TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Jeden brydżysta, drugi szachista, obaj to mordercy sądowi

Z Wikipedii dowiemy się przede wszystkim, że Marian Frenkiel to polski brydżysta, laureat wielu rozgrywek krajowych, europejskich i światowych, kapitan reprezentacji. Tymczasem ten brydżowy mistrz to stalinowski morderca sądowy. Drugi komunistyczny zbrodniarz to Władysław Litmanowicz, wybitny szachista.

To najpierw o Frenklu. Urodził się w 1919 roku w Łodzi jako syn Bronisława – oficera WP i lekarza, oraz Róży z Heflichów. Przed wojną ukończył łódzkie Prywatne Gimnazjum Męskie i trzy lata prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim.

MOPR i „Czerwony Sztandar”

We wrześniu 1939 roku Marian wraz z rodziną uciekł do Sowietów. Najpierw do Łucka, gdzie jego ojciec objął miejscową klinikę. Potem na Uniwersytecie Iwana Franki we Lwowie kontynuował studia prawnicze. Tu został członkiem Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom (MOPR), i współpracownikiem „Czerwonego Sztandaru” (sowieckiej propagandówki wojskowej wydawanej w języku polskim). Przez jakiś czas „zwiedzał” Ukrainę w ramach batalionów pracy, by w końcu zatrudnić się w teatrze w Czkałowie (Kazachstan), a potem Orsku (południowy Ural).

„Oficer” śledczy

Karierę aktorską (po zmobilizowaniu do „LWP pracował w teatrze 1. Korpusu PSZ w ZSRS) przerwał przydział na „oficera” śledczego. Potem już tylko piął się po szczeblach stalinowskiego aparatu bezprawia. Po „wyzwoleniu” rodzinnej Łodzi utrwalał ludowy terror za biurkiem miejscowych prokuratur wojskowych. Nowy okupant musiał docenić jego pracę, skoro już w 1946 roku awansowano go do Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Jednocześnie ukończył prawo na Uniwersytecie w Łodzi. W 1954 roku został przyjęty do PZPR.

Tym gorzej dla faktów

Z opinii służbowej płk Mariana Ryby, p.o. Naczelnego Prokuratora Wojskowego: „Cieszył się autorytetem przełożonych i podwładnych. Posiadaną wiedzę i doświadczenie umiał przekazać młodym oficerom. (…) Brał udział w opracowaniu poważniejszych instrukcji i zarządzeń Naczelnej Prokuratury Wojskowej. (…) Wolny czas poświęca na czytanie literatury pięknej. Interesuje się sportem i sztuką”.Do obowiązków prokuratora Frenkla należało prowadzenie i nadzorowanie śledztw w sprawach wojskowych. Lansował tezę, że jeżeli fakty są inne niż chciałaby prokuratura, to… tym gorzej dla faktów.

W raporcie „odwilżowej” Komisji Mariana Mazura napisano, że Frenkiel ponosi odpowiedzialność m. in. za:
„- niereagowanie na wyjaśnienia oskarżonych (…) składane na rozprawie, a zawierające zeznania o niedozwolonych metodach śledztwa – przeciwnie – w odpowiedzi na skargę Kryski [płk Jan Kryska był katowany przez Informację Wojskową], zażądał wyższej kary, uznając to za okoliczność obciążającą. Na stosowanie niedozwolonych metod śledztwa wskazywało wniesienie osk. Rolińskiego na noszach na salę sądową, czym prokurator nie zainteresował się, (…)
– oskarżanie w znacznej ilości spraw „spisku wojskowego”, w „sprawie bydgoskiej” i żądanie wysokich kar, jakkolwiek w sprawach tych było wiele niewyjaśnionych sprzeczności i wątpliwości, do wyjaśnienia których nie dążył wbrew obowiązkowi prokuratora (…)”

Żeby było ciekawiej, w 1956 roku Frenkiel zasiadał w komisji badającej miejsca potajemnych pochówków zamordowanych więźniów. Na liście było wiele jego ofiar. Komisja oczywiście niczego nie ustaliła.

Nieopodal „Łączki”

Prokurator Marian Frenkiel oskarżał również w sprawie mjr Zefrina Machalli, w której karę śmierci orzekał sędzia Stefan Michnik. 10 stycznia 1952 roku Machalla został stracony.
W 1956 roku Marian Frenkiel został przeniesiony do rezerwy w stopniu pułkownika. W Telewizji Polskiej odpowiadał za audycje dla Polonii. A potem spełniła się jego miłość do sportu – został mistrzem świata w brydżu. Jego okazały grób (zmarł przez nikogo nie ścigany w 1995 roku w Warszawie) znajduje się na stołecznych Powązkach Wojskowych nieopodal „Łączki”, gdzie do dołu śmierci jego koledzy wrzucili mjr Zefiryna Machallę.

Nauczyciel w Armii Czerwonej

Po Marianie Frenklu – mistrzu brydża, który wcześniej był stalinowskim mordercą sądowym, czas na innego zbrodniczego sędziego – Władysław Litmanowicza, szachistę.
Urodził się w 1918 r. jako Abram Wolf w nauczycielskiej rodzinie Marka i Róży z Birencwajgów. W 1939 roku ukończył Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Do czerwca 1941 roku kształcił się w Instytucie Nauczycielskim w Równem, pracując również jako nauczyciel. Potem deportowany w głąb ZSRS. Buchalter w kołchozie w Kagalniku pod Azowem (1941). W sierpniu 1941 roku został zmobilizowany do Armii Czerwonej. Ukończył miesięczną Szkołę Podoficerską. 11 sierpnia 1944 roku przeniesiony do „ludowego” Wojska Polskiego.

Gdzie jest mój ojciec?

W latach 1947-1952 Litmanowicz był sędzią Wojskowego Sądu Rejonowego w Krakowie, Kielcach i Warszawie. Wielu polskich oficerów skazał na karę śmierci, w tym 32-letniego porucznika Edmunda Bukowskiego. Ten Wilnianin, uczestnik Powstania Warszawskiego, odznaczony m. in. Krzyżem Walecznych, po 1945 roku nie złożył broni, by przez całą Europę wozić rozkazy i fundusze służące walce o niepodległość. W ciężkim śledztwie na Rakowieckiej nie przyznał się do antypolskiej działalności, stracony na Mokotowie 13 kwietnia 1950 roku.
Zwłoki porucznika Edmunda Bukowskiego zidentyfikowano w 2013 roku na „Łączce” Cmentarza Wojskowego na Powązkach w Warszawie. Podczas uroczystości jego syn Krzysztof Bukowski mówił:
– Gdy zabrali mi ojca, miałem osiem miesięcy. Nie było też mamy, która jako łączniczka odsiadywała wyrok 15 lat więzienia. Wychowywali mnie dziadkowie. Z naszej rodziny komuniści aresztowali 16 osób. Przez lata nie wiedziałem, co się stało z ojcem. Teraz, dzięki IPN, już wiem.

Wyróżniany i odznaczany

W latach 1952-1955 Litmanowicz był oficerem do zleceń doradcy szefa GZP WP płk. W. Zajcewa. Karierę w „ludowym” Wojsku Polskim zakończył w 1955 roku w stopniu majora (przeniesiony do rezerwy).Władysław Litmanowicz był jednym z najsłynniejszych powojennych… szachistów. W przerwach między skazywaniem ludzi na śmierć brał udział w finałach mistrzostw Polski. I tak np. w 1952 roku występował w międzynarodowym turnieju w Międzyzdrojach oraz reprezentował Polskę na olimpiadzie szachowej w Helsinkach.

W szachy grał, ale też o szachach pisał. Dziennikarstwem i publicystyką parał się od początku lat 50. Zapewne wieczorami, po powrocie z ciężkiej pracy w sądzie. W 1950 roku został redaktorem naczelnym miesięcznika Szachy, którą to funkcję pełnił nieprzerwanie do 1984 roku. Również od 1950 roku prowadził dział szachowy w „Trybunie Ludu”. Szachowe kolumny redagował – do połowy lat 80. w wielu czasopismach (Express Wieczorny, Perspektywy, Żołnierz Polski, Żołnierz Wolności, Świat Młodych).

W związku ze swoim zamiłowaniem sprawował w światku szachowym szereg niebagatelnych funkcji – krajowych i międzynarodowych. W 1968 roku otrzymał tytuł sędziego klasy międzynarodowej, jako sędzia brał udział w wielu prestiżowych imprezach na świecie, w tym w olimpiadach (1980, 1984, 1986). Z kolei za osiągnięcia dziennikarskie oraz publicystyczne został odznaczony w 1973 roku Krzyżem Kawalerskim, a w 1982 roku Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Zmarł w 1992 roku, pochowany na Cmentarzu Komunalnym Północnym w Warszawie. Jego żona, Mirosława Litmanowicz, była czołową polską szachistką, mistrzynią Polski i świata.

Adam Humer bijąc więźniarkę: „Nie wrócę do domu na kolację, bo jestem bardzo zajęty”

31 grudnia 1954 został zwolniony ze stanowiska wicedyrektora Departamentu Śledczego MBP, które pełnił od trzech lat. Adam Humer to synonim stalinowskiego zła – jeden z najbardziej wpływowych, a zarazem okrutnych ubeków. Był panem życia i śmierci wielu polskich patriotów. Jego nazwisko budziło wśród więźniów bezpieki powszechną grozę. Humer prowadził najważniejsze dla komunistycznej partii i państwa śledztwa polityczne.

To on nadzorował sprawy przeciwko powojennemu antykomunistycznemu podziemiu: czterem kolejnym zarządom Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość oraz trzem komendom Narodowych Sił Zbrojnych. To on rozpracowywał opozycyjne Polskie Stronnictwo Ludowe, przesłuchując jej prezesa Stanisława Mikołajczyka. Większość śledztw kończyła się wyrokami śmierci podczas sfingowanych procesów.

Ekspert od „prania mózgu”

Adam Humer zatwierdził akt oskarżenia wobec rtm. Witolda Pileckiego, zamordowanego następnie strzałem w tył głowy w więzieniu mokotowskim w Warszawie. Taka sama śmierć spotkała też przedwojennego polityka narodowego Adama Doboszyńskiego, nad którym Humer znęcał się ze szczególnym bestialstwem. Innego narodowca – Tadeusza Łabędzkiego 9 czerwca 1946 r. zakatował na śmierć, a jego ciało zostało następnie wywiezione potajemnie z aresztu przy ul. Rakowieckiej i zrzucone do bezimiennego dołu śmierci na warszawskiej „Łączce”.
Adam Humer osobiście torturował również więźniów-księży, w tym ordynariusza kieleckiego, biskupa Czesława Kaczmarka, któremu podczas pokazowego procesu komuniści zarzucili szpiegostwo na rzecz Stanów Zjednoczonych i Watykanu.
Tego, jak zniszczyć człowieka, uczył się w swojej prawdziwej ojczyźnie: ZSRS, zapewne w eksperymentalnej jednostce zajmującej się „praniem mózgu”: obozie NKWD nr 388 w Stalinogorsku (dziś Nowomoskowsk w środkowej Rosji).

Córka prawnika…

Adam Humer urodził się w 1917 r. w Camden w USA jako Adam Teofil Umer, w polsko-żydowskiej rodzinie Otylii i Wincentego. W bezpiece dochrapał się stanowiska wicedyrektora Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i stopnia pułkownika.
Ojciec Wincenty został zabity z wyroku Polskiego Państwa Podziemnego 31 maja 1946 r. w Kmiczynie na Lubelszczyźnie, gdzie jako przedstawiciel narzucanej Polakom, komunistycznej władzy przeprowadzał reformę rolną i agitował za referendum ludowym. Wtedy polscy niepodległościowcy wydali wyroki śmierci również na Adama i jego brata Edwarda, nie udało się ich jednak wykonać. Adam miał jeszcze dwie siostry: Wandę i Henrykę Umer – również komunistyczne działaczki PPR.
Tu dotykamy słynnych związków Magdy Umer z Adamem Humerem. Przypomnę Państwu takie oto oświadczenie piosenkarki: „Mój tata miał na imię Edward. Był prawnikiem i wspaniałym człowiekiem. Nie jestem córką Adama Humera i nie raz już odpowiadałam na to pytanie. A ponieważ wylano już na mnie z tego powodu wiadra pomyj, postanowiłam nie odpowiadać na żadne zaczepki. Lżona przez anonimowych korespondentów czuję się czasem, jakbym była córką Hitlera, Stalina, Berii i nie wiem kogo jeszcze…” Bez wątpienia córką Stalina Magda Umer nie jest, ale – jak sama napisała – Edwarda Umera, prawnika. Prawnikiem być może ojciec był, ale nade wszystko funkcjonariuszem zbrodniczej, powołanej przez Stalina Informacji Wojskowej. Czyli jednak nie tak daleko…

Obalić „pańską Polskę”

Już w czasie studiów Adam Umer wstąpił do Komunistycznego Związku Młodzieży Zachodniej Ukrainy, co po 1944 r. zaprowadziło go – w sposób dla funkcjonariuszy komunistycznych naturalny – do PPR i PZPR. Przed wojną był zaangażowany w zamachy na urzędników państwowych II Rzeczpospolitej, żołnierzy i oficerów Wojska Polskiego. Nie trzeba chyba dodawać, że była to działalność jednoznacznie antypolska.
Kiedy we wrześniu 1939 r. Tomaszów Lubelski, gdzie mieszkał, zajęli sowieci, Adam Umer mógł się ujawnić i oficjalnie wystąpić jako wróg Polski. Aby swoim kolegom-komunistom pomóc obalić „pańską, burżuazyjną Polskę”, razem z innymi członkami KZMZU zorganizował Powiatowy Komitet Rewolucyjny i został jego wiceprzewodniczącym. Po wyjeździe w połowie października 1939 r. do Lwowa wstąpił na kurs prawa na Uniwersytecie Lwowskim, gdzie m.in. został „brygadierem grupy propagandowej”. Od marca 1941 r. był członkiem Wszechzwiązkowego Leninowskiego Związku Młodzieży Komunistycznej we Lwowie.
Po powrocie do Tomaszowa Lubelskiego ukrywał się, a z chwilą sowieckiego „wyzwolenia” w 1944 r. organizował terenowe Rady Narodowe. W jednej z nich – Powiatowej Radzie Narodowej w Tomaszowie Lubelskim – został kierownikiem Wydziału Propagandy i Informacji.
W Tomaszowie Lubelskim również – 12 września 1944 r. – rozpoczął „służbę” w bezpiece. Wtedy jeszcze używał rodzinnego nazwiska Umer. W tomaszowskim UB pracował razem ze wspomnianym młodszym bratem Edwardem Umerem. Walczyli z „bandami”, czyli niepodległościowym podziemiem. Po nieudanym zamachu podziemia na ich szefa – Aleksandra Żebrunia, Umerowie przenieśli się do Lublina. Tu też zwalczali „bandy”. Od września 1944 r. do lutego 1945 r. Adam Umer był kierownikiem sekcji śledczej Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie.

„Niedozwolone metody”

Potem bracia przenieśli się do Warszawy. Obaj, jako wybitni specjaliści od łamania kręgosłupów, bez trudu znaleźli pracę w centrali resortów siłowych. Edward Umer trafił do Informacji Wojskowej, Adam Umer do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Wtedy, zapewne po to, aby zmylić trop zamachowców, ten drugi do nazwiska dodał sobie „H” i został Humerem. W stolicy dochrapał się stanowiska wicedyrektora Departamentu Śledczego MBP. Nie prowadził wyłącznie pracy „biurowej”, czyli przesłuchań. Prócz zwalczania „reakcyjnego podziemia” był obecny np. podczas tzw. pogromu kieleckiego w lipcu 1946 r. – prowokacji sowieckich służb specjalnych mającej pokazać światu, że Polacy to antysemici.
Józef Dusza, inny ubecki kat w randze podpułkownika, tak zeznawał o stalinowskich metodach śledczych: „Od chwili, gdy zacząłem pracować na Mokotowie, zetknąłem się z faktami bicia więźniów. (…) Tych metod nauczyłem się od swych przełożonych, którzy sami bili więźniów. Przychodzili oni w czasie przesłuchań i sami bili oraz dawali nam polecenia bicia więźniów. Byli to między innymi Różański, Czaplicki, Humer, Serkowski, Imiołek vel Śliwa i wielu innych, których nazwisk nie pamiętam. Były wypadki, których dokładnie nie pamiętam, że już na Koszykowej przywożono pobitych więźniów. Wszyscy oficerowie śledczy stosowali w różnych fazach i różnych rozmiarach niedozwolone metody. Taka była atmosfera i takie nastawienie otrzymywaliśmy od swoich przełożonych”.
Katowany w śledztwie as polskiego lotnictwa, Stanisław Skalski, zapamiętał: „Wszedł z różnego kalibru gumami major Szymański. Midro, Szymański, Serkowski i Humer znęcali się nade mną. Bity od pięt do głowy straciłem poczucie czasu. Nagi znalazłem się w odchodach karceru”.

Śledztwo trwało przez dwa lata

Adam Humer prowadził również sprawę narodowca Adama Doboszyńskiego. Potem zeznawał przeciwko niemu przed stalinowskim sądem, potwierdzając, że „osobiście przesłuchiwał” oskarżonego. Stwierdził, że Doboszyński początkowo „był arogancki i odmawiał zeznań”, ale w końcu, przytłoczony wiedzą i dociekliwością śledczych, musiał powiedzieć prawdę. Po przyznaniu się do winy Doboszyński miał się zwierzyć Humerowi: „Jestem szczęśliwy, że mogę po tylu latach zrzucić nareszcie ten kamień z serca, zrzucić z siebie tę zmorę, która mnie dręczyła przez szereg lat”.
Przed sądem Doboszyński zupełnie inaczej opisywał śledztwo nadzorowane przez Humera: „Przyszedł moment, że władze śledcze wysunęły zarzut mojej współpracy z wywiadem niemieckim, jak wnioskowałem, opierając się na fałszywych zeznaniach Kowalewskiego [„agent celny”, czyli kapuś w celi]. Przez dłuższy czas opierałem się i nie chciałem się przyznać do tego faktu, który nie jest prawdą. W miarę moich rozmów z oficerami śledczymi przekonałem się, że władze śledcze mają całą koncepcję mojej współpracy. […] Walczyłem dalej. Wtedy rozpoczęła się na mnie presja fizyczna […] 4 doby byłem bity i męczony bez przerwy. […] Po tych 4 dobach widząc, że wyjdę z tych męczarni w najlepszym dla mnie razie ze zdrowiem zrujnowanym tak, że nawet wyrok uniewinniający będzie dla mnie bez wartości […] postanowiłem przyznać się do czynów niepopełnionych. […] Śledztwo trwało przez dwa lata. Musiałem brnąć dalej i komponować, bo byłem zagrożony w każdej chwili tym, że ponownie zaczną się represje”.
Jadwiga Malkiewiczowa (siostra Doboszyńskiego, więziona na Mokotowie w ramach odpowiedzialności rodzinnej i bardzo brutalnie traktowana), w książce „Wspomnienia więzienne” napisała: „Widząc przed sobą mikrofony [na sali sądowej], Adam wierzył, być może, że radio transmituje w całości jego słowa [przekazy radiowe, podobnie jak późniejszy stenogram z procesu, też zostały spreparowane]”.

„Odpowiedzialności nie ponosi”

Humer został zwolniony ze stanowiska 31 grudnia 1954 r., a z resortu 31 marca 1955 r. W piśmie płk Mikołaja Orechwy, dyrektora kadr MBP z 8 stycznia 1955 r. czytamy: „Ppłk Humer był długoletnim V-Dyrektorem Departamentu Śledczego w b. MBP i na nim ciąży odpowiedzialność za wadliwe metody w pracy oraz wszystkie braki tamtego odcinka. Jednak jak ustaliła Komisja wyłoniona przez Biuro Polityczne KC PZPR ppłk Humer za niedozwolone metody w śledztwie osobiście odpowiedzialności nie ponosi.” Czyli sprawę zbrodni Adama Humera zamieciono pod dywan, a wiadomo, że nie tylko tolerował znęcanie się nad aresztowanymi, ale znęcał się nad nimi osobiście.
Po zwolnieniu z bezpieki Humer został przeniesiony do Ministerstwa Rolnictwa, w którym pracował na stanowisku starszego radcy w Gabinecie Ministra. Szybko wrócił jednak do resortu (przemianowanego z UB na SB), pełniąc funkcję oficjalnego doradcy, specjalizującego się w zwalczaniu polskiego ruchu narodowego.
Władze PRL odznaczyły go Krzyżem Kawalerskim i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Otrzymywał emeryturę dla zasłużonych, cieszył się przywilejami kombatanckimi.

Zepsuci do szpiku kości bandyci

W 1992 r. został tymczasowo aresztowany, a dwa lata później skazany na dziewięć lat więzienia za wymuszanie zeznań torturami. III RP udowodniła mu udział w wielu przesłuchaniach, upokarzanie, głodzenie i torturowanie więźniów politycznych. Zeznająca na procesie szyfrantka AK Maria Hattowska zapamiętała, jak Humer kopał ją i bił nahajką zakończoną metalową kulką w krocze. Po 150 uderzeniach w nerki zmęczył się i oddał narzędzie innym, by bili ją dalej. W trakcie innego przesłuchania – zeznawała – zadzwonił telefon, Humer podniósł słuchawkę i powiedział, że nie wróci do domu na kolację, bo jest bardzo zajęty. Po chwili znów przystąpił do bicia. Będącą już w agonii dziewczynę cudem odratował lekarz. Oczywiście Humer utrzymywał, że w przesłuchaniu Hattowskiej nigdy nie brał udziału.
W 1996 r., po apelacji złożonej przez obrońców, Sąd Wojewódzki w Warszawie (drugiej instancji) zmniejszył mu wyrok do siedmiu i pół roku więzienia. Okazało się, że zgodnie z kodeksem karnym z 1932 r., który obowiązywał również w latach 50., kiedy oskarżony popełnił zarzucane mu przestępstwa, jest to najwyższa kara, jaką mógł otrzymać.
Dokumentalistka Alina Czerniakowska, która filmowała proces Adama Humera, wspomina: „Napluł mi na kamerę, mam taki kadr. Jak byli funkcjonariusze UB wychodzili z sądu, to ludzie ustawili się szpalerem i mówili o nich, że to są bandyci, łobuzy. Humer był cyniczny, machnął ręką, że jego to w ogóle nie obchodzi. Oskarżycielem posiłkowym była wtedy pani mec. Izabela Skorupkowa. Powiedziałam jej wtedy, może naiwnie, że w każdym z tych zbrodniarzy, Humerze i kolegach jest jakaś odrobina człowieczeństwa, że wiedzą, że robili źle. Ona mi odpowiedziała, że tam nikogo takiego nie ma, że oni są do szpiku kości zepsuci, że to są bandyci, którzy dziś zrobiliby to samo.”
Adam Humer, jako jeden z nielicznych ubeckich oprawców, trafił na krótko za kraty: na Rakowiecką, do swojego dawnego gabinetu. Niektórzy funkcjonariusze więzienni nadal zwracali się do niego per „dyrektorze”. Zmarł 12 listopada 2001 r. podczas przerwy w odbywaniu kary, w swoim mieszkaniu przy ul. Marszałkowskiej, nieopodal Placu Unii Lubelskiej.

WALTER ALTERMANN: Wigilia, Kolędy i Życzenia

Nadchodzące Święta Bożego Narodzenia są dla Polaków bardzo ważne. Tak już u nas jest od wieków. W krajach protestanckich najważniejszym świętem jest Wielkanocny Piątek, bo oni uważają, że dzień śmierci Chrystusa na krzyżu jest dniem Przymierza z Synem Człowieczym, z Bogiem. U nas, być może dlatego, że dość późno (jak na Europę) przyjęliśmy chrześcijaństwo, w Bożym Narodzeniu znajdziemy jeszcze ślady słowiańskiego pogaństwa. Jak by tam historycznie nie było Boże Narodzenie jest w Polsce najważniejsze.

 

A najważniejsza z tych zbliżających się trzech świątecznych dni jest oczywiście Wigilia. To dzień poświęcony rodzinie, bo wigilijna wieczerza ma łączyć najbliższych.  Ale nie we wszystkich krajach obrządku rzymskiego Wigilia ma takie znaczenie. Tu Polska jest wyjątkiem. Chlubnym i pięknym.

Wszystko da się sprzedać

Oczywiście w ostatnich kilkudziesięciu latach Święta Bożego Narodzenia bardzo (także u nas) zeświecczały. I stały się głównie świętem Prawdziwych Żniw Handlowców. Nachalność reklam wszystkiego, co da się sprzedać przed Bożym Narodzeniem jest porażająca. Dla sprzedawców nie ma już nic świętego. Powie ktoś, że to nieprawda, bo reklamy aż puchną od natarczywych nawiązań do tradycji. Owszem, reklamy już od listopada nawiązują, odwołują się do wesołego grubaska w czerwonej kurtce i czerwonej czapie, zwanego w reklamach Mikołajem. Nie jest to Święty Mikołaj, ale po prostu Mikołaj. Mamy też obrazki święcącej się lampkami choinki, wirujących płatków śniegu, sań, reniferów i wszystkiego co wytworzyła w XIX wieku kultura niemiecka, a co udoskonalono do absurdu w USA.

W reklamach przedświątecznych nie jednak ma ani słowa o istocie tych świąt, o ich ŚWIĘTOŚCI, o tym, że rodzi się Bóg. Dlaczego święta oderwały się od świętości? Bo według handlowców chrześcijańska świętość gorzej by się sprzedawała, a duże pieniądze na zakupy w tym okresie powinni wydawać wszyscy: ateiści, Żydzi, muzułmanie, wyznawcy Buddy i taoizmu, a nawet antyklerykałowie.

Duża przykrość reklamowa

Przyznam się od razu, że to akurat mnie boli. Jestem człowiekiem wierzącym, może nie fanatycznie, ale cenię sobie polską tradycję, polskie święta i nasze obrządki. Lubię śpiewać przy świątecznym stole kolędy, z rodziną i innymi bliskimi mi osobami. Lubię dawać prezenty i lubię je dostawać. W tych prezentach widzę wyraz bliskości i miłości do moich bliskich. Może to naiwne, nazbyt liryczne, ale tak mam. I to w sobie cenię sobie.

Jakże więc przykro zaskoczyła mnie reklama emitowana w kanałach Paramount Network, zachęcająca do oglądania w kinach nowej produkcji filmowej.

Otóż ta reklama wykorzystuje starą, bardzo wzruszającą austriacką kolędę, wrosła jednak na dobre w polską kulturę, czyli Cichą noc. Aktorzy, tak jak trzeba, nabożnymi głosami śpiewają kolędę, ale z reklamowym tekstem, polecając film. I jest tak, że gdy w oryginale jest mowa o Matce Świętej, czuwającej, całej uśmiechniętej… mamy zmianę, i tam gdzie jest mowa o „odkupieniu win” reklama każe nam dążyć do kina:

Tak, gdzie kinowy hit,

Tam gdzie kinowy hit.

Nie jest to profanacja, ale jest to prostactwo, bezczelność i gruby brak wrażliwości. Moim zdaniem jest to również najgorszy (najlepszy) przykład pazerności, która każe producentom filmu i jego dystrybutorom iść po swoje. Choćby po trupach tradycji.

Historycznie o Cichej nocy

Tekst pieśni Cicha noc powstał jako wiersz w roku 1816. Autorem jest Joseph Mohr, wówczas (1815–1817) wikary w Mariapfarr w regionie Lungau, w południowo-wschodniej część landu Salzburg.

Melodia powstała dwa lata później, 24 grudnia 1818 roku, gdy Joseph Mohr, w latach 1817–1819 był wikarym w nowo powstałej parafii św. Mikołaja w Oberndorfie bei Salzburg. Wtedy zaproponował Franzowi Gruberowi napisanie muzyki do swojego wiersza. Franz Gruber był od 1807 do 1829 r. nauczycielem i organistą kościelnym w Arnsdorfie, zaś od 1816 do 1829 r. również organistą w nowej parafii w pobliskim Oberndorf bei Salzburg.

Pieśń została wykonana w tym samym dniu podczas pasterki Mohr śpiewał partię tenorową i grał na gitarze, Gruber wykonywał partię basową. Gruber określił kolędę jako „prostą kompozycję” i nie przypisywał jej szczególnego znaczenia.

Kolęda spodobała się mieszkańcom Oberndorfu bei Salzburg i wkrótce była znana również w okolicy. Świadczą o tym zachowane odpisy pieśni (najstarszy z 1822 r. z Salzburga). Nie podają one jednak nazwisk autorów. Pieśnią zainteresowała się królewska kapela dworska w Berlinie, która w roku 1854 wysłała do Salzburga pytanie o twórcę kolędy. 30 grudnia 1854 r. Franz Gruber opisał okoliczności powstania utworu. W ojczystym Salzburgu kolęda została zaliczona do oficjalnych pieśni kościelnych dopiero w roku 1866.

A oto tekst kolędy:

 

Cicha noc święta noc

Pokój niesie ludziom wszem

A u żłóbka Matka Święta

Czuwa sama uśmiechnięta

Nad dzieciątka snem

Nad dzieciątka snem.

 

Cicha noc święta noc

Pastuszkowie od swych trzód

Biegną wielce zadziwieni

Za anielskim głosem pieni

Gdzie się spełnił cud

Gdzie się spełnił cud

 

Cicha noc święta noc

Narodzony Boży Syn

Pan Wielkiego majestatu

Niesie dziś całemu światu

Odkupienie win

Odkupienie win

 

O najpiękniejszej polskiej kolędzie

Najpiękniejszą polską kolędą jest, bez wątpienia Pieśń o Narodzeniu Pańskim Franciszka Karpińskiego, znana obecnie jako Bóg się rodzi. Jest ona nazywana królową polskich kolęd.

Tekst pieśni powstał w Dubiecku nad Sanem na życzenie księżnej marszałkowej Izabeli z Czartoryskich Lubomirskiej (1736–1816).

Kolęda, wraz z innymi utworami składającymi się na Pieśni nabożne, zabrzmiała po raz pierwszy w 1792 r. W Starym Kościele Farnym w Białymstoku. W tym samym też roku ukazało się jej i innych Pieśni nabożnych pierwsze wydanie sporządzone w klasztorze Bazylianów w Supraślu.

Pieśń składa się z pięciu zwrotek, każda po osiem ośmiozgłoskowych wersów. Piąta strofa rozpoczynająca się słowami Podnieś rękę, Boże Dziecię, błogosław Ojczyznę miłą nadaje pieśni charakter wyraźnie narodowy.

Autorowi udało się połączyć wzniosłość z potocznością. Utwór tak poważny w treści, znacznie odróżnił ją od popularnych i dość płochych, a nawet rubasznych, kolęd ludowych. Zresztą, w naszej literaturze istnieje poważny dorobek tzw. pastorałek, utworów żartobliwych.

Tekst Karpińskiego już wkrótce po opublikowaniu był śpiewany, ale na różne melodie. Obecnie kolędę śpiewamy w rytmie  poloneza, a za  autora muzyki uważa sięKarola Kurpińskiego Według innych źródeł jest to polonez koronacyjny królów polskich jeszcze z czasów Stefana Batorego. W pierwszej połowie XIX wieku była powszechnie znana w całej Polsce, chociaż śpiewana była, w zależności od regionu, w różnych wariantach melodycznych.

I oto tekst:

 

Bóg się rodzi, moc truchleje,

Pan niebiosów obnażony!

Ogień krzepnie, blask ciemnieje,

Ma granice Nieskończony.

Wzgardzony, okryty chwałą,

Śmiertelny Król nad wiekami!

A Słowo Ciałem się stało

I mieszkało między nami.

 

Cóż masz niebo nad ziemiany?

Bóg porzucił szczęście swoje,

Wszedł między lud ukochany,

Dzieląc z nim trudy i znoje.

Niemało cierpiał, niemało,

Żeśmy byli winni sami,

 

A Słowo…

 

W nędznej szopie urodzony,

Żłób Mu za kolebkę dano!

Cóż jest czym był otoczony?

Bydło, pasterze i siano.

Ubodzy, was to spotkało

Witać Go przed bogaczami!

 

A Słowo…

 

Potem królowie widziani

Cisną się między prostotą,

Niosąc dary Panu w dani:

Mirrę, kadzidło i złoto.

Bóstwo to razem zmieszało

Z wieśniaczymi ofiarami.

 

A Słowo…

Podnieś rękę, Boże Dziecię,

Błogosław Ojczyznę miłą!

W dobrych radach, w dobrym bycie

Wspieraj jej siłę swą siłą.

Dom nasz i majętność całą,

I wszystkie wioski z miastami.

A Słowo…

 

Moc kolęd

Historia odnotowała, że w czasie I wojny światowej, w Wigilię Bożego Narodzenia 1916 roku. na froncie rosyjsko – niemieckim i austriackim doszło do niebywałych zdarzeń, bo oto z dwóch wrogich okopów zabrzmiała ta sama pieśń, a była nią właśnie kolęda Bóg się rodzi. Śpiewali ją Polacy wcieleni do wrogich armii. Podobno dochodziło też i do tego, że Polacy wychodzili z wrogich sobie okopów i bratali się z rodakami.

Kto nie rozumie siły kolęd w Polsce jest tępym prostakiem. Obawiam się, że takie prostactwo będzie się, niestety, szerzyło.

Szanowni Czytelnicy moich felietonów, życzę Wam zdrowych, wesołych i rozumnych Świąt Bożego Narodzenia 2024

 

Walter Altermann

 

Gabriel Narutowicz - pierwszy prezydent RP (1965 - 1922) Fot. autorstwo nieznane; ze zbiorów szwajcarskich

WALTER ALTERMANN: Zabójstwo prezydenta Gabriela Narutowicza

16 grudnia 1922 roku w gmachu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie zamordowany został strzałami z pistoletu pierwszy Prezydent Odrodzonej Polski – profesor Gabriel Narutowicz. Mordercą był artysta malarz Eligiusz Niewiadomski.

W każdym polskim większym mieście mamy dziś ulice imienia zamordowanego prezydenta, ale czy zdajemy sobie sprawę z tego, co naprawdę stało się 122 lata temu? Czy wyciągnęliśmy, jako naród, właściwie wnioski na przyszłość? Obawiam się, że, niestety, nie.

Profesor Gabriel Narutowicz

Gabriel Narutowicz urodził się 17 marca lub 29 marca 1865 roku w Telszach na Żmudzi. Pochodził z rodziny ziemiańskiej. Ojciec, Jan Narutowicz – jako postępowy ziemianin – jeszcze przed ogłoszeniem manifestu powstańczego Rządu Narodowego, zniósł w swoich dobrach pańszczyznę. Za udział w powstaniu styczniowym został skazany na rok więzienia. Ojciec Jan wcześnie osierocił Gabriela, bo zmarł w rok po jego urodzeniu. Matką Gabriela Narutowicza była Wiktoria ze Szczepkowskich, trzecia żona Jana Narutowicza. To ona przejęła ciężar wychowania synów po śmierci męża. Jako kobieta wykształcona i zafascynowana filozofią oświecenia wywarła duży wpływ na poglądy młodego Gabriela. W 1873 r. postanowiła przenieść się do Lipawy, aby uchronić swych synów przed nauką w szkole rosyjskiej.

Osiągnięcia zawodowe Gabriela Narutowicza

Po ukończeniu gimnazjum w Lipawie Narutowicz podjął studia na Wydziale Matematyczno-Fizycznym Uniwersytetu w Petersburgu. Jednak nie ukończył ich z powodu choroby. Dużą część życia spędził w Szwajcarii, gdzie w latach 1886–1891 studiował na Politechnice w Zurychu.

W czasie studiów pomagał Polakom, ściganym przez carat; związany był też z emigracyjną partią „Proletariat”. Uniemożliwiło mu to powrót do kraju, gdyż władze rosyjskie wydały nakaz jego aresztowania. Przyjął obywatelstwo szwajcarskie (1895), a po ukończeniu studiów pierwszą posadę otrzymał w biurze budowy kolei żelaznej w Saint Gallen.

Był inżynierem i konstruktorem. W 1895 r. objął stanowisko szefa sekcji regulacji Renu. Jego prace były nagradzane na Wystawie Międzynarodowej w Paryżu (1896), zyskał też sławę jako pionier elektryfikacji Szwajcarii. Kierował budową wielu hydroelektrowni w całej Europie. Jego największym dziełem była elektrownia na rzece Aare w Mühlebergu pod Bernem.

W 1907 r. został profesorem w katedrze budownictwa wodnego na Politechnice w Zurychu. W latach 1913–1919 był tam dziekanem. Zatrudniony w biurze inżynierskim Narutowicza był inż. Kazimierz Ślączka, jego późniejszy doradca ds. przemysłu naftowego. Narutowicz był również członkiem szwajcarskiej Komisji Gospodarki Wodnej. W 1915 r. został przewodniczącym międzynarodowej komisji regulacji Renu.

Powrót do Polski

W czasie I wony światowej Narutowicz był aktywny w pracach Szwajcarskiego Komitetu Generalnego Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce. Należał też do stowarzyszenia La Pologne et la Guerere w Lozannie. Politycznie stopniowo zbliżał się do koncepcji realizowanych przez Józefa Piłsudskiego. We wrześniu 1919 roku, na zaproszenie polskiego rządu, przybył do kraju, gdzie aktywnie zaangażował się w odbudowę odrodzonego po rozbiorach państwa.

23 czerwca 1920 objął tekę ministra robót publicznych w rządzie Władysława Grabskiego i kierował tym ministerstwem do 26 czerwca 1922 roku, pełniąc tę funkcję także w pierwszym rządzie Wincentego Witosa, a także w pierwszym i drugim rządzie Antoniego Ponikowskiego. Jako minister robót publicznych wykorzystywał swoje bogate doświadczenia z pracy w Szwajcarii, m.in. badał bieg Wisły na odcinku od Warszawy do Modlina i podejmował prace w sprawie jej regulacji oraz nadzorował prace budowy hydroelektrowni w Porąbce na Sole.

28 czerwca 1922 r. został ministrem spraw zagranicznych w rządzie Artura Śliwińskiego i tę funkcję pełnił również w późniejszym rządzie Ignacego Nowaka. W dniach 14–16 września brał udział w oficjalnej wizycie naczelnika państwa w siedzibie królewskiej Sinaia w Rumunii. W październiku, jako minister spraw zagranicznych, reprezentował Polskę na konferencji w Tallinie. Walnie przyczynił się do wzmocnienia sojuszu z Rumunią, zawartego 3 marca 1921 roku.

Dlaczego wrócił

Rozpisałem się o osiągnięciach zawodowych i politycznych Gabriela Narutowicza, chciałem bowiem uwypuklić jego talenty, ogromną pracowitość oraz zawodową pozycję w Europie. Naprawdę niewielu z Polaków w tamtych czasach doszło do tak wysokich zawodowych pozycji.

Narutowicz mógł spokojnie kontynuować swoje prace naukowe w Szwajcarii, realizować swoje wynalazki i nowatorskie rozwiązania techniczne w całej Europie. I żyć przy tym niezwykle dostatnio. Dlaczego więc wrócił?

Prawdopodobnie dlatego, że był Polakiem i czuł się potrzebny odradzającej się ojczyźnie. Nie był zawodowym politykiem, nie zależało mu na popularności, nie liczył na zaszczyty, ani na pieniądze. Bo to wszystko już miał.

Krótko mówiąc, w niczym nie przypominał większości naszych współczesnych polityków, bo ci są ciągle na dorobku – tak mentalnym, jak materialnym.

Wybory

Wysunięcie kandydatury Narutowicza na prezydenta było dla niego dużym zaskoczeniem. Wahał się, wątpił czy podoła. Kandydowanie odradzał mu Józef Piłsudski. Początkowo Narutowicz zamierzał odmówić, jednak ostatecznie przyjął propozycję złożoną mu przez działaczy PSL Wyzwolenie.

Pierwsza tura głosowania nie przyniosła rozstrzygnięcia. W kolejnej turze odpadł socjalistyczny kandydat Ignacy Daszyński, ale następne głosowania również nie przyniosły rozwiązania. Jako kolejni odpadali: kandydat połączonych klubów mniejszości narodowych: Jean Baudoin de Courtenay (znakomity językoznawca) i wreszcie Stanisław Wojciechowski (obstawiany jako pewny konkurent endeckiego kandydata). W ostatniej turze, która musiała przynieść rozstrzygnięcie, głosowano zatem nad dwiema kandydaturami: Maurycego hr. Zamoyskiego i Gabriela Narutowicza.

Kandydatura Maurycego hr. Zamoyskiego była trudna do poparcia przez posłów „Piasta”, politycznie zbliżonych do endecji, gdyż był on największym posiadaczem ziemskim, a oba stronnictwa chłopskie („Piast” i „Wyzwolenie”) były zwolennikami radykalnej reformy rolnej.

Tu trzeba zauważyć, że wieś polska łaknęła ziemi, a większość chłopstwa (głównie w dawnej Galicji) głodowała na niespełna morgowych spłachetkach ziemi. Zapowiadana przez kolejne rządy reforma rolna, która miał owym chłopom dać trochę więcej ziemi, w niczym nie przypominała reformy rolnej po roku 1945. Owszem miano odbierać cześć ziemi wielkim gospodarstwom (głównie Ordynacji Zamoyskich), ale za wykupem. Część wartości ziemi miało pokrywać państwo, a część chłopi, ci obdarowani ziemią.

O wyborze Gabriela Narutowicza przesądziły głosy lewicy, mniejszości narodowych oraz PSL „Piast”, które wbrew oczekiwaniom w ostatniej turze głosowania poparło Narutowicza, zamiast Zamoyskiego. W ostatniej turze głosowania posłowie endeccy usiłowali sprowokować awanturę, aby zerwać posiedzenie; występowali także z groźbami pod adresem posłów mniejszości narodowych, zwłaszcza Żydów. W wyniku rozstrzygającego głosowania Gabriel Narutowicz otrzymał 289 głosów, a hr. Zamoyski – 227 (29 głosów było nieważnych). Tym samym Narutowicz został pierwszym prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej.

Reakcje po wyborze prezydenta

Natychmiast po wyborze Narutowicza warszawska młodzież związana z Narodową Demokracją zorganizowała demonstrację, w której pod hasłami „Precz z Narutowiczem”, „Precz z wybrańcem Żydów” i nawoływała do oprotestowania wyborów.

Napastliwą kampanię prasową przeciwko prezydentowi rozpętały endeckie gazety: „Gazeta Warszawska” oraz „Gazeta Poranna 2 Grosze”, zarzucając mu przynależność do masonerii, ateizm, a głównie zdobycie urzędu dzięki głosom mniejszości narodowych, co miało rzekomo ubliżać „prawdziwym Polakom”.

Demonstrantów poparł sympatyzujący z endecją generał Józef Haller, którego prawica podczas manifestacji witała okrzykami „Niech żyje Haller, prezydent Polski”. Wznoszono również okrzyki na cześć Benito Mussoliniego, przywódcy zamachu stanu we Włoszech.

Ówczesna prawica i konserwatyści nie przyjęli do wiadomości, że przegrali. I ta cecha naszej sceny politycznej jest stała i trwała. Bo także dzisiaj przegrane partie nie mogą pogodzić się z porażką i szukają winnych w mediach, w spisku szeroko rozumianego świata, w głupocie wyborców, bądź ogłupieniu ich przez obce media, w dezinformacji medialnej. Wszyscy są winni – tylko nie sami przegrani. Genetycznie nie jesteśmy skorzy do „stawania w prawdzie”.

W grudniu 1922 roku dochodziły jeszcze argumenty, że Narutowicz został wybrany „głosami obcych”. Za obcych zaś prawica uważała wszystkie mniejszości narodowe oraz „antypolską z natury” lewicę. I nijak nie docierało do niej (prawicy), że Żydzi, Niemcy, Czesi, Ukraińcy i Białorusini żyjący wówczas Polsce, mają takie same prawa obywatelskie jak Polacy z rodowodem i patentem na polskość. Poruszano także fakt, że Narutowicz mówił z silnym akcentem niemieckim, bo przecież większą część swego dorosłego życia spędził w Szwajcarii.

Tu dotykamy ciekawego zresztą problemu, czy Polakiem jest każdy obywatel zamieszkujący terytorium RP, czy też jedynie obywatel narodowości rdzennie polskiej?

Powiedzieć, że po wyborze Narutowicza przez cały kraj przeszła ogromna fala wściekłej nienawiści, to powiedzieć za mało. Niestety, daliśmy (jako naród) słabe świadectwo demokracji. Może nie cały naród, ale przecież spora jego część.

Zaprzysiężenie

Zaprzysiężenie Gabriela Narutowicza odbyło się 11 grudnia 1922. W dniu zaprzysiężenia demonstranci wyruszyli w rejon ulicy Wiejskiej, z zamiarem niedopuszczenia do Sejmu tych posłów, którzy opowiedzieli się za Narutowiczem. Na placu Trzech Krzyży doszło do starć pomiędzy przeciwnikami i zwolennikami Narutowicza (robotników z PPS z nacjonalistyczną młodzieżą), w wyniku których rannych zostało kilkanaście osób.

Wbrew protokołowi premier Julian Nowak odmówił towarzyszenia Narutowiczowi w jego powozie w drodze na zaprzysiężenie prezydenta elekta do Sejmu, zastąpił go szef protokołu Stefan Przezdziecki. Wzdłuż trasy przejazdu powozu Narutowicza w asyście dwóch plutonów kawalerii z Łazienek do Sejmu zgromadzili się przeciwnicy jego wyboru, rzucający w prezydenta elekta śnieżkami i gałęziami. „Witali” go wrogimi okrzykami, gwizdami i przekleństwami. Powozowi udało się przedostać przez barykadę wzniesioną z ławek parkowych na rogu Al. Ujazdowskich i ul. Pięknej. W tym czasie jeden z demonstrantów usiłował zadać Narutowiczowi cios kijem z żelazną gałką. Policja nie interweniowała.

W Zgromadzeniu Narodowym, które odebrało od niego przysięgę, wzięli udział tylko jego zwolennicy. Co było już nie tylko afrontem, ale jasnym znakiem powrotu do naszej staropolskiej anarchii. Wg. kilku źródeł historycznych i/lub filmu „Zamach stanu – Śmierć Prezydenta” (1977) w reżyserii Jerzego Kawalerowicza podczas zaprzysiężenia Narutowicza pojawił się jeden z posłów prawicy lub związany z prawicą.

Następne dni

W pierwszych dniach po zaprzysiężeniu Prezydent Gabriel Narutowicz spotkał się z przedstawicielami chadecji i kardynałem Aleksandrem Kakowskim. Liczył się z niemożliwością powołania w Sejmie rządu większościowego, dlatego podjął próby stworzenia rządu pozaparlamentarnego. Jego ukłonem w stronę prawicy było też zaproponowanie teki ministra spraw zagranicznych swojemu kontrkandydatowi Maurycemu Zamoyskiemu.

14 grudnia przybył uroczyście do Belwederu, gdzie odbył się akt przekazania mu władzy przez Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego. Naczelnik wygłosił wtedy następujące oświadczenie (pisownia oryginalna):

„Naczelnik Państwa przywitał Prezydenta Rzeczypospolitej, zaznaczając, że przyjmuje go w szarej kurtce legionowej, w której przed czterema laty wszedł do Belwederu i w której pragnie go opuścić. Następnie Naczelnik Państwa oświadczył, że oprócz protokołu urzędowego, wymaganego przez ustawę, żądać będzie sporządzenia protokołu dodatkowego, zawierającego stwierdzenie jego kasy osobistej, stanu kasy i rachunkowości funduszów dyspozycyjnych i inwentarz ruchomości, stanowiących własność skarbu państwa.”

Po podpisaniu protokołu o przejęciu władzy i odebraniu przez prezydenta defilady oddziałów wojskowych na dziedzińcu belwederskim, Józef Piłsudski zaprosił go na śniadanie, podczas którego wygłosił toast (zamieszczony w Monitorze Polskim z 15 grudnia 1922 r.)

„Panie Prezydencie Rzeczypospolitej! Czuję się niezwykle szczęśliwym, że pierwszy w Polsce mam wysoki zaszczyt podejmowania w moim jeszcze domu i w otoczeniu mojej rodziny pierwszego obywatela Rzeczypospolitej Polskiej. Panie Prezydencie, jako jedyny oficer polski służby czynnej, który dotąd nigdy przed nikim nie stawał na baczność, staję oto na baczność przed Polską, którą Ty reprezentujesz, wznosząc toast: Pierwszy Prezydent Rzeczypospolitej niech żyje!.”

Zabójstwo

Narutowicz, mimo ustania protestów 12 grudnia 1922 roku, wciąż otrzymywał listy z pogróżkami. Eskalacja agresji wymierzonej przeciwko prezydentowi sięgnęła zenitu 16 grudnia, kiedy podczas wizyty w gmachu Zachęty Narutowicz został zastrzelony przez powiązanego z endecją malarza Eligiusza Niewiadomskiego.

Śmierć pierwszego prezydenta II Rzeczypospolitej wywołała wzburzenie, a „Kurier Polski” pisał, iż „płomień do pochodni (Niewiadomskiego) wyszedł z tej atmosfery nienawiści i gwałtu, którą wytworzyły złe duchy Polski w dniach ostatnich.”

Uroczystość pogrzebowa Narutowicza odbyła się 19 grudnia 1922 roku. Niewiadomskiemu wytoczono proces o zamach na godność prezydenta Polski, zakończony wydaniem nań wyroku śmierci. Wyrok wykonany został 31 stycznia 1923 roku.

Urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Gabriel Narutowicz pełnił przez pięć dni.

O tym należy pamiętać

Opowiadanie o tym, że Prezydenta Gabriela Narutowicza zabił jakiś szaleniec jest bałamuctwem. Niewiadomski był oficerem wywiadu w czasie wojny polsko-rosyjskiej, był aktywny politycznie i swych poglądów się nie wyrzekł. Na procesie twierdził, że zrobił to dla dobra świętej Polski.

Oczywiście Eligiusz Niewiadomski był człowiekiem szalonym, skłonnym do przesady w swych ocenach politycznych, o czym zaświadczają współcześni. Ale właśnie z takimi ludźmi, z odruchami szaleńców muszą się liczyć politycy. Także dzisiaj.

Dzisiejsze media pełne są niezrównoważonych wypowiedzi posłów i senatorów. Ja wiem, że dla polityków świat jest grą a nawet teatrum. Ale muszą oni wiedzieć, że są też w dzisiejszej Polsce osobnicy prości, a za to pamiętliwi i mściwi. I do takiego elektoratu nie wolno nikomu apelować, nie wolno tych ludzi podburzać. Bo z podburzania słabych umysłów łatwo może się zrodzić szaleństwo czynów.

Co z tym pojednaniem

Dzisiaj wiekszość kandydatów na urząd Prezydenta RP głosi, że ich celem jest pojednanie podzielonego narodu. Zgadzam się z tą koniecznością. Tyle tylko, że żaden z kandydatów, ani nikt z ich sztabów nie zająknął się słowem, jak zamierza do pojednania narodowego doprowadzić. Gorzej, bo po deklaracjach o zgodzie, wszyscy kandydaci dalej kopią w najlepsze swych przeciwników. Może chodzi im o zgodę wymuszoną siłą, niemal wyduszoną z leżących na ziemi, z ledwie co zipiących już przeciwników?

Moja matka mawiała, że przeprasza lepiej wychowany. Przeprasza, wyznając swe winy. A tu, jak dotąd nikt do żadnych win własnych nie przyznał się i nie ma zamiaru. Szlacheckie przywary są w nas żywe, nawet wśród potomków pańszczyźnianych chłopów, a to: zapalczywość, samowola, pogarda dla sądów, skłonność do przesady, brak powściągliwości i rozwagi politycznej.

Jesteśmy jak ów krawiec, któremy klient przyniósł marny materiał na garnitur – „Słabo to widzę”. Ja to nasze narodowe pojednanie też słabo widzę.

 Walter Altermann

***  *** ***

 

Polemika

Rzadko pozwalam sobie na polemikę z Autorami na naszych wirtualnych łamach, a już najrzadziej na komentarz wobec naszego zbiorowego sumienia, zacnego  Waltera Alteremna. Mam nadzieję, że tym razem, wybaczy mi inne zdanie.

Sprawa morderstwa politycznynego prof. Gabriela Narutowicza, wybranego na stanowisko prezydenta pod koniec 1922 roku i jego zabójstwa przez nacjonalistycznego fanatyka nie jest wcale prosta. Do dziś historia miesza się tutaj z polityką. I obecnie i wówczas, w te tragiczne dni grudniowe, polityka – bezwzględna, brudna i nastawiona na „zysk” społeczny w postaci późniejszych głosów „przemówiła” ostro. I skończyła się morderstwem, zamachem stanu, zabiciem pierwszego polskiego prezydenta.

Fakt sprawczości bezpośredniej, czyli ręka nacjonalistycznego zabójcy Niewiadomskiego, nie ulega wątpliwościom ani prawnym ani historycznym ani politycznym przesłankom, którymi kierował się szaleniec. Czy jednak do morderstwa Narutowicza zachęcała prawica? Tak jak to wtedy, sto lat temu i dziś często mówią liberałowie i lewicowcy. 

Nie, to nie jest prawda. Ani lewica ani centrum ani prawica, zarówno w 1922 roku, jak i teraz nie były i nie są jednorodne. Szybkie zwroty i dynamika polityczna samego aktu wyboru pierwszego prezydenta RP świadczą o tym, że ani w centrum ani na lewicy (prawdziwej lewicy) nie było jednomyślności wobec kandydatury Narutowicza. A w końcu był to wówczas obóz zwycięski. 

Rzecz w tym, że centrum i lewica były sto lat temu, tak ja zresztą dziś, tak przestraszone protestami prawicy i nacjonalistów,  że po prostu nie odpowiedziały z odpowiednią siłą – polityczną – na gwałtowne manifestacje wrogie prezydntowi. Źle to świadczyło o sile obozu, który doprowadził do władzy wybitnego Polka, patrioty profesora Gabriela Narutowicza, pierwszego Prezydenta RP.

Źle też świadczy porównywanie przez centrum i lewicę mordu politycznego sprzed stu lat do obecnej sytuacji w Polsce. Po 1989 roku najbardziej podobnym, tragicznym wydarzeniem tego rodzaju był zamach dawnego członka PO  łódzkie biuro Prawa i Sprawiedliwości i śmierć działacza PiS Marka Rosiaka (ranny został też inny pracownik biura).

Proszę porównać echa zbrodni sprzed 100 lat z tą z 2010 roku. Roku tragicznej katasrofy w Smoleńsku, gdzie zginął Prezydent RP Lech Kaczyński, Jego  żona Maria, ostatni Prezydent RP na uchodźctwie Ryszar Kaczorowski – bezpośredni następca Gabriela Narutowicza oraz 93 inne osoby reprezentujące elitę państwa polskiego.

Katastrofa w Smoleńsku coraz śmielej i coraz częściaj nazywana jest zamachem, bo kontekst polityczny i międzynarodowy, nie tylko teoretyczna wola sprawcza Rosji, jest od 14 lat tematem debat publicznych. I tak jak inspiracji a nawet sprawstwa zamachu na Prezydenta RP Gabriela Narutowicza nie udowodniono prawicy, tak zamachu na samolot z Prezydentntem RP Lechem Kaczyńskim – z uwagi na brak zdecydowanych, a być może skrywanych dotąd dowodów – nie udowodniono przedstawicielom polskic liberałów czy lewicowców. Bo z Rosją i jej roli w katastrofie – zamachu może być już wkrótce różnie.

Hubert Bekrycht

Gala wręczenia Nagród IPN „Semper Fidelis”na Zamku Królewskim w Warszawie Fot. ze strony CMWP SDP

Gala wręczenia nagród IPN „Semper Fidelis” z udziałem przedstawicieli SDP

Już po raz szósty Instytut Pamięci Narodowej przyznał nagrody „Semper Fidelis” wręczane za prowadzenie działalności na rzecz upamiętniania dziedzictwa Kresów Wschodnich. Uroczystą Galę na Zamku Królewskim w Warszawie prowadziła red. Anna Popek z TV Republika,  członek Zarządu Głównego SDP. Na zaproszenie Prezesa IPN w Gali uczestniczyła także dr Jolanta Hajdasz, prezes SDP.  Gala odbyła się 2 grudnia b.r.

W tym roku IPN nagrodził 4 osoby i jedną instytucję , przyznano także jego specjalne wyróżnienie. Spoglądając na wschód, musimy mierzyć się z paradoksem – bo i nie mam tam Polski, a jednocześnie jest tam Jej historia. Znamy przebieg współczesnej wschodniej granicy, ale wiemy też, że inna przebiega w naszej pamięci. W pamięci o polskiej mowie oraz o kulturowym dorobku poprzednich generacji. Pamięci, która sprawia, że nasze serca na zawsze pozostają wierne polskim Kresom! – napisał dr Karol Nawrocki, prezes IPN w uzasadnieniu tegorocznych nagród.  Wręczał je w jego imieniu dr hab. Karol Polejowski, zastępca prezesa IPN. Przypomniał, że po roku 1945 pamięć o Kresach Wschodnich miała ulec wymazaniu, jednak osoby, które opuściły tamte obszary i zasiedliły Polskę, przeniosły tę pamięć i kultywowały ją, aby dać wyraz swojemu umiłowaniu dla miejsc, z których pochodziły oraz dla grobów swoich przodków.

Nagrody otrzymali: 

Na uroczystości obecni byli m.in. doradca Prezydenta RP dr Barbara Fedyszak-Radziejowska, zastępca prezesa IPN dr hab. Krzysztof Szwagrzyk, wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą prof. Piotr Gliński oraz Jan Dziedziczak, przewodniczący i przewodnicząca Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Maciej Świrski oraz dr Agnieszka Glapiak, ambasador Republiki Estońskiej Miko Haljas, przedstawiciele Wojska Polskiego, urzędów państwowych, instytucji nauki i kultury, duchowieństwa, weteranów i przedstawicieli organizacji kombatanckich i środowisk patriotycznych. Galę zwieńczył koncert złożony z trzech utworów w wykonaniu śpiewaka Damiana Wilmy i pianistki Karoliny Tańskiej.

Nagroda „Semper Fidelis” została ustanowiona w 2019 roku. Honorowe wyróżnienie IPN otrzymają corocznie osoby, instytucje i organizacje społeczne za szczególnie aktywny udział w upamiętnianiu dziedzictwa polskich Kresów Wschodnich na terenie Rzeczypospolitej Polskiej oraz poza jej granicami, których działalność publiczna pozostaje zbieżna z ustawowymi celami IPN. Kapituła w każdym roku ma również możliwość przyznania jednej nagrody post mortem. Laureatów wyłania Kapituła Nagrody, na czele której stoi prezes IPN.

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Jak Bauman unicestwiał Polskę

Brytyjskie miasto Leeds. Spokojna, pełna zieleni dzielnica, z dala od centrum. Dwupiętrowy domek jednorodzinny z zadbanym ogródkiem. Na balkonie widać talerz z polską telewizją satelitarną. Tu, przez ponad 40 lat, mieszkał Zygmunt Bauman, choć urodził się w Poznaniu. Do 1990 r. był kierownikiem katedry socjologii tamtejszego uniwersytetu w Leeds. Wspólne seminaria prowadził z prof. Aleksandrą Jasińską-Kanią, córką agenta NKWD Bolesława Bieruta. Towarzysze mieszkali nawet razem, bo byli parą.

Zygmunt Bauman – major Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, za likwidację Żołnierzy Wyklętych odznaczony Krzyżem Walecznych, agent zbrodniczej Informacji Wojskowej. Urodził się 19 listopada 1925 r. w Poznaniu, zmarł 9 stycznia 2017 r. w Leeds (Wlk. Brytania).

„Grupa ogolonych na łyso Polaków wtargnęła na wykład prof. Zygmunta Baumana w Manchesterze i przerwała go wulgarnymi przyśpiewkami [precz z komuną]. Po krótkim czasie opuścili budynek. Nie zostali zatrzymani” – oburzała się w 2014 r. „Gazeta Wyborcza” podkreślając z satysfakcją, że podczas wcześniejszego wykładu we Wrocławiu (na zaproszenie prezydenta miasta Rafała Dutkiewicza), za protest przeciwko obecności Baumana na tamtejszym uniwersytecie, kilku młodych ludzi skazano na kary do 30 dni aresztu, a dwunastu dostało grzywny od tysiąca do 6 tysięcy złotych.

Czyli, zamiast ścigać prawdziwych przestępców, w tym zbrodniarzy komunistycznych, aresztuje się i skazuje ludzi, którzy o takich zbrodniarzach przypominają. Ludzi, dla których skandowanie i wywieszanie transparentów: „precz z komuną” jest aktem desperacji. Bo major Bauman zamiast o swojej przeszłości lubił dyskutować o swoich ponowoczesnych (postalinowskich) koncepcjach. Tymczasem skazany, oczywiście po udowodnieniu mu winy, powinien zostać właśnie on.

Przypomnę, że inicjatorem zaproszenia b.majora KBW do Wrocławia w 2011 r. był prominentny polityk Platformy Obywatelskiej, minister kultury Bogdan Zdrojewski, który gościł Baumana na Europejskim Kongresie Kultury. Zdrojewski zresztą najwyraźniej upodobał sobie stalinowca – rok wcześniej przyznał mu Złoty Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis. A ponieważ Bauman został też zaproszony na debatę naukową do Poznania i Gdańska, tam również protestowali przeciwko jego występom młodzi Polacy.

Za co Krzyż Walecznych?

W kontekście gościnnych występów prof. Zygmunta Baumana na polskich uniwersytetach słyszałem opinie, że nie ma się za bardzo czym przejmować, bo naukowców zaczadzonych komunizmem było wielu. Ale nie tylko o „heglowskie ukąszenie” tu chodzi. Baumana wyróżniało coś gorszego – udział w stalinowskim aparacie represji. Takich, oddelegowanych ze zbrodniczych jednostek na front nauki, było już mniej.

O powojennych losach Baumana wiemy niewiele. Powstała jego biografia. Dlatego jest zapraszany przez nie zawsze nieświadomych niczego ministrów i prezydentów, obsypywany honorami i medalami. To prawda częściowa, bo historycy wiedzą na jego temat – od lat – wystarczająco dużo. I swoją wiedzę publikują  i to wcale nie w niszowych periodykach.

Problem polega na czymś innym – na zainfekowaniu polskich umysłów przez sowieckie „elity” – te przybyłe do nas po wojnie na obcych czołgach, które miały potem wystarczająco dużo czasu, aby wychować swoich następców.

„Najsłynniejszy żyjący polski socjolog. Wnikliwy filozof. Najlepszy analityk świata ponowoczesnego: świata Internetu, rozpadających się więzi międzyludzkich, niepewności. Świata, w którym wszystko płynie”- czytamy we wstępie do jednego z wywiadów z Baumanem w „Gazecie Wyborczej”.

I tu „zapomniano” o sprawie podstawowej – że owa sława socjologii, bohater salonów – sam aktywnie przyczynił się do rozpadu dawnego świata i jego tradycyjnych wartości oraz więzi.

Unicestwiał przynajmniej dwutorowo – jako oficer polityczny „ludowego” Wojska Polskiego, funkcjonariusz zbrodniczego Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i agent innej sowieckiej jednostki –  jeszcze bardziej krwawej – Informacji Wojskowej. A od 1953 r. robił to samo – tylko po podlaniu naukowym sosem – jako socjolog.

Obie te „aktywności” Baumana były ze sobą ściśle związane. W dokumencie z 1950 r., kiedy dostał awans w KBW czytamy: „Jako szef Wydziału Polityczno-Wychowawczego (…) bierze udział w walce z bandami [polskim podziemiem niepodległościowym]. Przez 20 dni dowodził grupą, która wyróżniła się schwytaniem wielkiej ilości bandytów. Odznaczony Krzyżem Walecznych”. I dalej: „Mjr Bauman ma przed sobą poważną perspektywę naukową”. Czyli nie tylko „uświadamiał” żołnierzy w duchu zbrodniczego stalinizmu, ale osobiście zwalczał „bandy” (można spytać, co było gorsze: hodowanie morderców, czy własny udział?).

I to jest właśnie powód, dla którego mjr Zygmunt Bauman powinien być ścigany. Wymiar sprawiedliwości III RP nie sprawdził jednak, za co naprawdę dostał Krzyż Walecznych. Czy “tylko” za to, że jako dowódca wydawał rozkazy walki z “bandami”, czy może sam do “bandytów” strzelał? Zresztą każdy z tych przypadków jest przez polskie prawo kwalifikowany jako zbrodnia komunistyczna, która nie ulega przedawnieniu.

Usprawiedliwianie stalinizmu

Podkreślić trzeba, że naukowa kariera Baumana rozpoczęła się, zanim ruszył w teren ścigać żołnierzy Armii Krajowej. Studia podjął zaraz po ucieczce z Polski we wrześniu 1939 r. (zamiast walczyć z okupantami) – na sowieckich uniwersytetach, choć dla obywatela polskiego – pozbawionego wiadomych powiązań nie było to możliwe. Potem, będąc jeszcze w KBW, uczył się w partyjnej Akademii Nauk Społecznych i Politycznych, a następnie na Uniwersytecie Warszawskim (promotorem jego pracy magisterskiej był słynny marksistowski ideolog prof. Adam Schaff). Jako asystent innego stalinowca – Juliana Hochfelda zrobił błyskawiczną karierę naukową – w 1956 r. obronił pracę doktorską, a cztery lata później zrobił habilitację. W latach 60. wykładał także w Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy Komitecie Centralnym PZPR – kuźni sowieckich „elit”.

I major/profesor Bauman robił to samo do końca – indoktrynował w duchu ponowoczesnym (postalinowskim). Dziennikarka Aida Edemariam z brytyjskiego „Guardiana” tak opisała poglądy Baumana (28 kwietnia 2007).: „utrzymuje, że nowoczesność stworzyła idealne warunki, aby działać nieetycznie”, gdzie „posłuszeństwo przełożonym było wartością najwyższą”, a ‘wielopoziomowość’ częściowo uniemożliwiła zwykłym ludziom zrozumienie konsekwencji własnych uczynków”.

No właśnie, w czasach „nowoczesnych” (stalinowskich) Bauman nie zdawał sobie sprawy, co się dokoła dzieje? Był posłuszny przełożonym, wykonywał rozkazy. Czy taka osoba może być winna? Ale na wszelki wypadek lepiej uciec od nowoczesności (stalinowskiej przeszłości) w ponowoczesność, gdzie wszystko jest płynne, relatywne.

Według Baumana – za „Guardianem” – w czasach nowoczesności „wzięcie osobistej odpowiedzialności i postępowanie moralne stało się większą próbą charakteru niż kiedykolwiek przedtem w historii”.

Nie ulega wątpliwości, że Bauman tej próbie nie sprostał. Tego oczywiście nie przyznawał twierdząc, że komunizm był najlepszym wyborem dla Polski, bo w II RP i w jego rodzinie była bieda: „Partia komunistyczna obiecywała rozwiązania najlepsze”. Ale nie powiedział już np., że partia komunistyczna, jako antypolska, była zdelegalizowana.

Koncepcja płynnej ponowoczesności ma swoje praktyczne cele: służy ochronie, relatywizacji i usprawiedliwianiu własnego życiorysu (w duchu „dałem się uwieść”), aby nie musieć się zeń w żaden inny sposób rozliczać, aby nikogo nie przepraszać – ani Żołnierzy Wyklętych ani tych, których umysły zniewalał. Znosi jednostkową winę. Owa ponowoczesność służy też rozmywaniu odpowiedzialności innych stalinowców, usprawiedliwianiu całej formacji. A usprawiedliwiają się też – wzorem propagandy z lat 50. – zagrożeniem ze strony „faszystów”. Przecież podczas „zakłóconego” wykładu profesora na Uniwersytecie Wrocławskim problemem nie był Bauman, ale grupka kibiców.

Nikomu nie zaszkodził?

Teraz powiedzmy sobie jasno: kariera – od politruka do naukowca – nie byłaby możliwa, gdyby Bauman i jego koledzy najpierw nie pozbyli się fizycznie prawdziwych polskich elit, a później nie wyrzucili niedobitków z uczelni. Najpierw ścigali watahy po lasach, a potem dorzynali je na uniwersytetach. Tak zamordowano „Łupaszkę”, „Zaporę”, Pileckiego i dorżnięto Kotarbińskiego, Tatarkiewicza, Ossowskich. Dzisiaj potomkowie tych niedobitków upominają się o prawdę. Dla nich bohaterem jest Pilecki i Kukliński, a nie Jaruzelski, czy Bauman. W Polsce ten podział jest czytelny. Natomiast na świecie komunistyczna przeszłość Baumana jest nieznana.

Ze wspomnianego wywiadu dla „Guardiana” (jedynego obszernie odnoszącego się do przeszłości profesora) zachodni czytelnik nie dowie się, czym był KBW. Prócz tego, że zwalczał „terroryzm wewnątrz kraju”. Ani słowa o tym, kim byli owi „terroryści”. A przede wszystkim o tym, że Korpus był zbrojnym ramieniem sowieckiego okupanta, utworzonym na wzór NKWD, przeznaczonym do pacyfikacji polskich niepodległościowców. Oczywiście nie ma też nic o Baumanowym Krzyżu Walecznych i powodach jego przyznania. Ani o wcześniejszej (w czasie wojny) służbie w sowieckiej milicji w Moskwie, która bezpośrednio podlegała NKWD i do której nikt z ulicy (podobnie jak wcześniej na stalinowski uniwersytet) nie mógł trafić.

Dziennikarka „Guardiana” tak „rozbrajała” życiorys Baumana: „zaciągnął się do (…) Dywizji Polskiej Armii na Uchodźstwie – nie wstąpił do Armii Czerwonej, jak niektórzy utrzymują – z którą wrócił do Polski”. Tyle tylko, że owa Dywizja Piechoty Ludowego Wojska Polskiego podlegała Armii Czerwonej. Takich „nieścisłości” jest w wywiadzie więcej. Bauman mówił dalej: „przez trzy lata (tylko!) byłem tajnym agentem, gdy miałem 19 lat, i za to ponoszę pełną odpowiedzialność”. Ale cóż znaczy ta „pełna odpowiedzialność” – znów przeciętny brytyjski zjadacz chleba się nie dowie. Czy to odpowiedzialność moralna, a może karna – że chciałby stanąć przed obliczem niezawisłego (i postkomunistycznie pobłażliwego) sądu w oczekiwaniu na sprawiedliwą karę? Wolne żarty. Bauman po prostu ponowocześnie lawirował.

A co kryje się pod użytym pojęciem „polska służba bezpieczeństwa”? Tego też nie przeczytaliśmy. Nie przeczytaliśmy, że Baumana „uwiodła” Informacja Wojskowa – stworzona przez Sowietów i im bezpośrednio podległa, która okrucieństwem przebijała nawet słynną cywilną bezpiekę. A co robili agenci IW? Donosili na kolegów z takim skutkiem, że ściągali na nich represje. Bauman oczywiście miał swoje ponowoczesne wytłumaczenie: „Każdy porządny obywatel powinien uczestniczyć w kontrwywiadzie. To jest jedyna rzecz, która utajniłem, bo przecież podpisałem zobowiązanie, że zatrzymam to w tajemnicy…” Bauman oczywiście nie powiedział (a dziennikarka nie zapytała), że czym innym jest kontrwywiad własnego, suwerennego państwa, a czym innym państwa okupacyjnego, ścigającego własnych obywateli za patriotyzm. Ale przy okazji profesor – chyba tracąc na chwilę rewolucyjną czujność –  przyznał, że pozostał wierny tamtej Polsce – kolonii Stalina. Tylko, że takich niuansów człowiek Zachodu znów nie zrozumiał. Tym razem dziennikarka zapytała: „Czy kontrwywiad znaczyło donoszenie na ludzi, którzy walczyli przeciwko komunistom?” Odpowiedź: „Tego ode mnie oczekiwano, ale nie pamiętam żebym cokolwiek takiego robił. Nie miałem nic do roboty – siedziałem w biurze i pisałem – to nie była dziedzina, w której mogłem zebrać cokolwiek ciekawego”. Ale dziennikarka drążyła: „Czy zrobił Pan coś, co mogło komuś zaszkodzić?” Bauman: „Nie potrafię na to odpowiedzieć. Nie wydaje mi się, żeby tak było”.

„Czuję się bardziej ofiarą”

Przypomnijmy zatem profesorowi opinię oficera prowadzącego TW Semjona (czyli Baumana): był ,,dobrze wyszkolony. Materiały jego są cenne i dają analizę pracy aparatu polityczno-wychowawczego”. Nie trzeba być zresztą specjalistą od stalinizmu, aby wiedzieć, że każdy donos w każdych czasach przynosił szkodę. Nie ulega jednak wątpliwości, że w dyktaturach dużo większą.

W „Guardianie” cytat ten nie pada (bo niby skąd brytyjska dziennikarka ma o tym wiedzieć?), za to profesor twórczo rozwija swoją koncepcję ponowoczesności: „Wtedy wydawało mi się to właściwe. Niektóre wybory w każdym życiorysie mogą być uznane jako błędne, tyle tylko, że nie muszą być oczywistymi błędami w czasie, gdy się ich dokonuje. Miałem wtedy 19 lat i nie wiedziałem wówczas tyle, ile wiem dziś mając 82.”

Czyli, błędy, bo nawet nie grzechy, młodości. Jakże przypomina to słowa Adama Michnika o jego bracie Stefanie (stalinowskim sędzim wojskowym, również tajnym współpracowniku Informacji Wojskowej): „Kiedy zapadały najgorsze wyroki, Stefan był dwudziestoparoletnim człowiekiem, który niewiele rozumiał z tego, co się działo. Naturalnie to go nie usprawiedliwia, ale nie uzasadnia też aż takiego eksponowania jego roli w stalinowskich zbrodniach sądowych”. Czy to nie ponowoczesność?

O agenta Semjona dziennikarka nie zapytała już Baumana (a gdyby jej rozmówca powiedział: byłem nazistą, pracowałem w SS, współpracowałem z Gestapo, ale miałem 19 lat, też by odpuściła?). Zadowoliła się stwierdzeniem: „Naprawdę nie chce o tym mówić, ponieważ Pani popycha mnie w kierunku zrobienia czegoś, czego nie chce zrobić, próbuje nadać znaczenie czemuś, co jest bez znaczenia.” I tu mamy smutną puentę: przeszłość była dla Baumana bez znaczenia. Niestety dla organów ścigania III RP także. Tak jak przeszłość Stefana Michnika, który kiedyś był łaskaw stwierdzić: „Przeszłość jest moją prywatną sprawą”.

 W końcu Bauman został rewizjonistą, za co – jak twierdził – słono zapłacił: „współpracowałem przez 2-3 lata, a przez 15 lat bezpieka mnie prześladowała. (…) szpiegowano mnie, donoszono na mnie, mój telefon był na podsłuchu, itd. Wyrzucili mnie z KBW, i w końcu, jak Pani wie, wyrzucili mnie też z uniwersytetu i zakazano publikacji mych prac. (…) Czuję się bardziej ofiarą” – kwitował Bauman.

A przecież przez te wszystkie lata, kiedy był „prześladowany”, wykładał dalej – na UW i WSNS. Kształcił kolejnych „homo sovieticus”, najpierw bardziej stalinowskich, potem bardziej rewizjonistycznych. Bo okupacyjna władza wciąż potrzebowała nowych „elit”, które zastępowały te prawdziwe, przedwojenne.

Wykuwać ponowoczesne kadry

Bauman przyznawał, że od marksizmu odchodził długo (o tym, że system mordował, dowiedział się dopiero po referacie Chruszczowa, czyli w KBW nic nie robił, nic nie widział, nic nie słyszał?). Na dobre odszedł dopiero wtedy, gdy sam system go odrzucił. Ale czy na pewno? Przecież ponowoczesność ze swoim relatywizmem i zerwaniem z tradycyjną konstrukcją świata jest w marksizmie głęboko osadzona. Paradoksalnie – właśnie po 1968 r., kiedy opuścił Polskę, wypłynął na szerokie wody i stał się „najlepszym analitykiem” stworzonej przez siebie, utopijnej i szkodliwej koncepcji, która pozwoliła mu również naukowo uciec od jego dawnych win.

Oczywiście Bauman nie był jedynym, który dał się „uwieść”, a potem kazał swoje „uwiedzenie” zrewidować. „Uwiedziony” został Leszek Kołakowski, Bronisław Baczko, Włodzimierz Brus i młodsi: Seweryn Blumsztajn, Waldemar Kuczyński, Stefan Meller, Adam Michnik, Aleksander Smolar, czy Henryk Szlajfer. Starsi zostali „autorytetami” światowymi, młodsi na ogół tworzyli okrągłostołowy „salon” tu, na miejscu. Czy możemy się dziwić, że zawsze bronili swojego mistrza?

Z przedstawicielką takiej postalinowskiej „elity”, prof. Aleksandrą Jasińska-Kanią, Bauman mieszkał – jak już pisałem –  pod jednym dachem w Leeds. Wcześniej był promotorem jej pracy doktorskiej „Karol Marks a problemy alienacji we współczesnej socjologii amerykańskiej”. Ale naukowo udzielał się nie tylko na Zachodzie. W Teremiskach na Podlasiu był rektorem Uniwersytetu Powszechnego im. Jana Józefa Lipskiego. Młode, ponowoczesne kadry dalej płynnie wykuwał.

Nie zostali profesorami…

Zygmunt Bauman nie mówił, że mógł odejść z wojska i nie wstępować do zbrodniczego KBW, że dokonał wyboru. Często zresztą słychać do dziś, że bez tego młodzieńczego, właściwie niewinnego ukąszenia, nie zostałby „wnikliwym filozofem, najlepszym analitykiem świata ponowoczesnego”. Tylko co mają powiedzieć rodziny tych młodych ludzi, którzy ginęli z rąk NKWD, KBW, IW, UB? Tych patriotów bardzo nam ich we współczesnej Polsce brakowało i brakuje.

Bauman nie tylko dostawał nagrody, ale sam je przyznawał. Nagroda imienia jego zmarłej żony – pisarki Janiny Bauman (tysiąc funtów) trafia co roku do autora najciekawszej pracy z zakresu etyki i moralności. A ja bym wolał – w tej samej kategorii – nagrodę im. Rotmistrza Pileckiego. Byłoby bardziej etycznie i moralnie.

Na zdjęciu oznaczeni żołnierze NZW „6” Hieronim Rogiński, „4” Władysław Sadłowski, „2” Marian Borys, „5” Stanisław Grajek

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Walczyli o honor do końca

11 listopada 1953 r. w Dudach Puszczańskich w powiecie ostrołęckim w walce z kilkuset funkcjonariuszami UB, KBW i MO zginęło trzech członków Narodowego Zjednoczenia Wojskowego – Aleksander Góralczyk „Topór”, Stanisław Grajek „Mazur” i Władysław Sadłowski „Twardy”.

Komendant Okręgu XVI Narodowego Zjednoczenia Wojskowego chor. Witold Borucki „Babinicz” tak pisał 13 kwietnia 1949 r. (cztery miesiące przed śmiercią): „Niewielu z nas powzięło dalsze kroki podtrzymujące honor Organizacji i honor Tych, którzy na śmierć i życie chcieli walczyć z wrogiem. W roku 1947 i 1948 podnieśliśmy ponownie echo walk naszych. Ze swej strony proszę o pamięć macierzystą dla Tych, co w imieniu sił naszych za granicą [rząd emigracyjny], walczyli tu, nie szczędząc życia”.

Według danych na dzień 1 stycznia 1953 r. trzon grupy stanowili: Marian Borys „Czarny”, Aleksander Góralczyk „Topór”, Władysław Sadłowski „Twardy” i Stanisław Grajek „Mazur”. Czwórka ta ukrywała się wspólnie. Natomiast Romuald Korwek „Orzech”, Czesław Kuliś „Chrom”, Stefan Kownacki „Gołąb”, Sczepan Sawicki „Wicher” i Stefan Greloch „Jastrząb” ukrywali się indywidualnie i utrzymywali stały kontakt z „Czarnym”. Od lutego 1953 r. partyzanci działali w dwóch patrolach, z których pierwszy operował na terenie gmin Czerwone, Mały Płock, Lachowo i w południowych gminach woj. olsztyńskiego, drugi na terenie gmin Turośl i Wiartel. Od lat polscy żołnierze byli ścigani przez komunistyczne organa represji.

11 listopada 1953 r. funkcjonariusze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (odpowiednik sowieckiego NKWD) otoczyli zabudowania Franciszka i Franciszki Dąbrowskich, w których ukrywali się partyzanci niepodległościowego podziemia. W wyniku akcji komuniści zabili trzech żołnierzy NZW. Byli to: Aleksander Góralczyk „Topór”, Stanisław Grajek „Mazur” i Władysław Sadłowski „Twardy”. Aresztowano czterech współpracowników oddziału, a gospodarstwo rodziny Dąbrowskich zostało całkowicie zniszczone. Do dziś szczątków „Topora”, „Mazura” i „Twardego” nie udało się odnaleźć.

 

Fot. z archiwum IPN

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Wyklęty przez komunistów – Niezłomny Kukliński

7  listopada 1981 r. Z Polski ewakuowany został wraz z rodziną Ryszard Kukliński, oficer Sztabu Generalnego LWP, który przekazał CIA informacje o planach wprowadzenia w Polsce stanu wojennego, a także inne tajemnice Układu Warszawskiego. W 1984 r. Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie skazał Kuklińskiego – nazywanego pierwszym oficerem Polski w NATO – zaocznie za „dezercję i zdradę” na karę śmierci.

Misja Kuklińskiego to dalszy ciąg walki Polaków z okupantami o wolność waszą i naszą. Kolejna odsłona powstań narodowych, szczególnie wojny 1920 r., walki podjętej 1 i 17 września 1939 r., potem prowadzonej na wszystkich frontach II wojny światowej, w końcu kontynuowanej przez Żołnierzy Wyklętych/Niezłomnych. Kukliński też został przez komunistów wyklęty, a do końca pozostał niezłomny.

Misja pułkownika, dziś generała Kuklińskiego wpisuje się w dalszą wojnę Polaków z Sowietami i ich miejscowymi sługusami. Po stłumieniu ostatniego polskiego powstania: powstania Żołnierzy Wyklętych/Niezłomnych mamy poznański czerwiec 1956 r., rok 1976, wybuch i karnawał Solidarności, przerwany wprowadzeniem stanu wojennego. Nieprzypadkowo płk Kukliński został potem honorowym członkiem Światowego Związku Żołnierzy AK i „Solidarności”.

Walczyli samotnie

Żołnierze Wyklęci/Niezłomni nie uznawali Armii Czerwonej za wyzwolicieli. Walczyli w latach 1944-1954, a właściwie – żeby być precyzyjnym – w latach 1939-1963. Przecież większość z nich poszła na wojnę w tragicznym wrześniu, a ostatni zginął w walce w 1963 r. Szczególnie pod koniec swojej misji walczyli samotnie. Ryzykowali nie tylko życiem własnym, ale i rodzin. I pułkownikowi w odstępie kilku miesięcy czerwoni zabili obu synów. Ale nawet ostatni żołnierz II konspiracji niepodległościowej: Józef Franczak „Lalek” nie jest ostatnim. Kukliński zaczął współpracę z Amerykanami niecałe 10 lat później: w 1972 r. Współpracował kolejne 10 lat – z PRL-u uciekł 7 listopada 1981 r., dokładnie w rocznicę bolszewickiej rewolucji.

Nawet Kukliński nie jest de facto ostatnim polskim Niezłomnym. Bo przecież był jeszcze Jan Paweł II, ks. Popiełuszko i wielu innych. Ktoś powie: nie walczyli z bronią w ręku. Jednak Wyklęci/Niezłomni to nie tylko ci, którzy prowadzili walkę partyzancką – jak „Łupaszka” czy „Zapora”. Witold Pilecki czy Emil Fieldorf nie dowodzili oddziałami. Rotmistrz prowadził działalność polityczną, wywiadowczą. Generał chciał nawet rozpocząć normalne, cywilne życie. Ale tu chodzi o coś innego: nie o formę walki, ale jej o cel. A tym – w każdym wypadku – był antykomunizm i odzyskanie wolności i niepodległości. Niezłomność to postawa.

Byłby zdrajcą…

To, co łączy Żołnierzy Wyklętych/Niezłomnych i Kuklińskiego to represje, jakie spadły na niego ze strony imperium zła. Ze względu na istotę jego misji, na to, jak bardzo zaszkodził czerwonym i pokrzyżował ich plany, chcieli go zlikwidować, jak zlikwidowali wcześniej Pileckiego czy Fieldorfa.Ścigany, ostatecznie skazany zaocznie na karę śmierci w 1984 r. Ale też na degradację i konfiskatę mienia – jak inni Wyklęci/Niezłomni.

Ale komuna nie tylko fizycznie ich wyeliminowała. Czerwoni oprawcy dokonali kolejnej zbrodni: zabicia pamięci o nich, czyli właśnie wyklęcia. Jeśli mówiono o nich, to wyłącznie jako o bandytach i zdrajcach. Tak samo jak później o Kuklińskim. I byłby faktycznie zdrajcą, gdyby wiedzy, jaką miał o III wojnie światowej, nie przekazał wolnemu światu.

Kłamstwo

W III RP (PRL-bis) trwało dalsze systemowe dezawuowanie Kuklińskiego. W najlepsze panoszyło się kłamstwo komunistyczno-urbanowe, które przeniosło się głównie na łamy „GW”. Dla tego środowiska Jaruzelski i Kiszczak to autorytety, „ludzie honoru”, a Kukliński – odwrotnie. Jak konkretnie wygląda to kłamstwo ws. płk. Kuklińskiego? Że do Amerykanów nie zgłosił się sam, ale został zwerbowany. Że jego rola jest przeceniana, bo wcale nie miał dostępu do tajemnic (inaczej mówią o nim sami Sowieci, z marszałkiem Wiktorem Kulikowem, głównodowodzącym Układu Warszawskiego na czele). W końcu, że był podwójnym agentem, i że o planach stanu wojennego nie poinformował opozycji.

A co mówił o tym sam Kukliński: „Ujawnienie przeze mnie planów uderzenia nie mogło ich w żadnym stopniu udaremnić lub choćby opóźnić. Mogło je tylko przyśpieszyć”. Kukliński zauważał, że „jeśliby Solidarność uwierzyła w to ostrzeżenie, wówczas niemal na pewno doszłoby do natychmiastowego ogłoszenia strajku generalnego, a w konsekwencji do zorganizowanego oporu w setkach fabryk, zakładów pracy i uczelni. Wiedziałem, że w takiej sytuacji… musiałoby nastąpić uderzenie sił pancernych, przede wszystkim czołgów; że wreszcie przy ewentualnym powszechnym oporze ludności, sił polskich byłoby za mało i na pewno do akcji wkroczyłyby również pozostające w strategicznych rezerwach dywizje radzieckie”.

Efekt kłamstw o Kuklińskim jest taki, że do dziś pierwszy oficer Polski w NATO budzi kontrowersje, nawet w szeroko pojętym obozie niepodległościowym. Wciąż więcej Polaków lepiej ocenia Jaruzelskiego niż Kuklińskiego. Ale III RP to też plusy. 25 maja 1995 r. wyrok na Kuklińskiego został uchylony. Rok później niestety ponownie podjęto śledztwo i rozesłano listy gończe. To pochodna okrągłostołowego klimatu i złego prawa. Ostatecznie śledztwo umorzono dopiero w 1997 r.

 

„Pielgrzymka czy szopka?”

W maju 1998 r. Ryszard Kukliński pierwszy i ostatni raz odwiedził Polskę. To, jak o wizycie pisały media prawicowe i lewicowe, świadczy o podziale w naszym kraju – podziale na homo sovieticus i niepodległościowców. „Gazeta Polska” relacjonowała: „Przyjechał do Polski człowiek wielki, bohater, jakiego nie było od lat, człowiek, który uratował nie tylko Europę, ale i być może świat przed zagładą nuklearną”. A w ówczesnym „Życiu” Jacek Trznadel napisał: „Pokazał, że jako człowiek jest osobowością dużego formatu. Żadnych zbędnych gestów i patetycznych słów, jeśli nie zaliczyć do nich, widocznych dla tłumów, odruchów wzruszenia”.

Inaczej Jarosław Kurski i Paweł Smoleński w tekście w „GW” pod znamiennym tytułem „Pielgrzymka czy szopka?”: „Gdyby zasady traktować dosłownie, bez oglądania się na meandry polskiej historii, pułkownik Kukliński zdradził”.
Tak jak w wypadku innych Wyklętych/Niezłomnych oprawcy – ludzie, którzy tropili Kuklińskiego i skazali go, nie ponieśli żadnej kary. A tym razem była to „elita” PRL-u lat 80-tych: Jaruzelski, Siwicki, Kiszczak. Bo czerwona junta, gdyby tylko mogła, bez wahania wykonałaby wyrok. I to Jaruzelski, a nie Kukliński, złamał przysięgę wojskową. W końcu też wypowiadał słowa: „Przysięgam Narodowi Polskiemu”.

Uhonorowany?

III RP nie chciała go nie tylko uniewinnić, ale też uszanować. Bo gdy w krakowskim parku Jordana powstało popiersie pułkownika, zaczęło być oblewane farbą i obsmarowywane przez „GW”. Z kolei warszawska Izba Pamięci Pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, zagrożona zamknięciem przez prezydent Gronkiewicz-Waltz, została uratowana dzięki sprzeciwowi wielu środowisk patriotycznych. Owszem, powstają ulice, place, ronda jego imienia (najważniejsze są szkoły), ale Ryszard Kukliński zasłużył na pomniki w całej Polsce.

Dobrze, że powstał film „Jack Strong”. I tu Kukliński ma przewagę – inni Wyklęci/Niezłomni wciąż czekają na filmy o sobie. Dobrze, że Kukliński został pochowany na Powązkach Wojskowych. Stało się to 19 czerwca 2004 r., kiedy – osobistą decyzją prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego – urna z prochami bohatera Polski i Ameryki spoczęła na samym początku Alei Zasłużonych. I tu rzecz charakterystyczna: na pogrzebie nie było nikogo z najwyższych władz III RP. Ale właściwie jak tu się dziwić, skoro prezydentem był Aleksander Kwaśniewski, a premierem Marek Belka.
Ryszard Kukliński miał to szczęście, że nie został zakatowany gdzieś w kazamatach UB, Informacji Wojskowej czy NKWD i wrzucony do bezimiennego dołu śmierci. Wtedy – tak jak inni Żołnierze Wyklęci/Niezłomni – nie miałby swojego grobu.

Wygrywa z Jaruzelskim

Spór o pułkownika, dziś generała Kuklińskiego jest sporem o 45 lat naszej historii. O to, czy PRL była państwem polskim, czy niesuwerennym bytem, zależnym od ZSRS, którym rządziła z nadania i w interesie Kremla grupa uzurpatorów? I spór będzie wracał dopóty, dopóki nie doczekamy się jednoznacznej oceny PRL jako narzuconej siłą sowieckiej okupacji i nie rozliczymy winnych tamtych zbrodni. A najpierw nie nazwiemy rzeczy po imieniu. Bo w normalnym państwie to nie zdrajca i namiestnik okupanta byłby honorowany, ale człowiek, który z komuną walczył z narażeniem życia. Szczęśliwie szala przechyla się na stronę Kuklińskiego. On wygrywa walkę z Jaruzelskim. Tak jak Żołnierze Wyklęci/Niezłomni wygrywają ze swoimi oprawcami.

 

”Henryk IV w bitwie pod Ivry 14/03/1590”

O wojnach religijnych i nacjonalizmach pisze WALTER ALTERMAN: Obłędy powszechne

Jeszcze 50 lat temu nikt nie słyszał o małżeństwach jednopłciowych. A teraz są. Niektóre kraje, takie jak nasz, mają z tym problem. Może nie są jeszcze tak postępowe, może nie dorośliśmy jeszcze do pełnej nowoczesności, jak Holendrzy i inni? A może po prostu staramy się zachować minimum zdrowego, prostego rozsądku?

„Nowocześniacy” są bardzo agresywni i gotowi są walczyć o swój postęp, jak inni o niepodległość swych narodów. Są czasy, o czym zaświadcza historia, kiedy całe narody ogarnia mania, wielki szał ideologiczny. A nawet obłęd.

Wojny religijne

Wspomnę o konfliktach religijnych tylko skrótowo, bo temat to rozległy i głęboki, ale przecież były! I są nadal oznaką istnego szaleństwa. W wojnach religijnych ginęły (i nadal giną) setki tysięcy ludzi. Proste założenie, że Bóg jest jeden, a można go czcić i przestrzegać Jego nakazów na różne sposoby i obrządki nie docierało i nadal nie dociera do wielu.

Co zrobić z innowiercą? Zabić. Taka była recepta wszystkich kościołów świata. Czasem można było innowiercę zmusić do wyrzeczenia się wiary i do przyjęcia nowej, czyli wiary silniejszego. Ale i tak „przechrztów” miano na oku, podejrzewano, śledzono i od czasu do czasu palono na stosach. Dla zasady i dla ugruntowania jedynej słusznej wiary.

Trzeba też wspomnieć o wielkiej schizmie wschodniej, czyli o rozłamie w chrześcijaństwie na Kościół wschodni i zachodni. Za symboliczną datę tego wydarzenia przyjmuje się rok 1054. Nie był to jednorazowy akt, lecz proces, który trwał aż do XIII wieku. Winą za jej powstanie obarczały się wzajemnie Rzym i Konstantynopol.

Do wielkich wojen między obiema stronami nie dochodziło, bo od XIII wieku Ruś znalazła się pod zwierzchnictwem ordy mongolskiej. A później Turcy zajęli Bałkany. Niemniej Zachód do dzisiaj uważa „prawowierców” za gorszych, a prawosławni mają jednak głęboki dystans do Zachodu. Śmieszne jest to, że Konstantynopol uważał Kościół rzymski za schizmatyków, a Rzym nazywał prawosławnych również schizmatykami.

O dziwo najbardziej zaciekłe wojny toczyły się między samymi chrześcijanami. Katarzy, albigensi i inni byli wycinani w pień, bo byli zalążkami rewolucji w łonie tego samego kościoła. A już wojna trzydziestoletnia, między zwolennikami starego Kościoła a zwolennikami reform w duchu Marcina Lutra, była jedną wielką rzezią. Luter był pierwszą osobą, która otwarcie wypowiedziała się przeciw złym zwyczajom w Kościele. To on 31 października 1517 roku umieścił na drzwiach kościoła w Wittenberdze 95 swoich tez.

Ten europejski konflikt trwał od 23 maja 1618 do 24 października 1648 pomiędzy protestanckimi  państwami Świętego Cesarstwa Rzymskiego (I Rzeszy) wspieranymi przez inne państwa europejskie – takie jak Szwecja, Dania, Republika Zjednoczonych Prowincji, czyli część Niderlandów oraz Francja, a katolicką dynastią Habsburgów

Dziś dziwmy się islamistom i ich rewolucji, a przecież jakieś trzysta – czterysta lat temu chrześcijanie postępowali podobnie. Szaleństwa religijne, obok nacjonalizmów, są najsilniejszymi i najbardziej groźnymi w skutki obłędami.

Czy są narody lepsze i gorsze?

W Nowym Testamencie nie ma ani słowa o wyższości jakiegoś narodu nad innymi narodami. Owszem, Stary Testament, który również jest częścią Pisma Świętego chrześcijan, wielokrotnie wspomina o Żydach, jako o narodzie wybranym, czyli jednak lepszym. A Bóg obiecuje Abrahamowi: „Będę ci błogosławił i dam ci potomstwo tak liczne jak gwiazdy na niebie i jak ziarnka piasku na wybrzeżu morza; potomkowie twoi zdobędą warownie swych nieprzyjaciół. Wszystkie ludy ziemi będą sobie życzyć szczęścia [takiego, jakie jest udziałem] twego potomstwa, dlatego że usłuchałeś mego rozkazu” – wspomina Biblia Tysiąclecia.

Może to dlatego chrześcijaństwo, uznając się za lepszą wersję starożytnej wiary Żydów, przyjęło z początkiem swego istnienia, że niechrześcijanie są po prostu gorsi. Może dlatego Kościół rzymskokatolicki zainicjował Wyzwolenie Ziemi Świętej, czyli kolejne Wyprawy Krzyżowe – w imię lepszej wiary i lepszych narodów.

Nasi krzyżowcy

Polska również, pośrednio, jest ofiarą wypraw krzyżowych. Bo oto po upadku ostatnich warowni Krzyżowców w Ziemi Świętej pozostali w Europie zupełnie bezrobotni bogaci, zbrojni i umiejący walczyć wojownicy. Między innymi w takiej sytuacji znalazł się Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, zwany u nas Krzyżakami. I to właśnie ich sprowadził w 1226 roku na Mazowsze książę Konrad Mazowiecki I, by zapewnić obronę posiadłości piastowskich przed Prusami, nękającymi Mazowsze. Krzyżacy dokonali podboju Prusów i doprowadzili do ich chrystianizacji. Opanowali też obszary późniejszych Prus Wschodnich oraz dzisiejszej Łotwyi Estonii, tworząc z tych ziem państwo.

Zakon zajmował także na długie lata tereny Polski i Litwy. Swoje państwo Krzyżacy nazwali Prusy, od nazwy plemienia, które wymordowali. To te krzyżackie Prusy były przez wieki naszym problemem, aż w końcu to one stały się motorem rozbiorów Polski. I to ich duch, ich mentalność i władze pchnęły zjednoczonych Niemców do militaryzmu i parcia na Wschód. Z myśli i doktryny tych Prusaków zrodziły się także I I II wojna światowa.

„Lecz krzyżackiego gadu nie ugłaszcze

Nikt ni gościną, ni prośbą, ni dary;

Małoż Prusaki i Mazowsza cary,

Ziem, ludzi, złota wepchnęli mu w paszcze?

On wiecznie głodny, choć pożarł tak wiele,

Na resztę naszę rozdziera gardziele”.

 

Tak pisał Adam Mickiewicz w „Grażynie”.

 

Czy Zakon szerzył wiarę? Oczywiście, bo służyła ona podbojowi i ich panowaniu, a także bogaceniu się.

Szaleństwo nacjonalizmów

Skąd się wzięły nacjonalizmy? Z przekonania, że jesteśmy lepsi, bo produkujemy lepsze samochody, jesteśmy lepiej wykształceni i ładniejsi, że zapanujemy nad sąsiadami, a może nad całym światem – jak śpiewano w hymnie Niemiec hitlerowskich.

Czasem współczesny nacjonalizm objawia się też tym, że jakieś państwo chce przewodzić, zaopiekować się słabszymi narodami i pomagać. im. Tyle, że za tę pomoc trzeba sporo płacić. A czym silniejszy opiekun, tym stawka za opiekę jest większa. Jak to u gangsterów.

Nie ma ludzi lepszych i gorszych – są jedynie różni. Nie ma też lepszych państw. I nie ma jedynego wzorca ustrojowego. I wcale nie jest powiedziane, że liberalny kapitalizm jest jedyną możliwą wersją ustrojową. A poszukujących innych ustrojów nie trzeba traktować innych tak jak podczas wojen religijnych.

Nacjonalizm jest mi najwstrętniejszym ze wszystkich obłędów ludzkości. Bo o ile mogę jeszcze jakoś zrozumieć i wybaczyć szaleństwo religijne, to cyniczna, wyrachowana i zimna postawa wszystkich nacjonalistów (tak historycznych, jak obecnych), którzy chcą podbojów „gorszych narodów” jest kwintesencją międzynarodowego bandytyzmu.

 

WALTER ALTERMANN: Nekropolie – hołd Zmarłym, znak historii i świadectwo o nas samych

Spacery po cmentarzach są pouczające – wiele dowiadujemy się oczywiście o zmarłych, ale też o żyjących. Nie mówię, że spaceruję po cmentarzach niejako socjologicznie, nie mniej pewne ogólne, że się tak wyrażę wnioski – same z siebie się nasuwają. Jako łodzianin z urodzenia odwiedzam jedynie łódzkie cmentarze. Poniższa garstka cmentarnych refleksji dotyczy głównie Łodzi, ale nie tylko.

Po pierwsze w ciągu ostatnich 70 lat nasze polskie cmentarze niebywale się zmieniły. Najpierw, w latach 50-tych na cmentarzach były głównie groby ziemne, takie kopczyki. Wiosną, latem i jesienią wyglądały naprawdę pięknie, bo obsadzano je najczęściej – bo bokach – zimozielonym bluszczem. A na środku, na głównej płaszczyźnie grobu sadzono bratki. Te groby miały jedna wadę, trzeba było o nie dbać, a głównie regularnie podlewać. Co bywało dla rodzin zmarłych uciążliwe.

Nasze bogacące się cmentarze

Pod koniec lat sześćdziesiątych pojawiły pierwsze nagrobki z lastryko. Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że lastryko to rodzaj sztucznego kamienia, wykonanego z twardego grysu kamiennego i białego cementu. Można powiedzieć, że rodziny odetchnęły, bo nie trzeba było ciągle grobów podlewać. Jednak lastryko po latach zmieniało swą urodę, beton wypłukiwały deszcze i nagrobki zaczęły straszyć.

Potem, pod koniec lat 70-tych, zaczęły się pojawiać nagrobki z granitu, które, przy minimalnej pielęgnacji, wyglądają porządnie. Tu trzeba powiedzieć, że dzisiaj granitowe nagrobki nie są bardzo drogie i stać na nie bardzo wielu.

Jest jednak faktem, że droga od kopczyków ziemnych do granitowych nagrobków była drogą, ukazującą, że społeczeństwo nasze z wolna, ale stawało się z każdym dziesięcioleciem coraz bardziej zamożne.

Pomniki

Z grobów XIX wiecznych zachowało się na łódzkich cmentarzach kilkadziesiąt pięknych, pełnych poważnego uroku nagrobnych pomników. Najczęściej są to kamienne obeliski, zwieńczone krzyżem. Ale nie brak też kamiennych monumentów w formie nagrobnych sześcianów. I wszystkie one są kamienne.

Jest też wiele nagrobków (już od początków XX wieku), których centralne miejsce zajmują rzeźbione postacie. Niektóre z nich są dłuta przednich mistrzów rzeźbiarstwa. Mają doskonałe proporce, są wykonane z doskonałego kamienia, a przede wszystkim mają „poetyczne dusze”. Zmuszają do oddania się nastrojowi powagi i przemijania.

Z początkiem lat 90-tych minionego wieku pojawiły się też na łódzkich cmentarzach współczesne rzeźby. Kilka jest wielce udanych – te są nagrobkami artystów rzeźby i malarstwa. Niestety jednak, pojawiają się też coraz częściej wielkie monumenty, które ze sztuką nie mają nic wspólnego.

Mijając je, zastanawiam się niekiedy, dlaczego fundatorzy tych wielkich, ale nieudanych rzeźb nie wysupłali jeszcze kilku tysięcy złotych na zawodowego rzeźbiarza, który z pewnością stworzyłby dzieło z sensem artystycznym. Ceniąc cech kamieniarzy, uważam jednak, że artysta zawsze się przy rzeźbach przyda.

Popisy cmentarne

Oczywiście, również na naszych cmentarzach króluje staropolskie: „Zastaw się, a postaw się”. Bo o co chodzi w końcu z grobami naszych przodków? Teoretycznie chcemy upamiętnić ich życie, przywołać z pamięci jacy byli dla nas, a my dla nich. Tyle doktryna Kościoła.

Ale w praktyce chodzi też o to, żebyśmy się popisali, żebyśmy pokazali światu, że stać nas, że nie jesteśmy biedakami, jak reszta naszej rodziny, nasi znajomi i sąsiedzi. I tym sposobem również na cmentarzach można widzieć wyścig i popis bogatszych. Dzisiaj ważny jest ten, kto wystawi jak najbardziej okazały pomnik. Pomnik! Nie żaden tam nagrobek.

Sztuka chodnikowa i gust podmiejski

Na cmentarzach można też spotkać niezwykłe monstra nagrobkowe. Nie powiem, żeby cokolwiek na cmentarzach mnie śmieszyło, bo życie i śmierć traktuję bardzo poważnie. Sa jednak – postawione niedawno – nagrobki, które wywołują u mnie szok.

Jeden z takich dziwacznych nagrobków ma upamiętnić młodego człowieka. Nagrobek wygląda tak: dół stanowi wielka granitowa płyta, a u jej końca – patrząc od oglądającego grób – wznosi się wielka szklana i gruba płyta, na której środku jest zdjęcie roześmianego zmarłego. Ta szklana płyta jest podświetlana (prawdopodobnie żarówkami led) i mieni się wieloma kolorami. Czasami też słychać płynącą z tego grobu piosenką. Zapewne był to ulubiony utwór tego, który spoczywa w grobie.

Chwilami zdaje mi się, że forma na cmentarzach przerasta treść. Treścią jest to, że w grobie spoczywa ktoś nam bliski, kochany. Bywa, że jego śmierć była dla rodziny ogromnym wstrząsem, a nawet tragedią. I w tym momencie pojawia się forma, która ma uczcić pamięć zmarłego i oddać nas ból po jego stracie. Być może stąd biorą się takie dziwaczne pomysły, jak ten z podświetlanym i grającym grobem.

Czy zwykły człowiek jest w stanie stworzyć nagrobek, rzeźbę nagrobną, których tematem będzie strata i ból? Myślę, że nie. Oczywiście Jan Kochanowski w swych „Trenach” umiał opisać swą stratę, ból i rozpacz. Michał Anioł stworzył „Pietę”, w której matka trzyma w ramionach zmarłego Chrystusa. Jednak obaj wymienieni artyści byli geniuszami. A przeciętni ludzie nie powinni przecież silić się na formy, które są im obce i nieznane. Skromności na naszych cmentarza nie ma za wiele.

Groby poległych  

Narzekam tu trochę na obyczaje cmentarne, ale jestem jednak pełen uznania dla stowarzyszeń, które rokrocznie ozdabiają groby poległych w obronie ojczyzny, To piękny i szlachetny gest. Dzięki tym oznaczeniom zatrzymuję się przy grobie z biało-czerwoną szarfą i czytam, co głosi epitafium. Okazuje się, że na łódzkich cmentarzach spoczywa bardzo wielu żołnierzy wojny 1920 roku, i wojny, która zaczęła się 1 września 1939 roku. Odnajdujemy, dzięki tym szarfom, groby walczących w Powstaniu Warszawskim z 1944 roku. Są też groby poległych w walce i pomordowanych przez Rosjan uczestników rewolucji 1905 roku.

Warto, także na cmentarzach, dowiedzieć się, że żyli wśród nas ludzie, którzy tworzyli historię. Wtedy opada z nas bieżący egoizm i choćby na minutę dociera do nas myśl, że jesteśmy tylko częścią czegoś większego.