulicy w Warszawie – było tym, czym X Pawilon Cytadeli w okresie zaborów, czy aleja Szucha w latach okupacji niemieckiej.
„Siedzieliśmy w warunkach na tyle luksusowych, działaliśmy przy otwartej kurtynie dzięki roli mediów, że nie można było nas wykończyć, tak jak wykończono pokolenie, które walczyło o niepodległość w latach 40., 50.”. Powiedział to Czesław Bielecki, opozycjonista, architekt, polityk w filmie „Rakowiecka” w reżyserii Jolanty Kessler, opowiadającym dzieje więzienia. Współtwórca filmu – Józef Szaniawski, który na wolność wyszedł wiosną 1990 r., jako ostatni więzień polityczny PRL, określił to ponure miejsce na warszawskim Mokotowie mianem polskiej Łubianki. Przez Rakowiecką przeszły dwa pokolenia Polaków. Kiedy na mocy amnestii w 1956 r. mury katowni opuszczali więźniowie Stalina i Bieruta, ich miejsce zajmowali nowi „wrogowie ludu”. Ci z roku 1968, 1970, 1976, 1981…

Ci, co przeżyli

Jest jeszcze film Marii Dłużewskiej „Ci, co przeżyli”. Dopowiedzmy: Ci, co przeżyli Rakowiecką. Przeżyli, bo byli silni, bo mieli szczęście, bo byli zwykłymi żołnierzami. Ich dowódców zamordowano. Wśród mordujących był Jerzy Kędziora, „oficer” śledczy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – antybohater filmu Dłużewskiej. Kiedyś chwalił się: „Ponieważ bicie kijem było niewygodne, wartownicy znaleźli kawałek kabla grubości wiecznego pióra, ogumionego, z cienkim drutem wewnątrz. Tą gumą posługiwało się kilku oficerów, a później każdy zaopatrzył się w kawałek kabla”. Jednak Kędziora musiał być jeszcze bardziej pomysłowy, skoro bardzo chwalił go szef wszystkich śledczych płk Józef Różański.
Po trwającym lata procesie został w końcu – prawomocnie (co jest ewenementem) – skazany. Mimo, że przedstawiał zaświadczenia lekarskie. Mimo, że twierdził, że jego przeszłość przedawniła się, tak jak Ireneusza Kościuka – milicjanta, któremu pewnego majowego dnia nie spodobał się student Grzegorz Przemyk. Karę odbywał na warszawskiej Białołęce, ale i tak został przedterminowo zwolniony. Żyje do dziś w Warszawie.

Śledczy w gablocie

Takich Kędziorów, sprawców bezprawia, żyje jeszcze trochę. I wymiar sprawiedliwości III RP ściga ich równie „skutecznie”. Tych chodzących z podniesionym czołem po kraju, jak i tych, którzy zawczasu czmychnęli za granicę. Trzy sprawy ekstradycyjne – prokurator Heleny Wolińskiej z Wielkiej Brytanii, naczelnika stalinowskich więzień Salomona Morela z Izraela i sędziego Stefana Michnika ze Szwecji, zakończyły się totalną klapą.
Pozostaje pamięć. Józef Szaniawski, gdy „mieszkał” jeszcze na Rakowieckiej, powiedział śledczemu: „Panie pułkowniku, tu będzie kiedyś muzeum, tak jak w X Pawilonie Cytadeli, a pan będzie stał wypchany w gablocie”. W tej komunistycznej mordowni powstaje dziś Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL.
Tadeusz Płużański

Kraj i stolica są jednak pod jednym niebem

Bardzo trudny temat podejmuje WALTER ALTERMANN: O nowych stolicach Polski

Nie ma oczywiście zorganizowanej odgórnie propagandy stołeczności Warszawy, ale powszechny w Polsce podziw dla bohaterskiego Powstania Warszawskiego, późniejsza duma z odbudowy miasta oraz codzienna dawka setek informacji – że to i to działo się w Warszawie – wszystko to powoduje, że Polakom wydaje się, że Warszawa będzie naszą stolicą na zawsze.

Część Polaków wie, że długo i chwalebnie naszą stolicą był Kraków – i to dłużej oraz w czasach potęgi Korony i Rzeczypospolitej Obojga narodów – ale większość nie dopuszcza możliwości, że Warszawa wcale nie musi być ostatnią stolicą państwa. Poniżej przedstawię argumenty za koniecznością zbudowania nowej stolicy naszego kraju.

Kilka słów oczywistych

Warszawa prawa miejskie otrzymała przed rokiem 1300. W 1526 została włączona do Korony Królestwa Polskiego. Do tegoż roku Warszawa, jak i całe Mazowsze, była osobnym, choć  podległym Koronie księstwem. W roku 1569 została ustanowiona miejscem obrad sejmów Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Po 1596 do Warszawy przeniesiono dwór królewski i urzędy centralne, a w 1611 w rozbudowanym Zamku Królewskim na stałe zamieszkał król Zygmunt III Waza.

Warszawa jest ważnym ośrodkiem naukowym, kulturalnym, politycznym oraz gospodarczym. Tutaj znajdują się siedziby min. Prezydenta RP, Sejmu i Senatu RP, Rady Ministrów oraz Narodowego Banku Polskiego. Stolica jest głównym miastem monocentrycznym aglomeracji warszawskiej. Warszawa jest również jedynym polskim miastem, którego ustrój jest określony odrębną ustawą.

Prawie co dziesiąty Polak mieszka w Warszawie

Warszawa jest naszą stolicą, jest też najludniejszym miastem kraju. Liczba jej mieszkańców, zależnie od sposobu zdefiniowania jej granic, wynosi od 2,6 do 3,5 mln. Jest to największe, po aglomeracji śląskiej, skupisko ludności w Polsce. Na obszarze aglomeracji warszawskiej znajduje się około 20 miast.

Dzisiaj prawie 10 procent Polaków mieszka w Warszawie, co może budzić podziw, ale też równy podziwowi niepokój. Przypomnijmy, że po wyzwoleniu Warszawy w roku 1945 miasto było zniszczone i właściwie niezamieszkałe – mówię o Warszawie lewobrzeżnej. Do roku 1970 – w stolicy nie można było ot tak sobie zamieszkać. Ci z warszawiaków, którzy powrócili do swego miasta, stanowili raptem 15 procent jego dawnych mieszkańców.

Nowi warszawiacy, żeby zamieszkać w stolicy, musieli mieć pozwolenie od władz. Oczywiście byli to inżynierowie, technicy, lekarze, naukowcy, nauczyciele i inni fachowcy niezbędni miastu. Ale przecież nie oni „czynili” większość mieszkańców. Skąd i jak zatem Warszawa z roku na rok notowała coraz więcej mieszkańców? Ano, stolicę zaludnili głównie mieszkańcy Mazowsza, i to z pobliskich wsi i miasteczek. Mechanizm był prosty – wystarczyło, że jednemu z nich udało się uzyskać pozwolenie na pracę w Warszawie, a niebawem sprowadzał żonę z dziećmi. A w ramach łączenia rodzin zjeżdżali też rodzice i rodzeństwo nowowarszawiaka. I tak to – przez pączkowanie niejako – Mazowsze podbiło stolicę. Dopiero za Gierka zniesiono wymów posiadania pozwolenia na zamieszkanie w Warszawie.

Dlaczego stolica ma siłę magnesu?

Dlaczego dzisiaj tylu młodych ludzi ciągnie do Warszawy? Ciągną jak muchy do miodu, do w stolicy znajdują pracę – i to bardziej atrakcyjną i o wiele lepiej płatną niż w reszcie miast Polski. Ale też inwestycje nowych technologii trafiają głównie do Warszawy i podwarszawskich okolic. I o dziwo historia zatacza koło – nowi warszawiacy jadą codziennie 20-40 kilometrów, do tych nowych miejsc atrakcyjnej pracy. I tym samym często pracują w miasteczkach, z których wyjechali do Warszawy ich dziadkowie.

Warszawa się sama napędza. Przy tej wielkości miasta nowe miejsca pracy powstają niejako automatycznie, same z siebie. I mechanizmu tego nie da się powstrzymać. Już teraz nasza stolica jest nie tylko centrum administracyjnym kraju, jest także nowym centrum technologii, przemysłu i kultury. Można by się cieszyć z takiego sukcesu stolicy, gdyby nie to, że poza Warszawą mieszka jednak 90 procent narodu.

Kolonializm warszawski

Sytuacja przypomina tę z jaką mamy do czynienia w bogatych państwach Zachodu. Ostatnio popisali się tak Niemcy, gdy jeszcze trzy lata temu zapraszali do siebie Ukraińców, ale jedynie wykształconych, z potrzebnymi Niemcom zawodami i znajomością języka niemieckiego. Tym samym mamy do czynienia z nową formą kolonializmu. Bogaci pozbawiając ubogie państwa Afryki, Azji i Ameryki Południowej, warstwy ludzi najlepiej wykształconych, skazując je na wieczny byt na peryferiach świata, na wieczną biedę i nędzę.

Tak jak Zachód ogałaca cały Trzeci Świat z wyższych, wykształconych warstw społeczeństw, tak Warszawa zasysa, jak wielki, bezwzględny odkurzacz ludzi najbardziej rzutkich, przedsiębiorczych, najlepiej wykształconych z całej Polski.

Skutkiem tego z dziesięciolecia na dziesięciolecie rośnie i będzie jeszcze szybciej rosła przepaść pomiędzy Warszawą a krajem, którego ona jest jednak stolicą. Będzie się pogłębiała przepaść pomiędzy Warszawą a Opocznem, Kluczborkiem czy Białą Podlaską. Nie mówię, że w wyżej wspomnianych małych miejscowościach, nie będzie bezwzględnego „przyrostu” cywilizacji, ale względne różnice poziomu życia będą coraz większe. Czyli powoli, ale systematycznie dążymy do odtworzenia międzywojennego podziału na Polskę A, B i C. Trochę głupio, ale do tego właśnie zmierzamy.

Jak wygląda Polska z punktu widzenia warszawiaka?

Trzeba bez ogródek stwierdzić, że mieszkańcy Warszawy są bardzo zarozumiali. I nie dostrzegają, że poza Warszawą są w Polsce jeszcze jakieś inne miasta i wsie, w których żyją i pracują ludzie nie mniej mądrzy i nie mniej utalentowani niż warszawiacy. To poczucie wyższości, naprawdę bezzasadnej, jest irytujące a dla ludzi z Polski deprymujące.

Nawet warszawskiemu cieciowi wydaje się, że jest o wiele lepszym cieciem niż kolega po fachu z Gdańska. A już warszawscy dziennikarze, warszawscy krytycy filmowi z założenia – zanim cokolwiek pierwszego w życiu napiszą – są o wiele lepsi niż koledzy po piórze i klawiaturze z Wrocławia.

Opowiadał mi pewien reżyser teatralny z prowincji, który jako debiutant zrobił przedstawienie, będące wtedy krajowym wydarzeniem. Z tym spektaklem trafił na gościnne występy do Warszawy. I wtedy zaproszony został do Polskiego Radia na wywiad. Rozmowa była banalna, a prowadząca nieznośnie ogólnie kulturalna, Ciekawie zaczęło się dopiero po wywiadzie, na korytarzu w gmachu przy Myśliwieckiej, bo Pani Redaktor zapytała go wprost:

– Ale jak to jest? Sam pan wpadł na pomysł adaptacji takiego tekstu i zrobienia takiego przedstawienia? Ja dotychczas o panu w ogóle nie słyszałam…

– Bo ja jeszcze jestem studentem szkoły teatralnej… – odpowiedział reżyser.

– Ale że to tak samemu i jeszcze z Olsztyna? – powiedziała, nie kryjąc zdziwienia, Pani Redaktor.

Niestety „warszawskość” niesłusznie nobilituje wszystkich mieszkańców stolicy. Od cieci począwszy a na pracownikach Ministerstw Wszelakich i Rożnych kończąc. I naprawdę bez  potrzeby, bo zaiste istnieje jeszcze życie rozumowe poza Warszawą.

Warszawskie media

Szczególnie dotkliwą sprawą dla całego kraju, była realna likwidacja – nazywana jak to u nas, reformą – regionalnych ośrodków TVP. Formalnie i praktycznie te terenowe ośrodki istnieją i działają, ale pozbawione są minimum niezależności. Od lat nie podejmują już własnej twórczości artystycznej, nie tworzą w dostatecznym stopniu niczego, nawet dobrych reportaży. Choć w ustawie   z dnia 29 grudnia 1992 r. o radiofonii i telewizji, jest jak był zapisana zapisana kulturotwórcza rola tych mediów.

To ograniczenie roli kulturotwórczej ośrodków terenowych TVP odbyło się etapami, i było to dzieło wszystkich partii, które sprawowały władzę po roku 1995. Można powiedzieć, że tylko w tym dziele zniszczenia istniała ponadpartyjna zgoda.

Poza tym, sprawa nie dotyczy tylko TVP, bo wszystkie pozostałe stacje telewizyjne również działają w Warszawie i nadają z Warszawy. I głównie mówią o Warszawie. Wyjątkiem jest telewizja TRWAM – stacja religijna.

Te warszawskie media tworzą atmosferę „warszawocentryczną”. Czego skutkiem jest niedostrzeganie życia intelektualnego i artystycznego w reszcie Polski, co moim zdaniem wpływa hamująco na rozwój intelektualny i duchowy Polski.

Tu muszę przytoczyć opowieść mego przyjaciela satyryka, bo ta anegdotka oddaje najlepiej stosunek warszawskich Redaktorów i Redaktorek do tak zwanego terenu.

Przyjaciel mój w jednym z Regionalnych Ośrodków Polskiego Radia stworzył bardzo oryginalny, odcinkowy program satyryczny. Później jego rodzima rozgłośnia sprzedawała ten program do większości podobnych jej regionalnych stacji. W końcu mój przyjaciel zadzwonił do „Radia Dla Ciebie”, warszawskiego odpowiednika Radia Kraków, czy Radia Poznań. Porozmawiał z miłymi paniami, potem wysłał im próbki audycji, a w końcu panie oddzwoniły mówiąc:

– Oczywiście kupujemy, kupujemy, a uśmiałyśmy się… i wie pan, aż dziwne, że taka dobra audycja powstała poza Warszawą.

Cały naród utrzymuje swoja stolicę

Przechodząc do sprawy głównej przypomnę, że odbudowa Warszawy odbywała się na koszt całej Polski. Zadaniu nadano znaczenia ogólnopolskiego, co zresztą zrozumiałe. Odbudowa Warszawy  przebiegała pod hasłem „Cały Naród Buduje Swoją Stolicę”. Poza funduszami rządowymi, również władze innych miast przekazywały hojne datki na ten program. Mało tego, wprowadzono stałe, dobrowolne składki od wszystkich mieszkańców kraju. Te składki były potrącane w wysokości 0,3 procenta przy wypłatach pensji. I jak to za komuny nie były one dobrowolne, były po prostu wymuszane, czyli były przymusowe.

Nawet dzieci w szkołach podstawowych miały książeczki Społecznego Funduszu Odbudowy Stolicy (SFOS), do których wklejaliśmy znaczki, wartości – chyba – złotówki. Nie wypominam, ale to nie warszawiacy odbudowali swoje miasto, ale cały kraj je odbudował.

I stało się tak, że nie tylko cały kraj odbudował swoją stolicę, ale cały naród nadal ją utrzymuje. Bo nie byłaby tak bogata, nie miałaby metra, nie stać by ją było na nowe trasy tramwajowe, kolejowe, nowoczesne muzea i wiele innych działań, gdyby nie to, że jest naszą stolicą, że dzięki nam, prowincjuszom w Warszawie mieszczą się wszystkie urzędy centralne, banki i najlepsze uczelnie. Bez rządowych pieniędzy – czyli także pochodzących z naszego prowincjonalnego budżetu – Warszawy nie byłoby stać na takie cuda, o których nawet najstarsi poznaniacy nie słyszeli.

„Cały Naród Utrzymuje Swoją Stolicę” – to jest prawdziwe hasło na obecne czasy. A tymczasem prezydent Trzaskowski twierdzi, że pieniądze, które płaci warszawski magistrat na wyrównanie dysproporcji między regionami Polski, to okradanie stolicy. Łaskawco – chciałoby się powiedzieć – Warszawa bez reszty kraju byłaby na powrót miastem bez znaczenia. No, ale „warszawskość”, to nadęcie i zadęcie jest potworne. Już przed wojną na takie merytoryczne wygibasy warszawskich władz i warszawskich elit mówiono: „Warszawska hucpa”.

Nowa stolica

Może teraz, gdy Warszawa jest już wystarczająco, a nawet przesadnie rozbudowana pora przenieść stolicę w inne miejsce? To się na świecie już zdarzało. Sądzę, że już więcej inwestycji Warszawa nie zniesie. Warszawa jest już tak wielkim Baalem, że niebawem pojawią się problemy z przejedzeniem.

Dlatego postuluję budowę nowej stolicy, w innym miejscu niż Mazowsze. Budowa nowej stolicy pozwoliłaby Warszawie stać się sprawnym, dobrze funkcjonującym miastem bez „moralnego” nadzoru rządów. Gospodarczo w niczym by to Warszawie nie zaszkodziło a nawet uwolniona od centralnych obowiązków mogłaby się lepiej rozwijać. Są przecież państwa, w których stolica nie jest największym miastem w kraju, że wspomnę jedynie USA i Kanadę.

Zyski z budowy nowej stolicy wymienię w punktach:

  1. Nowa stolica, w nowym miejscu przyciągnęłaby w ten wybrany region nowe inwestycje, uaktywniłaby nowe siły drzemiące w Polsce prowincjonalnej.
  2. Nowa stolica zdjęłaby z Warszawy odium miasta państwowego, co warszawiakom pozwoliłoby mniej zajmować się polityką a bardziej pracą,
  3. Do nowego stołecznego miejsca nie zdołaliby się przenieść wszyscy obecni rządowi i około rządowi urzędnicy, co pomogłoby usprawnić administrację rządową i państwową. Bo w obecnym stanie rzeczy urzędników „przyrządowych” przybywa w postępie geometrycznym. I w większości zajmują się oni samymi sobą.

Moi kandydaci na nową stołeczność

Najpierw należałoby wyłonić kilka kandydatur. Przy czym Kraków i Łódź nie powinny być brane pod uwagę.

Kandydatury na nie:

Kraków – to miasto cudowne, a powrót stolicy do Krakowa z całą pewnością zniszczyłby moralny i emocjonalny klimat tego miasta. Urodzeni Krakusi chodzą wolno, elegancko i spokojnie. I gdyby teraz dosiedlić im zabieganych, spoconych urzędników z rządu, Sejmu i Senatu? Gdyby pojawiły się też dzikie hordy dziennikarzy? Zniszczyliby wszystko, cały klimat Krakowa szlag by trafił.

Łódź – leży za blisko Warszawy, co groziłoby tym, że przy kolejach dużych prędkości, które niebawem powstaną, większość urzędników nadal mieszkałaby w Warszawie. Jeżeli chodzi o Łódź, to wystarczyłoby jej zagwarantowanie inwestycji przemysłowych, bo od 1989 roku miasto to nie doczekało się żadnych.

Typy na tak:

Wrocław, Poznań, Gdańsk – to między tymi miastami powinien nastąpić wybór. Z tej trójki głosowałbym na Poznań. Ale nowa stolica powinna powstać w bezpiecznej odległości od Poznania, czyli w okolicach Wrześni, bo to raptem 47 kilometrów, ale jednak jakaś odległość jest.

Należałoby równocześnie podjąć decyzję, że nowa stolica będzie nią nie dłużej niż 80 lat. Po upływie tego czasu należałoby znowu wybrać kolejne miasto.

Poirytowanych moją propozycją, tych co odsądzają mnie od rozumu i polskości, mówię wprost: tak dalej być nie może, a nadto państwowość polską zawdzięczamy temu, że pierwsi Piastowie żyli w stałym objeździe swych włości. I tym samym stolica była tam, gdzie zatrzymywał się król czy książę. I trzeba wreszcie rozstrzygnąć stare pytanie – stolica dla kraju, czy kraj dla stolicy istnieje?

 

WALTER ALTERMANN: Demokracja kapitalistyczna, pieniądze i prawo

Mówią, że demokracja jest najlepszym z możliwych ustrojów. No, nie wiem… Choć oczywiście, przeżywszy realny socjalizm, muszę stwierdzić, że demokracja jest lepsza. Największą zaletą i zarazem wadą demokracji jest to, że rządzi lud. To znaczy lud wybiera, ale rządzą inni, w imieniu ludu. Czasem lud nazywany jest też wyborcami, elektoratem, suwerenem – ale nie zmienia to faktu, że lud nie zna się – w swej glosującej większości – na ekonomii i prawie.

Lud zawsze kieruje się sympatiami i emocjami. Panie głosują na przystojnych, panowie zaś głosują na „twardy i wyrazistych”. Skutkiem czego największe szanse ma zawsze przystojny i krzykliwy. Wady demokracji znane są od zawsze, to znaczy od antycznej Grecji i starożytnego Rzymu. To już wtedy wykształciły się zasady schlebiania ludowi i mamienie go obietnicami nie do spełnienia. I już wtedy bogaci przejmowali majątki ubogich, czyli bogacili się kosztem elektoratu. Choć zarówno bogaci i ubodzy święcie wierzyli w demokrację i straszyli się nawzajem satrapiami Wschodu.

Liberałowie

Jest też inny problem. Mamy w Polsce nie tylko demokrację, ale mamy też panujący nam kapitalizm. A z pełną akceptacją tego ostatniego mam kłopoty. Tym bardziej, że przy tych wyborach objawiają się w Polsce partie skrajnie liberalne, takie, które wyznają doktrynalne założenia liberalizmu. A te założenia są makabryczne.

Liberalizm czy neoliberalizm są doktrynami zakładającymi pełny darwinizm w życiu społecznym. Według tych założeń biedny jest gorszy, bo nie potrafi zostać bogatym. No i ma pecha, że nie urodził się w bogatej rodzinie. Pech zwany był w XIX liberalizmie boską predestynacją, czyli   przeznaczeniem losu każdego człowieka. W co najmocniej wierzyli angielscy i amerykańscy purytanie.

Liberałowie wierzą, że istniej Wielki Boski Plan, według którego działa mechanizm wolnego rynku, który sam z siebie naprawia gospodarkę i handel. Liberowie wierzą też, że wszystko da się wyleczyć przy pomocy ziół i gimnastyki, a edukacja nie jest sprawą państwa, lecz rodziców. Ich zdaniem również państwowe emerytury są zbyteczne, bo starców mają utrzymywać krewni, jeśliby zaś ktoś krewnych nie miał, to trudno, bo w końcu każdy z nas kiedyś i tak umrze. To nie są żarty, są w Polsce partie, które głoszą, że przymusowe ubezpieczenia zdrowotne i emerytalne to okradanie zaradniejszych, którzy nie mogą rozwinąć swych gospodarczych skrzydeł, bo muszą utrzymywać nieudaczników.

Liberalizm w swej skrajnej postaci skazuje ludzi na dziedziczna biedę i w sumie jest logicznym dalszym ciągiem niewolnictwa. Bardzo mnie dziwi, że tak wielu młodych ludzi popiera naszych ultra-liberałów. Być może, ci wierzący w liberalizm, są przekonani, że zostaną właścicielami niewolników w stylu Amerykańskiego Południa… Jednak obawiam się, że niechcący zapisują w poczet przyszłych białych niewolników.

Kapitalizm byłby wspaniały

Prezydent USA Herbert Hoover powiedział kiedyś, że: „Kapitalizm byłby wspaniały, gdyby tylko kapitaliści nie byli tak chciwi”.  Hoover (ur. 1874 – zm. 1964), był prezydentem USA w czasach Wielkiego Kryzysu. Miał więc „okazję” zobaczyć mechanizm świata, gdy świat walił się w gruzy. Może dlatego Hoover mówił tak szczerze o amerykańskiej gospodarce i światowej ekonomii. Ale i on był twardym liberałem; pod koniec 1930 r. – gdy kryzys szalał – sprzeciwiał się pomysłowi robót publicznych i zasiłkom dla bezrobotnych. Dopiero na początku 1932 r. zaczęto rozdzielać datki żywnościowe dla najbardziej potrzebujących. Hoover apelował do farmerów o ograniczenie produkcji rolnej, a do kapitalistów o pomoc charytatywną dla potrzebujących, lecz nie potrafił przełamać swojego światopoglądu i przeznaczyć środków na uzdrowienie gospodarki, pomoc dla społeczeństwa. Odszedł w niesławie, niewiele zrobiwszy, bo wierzył w moc samonaprawiającego się rynku.

„Kapitalizm byłby wspaniały, gdyby tylko kapitaliści nie byli tak chciwi” – to samo mówili już w XIX wieku socjaliści, ale tych nie będę cytował, a to dlatego, żeby nie być pomówionym o propagowanie komunizmu. Natomiast cytowanie prezydenta USA chyba mi ujdzie na sucho, bo to konserwatysta, liberał i przywódca ojczyzny demokracji.

Ale strach jest, bo lud nasz obecnie nie odróżnia socjalistów od komunistów. I łatwo ludowi podpaść, tym bardziej, że mamy demokrację, czyli władzę ludu właśnie – z wszystkimi jej implikacjami.

Interwencjonizm

Po Hooverze nastąpił Franklin Delano Roosevelt, który rozumiał, że jedynym sposobem na wyjście z kryzysu jest interwencjonizm. Uruchomił więc prace publiczne, posypały się – jak z rogu obfitości państwowe inwestycje w elektrownie, drogi i autostrady… Młodzi Amerykanie pracowali przy sadzeniu i ochronie lasów, budowaniu tam wodnych. Bezrobotni znaleźli pracę i gospodarka drgnęła. Bo tak jest zawsze w kryzysach w kapitalizmie, państwo musi zacząć – dosypując pieniądze do gospodarki, a potem już kręci się samo. Hoover był konserwatywnym liberałem, Roosevelt był mądrzejszy.

A skąd Roosevelt brał pieniądze? Przede wszystkim wszyscy Amerykanie musieli wymienić złoto na papierowe pieniądze i rząd USA nigdy już gwarantował wymienialności dolara na złoto przy sztywnym kursie. Rząd położył też ręce na bankach, poddając je ścisłej kontroli, zakazując inwestycji zagraniczny. Roosevelt zrobił też to, co naraziło go na miano komunisty – obłożył wysokimi podatkami dochody powyżej 50.000 dolarów rocznie. Ale największe przychody osiągał rząd z dewaluacji dolara. Za prezydentury Roosevelta wartość dolara spadła o ponad 50 procent. Ale już po II wojnie światowej ogromnie wzrosła – mierząc wartość siłą nabywczą.

Piszę o kryzysie lat 30-tych, bo i u nas od czasu do czasu dochodzą do władzy liberałowie, którzy wyznają monetaryzm, czyli wierzą, że stabilny pieniądz, jego wysoka pozycja na rynkach finansowych jest gwarancją pomyślności gospodarczej. I wierzą, że pod żadnymi warunkami, w żadnych okolicznościach państwo nie może ingerować w gospodarkę. A takie myślenie, takie liberalne zasady gwarantują jedynie stagnację, czyli cofanie się.

Tymczasem Roosevelt dowiódł, że jest wręcz odwrotnie. I w USA polityka interwencjonizmu jest nadal realizowana, bo czymże innym są miliardowe zamówienia rządu na broń i programy kosmiczne? Oczywiście są i negatywne skutki bieżące, które później ustępują, jest to, przede wszystkim, spadek wartości pieniądza. To co przed Rooseveltem kosztowało w USA dolara dzisiaj kosztuje 100 dolarów, ale idący za wzrostem gospodarczym wzrost realnych płac, nie tylko rekompensuje nominalny spadek pieniądza, ale znacznie go wyprzedza.

Taka nieliberalna polityka niesie z sobą oczywiste niebezpieczeństwa dla rynku, jak niekontrolowana inflacja. Ale jest jedynym możliwym wyborem. Dlatego też wszelkiej maści liberałowie są – głównie w obliczu obecnych wyborów – prawdziwie groźni dla Polski. Bo nie da się utrzymywać gospodarki i poziomu życia obywateli naszego kraju na stałym, bezpiecznym poziomie. I nie ma powodu.

Demokracja a prawo

Kilkanaście lat temu doszło w Danii do – wymuszonej przez opinię publiczną – dymisji ministra sprawiedliwości. A stało się to tak. Policja zatrzymała jakiegoś przestępcę, wielokrotnie już skazywanego złodzieja. Ponieważ było to akurat w sobotę wieczorem, zatrzymanego w areszcie złodzieja wypuszczono dopiero po 26 godzinach. A prawo w Danii mówi, że bez decyzji sądu, można zatrzymać człowiek jedynie na 24 godziny.

Prasa podniosła krzyk, zrobił się raban, że tak nie wolno, że złamano prawo. Na to głos zabrał minister sprawiedliwości, mówiąc, że nie rozumie o co chodzi, że zatrzymany to stary kryminalista… Stwierdził też, że duńskie prawo jest niedobre, skoro pozwala zatrzymać podejrzanego jedynie na dobę.

Na takie dictum ministra raban zrobił się jeszcze większy. A premier wymusił w końcu na ministrze rezygnację. Media duńskie uznały to za sukces demokracji.

Wniosek jest z tego taki, że minister nie jest od tego, żeby komentować i narzekać na obowiązujące prawo. On ma je wykonywać. I kropka. Tym bardziej, że słowo „minister” pochodzi z łaciny i oznacza sługę (od: ministrare – służyć, podawać do stołu). A może członkom rządu należałoby co jakiś czas przypominać etymologię słowa „minister”, żeby nie zapominali, że są jedynie sługami narodu, że nie są nad nami?

Z tego duńskiego przypadku wynika jedno generalne przesłanie – w demokracji najważniejsze jest prawo. A literalne przestrzeganie go jest oznaką stopnia demokracji w danym kraju. Warto o tym pamiętać i u nas, bo zbyt często słychać o łamaniu prawa, o obchodzeniu go, o tzw. duchu prawa… Przecież i u nas da się słyszeć: „A co to tam wielkiego, no może coś i było nie tak, ale to w końcu nieistotne drobiazgi, że prawo u nas marne, że trzeba by je zmienić…”. Przestrzegałbym przed takim podejściem do prawa, czyli do demokracji. Bo właśnie od machania ręką na prawo zaczynały się wszystkie okropności na świecie.

Jest tak, jak mawiał major B. w Studium Wojskowym – „Nie byłoby w wojsku żadnych wypadków, gdyby żołnierze sumiennie przestrzegali tego, co zapisane jest w regulaminach”. Wtedy mnie to śmieszyło, dziś myślę, że miał rację.

Ten duński przypadek przypomniał mi się teraz, bo teraz właśnie nadciągają wybory. A od wielu obecnych ministrów i byłych ministrów wszystkich partii, takich którzy znowu kandydują ciągle słyszę, że koniecznie trzeba zmienić prawo, że zdarzały się i im także różne niezgodności z prawem, ale że były do błahostki, nie warte wspomnienia… Ale najwięcej ochoty na zmianę prawa w Polsce mają oczywiście tacy, którzy nigdy żadnej władzy jeszcze nie mieli. Może na szczęście, dla nas?

 

Rodzina Ulmów; Grafika: IPN

O zmianie w polityce historycznej Polski pisze TADEUSZ PŁŻAŃSKI: Ulmowie – odtrutka na kłamstwa

Dzięki Markowej o męczeństwu Rodziny Ulmów świat dowiaduje się, że Polacy nie zakładali obozów dla Żydów, ale przeciwnie: czynnie się zagładzie przeciwstawialiśmy – najwięcej wśród nas było Sprawiedliwych wśród Narodów Świata a sprawcami niewyobrażalnych zbrodni byli Niemcy.

„Wśród tych, którzy zginęli za udzielanie pomocy Żydom, była rodzina Ulmów: Józef, będąca w stanie błogosławionym Wiktoria oraz sześcioro ich nieletnich dzieci. Wraz z ukrywanymi Didnerami, Grünfeldami i Goldmanami zostali oni zamordowani w swoim domu w Markowej 24 marca 1944 roku” – czytaliśmy w uchwale, jaką w 2016 r. Sejm RP – przez aklamację – złożył hołd wszystkim Polakom ratującym Żydów podczas II wojny światowej.

Muzeum im. Rodziny Ulmów otworzył w tym samym roku w Markowej na Podkarpaciu prezydent RP Andrzej Duda. Bo to sprawa państwowa. Głowa państwa jednoznacznie nazwała Polaków ratujących Żydów bohaterami, a ich oprawców, Niemców, mordercami. Tak samo jak 1 marca nie ma wątpliwości, że Żołnierze Wyklęci walczyli o niepodległy byt państwa polskiego, a druga strona – komunistyczna – to zdrajcy i zbrodniarze.

W sejmowej uchwale wyrażono też „uznanie dla samorządu województwa podkarpackiego, który poprzez budowę muzeum o ogólnopolskim charakterze pierwszy na tak szeroką skalę upamiętnił to nadzwyczajne bohaterstwo”. I faktycznie, to pierwsze – nie tylko w Polsce, ale zapewne na całym świecie – miejsce opowiadające o tragedii Żydów, ale uwzględniające rolę Polaków. Nie jako prześladowców, ale pomagających im ludzi. Pomagających naszym starszym  braciom w wierze, obywatelom – o czym często się zapomina – Rzeczypospolitej.

Mimo że sami byliśmy skazani na Holocaust, uratowaliśmy kilkadziesiąt tysięcy naszych żydowskich sąsiadów.Podkreślmy, że we wszystkich pozostałych żydowskich muzeach na obu półkulach Polacy są przedstawiani zupełnie inaczej. Albo się nas przemilcza, albo przypisuje najgorsze cechy, na czele z rzekomym, wyssanym z mlekiem matki już od średniowiecza antysemityzmem – pogromowym, ludobójczym. Nawet część autorów polskich podręczników szkolnych pisze (a przynajmniej pisała), że w czasie wojny mordowaliśmy Żydów. W Wielkiej Brytanii polska młodzież wciąż musi się uczyć o „polskich obozach koncentracyjnych”.

Dlatego muzeum Ulmów to odtrutka na artykuły w „Die Welt” czy „RIA-Nowosti” na kłamstwa Grossa, Bartoszewskiego czy Tokarczuk. Na przeprosiny za Jedwabne Kwaśniewskich czy Michników. Antidotum na filmy w stylu „Pokłosia” czy „Idy” i seriale typu „Nasze matki, nasi ojcowie”, którymi Niemcy naszym kosztem mogą się wybielać. Dzięki Markowej i tamtejszemu muzeum świat dowiaduje się, że Polacy nie zakładali obozów dla Żydów, ale przeciwnie: czynnie się zagładzie przeciwstawialiśmy – najwięcej wśród nas było Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. To dobra zmiana w polskiej polityce historycznej. Teraz czekamy na więcej. Czyli, na beatyfikację rodziny Ulmów.

Aurelia Dobrowolska Fot. archiwum z domeny publicznej

Z cyklu „Zapomniane losy Polaków” SERHIJA KULIDY: Wyrok NKWD na śpiewaczkę operową (1)

Aurelię Dobrowolską spotkał okrutny los. Poranek 4 listopada 1942 roku był pochmurny i posępny, tak jak cele aresztu śledczego NKWD w Kirowie (europejska część Rosji – obecnie Chłynów). Żelazne drzwi jednej z cel otworzyły się z paskudnym skrzypieniem, a na progu pojawił się zadowolony nadzorca:

– Dobrovolskaya, wyjdź!

– I to szybko! – warknął.

 Na ponurym dziedzińcu więziennym polską artystkę operową wepchnięto Aurelię Dobrowolską do samochodu zwanego „czarnym krukiem”.

Podróż nie trwała długo. Samochód zatrzymał się przy szarym budynku, a Aurelia rozpoznała to smutne i straszne miejsce – Biuro Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych. Bez słowa eskorta w szarych płaszczach i czapkach z niebieskimi opaskami odprowadziła kobietę na drugie piętro i wepchnęła ją do czyjegoś ascetycznego gabinetu, którego pomalowane olejem ściany o nieokreślonym odcieniu – ani brudnej żółci, ani musztardy – zdobiły tylko portrety chytrze uśmiechniętego Stalina i Dzierżyńskiego.

Mężczyzna w mundurze KGB siedzący przy biurku w milczeniu przeglądał akta śledcze. Następnie, podnosząc wzrok na oskarżoną, powiedział obojętnie:

– Aurelia Iosifovna Dzirne-Dobrovolskaya, zgodnie z artykułem 58, paragrafy 10 i 11 Kodeksu Karnego RFSRR, jesteś oskarżona o antyradziecką propagandę w czasie wojny. Czy jest to dla ciebie jasne?

Sopranistka nie odpowiedziała. Przesłuchujący krzyknął przeciąglr

– Rozumiesz suko?!

-Ale dlaczego? – aresztowana kobieta płakała. Nagle padła nieprzytomna na podłogę, na której widać było brązowe plamy od krwi przelanej wcześniej w tym pokoju…

Enkawudzista wstał ze skrzypiącego krzesła, powoli poprawił pas swoim zwykłym ruchem i kopnął omdlewającą kobietę. Uśmiechnął się i wycedził:

– Sama wszystko dobrze wiesz…

Cicha ukraińska noc…

Pod koniec XIX wieku miejscowość Biała Cerkiew niedaleko Kijowa pozostawała w zapomnieniu. Ale wcześniej, jak napisał filozof Nikołaj Bierdiajew, „Biała Cerkiew i Aleksandria były prawdziwym księstwem z dworem, z ogromną liczbą ludzi, z dużymi stajniami koni pełnej krwi, z polowaniami. Biała Cerkiew przyciągała arystokrację tzw. Terytorium Południowo-Zachodniego”. Czasy polskich magnatów Branickich jednak uległy zapomnieniu, pozostawiając lekką zasłonę nostalgicznych wspomnień.

22 listopada (4 grudnia), 1881 roku w prowincjonalnym – obecnie – miasteczku w zubożałej rodzinie ambitnego polskiego szlachcica Józefa Dobrowolskiego, urodziła się dziewczynka, ochrzczona przez miejscowego księdza jako Aurelia Cecylia Anna. Wkrótce ojciec przyszłej śpiewaczki zmarł a jego żona i matka Aurelii musiała imać się różnych zajęć, aby utrzymać rodzinę – szyła, robiła na drutach i szydełku.

Dziewczyna dorastała, jeśli użyć prozy Konstantina Paustowskiego, chłonąc „obraz swojej ojczyzny z jej niekończącym się niebem i ciszą pól, z jej zamyślonymi lasami”. Rozumiejąc ” elastyczny, lekki, nieskończenie bogaty w obrazy i intonacje język ukraiński”. Oczywiście Aurelia słuchała przy tym uduchowionych melodii ludowych…

Kiedy Aurelia miała osiem lat, matka, zaniepokojona przyszłością córki, postanowiła opuścić „cichy zakątek” i przenieść się do imperialnej stolicy.

Kariera

W Moskwie fortuna uśmiechnęła się do Dobrowolskich: był to współczujący dobroczyńca, który przejął szkolenie Aurelii. Sama dziewczyna zaczęła śpiewać w chórze kościelnym. Dyrektor chóru natychmiast zauważył jej wybitne zdolności wokalne i muzyczne, o czym entuzjastycznie poinformował dyrektora gimnazjum. I skierował Dobrowolską Konserwatorium Moskiewskiego.

Po pomyślnym przejściu przesłuchania Aurelia została przyjęta do klasy wokalnej. Warto zauważyć, że byli tam też Tonia Nieżdanowa i Wasia Petrow, których, podobnie jak Dobrowolską, czekała wspaniała przyszłość sceniczna.

Debiut na dużej scenie był nie mniej udany. Na początku września 1902 roku Aurelia Dobrowolska wykonała rolę Tatiany w operze Eugeniusz Oniegin Piotra Czajkowskiego, wystawionej w Teatrze Sołodownikowa. W następnym roku śpiewała w Moskiewskim Teatrze Akwarium, a następnie w Teatrze Ermitażu. Entuzjastycznie odnotowując sukces młodej divy operowej, gazety napisały: „Głos śpiewaczki – sopran koloraturowy – wyróżnia się pięknem dźwięku, elastycznością i wyjątkowym zakresem, wykonaniem – jasnością, muzykalnością i temperamentem”.

W 1904 roku piosenkarka poślubiła słynnego inżyniera chemika fabryki Sormovo, Konstantina Bostanzhoglo, który wkrótce został przeniesiony do wojskowej fabryki Sablinsky w Petersburgu. Aurelia była zachwycona przeprowadzką. W końcu od dawna marzyła o śpiewaniu na scenie słynnego Teatru Maryjskiego! A jej nadzieje były uzasadnione: w kwietniu 1905 roku Dobrowolska wykonała rolę Ludmiły w operze Michaiła Glinki Rusłan i Ludmiła. Następnie z powodzeniem występowała w „Nowej Operze” przedsiębiorcy księcia Aleksieja Cereteli w Teatrze Akwarium i Nowym Teatrze Letnim. Występowała w Paryżu i Mediolanie.

W 1906 roku Dobrovolskaya i jej mąż wrócili do Moskwy. Aurelię zaangażowano do prywatnej opery Siergieja Zimina. Trzy lata później dostała rolę królowej Szemachan w operze „Złoty kogucik” Nikołaja Rimskiego-Korsakowa. W recenzji sztuki muzykolog i kompozytor Julius Engel napisał: „Tylko dwa lub trzy najwyższe dźwięki nie brzmią u artystki. Wszystko inne przyciąga pięknem dźwięku, bogactwem ekspresji, błyskotliwością wykonania. Aktorce czasami udaje się nawet uchwycić nieuchwytność: cechy tajemniczego demonizmu w złożonym obrazie królowej Shemakhan, który niewątpliwie ma stać się kamieniem probierczym dla przyszłych pokoleń śpiewaków” – pisał recenzent.

I wreszcie, w 1910 roku, nastąpiło nowe radosne wydarzenie: została przyjęta do trupy Teatru Bolszoj. To tutaj, u szczytu kreatywności, Aurelia Dobrowolska śpiewała swoje najlepsze role – w sumie – jak pisano siedem tuzinów.

To właśnie w Bolszoj Aurelia Dobrowolska wystąpiła na scenie z Fiodorem Chalapinem, który okazał się bardzo trudnym partnerem. Na próbach, z charakterystyczną dla siebie ironią, Chalapin zwrócił uwagę jej uwagę: „Aurelka, kochanie, wchodzisz później niż to konieczne”. Aurelia nie poczuła się jednak urażona. Krytyk muzyczny i pisarz Nikołaj Kaszkin napisał: „Różnica w stylu okazała się taka, jakby pan Chaliapin śpiewał muzykę jednego kompozytora, a wszyscy inni śpiewali coś innego”.

W 1914 roku Dobrowolska, na zaproszenie Siergieja Diagilewa, wystąpiła w „Rosyjskich porach roku” w Londynie i Paryżu. Ponadto w stolicy Francji zagrała w filmie dla kinematografu. Napisano dla niej utwór muzyczny „Deszcz kapał całą noc” i walca „Dziecko miłości”. W Europie trwała wojna, ale wydawało się, że nowe triumfy czekają Aurelię. W 1917 roku wybuchła rewolucja i życie sopranistki zmieniło się dramatycznie …

Śmierć za szpiegostwo

W tych złych latach Aurelia Dobrowolska kontynuowała występy w przedstawieniach Teatru Bolszoj. Widząc trudną sytuację młodych artystów, współczująca primadona starała się im pomóc w każdy możliwy sposób. Czasami nawet kromką chleba…

W tym samym czasie Dobrowolska musiała wykonywać tzw. prace publiczne. Wraz z nowo mianowaną dyrektor teatru, Eleną Malinovskaya, pracowała w Radzie Deputowanych Robotniczych.

Tancerz baletowy Asaf Messerer napisał: „Na stanowisku dyrektora Teatru Bolszoj była Elena Konstantinovna Malinovskaya, która była wcześniej komisarzem teatrów państwowych. Bez uśmiechu, surowa, powściągliwa. Na jej biurku leżało kilka telefonów. Ciągle dzwonili do niej różni ludzie, w tym Łunaczarski i jakiś inny towarzysz z Wszechrosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego. Malinovskaya mówiła do wszystkich równym, spokojnym głosem” – wspominał Messerer.

Malinowska przyznała się kiedyś Dobrowolskiej, że brała udział w tłumieniu kontrrewolucyjnej rebelii. Wówczas Aurelia ostro oświadczyła: „Twoje ręce są pokryte krwią, nie będę z tobą pracować”. I wyszła z teatru. Jednak wkrótce Malinowska przekonała aktorkę do powrotu do teatru. Nie na długo.

W Rosji Sowieckiej szalał głód, a aby uratować dzieci przed śmiercią, Aurelia z dziećmi i mężem przeniosła się do Nowoczerkaska a potem do Charkowa. W pierwszej stolicy Ukrainy Aurelia dostaje pracę w Charkowskiej Operze, a wkrótce rozwodzi się z Konstantinem Bostanzhoglo i wyjeżdża do Baku. Stamtąd do Odessy, gdzie występuje na scenie słynnej opery.

Częste przeprowadzki, rozwód, zaburzenia wpłynęły na zdrowie piosenkarki – jej głos zaczął słabnąć. Aurelia była leczona także przez słynnego okulistę Wasilija Dzirne, który oświadczył się Dobrowolskiej a w 1925 roku para wyjechała do Moskwy.

Przez jedenaście lat para żyła w harmonii i szczęściu. Z powodów zdrowotnych Aurelia opuściła scenę i zaczęła uczyć muzyki: najpierw w Szkole Muzycznej im. Rachmaninowa, a następnie w Wojskowej Wyższej Szkole Muzycznej im. Frunzego. Od czasu do czasu koncertowała. Akompaniatorem był jej mąż, bo jak się okazało Dzirne był znakomitym pianistą…, ale w 1936 roku został aresztowany i oskarżony o szpiegostwo na rzecz obcego mocarstwa.

Najwyraźniej sprawa została „uszyta” pośpiesznie, ponieważ lekarz nie został zastrzelony, ale wysłany do aresztu w Kirowie. Sam zwięźle powiedział: „Jakoś dziwnie przeprowadzili przesłuchanie, w rzeczywistości o nic nie pytali” – zwrócił uwagę.

23 maja 1941 roku Dzirne został ponownie aresztowany, oskarżony o szpiegostwo na rzecz Niemiec. Prawie rok później zmarł w więzieniu, nie przeżywszy brutalnych przesłuchań. Czarne chmury zbierały się też nad Dobrowolską.

Szef 1. Oddziału KRO NKWD obwodu kirowskiego, porucznik bezpieczeństwa państwowego Zotow, osobiście aresztował ją za „prowadzenie antyradzieckiej agitacji” i zaproponował zastosowanie kary 10 lat więzienia wobec aresztowanej kobiety. Specjalne posiedzenie NKWD ZSRR 4 listopada 1942 roku wydało wyrok – rozstrzelać. Egzekucję natychmiast wykonano.

 

 

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Komandorzy od Unruga

21 lipca 1952 r. zapadł wyrok w tzw. procesie komandorów – siedmiu wysokich oficerów Marynarki Wojennej komuniści fałszywie oskarżyli o szpiegostwo i dywersję. Pięciu oskarżonych skazano na karę śmierci (wykonano trzy wyroki), pozostałych na karę dożywotniego więzienia.

Wyrok wydał płk Piotr Parzeniecki – zmarły niedawno morderca sądowy. Zmarły nieosądzony. I jak tu się nie zgodzić ze słowami prezydenta Andrzeja Dudy, że III RP nie zdała egzaminu. Oskarżał prokurator Stanisław Zarako-Zarakowski. Wyrok – metodą katyńską – wykonał starszy sierżant UB Aleksander Drej – ten jak zwykle był pijany. Jego nałóg nie przeszkadzał mu wykłócać się o nagrodę za każdą egzekucję. W końcu doczekał się – zarządzeniem nr 19 MBP za ofiarną pracę w zwalczaniu „bandytów” dostał premię w wysokości 30 tys. zł. (niemal dwuletnia średnia pensja).

„Obrońcy polskiego Wybrzeża, zamordowani w zdradziecki sposób, 65 lat czekali na ten moment; dzisiaj wreszcie możemy ich pożegnać z honorami należnymi bohaterom Rzeczypospolitej” – mówił w 2017 r. Andrzej Duda na pogrzebie straconych przez komunistycznych okupantów trzech komandorów: Stanisława Mieszkowskiego, Zbigniewa Przybyszewskiego i Jerzego Staniewicza. W Kwaterze Pamięci Cmentarza Marynarki Wojennej w Gdyni-Oksywiu prezydent RP podkreślił, że zginęli jako żołnierze niezłomni, którzy nigdy nie przestali realizować swojej służby dla Polski.

O pamięć i godne uczczenie swoich żołnierzy upomniał się przez lata wiceadmirał Józef Unrug, dowódca polskiej floty i obrony Wybrzeża z 1939 r. Wszyscy trzej – Mieszkowski, Przybyszewski i Staniewicz – po klęsce wrześniowej dostali się do niewoli niemieckiej. W 1945 r. powrócili do Ojczyzny i służby w Marynarce Wojennej.

Aż przyszedł 1950 r. Witold Mieszkowski wspomina: „20 października, jak zwykle rankiem, ojciec wyszedł z psem na spacer. Z tego spaceru po paru godzinach wrócił do domu samotnie zdyszany pies. Ojca już nigdy więcej miałem nie zobaczyć. Ani żywego, ani nawet martwego”. Aresztowany przez Informację Wojskową Stanisław Mieszkowski był torturowany w śledztwie. Po dwóch latach – tak jak pozostali – oskarżony o udział w imperialistycznym „spisku w wojsku”.
Morderca Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Wyrok na komandorze Jerzym Staniewiczu wykonał wspomniany już ubecki kat Mokotowa Aleksander Drej 12 grudnia 1952 r., a na komandorach Stanisławie Mieszkowskim i Zbigniewie Przybyszewskim – tym samym sowieckim strzałem w tył głowy – cztery dni później. Siedem miesięcy wcześniej, trzy kilometry dalej zgodnie z decyzją mordercy Bieruta zaczął powstawać pałac Stalina.

Komuniści nie poinformowali rodzin, co stało się z komandorami. Witold Mieszkowski przez lata walczył o odnalezienie szczątków ojca (dokonała tego w końcu na „Łączce” ekipa prof. Szwagrzyka), i – bezskutecznie – osądzenia żyjących morderców.

Fot. domena publiczna

WALTER ALTERMANN: Co tam wieszcz sobie kombinował, czyli właściwe nauczanie literatury (3)

O tym, że język polski jest bardzo ważny – jako przedmiot nauczania – słyszymy ciągle i nieustannie. Jest dla nas ważny, bo ma uczyć o prawidłowościach języka, a przede wszystkim ma uczyć o tym co wspólne, czyli o naszym dziedzictwie narodowym – literaturze polskiej.  Ta teza pojawiła się wraz z upadkiem Rzeczypospolitej, niedługo po trzecim rozbiorze. Wcześniej szkolnictwo nasze było marne, a większość narodu – czyli chłopi – była niepiśmienna.

Romantycznym pisarzom, głównie Mickiewiczowi, Słowackiemu i Fredrze zawdzięczamy tę wspólną pamięć. Za nimi „poszli inni” polscy pisarze XIX wieku – Sienkiewicz, Prus i Żeromski. Można i trzeba, bez egzaltacji, powiedzieć, że „polskość” stworzyli nam pisarze nasi. I czcimy ich z szacunkiem, nazywając ich nazwiskami ulice, szkoły i teatry. Tyle pozytywnych wzruszeń, bo pora już przejść do kłopotów z nauczaniem i rozumieniem literatury.

Co wieszcz miał na myśli

Rzecz w tym, że współczesna szkoła marnie naucza nas literatury. Nasza edukacja nastawiona jest bowiem jedynie na prowadzenie uczniów – a wszyscyśmy byli uczniami – drogą o nazwie „Co poeta chciał nam powiedzieć?”

Poloniści męczą się, żeby podopieczni przyswoili podstawowe przesłanki intelektualne, którymi kierowali się autorzy. Poloniści „rzucają na tło epoki” myśli autorów, wyjaśniają, porównują, wbijają do głów dziatwy i podrostków podstawowe tendencje dzieł naszych wielkich pisarzy. Wszystko to odbywa się z namaszczeniem, w duchu podniosłym i mocno patriotycznym.

Gdyby to był jedynie wstęp do nauczania literatury, byłoby dobrze. Niestety na wbijaniu uczniom do głów tej „filozofii literatury” sprawa się kończy, a sprawa najważniejsza nie zostaje nawet tknięta. Uczniowie bowiem nie dowiadują się najważniejszej rzeczy – że literatura to nie zbiór moralnych i filozoficznych przesłanek, tendencji. Literatura to także, a może głównie, forma.

Treści zaklęte w formie

Powiedzieć – kocham ojczyznę – potrafi każdy. Ale żeby – wychodząc od tej myśli – napisać „Pana Tadeusza”… O, na to trzeba wiedzy o literaturze, sprawności literackiej i talentu. Tu przypomnę, że Mickiewicz, Słowacki i Krasiński byli dobrze wykształceni. Znali teorię i historię literatury, klasyczne, oraz współczesne im dzieła literackie Europy.

Panuje w naszym ludzie głębokie przekonanie, że pisarz to ktoś kto ma jakieś wizje, coś mu tam chodzi po głowie, ma nawet przymus pisania – i nie mogąc się opędzić od tego przymusu – pisze. Ale jak też lud ma zrozumieć, jak powstaje literatura, kiedy nikt mu nawet nie wspomniał, że istnieje coś takiego jako poetyka, czyli zebrany i spisany zbiór reguł pisarskich? Nie mówię, że byłoby rozsądne wtłaczać takie informacje do głów dzieciom w podstawówce, ale młodzież licealnej?

Dzisiejszy maturzysta ma bardzo mętne pojęcie i żadnych umiejętności w czytaniu wiersza. Bo nikt mu nie powiedział, nikt go nie nauczył czym jest kanon klasycznego wiersza, jak choćby ten użyty w „Beniowskim” Juliusza Słowackiego. Nikt mu nie powiedział z dwóch powodów. Pierwszy to ten, że w programie szkolnym nie przewidziano czasu na takie fanaberie. Drugi powód jest takie, że sami nauczyciele nie potrafią właściwie czytać wiersza. Wiem co mówię, bo byłem świadkiem kursów dla nauczycieli, których celem była nauka „obcowania z wierszem”. Na dwudziestu nauczycieli ledwie trzech wiedziało i potrafiło co nieco. A jak ma głuchy nauczyć śpiewu?

Co to znaczy urok wiersza i prozy

Prawdziwa przyjemność w obcowaniu z literaturą przychodzi wtedy, gdy potrafimy czytać według tego samego kodu, którym pisał autor. W istocie bowiem w dobrej, świadomej samej siebie literaturze mamy do czynienia z kodem, czyli sposobem, kanonem i techniką pisarską.

Jeżeli nie wiemy, że w najbardziej znanym tekście, a mówię tu o pierwszej księdze, o samym początku „Pana Tadeusza” mamy zawarte ścisłe reguły, że mamy czytać – a najlepiej również mówić, czytać głośno – rozumiejąc je, to tracimy piękno tego tekstu. I pozostaje nam egzegeza, że Litwa jest ojczyzną autora, którą ceni jak własne zdrowie, bo ją utracił, jako to zdrowie…

Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie.

Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,

Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie

Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie

 

 A podstawowy kod tego wiersza jest taki:

 

  1. Utwór jest napisany trzynastozgłoskowcem.

 

  1. Cezura przypada po pierwszych siedmiu sylabach

 

  1. Wiersz ten czytamy, mówimy zestrojami akcentowymi, a nie wyrazami. Przykład zestrojów akcentowych jest taki:

 

Litwo! – Ojczyzno moja! – ty jesteś – jak zdrowie:

Ile cię – trzeba cenić, – ten tylko – się dowie,

Kto cię– stracił. – Dziś piękność – twą w całej – ozdobie

Widzę – i opisuję, – bo tęsknię – po tobie

 

  1. Akcent w wyrazach akcentowych (traktowanych jaki jeden wyraz) przypada zawsze na przedostatnią sylabę. Tym samym każdy kolejny wers tekstu zaczyna się od mocnego akcentu, bo autor zaczyna najczęściej wers od słowa dwusylabowego. Żeby to jakoś zapisać… wyrazy z mocnym akcentem pogrubię:

Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie.

Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,

Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie

Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie

 

  1. Kolejną zasadą jest to, że przed cezurą mamy słabą pozycję akcentową ostatniej sylaby, a po cezurze mocną. I ta zasada – łącznie z wcześniej wymienionymi sprawia, że utwór ten staje się właściwie piosenką. Tak jak każdy dobry wiersz. Cezura nie jest po to, żeby wziąć oddech – jak od stuleci tłumaczą nam nauczyciele. Cezura jest ustanowiona po to, żeby mocno dopowiedzieć, uzupełnić, a niekiedy wręcz zmienić znaczenie tego co zostało powiedziane przed cezurą.

 

Gdy czytamy, najlepiej na głos, wiersz Mickiewicza musimy czytać tekst z zachowaniem reguł, stworzonych przez Mickiewicza. Inaczej nigdy nawet nie dotkniemy tego co jest siłą poezji – każdej poezji – rytmów, melodii i jej piękna.

Proza to nie zwykłe gadanie

Mój kochany bohater Moliera – Pan Jourdain – odkrywa w wieku około 50-ciu lat, że mówi prozą. Ale to nie do końca jest prawdą, bo w literaturze pisanej prozą również obowiązują kanony czytania: mamy tam frazy, mamy silne i słabe sylaby, wreszcie melodię, urok i klimat. Dlatego proza to nie jest takie tam sobie gadanie, jak na zebraniach lub nawet w Sejmie.

Zostawmy już jednak dzisiaj prozę, bo to temat trudniejszy nawet niż poezja. Ale… ktoś, kto nauczy się rozumieć wiersz, doceni też dobrą prozę. Odwrotnie nigdy.

Akademie ku czci

W każdej szkole, kilka razy do roku odbywają się występy uczniów. Niestety podniosłe treści, jakie są na akademiach prezentowane nie skłaniają nauczycieli do przygotowania uczniów do pięknego, rozumnego mówienia poezji. Liczy się jeno duch i namiętne uczucie. A to właśnie jak najmniej sprzyja sztuce.

Owszem, mają w naszych szkołach miejsca spektakle teatralne, w których występują uczniowie. I to jest chwalebne. Niestety takich szkół, w których istnieją i pracują stale szkolne teatrzyki jest o wiele za mało. A to właśnie w pracach teatralnych można nauczyć młodzież – choćby tylko jakąś część uczniów – rozumnego obcowania ze sztuką. Bo literatura jest sztuką. Treści szukajmy raczej u filozofów, przywódców narodu i niezłomnych rycerzy swych racji.

Mam przekonanie, że wzorem naszych praojców, nie bardzo cenimy sztukę. Łatwiej było przecież sprowadzić jakiegoś Włocha do zbudowania pałacu czy namalowania obrazów niż kształcić chamskie, lub dzieci mieszczan na architektów. A sam szlachcic, który zajmował się architekturą czy malarstwem nie był szanowanym człowiekiem. Szlachta i możni woleli także włoskich i francuskich śpiewaków niż własnych, tym bardziej, że ich nie było.

A potem miejsce szlachty zajął już wykształcony lud, przejmując wszystkie szlacheckie złe i dobre obyczaje, nawyki i zachowania. Łącznie z dość lekkim traktowaniem sztuki.

 

 

 

 

Sytuacja ze spotem młodzieży przypomina starą drewnianą zabawkę: Kurki nie dziobią, bo nikt nie pociąga za sznurki. A niekt nie pociąga za sznurki, bo kurki nie dziobią... Fot.: archiwum HB

WALTER ALTERMANN: Mens sana in corpore sano (2)

W zdrowym ciele zdrowy duch – ta łacińska sentencja tylko z pozoru jest oczywista, bo kryje w sobie duży haczyk. Po zastanowieniu się, dochodzimy do wniosku, że w słabym ciele i duch jest marny. A jaka jest kondycja fizyczna dzisiejszych Polaków?

Jeżeli chodzi o „pięćdziesięciolatków +” to niestety jest ono otyłe, nieruchawe i mdłe. Skąd się to bierze? Ze złego odżywiania i tragicznego stylu życia. Jemy za tłusto i niewiele się ruszamy – jeżeli już w ogóle, to najwyżej od telewizora do kuchni i łazienki. Oczywiście są wśród nas zdrowe i wysportowane wyjątki, ale to one, właśnie te wyjątki potwierdzają przeważająca regułę.

Duch, dusza i ciało

Nowy Testament oznajmia w Pierwszym Liście do Tesaloniczan 5:23, że stworzeni ludzie składają się z trzech części: ducha, duszy i ciała: „I niech sam Bóg pokoju uświęci was zupełnie, i niech wasz duch i dusza, i ciało będą zachowane w całości, bez zarzutu, przy przyjściu naszego Pana Jezusa Chrystusa”. Odwołuję się do autorytetu Biblii, albowiem sprawa jest poważna.

Tu trzeba wyjaśnić, że duch to psychika, zdolność myślenie i tworzenia, dusza – to sumienie, boski dar rozumienia dobra i zła, a ciało… a ciało mamy mdłe. Rzecz w tym, że ta trójca musi być z sobą w harmonii i wspierać się.

Zatem jeżeli zapomnimy o dbałości o ciało, jeżeli zapuścimy się cieleśnie to popełniamy grzech przeciw piątemu przykazaniu. Bowiem są takie interpretacje Dziesięciorga Przykazań, które piąte przykazanie – „Nie zabijaj” – odnoszą także do pijaństwa, obżarstwa, palenia papierosów i picia wódki, i każą takie występki traktować jako grzech ciężki. Ale coś mi się nie wydaje, żeby przy spowiedzi księża pytali o grzechy przeciw własnemu ciału spowiadającego się.

Niestety cała nasza kultura skupiona jest na duszy i duchu. A przecież gdzie ciało marne, tam i duch mętny, a dusza cierpiąca. O zaniedbywaniu ciała nie wspomina ani jedna z naszych partii politycznych. Wszystkie one skupiają się na życiu duchowym. Dlaczego? Bo tak jest najłatwiej. Bo jak komu zajrzeć w duszę, jak sprawdzić jego ducha? A skoro ciało jest widoczne, to lepiej o tym nie mówić, nie obrażając wyborcy. I tak to nasza hipokryzja kwitnie w najlepsze pod łopoczącymi sztandarami ducha.

Ruch to zdrowie

O tym, że ruch to zdrowie wie każdy, ale o dziwo ruszać chce się niewielu, bo w czasie intensywnego ruchu – a tylko taki ruch ma sens dla zdrowia – człowiek się męczy i poci. A że lenistwo również jest grzechem, o którym zapominamy? Myślę, że obecnie nasz katolicyzm jest bardzo demokratyczny. To znaczy wybieramy sobie z 10 Przykazań tylko te, które nie sprawiają nam kłopotu.

Mówiąc serio – sami musimy dbać o nasze ciało. Premier nie będzie za nas biegał, a wójt nie będzie za nas jeździła na rowerze. Ale… państwo – rozumiane jak rząd i samorządy – może dla naszego zdrowego ciała wiele zrobić, ułatwić nam podjęcie decyzji o ruszaniu się, zachęcić nas do aktywności fizycznej. I o tym będzie poniżej.

Czym skorupka za młodu…

Dzieci i młodzież mają biologiczną skłonność do ruchu, sportu i zabaw sportowych. Do rodziców należy tylko nie ograniczać tych dobrych skłonności. Niestety troska o nasze pociechy powoduje, że podświadomie rodzice wolą, żeby chłopak czy dziewczyna siedzieli w domu, nawet przed telewizorem, czy przy komputerze.

A pamiętam, że jako dwunastolatkowie – z jednego podwórka – braliśmy piłkę i sami jechaliśmy do parku, gdzie do zmroku graliśmy w nogę. Ale też z lat późniejszych zapamiętałem troskliwą matkę inteligentkę, która na nadmorskiej plaży strofowała przygrubego 12-latka, panicznie pokrzykując: „Pawełku nie ganiaj tak za tą piłką, bo się spocisz…” Pawełek został profesorem medycyny, ale jednak trochę za grubym profesorem.

A ci obecni rodzice, którzy masowo zwalniają swe pociechy z wychowania fizycznego? Gdzie ci ludzie mają rozum? Pewnie w tym samym miejscu, gdzie ci, co pozwalają swoim11-latkom jeździć na quadach.

Dziecięco-młodzieńcze nawyki uprawiania sportu wygasają gdzieś tak w szkole średniej. Więcej nauki, mniej wolnego czasu. I tu właśnie powinna dojść do głosu inspirująca rola szkoły. Liczba godzin W-F jest za mała, żeby zastąpiła młodym cały potrzebny im ruch, żeby wyrobiła w nich, na całe dalsze życie, potrzebę uprawiania jakiegoś sportu.

Szkoła powinna organizować dodatkowe zajęcia sportowe dla swych podopiecznych. Szkoły mają boiska i sale gimnastyczne, w których młodzież może uprawiać różne dyscypliny. Wystarczyłoby zapłacić parę groszy któremuś z nauczycieli, żeby był obecny w szkole. Nie musiałby nawet tych dodatkowych zajęć prowadzić. Uważam, że takie SKS-owe zajęcia (Szkolne Kło Sportowe), jak to się kiedyś nazywało, są bardzo ważne. W podstawówce i za moich licealnych lat tworzyliśmy grupę zapalonych siatkarzy przy drużynie harcerskiej. Nie wszyscy mieli talent, ale zapału nikomu nie brakowało. I wracaliśmy wieczorem do domów zmęczeni, ale szczęśliwi.

Nie sądzę, żeby problem był w tych małych dodatkowych pieniądzach dla nauczycieli. Problemem jest brak wyobraźni i lenistwo władz oświatowych, co może, nawet mimo woli, przekładać się na brak odpowiedzialności za przyszłe pokolenia.

Sport wyczynowy a zwykła rekreacja

Wszystkie nasze kolejne rządy są zachwycone sukcesami naszych sportowców. Bo w domyśle jest to właśnie zasługa władz. Każdy z zawodowych sportowców, osiągając na arenie światowej sukces może liczyć na poklepanie, uściśnięcie dłoni i order – tak władz rządowych, jak samorządowych.

Niestety część naszych prominentów uważa, że skoro Lewandowski zrobił karierę, skoro Iga Świątek święci tryumfy, to wystarczy, i że jest to zasługa władz oczywiście. W pewnym sensie jest, bo władze mogły przecież nie dać im paszportów.

Odkładając ponure żarty na bok… Dobrze nie jest, bo ciągle mylimy sport wyczynowy z rekreacją. I wątłe sukcesy zawodowców, bo przecież nie jesteśmy w sporcie wyczynowym potęgą, usprawiedliwiają biedę z rekreacją. Z dwojga dobrego – oddałbym paru naszych mistrzów za sportowe turnieje dla dzieci i młodzież, za powszechne i codzienne widoki młodzieży uprawiającej sport.

Gwoli prawdy, Orliki są dobrze wykorzystywane, bo widać na nich młodzież, ale ciągle takich boisk mamy za mało. A „dodatkowo” gminy oszczędzają na fachowej sportowej obsłudze tych Orlików. Skutkiem czego „dzierżawią” boiska – w przeważającej ilości godzin – klubom sportowym. Choć w założeniu miały to być boiska dla każdego chłopaka i dziewczyny z ulicy.

Przestańmy wreszcie bałamucić opinię publiczną, że sport masowy, powszechny – czy jak go tam zwał – służy temu, żeby „wyławiać talenty” dla zawodowych klubów. „Banialuki, mocium panie!” – jak pisał Aleksander Fredro. Zawodowi sportowcy to inny świat i nie każdy jest urodzony, biologicznie zdatny do bycia mistrzem. Natomiast każdy z nas ma prawo znaleźć swoje miejsce do uprawiania sportu.

Bierzmy przykład 

Na Zachodzie, który ma być dla nas wzorem, od dziesięcioleci istnieją w angielskich, francuskich i amerykańskich collegach drużny sportowe, różnych dyscyplin. Te drużyny bywają wizytówkami, reklamami uczelni. I na tych uczelniach zajęcia są obowiązkowe dla wszystkich studentów.

Najwyższa już pora zacząć budować – wzorem Anglii, Francji i Niemiec – hale sportowe do użytku przez amatorów. Hale są własnością gmin, ale użytkują je zrzeszenia, stowarzyszenia sportu amatorskiego. I wstęp na zajęcia ma tam każdy.

Powie ktoś, że nas na to nie stać. A stać nas było na gigantyczne hale sportowe, które teraz straszą pustkami i powiększają deficyt gmin? No, ale te piętnaście, dwadzieścia lat temu każde większe miasto chciało mieć swój Spodek lub Arenę, co najmniej na dziesięć tysięcy widzów.

Nie chcę tu szerzyć pochwały „zakazanych dawnych światów”, ale przypomnę, że za Gomułki nie stać nas było na 1000 szkół na Tysiąclecie, bo byliśmy tuż po wojnie. Jednak te szkoły stanęły, wraz z salami gimnastycznymi I wybudowaliśmy ich wtedy ponad 1200.

Nadeszła pora, żeby władze uruchomiły program „Ruszamy się”. Naprawdę jest potrzeba i musi być nas na to stać.

 

Nowy porządek na świecie? Marzymy o tym, aby Rosja nie decydowała globalnie o czymkolwiek. Kto na jej miejsce? Chiny, Indie? Fot. Rosyjski czołg na początku moskiewskiej inwazji na Ukrainę. Przedwiośnie 2022 r.

WALTER ALTERMAN: Nowy porządek świata? (5)

Lekceważone całymi latami przez Zachód Chiny, Indie i Brazylia stały się potęgami gospodarczymi. A właściwie nie tyle „stały się” ile Zachód stworzył ich potęgę. Dal swego zysku, nie przewidując, że Chiny – dla przykładu – nie będą przez wieki produkowały badziewia – po 5 zł wszystko.

Jakby nie było – na politycznej mapie świata zaistniały już nowe potęgi. XX wieczny podział na dwa bloki: USA i Zachód Europy oraz ZSRR z podbitymi państwami Europy Wschodniej rozsypuje się na naszych oczach. Zmiany, które zachodzą mogą przynieść światu nowe oblicza współpracy, ale mogą też doprowadzić do wojen i w nieznanej dotychczas skali kataklizmy.

Kto nas rozbroił?

Mało kto pamięta, więc przypomnę, że na początku lat 90-tych, wraz z upadkiem Demoludów, z wyprowadzaniem wojsk sowieckich z Europy Wschodniej potęgi świata zawarły pewien kontrakt. Jego istotą było głównie rozbrojenie dawnych satelitów ZSRR. Układ był cichy, ale działał.

To wtedy przyjęto, że polska armia ma liczyć 100 tysięcy żołnierzy, a właściwie jeszcze mniej, bo w tych 100 tysiącach mieścić się miała także cywilna obsługa wojska. Wtedy to określono ilość samolotów, czołgów, armat i haubic jakie może posiadać nasza armia.

Od początku podejrzewałem, że ten okrutny żart musiał wymyślić wyjątkowy znawca polskiej historii – albo z USA, albo z ZSRR. Bo przecież ta stutysięczna armia była znakiem próby odrodzenia państwa polskiego, tuż przed całkowitym upadkiem i rozbiorami. Przecież to Sejm Czteroletni podjął uchwałę o powiększeniu naszej armii do 100-tysięcy. Ale było już za późno, szkolenie ówczesnego żołnierza musiało trwać cztery lata, nie było chętnych do wstępowania do armii – skutkiem tego skończyło się na uchwale. Co zresztą jest naszą historyczną specjalnością – wiara, że uchwały nam wystarczą. Zawsze robimy wiele szumu przy podjęciu jakichś uchwał, ogłaszamy je za sukces, ale gdy z wykonaniem tychże jest marnie, milczymy.

Wreszcie się zbroimy 

Mam jednak serdeczną nadzieję, że w sprawach dzisiejszej armii nie skończy się na szlachetnych uchwałach. Choć… na tym łez padole nic nie jest pewne.

Przypomnę, że przez ostatnie piętnaście lat dwie główne partie polityczne, czyli Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska, toczyły i toczą spór o „zasługi i zaniechania” w dziele „wzmacniania lub upadku” polskich sił zbrojnych. A tak naprawdę, jeśli uwzględnić już zrealizowane kontrakty, na czoło nie wysuwa się ani PiS, ani PO lecz SLD, ale uwzględniając zamówienia zrealizowane przez lewicę, ograniczone możliwości finansowe państwa powodowały, że tzw. program modernizacji sił zbrojnych był nim tylko z nazwy. Tak naprawdę był to program utrzymywania minimalnych zdolności bojowych.

Kupiliśmy wówczas od USA 48 sztuk F-16 i zaczęliśmy produkować Rosomaki, na licencji fińskiej. Oba kontrakty miały jednak spore wady. Przy podpisywaniu umów USA zobowiązały się do offsetu, czy do inwestowania w Polski przemysł zbrojeniowy oraz w polski przemysł w ogóle. Niestety jakoś tak wyszło, że Stany Zjednoczone nie śpieszyły się z wypełnianiem swych zobowiązań. Gdy zaczęliśmy się tego domagać, USA przedstawiły nam podobno listę inwestycji USA w Polsce. Otwierały ją fabryki Coca-Coli i Pepsi-Coli, jeszcze z czasów Gierka.

Z Amerykanami trudno jest robić interesy zbrojeniowe. Po pierwsze: to oni mają najlepszy sprzęt i mogą stawiać trudne warunki, z czego korzystają. Po drugie: wszystkie fabryki zbrojeniowe USA są przedsiębiorstwami prywatnymi. I gdy my cieszymy się, że Kongres wyraził zgodę na sprzedanie nam tego czy owego, i gdy uważamy sprawę za już załatwioną, to schody zaczynają się przy negocjacjach cenowych, bo trzeba je prowadzić nie władzami USA, lecz z prywatnymi przedsiębiorstwami, a one chcą zarobić. I to jak najwięcej.

Republika Korei – nasz nowy sojusznik

Dlatego tak ważne są umowy na broń z Koreą Południową. Od razu powiedzmy, że nasze zakupy uzbrojenia w Korei nie wywołały zachwytu w USA. Wywołały natomiast zdziwienie, a nawet zaniepokojenie – szczególnie, że niejako w pakiecie zamówiliśmy u Koreańczyków budowę elektrowni atomowych. Głębokie zdziwienie – a w języku dyplomacji jest to oburzenie – wyraził w tej sprawie sam ambasador USA w Polsce Mark Brzeziński, mówiąc, że skoro USA sprzedają nam samoloty, rakiety i inną broń, to wszystkie elektrownie powinniśmy zamawiać u nich.

Coś mi to przypomina starą anegdotę z czasów komuny: „Owszem dość drogo kupiliśmy w ZSRR czołgi, ale w ramach wzajemności możemy teraz znacznie taniej sprzedać im kilka naszych fabryk cukru”. Niestety, świat zbrojeń to także świat biznesu.

Kooperacja, współpraca, współprodukcja – w przypadku takich współdziałań – z Koreą jest bardziej możliwa niż z USA, bo w Korei, podobnie jak u nas, w przemyśle zbrojeniowym większość udziałów ma państwo. Nadto, Seulowi zależy na tym, aby mieć w Europie partnera do dalszych poważnych interesów przemysłowych, także cywilnych. A sam fakt wyboru dwu kierunków zamówień wzmacnia naszą pozycję negocjacyjną w stosunku do dominującego partnera, do USA.

Przy okazji – radziłbym rządowi okazywanie o wiele mniejszego entuzjazmu, nawet przed wyborami, z okazji kolejnych zakupów broni w świecie. Bo tym samym dajemy kontrahentom znak, jak bardzo nam zależy, czyli że mogą jeszcze podbić ceny

Nowy podział świata

Obecna wojna na Ukrainie jest skutkiem upadku imperium sowieckiego. Rosjanie w dalszym ciągu wierzą, że ich państwo będzie silne wtedy, gdy wchłoną na powrót Ukrainę. Tak myśleli od czasów niewoli tatarskiej i tak myślą dzisiaj. Naprawdę zadziwiająca jest ta stabilność celów i metod politycznych Rosji. Zadziwiając i przerażająca. Największy kraj świata nie jest w stanie zająć się samym sobą, swoimi obywatelami – ich poziomem życia, opieką medyczną i wykształceniem.

Sytuacja nie jest wesoła. Ale tak jest zawsze, gdy upadają imperia. Upadek Rzymu, a potem Bizancjum, trwał kilkaset lat. I były to lata okrutnych wojen na terenie Europy. To w czasie upadku Rzymu i Bizancjum zaczęły się też kształtować nowe europejskie państwa, to wtedy napłynęły do Europy nowe plemiona i narody. Między innymi i my – Polacy.

Ile będzie trwało kształtowanie się nowego politycznego świata? Jakim to będzie kosztem? Czy świat wpadnie w nową wojnę? Tego nikt nie wie. Nawet najbardziej szanowani politolodzy z USA. No, ale oni zawsze się mylą, bo żaden z nich nie przewidział nawet upadku ZSRR.

 

 

Rosja z pewnością zapłaci za zniszczenia, które spowodowała inwazja Kremla na Ukrainę. Pytanie tylko, kiedy? Zdj. Ruiny Mariupola; Fot.: ukraińskie władze samorządowe

O pieniądzach na zbrojenia i obronę pisze WALTER ALTERMANN: Wojenne porachunki (4)

W roku 2008 Wielka Brytania spłaciła USA do końca swe długi za pomoc wojskową USA w czasie II wojny światowej. A w roku 2020 Niemcy skończyły spłacać Francji reperacje wojenne za I wojnę światową. Piszę o tym, bo długi wojenne zwykle są duże i długo trzeba je spłacać. Jeżeli tak, to oczywiste jest, że skoro jedni muszą za wojnę płacić, to drudzy muszą na niej zarabiać.

Przy okazji warto przypomnieć, że również Polska miała długi wojenne wobec USA. Ale nie były zbyt wielkie, więc spłaciliśmy je jeszcze w latach 60-tych, za czasów Władysława Gomułki. Bo za udział naszych wojsk w Bitwie o Anglię, za walki w piaskach Tobruku, za zdobycie Monte Cassino i bitwie pod Falaise – trzeba było zapłacić. I nie nam płacono, ale myśmy zapłacili.

Podbój Chin

Przypomnę, że przez cały XIX wiek, aż do roku 1915 USA były państwem „wyznającym” izolacjonizm. Czyli, że nie chciały mieszać się do wojen europejskich.

Wzięły jednak aktywny udział w II wojnie opiumowej, czyli w najeździe na Chiny i ciągnęły z tego przez całe dziesięciolecia ogromne zyski. Bo wojny opiumowe zakończyły się nałożeniem na Chiny ogromnych kontrybucji i otwarciem dla Zachodu ogromnego rynku chińskiego.

Traktat podpisany w Pekinie 24 października 1860 roku wymuszał otwarcie portów chińskich dla Wielkiej Brytanii i Francji, w tym także dla handlu opium. Kupcy tych państw oraz Rosji i USA, uzyskali przywileje w handlu z Chinami. Dodatkowo Rosja, która nie brała udziału w II wojnie opiumowej, uzyskała sporne terytoria położone na lewym brzegu Amuru. Przede wszystkim jednak Chiny zobowiązały się do zapłacenia wysokich reparacji za zniszczone faktorie. Tianjin został otwarty dla handlu, a w Pekinie, do tej pory zamkniętym dla cudzoziemców, otwarto ambasady zwycięskich państw. Misjonarze chrześcijańscy uzyskali też prawo do szerzenia religii i posiadania własności. Reparacje dla zwycięzców były ogromne i sięgały nawet do 15 procent rocznego dochodu narodowego Chin.

Najważniejsze jednak jest to, że zwycięzcy mogli od tej chwili bez przeszkód zalewać Chiny opium, robili to głównie Anglicy. Skutkiem czego w społeczeństwie Chin ilość narkomanów, ofiar narkotyków była nie do policzenia. W podboju Chin wzięli tez udział Niemcy i Austriacy – jak widać „szczytny cel” jednoczył odwiecznych europejskich konkurentów.

To zniewolenie Chin było też szczytowym przejaw europejskiego humanizmu – w czystej jak heroina – postaci.

Jak USA wyrastały na największą potęgę świata

Z początkiem wybuchu I wojny światowej USA nadal były izolacjonistyczne. Dopiero 6 kwietnia 1917 roku USA wypowiadają wojnę Niemcom. Plotka głosi, że tę decyzję poprzedziły narady władz USA – prezydenta i przywódców Kongresu – z producentami broni. Ci drudzy stwierdzili, że podołają zwiększonej produkcji zbrojeniowej, skutkiem czego wzrosną ich zyski, a następnie podatki dla rządu… przystąpienie USA do wojny stało się faktem.

Wysiłek fabryk zbrojeniowych USA w czasie I wojny światowej był ogromny. Wzrosła też niebywale świadomość techniczna społeczeństwa USA. A skutkiem tego Ameryka dokonała ogromnego skoku cywilizacyjnego – społeczeństwo stało się najbardziej nowoczesne na świecie – pod względem znajomości nowoczesnych technologii, wytwarzania najbardziej nowoczesnych urządzeń, także tych domowego użytku.

Swoje przystąpienie do II wojny światowej USA obwarowały „Traktatem Transatlantyckim”, nad którym wraz z Wielką Brytanią pracowano od 1942 roku. Traktat podpisano w roku 1949, ale już w czasie wojny USA uzyskały od Londynu zgodę, co do jego głównych zasad. Powszechnie wie się, że ów traktat, zwany też północnoatlantyckim, jest układem o wzajemnym bezpieczeństwie państw członkowskich.

Jednak miał on też drugie dno. Przede wszystkim Wielka Brytania, a potem pozostali członkowie NATO zgodzili się na dekolonizację świata. Czyli – W. Brytania za pomoc finansową i materiałową w czasie wojny zgodziła się na utratę kolonii. Można zatem powiedzieć, że upadek Imperium Brytyjskiego był skutkiem II wojny światowej a Londyn tę wojnę przegrał, a przynajmniej nie jej nie wygrał.

O ile gospodarka, możliwości produkcyjne i eksportowe USA objawiły się po raz pierwszy w czasie I wojny światowej, o tyle po II wojnie Stany Zjednoczone stały się najsilniejszym państwem świata. I objęły światowe przywództwo.

ZSRR – drugie i tymczasowe miejsce wśród zwycięzców

O ile USA świetnie rozumiały, że o potędze państwa stanowią jego możliwości gospodarcze, o tyle ZSRR tkwił w średniowiecznym przekonaniu, że o potędze decyduje obszar państwa. I USA dały to czego ZSRR żądał. Dały, bo to USA zdecydowały o powojennym ładzie globu. Odbyło się to oczywiście naszym kosztem i pozostałych państw Europy, które ZSRR zajął militarnie i wcielił w orbitę swej polityki.

Czy USA wiedziały, że ZSRR udławi się tymi nowymi zdobyczami? Czy wiedziały, że Rosja radziecka nie będzie w stanie zapanować nad tyloma narodami, że nigdy nie stłumi ich dążeń wolnościowych? Czy USA przewidywały, że ZSRR nie „wytrzyma” wyścigu zbrojeń i w końcu padnie gospodarczo? Podejrzewam, że przewidywano to w Waszyngtonie. A najbardziej wyraźnie sformułował to prezydent Lyndon B. Johnson, który w połowie lat 60-tych powiedział, że ZSRR nie wytrzyma wyścigu zbrojeń.

Podział świata na dwa konkurencyjne bloki, izolacja gospodarcza bloku radzieckiego przez Zachód, niewydolność gospodarcza systemu centralistycznego, były ważnymi przyczynami upadku ZSRR, ale najważniejszym, głównym powodem jego niechlubnej śmierci, było właśnie to, że Rosja radziecka nie była w stanie dorównać militarnie NATO, a przede wszystkim USA.

Wyścig zbrojeń i wyścig w kosmosie napędzały gospodarkę USA. Każdy nowy wynalazek, każde nowe rozwiązanie techniczne z dziedziny techniki kosmicznej i wojskowej natychmiast wchodziły do produkcji cywilnych urządzeń, techniki cywilnej. W ten sposób zbrojenia napędzały rozwój USA.

W ZSRR było inaczej. Owszem, Rosjanie mieli osiągnięcia w dziedzinie techniki, ale kosztem pogłębiającego się spadku poziomu życia społeczeństwa. W tym państwie wszystko było tajne – od śrubki po parowozy. Gdy doszedł do władzy Gorbaczow z przerażenie stwierdził, że 70 procent radzieckich inżynierów pracuje tylko na potrzeby przemysłu zbrojeniowego. Wtedy to Gorbaczow powiedział, że ZSRR nie może się rozwijać jak normalne państwo, bo wszystkie siły, które powinny zapewniać postęp techniczny i cywilizacyjny absorbowane są właśnie i tylko przez zbrojeniówkę.