TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Wielu morderców Witolda Pileckiego

25 maja 1948 r. w więzieniu przy ul. Rakowieckiej 37 w Warszawie komuniści zamordowali Witolda Pileckiego. Oskarżyciel – wyjątkowo dyspozycyjny i krwawy „prokurator” Czesław Łapiński, któremu Instytut Pamięci Narodowej postawił zarzut mordu sądowego na rotmistrzu, nie doczekał wyroku – zmarł w 2004 r. Winnych jest dużo więcej. To przywódcy komunistycznej partii i państwa, kierownictwo Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, inni przedstawiciele „ludowego” wymiaru bezprawia, brutalni śledczy.

Wyrok na Pileckiego i jego współpracowników wydał – wspierany zakłamanymi tezami oskarżycielskimi „prokuratora” Czesława Łapińskiego o szpiegostwie i zaprzedaniu się obcym mocarstwom – Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie w składzie: ppłk Jan Hryckowian (przewodniczący składu a zarazem szef „sądu”; przedwojenny absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim; w czasie wojny AK-owiec odznaczony Krzyżem Walecznych; skazał na śmierć co najmniej 16 żołnierzy niepodległościowego podziemia, orzekał m.in. w pokazowym procesie płk Jana Rzepeckiego, prezesa I Zarządu Głównego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość,), kpt. Józef Badecki (też przedwojenny prawnik – absolwent Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie; wydał co najmniej 29 !!!! wyroków śmierci, m.in. na słynnego dowódcę AK/WiN na Lubelszczyźnie, mjr. Hieronima Dekutowskiego „Zaporę”) i kpt. Stefan Nowacki (ławnik, wzięty do sprawy z warszawskiej jednostki wojskowej). Ryszard Czarkowski, który protokołował rozprawę, twierdził potem, że nic nie pamięta, gdyż po pobycie w czasie wojny w obozie w Treblince zachorował na psychozę poobozową. Nie przeszkodziło mu to jednak zostać następnie adwokatem.

Zaraz po wyroku skład „sędziowski” w tajnej opinii napisał: „Z uwagi na popełnienie przez skazanych Pileckiego i Płużańskiego (Tadeusza, mojego ojca, kuriera Pileckiego do gen. Andersa – przyp. autora) najcięższych zbrodni zdrady stanu i Narodu, pełną świadomość działania na szkodę Państwa i w interesie obcego imperializmu, któremu całkowicie się zaprzedali (…) skład sądzący uważa, że ci obaj na ułaskawienie nie zasługują”.

Ojciec do końca życia (zmarł w 2002 r.) uważał swojego dowódcę za świętego polskiego patriotyzmu.

Pod szczególnym nadzorem

Nad „właściwym” przebiegiem śledztwa i procesu czuwał zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego do spraw szczególnych (oskarżenie Pileckiego i jego współpracowników miało charakter szczególny) ppłk Henryk Podlaski.

W dokumentach o Podlaskim czytamy: Podlaski Hersz, syn Mojżesza i Szpryncy Austern, ur. 7 marca 1919 r. w Suwałkach. Później imiona rodziców zmieniono – odpowiednio – na Maurycego i Stanisławę. W 1956 r. Henryk Podlaski zaczął używać imienia Bernard, po czym ślad po nim zaginął. Przez dłuższy czas szukała go KG MO, bezskutecznie. Mówiło się, że utonął w nurtach Bugu. Miał to być albo akt samobójczy, albo wynik nieudanej ucieczki na Wschód. W 1966 r., po 10 latach starań, żona krwawego „prokuratora” uzyskała potwierdzenie jego zgonu. Istnieją jednak relacje, że cała sprawa została sfingowana, a Podlaski… zamieszkał w ZSRS u boku swojej siostry, która wyszła za mąż za wysokiego funkcjonariusza NKWD.

3 maja 1948 r. Najwyższy Sąd Wojskowy wyrok na Pileckiego utrzymał w mocy. Z ramienia Naczelnej Prokuratury Wojskowej dopilnował tego mjr Rubin Szwajg. Urodzony 15 listopada 1898 r. w Jarosławiu, syn Dawida, podobnie jak Henryk (Hersz) Podlaski, w stalinowskiej „prokuraturze” był odpowiedzialny za sprawy szczególne. 10 lipca 1948 r. Szwajg napisał do MON prośbę o zwolnienie ze służby wojskowej: „z uwagi na to, że zamierzam wraz z żoną wyjechać do Izraela, by tam połączyć się z naszą najbliższą rodziną. Mamy w Izraelu córkę naszą, rodziców i rodzeństwo”. W latach 2000 Interpol dostarczył stronie polskiej takie oto dane: Rubin Szwajg – SHATKAY Reuben, s. David, ur. 15 listopada 1898 r., zm. 19 kwietnia 1992 r. w Izraelu.

Gmach stalinizmu

W składzie „sędziowskim” NSW, prócz spełniających drugorzędną rolę – płk Kazimierza Drohomireckiego, ppłk Romana Kryże i por. Jerzego Kwiatkowkiego, zasiadał mjr (potem ppłk) Leo (Lew) Hochberg. W akcie narodzin tego ostatniego czytamy: „W obecności Szoela Gohberga (Gochberga) – inspektora towarzystwa ubezpieczeniowego [ojciec Leo był wydawcą prasy żydowskiej i założycielem tygodnika „Frajtag” (później „Unzer Leben”)] i Gabiela Ołata (Oleła), miejscowego podrabina, urodził się (3) 15 lutego 1899 r. w Łodzi o godz. 11 w nocy z żony Rejzli z domu Wajntraub, 21 lat. Przy obrzezaniu nadano dziecku imię Lew”.

Leo Hochberg zmarł w 1978 r. W Biuletynie Żydowskiego Instytutu Historycznego (kwiecień-czerwiec 1978 r., nr 2 (106)) w rubryce „In memoriam” czytamy o Hochbergu, że „jako znawca problematyki i historii żydowskiej oraz znakomity hebraista” wniósł „poważny wkład do prac Instytutu”. Potem jest skrócony życiorys zmarłego: Po ukończeniu gimnazjum w Odessie (1917 r.) i prawa na Uniwersytecie Warszawskim (1926 r.) był radcą prawnym w Banku Dyskontowym w Warszawie. W dalszej części życiorysu napisano, że „w okresie II wojny światowej [już od 1939 r.] przebywał w Związku Radzieckim, pracując na różnych stanowiskach w bankowości i w przemyśle poligraficznym. Pełnił także funkcję przewodniczącego Związku Patriotów Polskich w ZSRR na okręg Baszkirskiej Republiki Autonomicznej. W 1944 r. wstąpił do Ludowego Wojska Polskiego, pełniąc służbę w sądownictwie wojskowym (m. in. „sędzia”, a następnie zastępca szefa Wojskowego Sądu Garnizonowego w rodzinnej Łodzi)”.

I dalej Biuletyn ŻIH: „Odszedł od nas wybitny erudyta, mądry doradca, uczynny i oddany współpracownik Żydowskiego Instytutu Historycznego w Polsce, człowiek wielkiego serca i dobroci”. Ani słowa o tym, że był stalinowskim pułkownikiem, a tym bardziej o jego udziale w mordzie sądowym na rotmistrzu Pileckim i procesach innych żołnierzy AK.

„Byłem bardzo zmęczony”

Sprawę nadzorował osobiście szef Departamentu Śledczego MBP, płk Józef Goldberg-Różański, który faktycznie wydawał wyroki. Pomagał mu naczelnik Wydziału II ppłk Adam Humer i dyr. Departamentu III MBP (ds. walki z bandytyzmem, czyli niepodległościowym podziemiem), inny płk Józef Czaplicki (Izydor Kurc) przez swoją nienawiść do AK-owców nazywany „Akowerem”.

Na biurka Różańskiego i Czaplickiego trafiały notatki „agentów celnych”, czyli więziennych kapusiów, rozpracowujących Pileckiego i jego wywiadowców. Dostawał je również wiceminister bezpieki gen. Roman Romkowski (Natan Kikiel), który faktycznie rządził MBP (szef resortu gen. Stanisław Radkiewicz – polski internacjonał, był figurantem).

Niektórych, podległych kierownictwu bezpieki, „oficerów” śledczych ze sprawy Pileckiego wymieńmy w kolejności alfabetycznej (w nawiasach data i miejsce śmierci). Stefan Alaborski (1972, Warszawa, pod zmienionym 12 lat wcześniej nazwiskiem Malinowski), Tadeusz Bochenek (1994, Warszawa), Henryk Buza (1970, miejsce nieznane), Walenty Chmiel (1952, Nieporęt – na skutek postrzelenia), Józef Dusza (1993, Warszawa), Władysław Fabiszewski (1987, Warszawa), Jan Janicki (1997, Toruń), Jerzy Kroszel (1989, Gdańsk), Stefan Skrzypiec (1988, Tarnowskie Góry), Tadeusz Słowianek (1993, Łódź, jako podpułkownik, na przebieg jego kariery nie wpłynęła surowa nagana, potem zatarta, którą otrzymał w 1962 r. za upicie się), Ludwik Woźnica (1988, Łódź). Jak widać, po odejściu z MBP, rozproszyli się po całym kraju.

W 2009 r. zmarł Marian Krawczyński, jeden z najbardziej „zasłużonych” w sprawie, podpisany pod aktem oskarżenia. Przed wojną skończył zawodówkę, po wojnie pułkownik. Jego sąsiadem na Mokotowie był zmarły w 2012 r. Eugeniusz Chimczak, najpierw śledczy PUBP w Tomaszowie Lubelskim, w końcu pułkownik w Warszawie, w bezpiece do… 15.06.1984 r. – Kiedy bicie nie skutkowało, krzyczał: „My wiemy, że masz twardą dupę, ale w celi obok jest twoja żona, z której wszystko wyciśniemy” – wspominał Chimczaka mój ojciec, Tadeusz Płużański, oficer Pileckiego do zadań specjalnych. – Spotkałem go w latach 70. na Nowym Świecie, ale nie naplułem mu w twarz.

Przy ul. Spacerowej mieszkał inny ober-oprawca Jerzy Kaskiewicz, zmarły w 1999 r. To on prowadził pierwsze przesłuchania grupy Pileckiego i wnosił o tymczasowy areszt, do czego „przychylił się” wiceszef Naczelnej Prokuratury Wojskowej ppłk Henryk (Hersz) Podlaski.

Kolejny ubek to Stanisław Łyszkowski, w latach 1955-1956 uczestnik kursu operacyjnego w ZSRS. Na emeryturę przeszedł w 1978 r., w stopniu generała brygady LWP, jako dyrektor Departamentu Techniki MSW.

Za stworzenie systemu przemocy współodpowiadał ppłk Ludwik Serkowski, zmarły w 1990 r. w Warszawie. Jego podwładny, a zarazem bezpośredni szef śledczych z Rakowieckiej, Bronisław Szymański, urodził się w 1922 r. w Omsku. Oddelegowany przez NKWD do 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, trafił następnie do centrali MBP. W 1954 r. odwołany do ZSRS. Ślad po nim zaginął.

4 listopada 1947 r. Witold Pilecki, w obecności Krawczyńskiego i „prokuratora” NPW mjr Zenona Rychlika potwierdził, że złożone w śledztwie zeznania były dobrowolne. „Opieka” śledczego powodowała, że powiedzenie „prokuratorowi”, iż zeznania zostały wymuszone, mijało się z celem. Każda próba powiedzenia prawdy kończyła się wznowieniem śledztwa, czyli ponownymi torturami. Pamiętać trzeba również, że „prokurator” przychodził do więzienia, gdzie rządziła bezpieka i był na ogół osobą starannie wyselekcjonowaną. Odwołać zeznania można było dopiero przed „sądem”, z czego skorzystał rotmistrz. Na swoim procesie stwierdził: „protokoły podpisywałem przeważnie nie czytając ich, bo byłem wówczas bardzo zmęczony”. Stwierdził tak, gdyż sala „sądowa” też była wypełniona „śledziami”, ale nie trzeba chyba wyjaśniać, co to „zmęczenie” oznaczało i z czego wynikało.

Dwaj „prokuratorzy”

Śmierć rotmistrza Pileckiego „przyklepał” inny komunistyczny morderca: Mieczysław Dytry, „prokurator” Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Jak się to odbyło? Dytry – 5 lutego 1948 r. – zatwierdził akt oskarżenia, zmajstrowany wcześniej w brutalnym śledztwie przez „oficerów” UB, zaakceptowany 23 stycznia 1948 r. przez wspomnianego już Adama Humera.

Zbrodniarz Dytry uznał, że oskarżenie Pileckiego – ochotnika do Auschwitz – ma oparcie w „ustaleniach” ubeckich przesłuchań, a przyjęta w katowni bezpieki przy ul. Rakowieckiej 37 kwalifikacja „przestępstw” jest zgodna z prawem. „Dokument” podpisał wspominany Henryk (Hersz) Podlaski, a dwa dni później, 7 lutego 1948 r. przesłał go do jednego z najkrwawszych komunistycznych trybunałów śmierci: Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie. Tam śmierć Witolda Pileckiego – jak już wiemy – została „sądownie” potwierdzona.

W sprawie rotmistrza i pozostałych uczestniczył także „prokurator” Stanisław Cypryszewski, na etacie w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej. Urodzony w 1893 r. w Kowlu. Jego życie nie wskazywało na późniejszą zdradę. Uczestnik powstania wielkopolskiego i wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. (po stronie polskiej). Brał również udział w wojnie obronnej 1939 r. i należał do Armii Krajowej. Przed wojną ukończył Wydział Prawa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W czasie wojny, w latach 1940-1944, pracował w Sądzie Okręgowym w Lublinie.

Cypryszewski na drugą stronę przeszedł w 1944 r., kiedy został zmobilizowany do tzw. Ludowego Wojska Polskiego. W stalinowskiej Naczelnej Prokuraturze Wojskowej nadzorował eliminowanie przeciwników politycznych uzurpatorskiej komunistycznej władzy, co było ukryte pod funkcją pracownika Wydziału IX Wykonania Orzeczeń i Ułaskawień.
Jakie były opinie przełożonych o Cypryszewskim? „Poprawia stale styl i konstrukcje swych pism i powiększa swój zasób wiedzy prawniczej. Rokuje nadzieję, że po pewnym czasie będzie dobrym wiceprokuratorem Wydziału V N.P.W”.

„Na stanowisku wiceprokuratora dał się poznać jako dobry fachowiec – prawnik, wysoce zdyscyplinowany oficer, nie szczędzący wysiłków, by pracą swą i podległego mu personelu postawić na wyższym poziomie”.
Za tymi okrągłymi słowami kryje się dramat męczonych i mordowanych polskich niepodległościowców.

Po „okresie błędów i wypaczeń” został przeniesiony do rezerwy, rozpoczął lukratywną pracę jako adwokat i obrońca wojskowy w Warszawie. W końcu znał się na rzeczy, miał kontakty…

Stanisław Cypryszewski zmarł w Warszawie w 1983 r. w wieku 90 lat i został pochowany na Cmentarzu Komunalnym Północnym. Nigdy nie osądzony, nigdy nie napiętnowany.

Strzał w tył głowy

Egzekucję Witolda Pileckiego 25 maja 1948 r. nadzorował Ryszard Mońko, zastępca naczelnika mokotowskiego więzienia Alojzego Grabickiego.

Mońko (dwa zawody: technik rolniczy i mechanik, do 1962 r. był m. in. naczelnikiem więzienia w Częstochowie) zeznawał jako świadek (tak jak śledczy Krawczyński i Chimczak) na procesie „prokuratora” Czesława Łapińskiego.

– A jak było z egzekucją Pileckiego?

– To był jedyny przypadek w mojej karierze (prokuratorowi IPN Mońko powiedział, że w żadnej tego typu sprawie nie brał udziału). Zastępowałem Grabickiego, który takimi sprawami zajmował się rutynowo, ale akurat, wyjątkowo, wyjechał. Wcześniej wypełniałem tylko gotowe blankiety i podpisywałem się. Dane uczestniczących w egzekucji sprawdzałem na podstawie okazanych mi legitymacji. 25 maja 1948 r., między godz. 21 i 21.30 do mojego gabinetu zgłosiło się czterech panów, dwóch w mundurach wojskowych, dwóch po cywilnemu. Byli z bezpieki. Na polecenie „prokuratora” [mowa o wspomnianym już Stanisławie Cypryszewskim] rozkazałem doprowadzenie Pileckiego na miejsce straceń. To był mały, oddzielnie stojący budynek za X pawilonem, którym rządził MBP, a oficerowie służby więziennej nie mieli tam wstępu. Widziałem, jak prowadzili Pileckiego pod ręce, a on poprosił ich, żeby go puścili, bo chce iść sam. Weszli do środka, ja zostałem na zewnątrz. Słyszałem jeden strzał. Więźniów politycznych rozstrzeliwano, pospolitych wieszano (były wyjątki, komuniści powiesili np. gen. Fieldorfa, aby go upokorzyć). Pluton egzekucyjny to był jeden funkcjonariusz UB (etatowy morderca starszy sierżant Piotr Śmietański, sądząc z podpisów na protokołach wykonania KS ledwo piśmienny). Lekarz w wojskowym mundurze wszedł do budynku i stwierdził zgon. Przed wykonaniem wyroku z Pileckim rozmawiał ksiądz Wincenty Martusiewicz (z parafii św. Michała Archanioła na warszawskim Mokotowie).

– Gdzie pogrzebano Pileckiego?

– Nie brałem w tym udziału. Od dyżurnych wartowników słyszałem, że ciała zabitych wywoziła gdzieś sanitarka więzienna. Często jechał w niej naczelnik, który miał prawo jazdy.

– Dlaczego podpisał pan protokół wykonania kary śmierci?

– A co miałem robić?

Ryszard Mońko do końca cieszył się spokojem i grubym portfelem (resortowa emerytura w wysokości 9 tys. złotych). Zmarł w 2016 r. w Hrubieszowie.

W egzekucji rotmistrza Pileckiego brał także udział Kazimierz Jezierski, ubecki lekarz, a prywatnie mąż słynnej piosenkarki Wiery Gran.

Do dziś szczątki Witolda Pileckiego nie zostały zidentyfikowane.

 

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Kapitan UB Wacław Alchimowicz rozpracowywał Grupę Pileckiego

Od czego zaczęła się gehenna i śmierć Witolda Pileckiego? Zdrajców było wielu. Ale kluczową rolę w ubeckiej prowokacji przeciwko siatce rotmistrza odegrał kapitan komunistycznej bezpieki, wieloletni agent sowiecki, w czasie niemieckiej okupacji wydający żołnierzy Armii Krajowej na Nowogródczyźnie. Nazywał się Wacław Alchimowicz.

Kim był Wacław Alchimowicz? Z grupą Pileckiego nawiązał kontakt przez innego funkcjonariusza UB: Leszka Kuchcińskiego, który był jego kolegą gimnazjalnym. Przed wojną obaj należeli do Obozu Narodowo-Radykalnego. W 1947 r. Kuchciński należał również do WiN, a Alchimowicz był prominentnym ubekiem: naczelnikiem III Wydziału V Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Grupa Pileckiego nie wiedziała, że Kuchciński pracuje dla bezpieki i przekazuje informacje Alchimowiczowi, a ten dalej swoim ubeckim przełożonym (Kuchciński legendował Alchimowicza jako człowieka podziemia w bezpiece).

Likwidację czołowych funkcjonariuszy bezpieki (m.in. Romkowskiego, Czaplickiego, Różańskiego, Brystigerowej) przewidywał tzw. raport Brzeszczota (jeden z pseudonimów Kuchcińskiego, za jego pośrednictwem raport trafił do Pileckiego, autorem był najprawdopodobniej Alchimowicz, a na pewno od niego pochodziły informacje): „Ich usunięcie zahamuje akcję terroru, a częściowo ją uniemożliwi – ludzie ci są bowiem niezastąpieni. Trzeba liczyć się z psychiką azjatów, którzy będą bezradni, gdy zabraknie im >głowy<, a zostaną tylko ręce”. Do likwidacji miano użyć broni, którą Witold ukrył po Powstaniu Warszawskim, kiedy walczył w Batalionie Chrobry II.

Historyk Adam Cyra: „Raport „Brzeszczota” został przekazany do II Korpusu (…). Odpowiedzi na ów raport jednak nie otrzymano, natomiast Pilecki nie zamierzał przeprowadzić żadnej akcji terrorystycznej, a nawet nie miał środków na jej realizację. Znamienna w tej sprawie jest wypowiedź Pileckiego z listu, jaki napisał w więzieniu na Mokotowie do Różańskiego: >po przeżyciach w Oświęcimiu nie umiałbym nikogo zamordować<”.

Raport Brzeszczota był ewidentną prowokacją. Wykorzystano go potem przeciwko Pileckiemu i współpracownikom w trakcie śledztwa i procesu. Bezpieka nie oszczędziła również swojego pracownika i agenta Wacława Alchimowicza. Został aresztowany 5 maja 1947 r. i zatrzymany „do dyspozycji” Wydziału II Departamentu III MBP. Potem był przesłuchiwany przez por. Józefa Duszę, ale – co znamienne – wyłączono go z procesu Grupy Witolda. Był sądzony w „kiblowym” procesie przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie 19 stycznia 1948 r. za „wejście w porozumienie z Kuchcińskim w przedmiocie zabójstwa płk Czaplickiego w formie gwałtownego zamachu przez członków nielegalnej organizacji WiN”. Otrzymał trzykrotną karę śmierci, a Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Wyrok wykonano 11 lutego 1948 r. Historyk Wiesław Jan Wysocki pisze, że „zbyt wiele wiedział o >firmie<, w której pracował…”.

Zygmunt Boradyn w książce „Niemen. Rzeka niezgody” (2000 r.) napisał o sytuacji na Nowogródczyźnie w latach 1943-44: „agenci sowieccy znajdowali się zarówno w terenie, jak i w oddziałach akowskich. Jak wynika ze wspomnień Bojomira Tworzyańskiego, agentem był burmistrz i komendant placówki Wasiliszki Wacław Alchimowicz >Kazik<”.

Na początku 1943 r. Alchimowicz uciekł do Brygady im. Leninowskiego Komsomołu, gdzie został dowódcą oddziału. Miał on charakter wywiadowczo-propagandowy i był komórką NKGB. Rok później (w marcu 1944 r.), decyzją Raduńskiego Podziemnego Komitetu Partyjnego, Alchimowicz został szefem Międzyrejonowego Komitetu Związku Patriotów Polskich. Członkowie oddziału Alchimowicza nadal pracowali na potrzeby wydziału specjalnego Brygady im. Leninowskiego Komsomołu. „Głównym jego zadaniem było prowadzenie wywiadu i propagandy w języku polskim przeciwko AK”. 29 czerwca 1944 r. grupa Alchimowicza, licząca 22 osoby, została przekształcona w oddział partyzancki im. Wandy Wasilewskiej.

„Alchimowiczowcy” podawali się za niezależnie działającą strukturę ZPP, nosili mundury WP, co „wprowadziło w błąd wielu miejscowych Polaków, w tym i członków podziemia [na Alchimowicza dała się potem nabrać grupa Pileckiego]. Nawet por. Ponury nie od razu zorientował się w rzeczywistych zamiarach i celach grupy „Alchimowicza” i 21 kwietnia w Dejnarowszczyźnie spotkał się z jej członkami (…). Z tego spotkania Sowieci sporządzili szczegółowe sprawozdanie. Nie zawierało ono informacji o VII batalionie 77 pp AK, lecz przedstawiało poglądy por. Jana Piwnika na stosunek do partyzantki sowieckiej i Niemców”.

Według ustaleń Zygmunta Boradyna, Wacław Alchimowicz oddał „ogromne usługi wywiadowi sowieckiemu (…). Dzięki jego pomocy została dokładnie rozpracowana kompania konspiracyjna Wasiliszki. Precyzja informacji uzyskanej przez Sowietów jest przerażająca”. Alchimowicz był np. autorem obszernej notatki służbowej zatytułowanej: „O organizacji białopolskiej na terenie Okręgu Lidzkiego (prawdopodobnie kwiecień-maj 1944 r.), która jest – jak pisze Boradyn – najlepszym ze znanych dokumentów wywiadu sowieckiego dotyczących konspiracji i oddziałów partyzanckich Armii Krajowej na Nowogródczyźnie”. W „Notatce” przedstawił historię powstania Okręgu Nowogródzkiego AK, podał pseudonimy i nazwiska członków Komendy Okręgu i żołnierzy czterech batalionów 77 pp AK. Informował o stosunkach AK-Niemcy, uzbrojeniu jednostek polskich, organizacji dywersyjno-wywiadowczej „Wachlarz”.

W końcu „białopolacy” rozpracowali Alchimowicza (dlaczego tych informacji nie miał potem Witold Pilecki?), którzy wystosowali do grupy ZPP ultimatum, w którym zażądali zaprzestania wrogiej propagandy i przejścia na ich stronę, w przeciwnym wypadku grożąc likwidacją. „Do rozbicia grup – jak pisze Boradyn – jednak nie doszło”.

Na czym polegała ta propaganda? Alchimowicz redagował ulotki, wydane w języku polskim. W jednej z nich „Do braci Polaków” pisał: „Niewinnie czerwona partyzantka nie zabija. Bijemy Niemców, szpiegów niemieckich, zdrajców i bandytów ograbiających ludność. Nie niszczymy grup partyzanckich z nami nie współpracujących. Napadnięci będziemy bronić się. Od obszarników i faszystów nie zależą granice Polski. Choćby oni wybili wszystkich sowieckich partyzantów, granicę pomiędzy Polską a ZSRR ustali konferencja ZSRR, Anglii i USA. Polacy, nie bójcie się sowieckiej partyzantki, partyzanci to wasi przyjaciele”.

Propaganda była jednak mało skuteczna, gdyż ludność polska nie wierzyła Sowietom. Nie zmienia to faktu, że działalność Alchimowicza służyła interesom obcego mocarstwa, którego celem było zniszczenie Polski. Tak jak kapował żołnierzy Armii Krajowej na Nowogródczyźnie, tak zakapował potem grupę rotmistrza Witolda Pileckiego.

 

Grzegorz Przemyk (1964-1983). Fot. IPN

Przemyk i inni – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI o ofiarach „nieznanych sprawców”

Maj to miesiąc Grzegorza Przemyka. 17 maja 1964 r. urodził się w Warszawie. 12 maja 1983 r. po zdaniu matury został zatrzymany na Placu Zamkowym, oraz pobity na komisariacie MO przy ul. Jezuickiej 1/3. 14 maja, trzy dni przed swoimi 19 urodzinami, zmarł. 27 maja 2008 r. na cztery lata więzienia za „niebudzące wątpliwości” śmiertelne pobicie Przemyka został skazany jeden z milicjantów – Ireneusz Kościuk, którego wina ostatecznie się przedawniła. Tak jak decydentów zbrodni.

W maju 2008 r. wyrok na Kościuka skomentował Leopold Przemyk, ojciec Grzegorza: „Skazano miecz, ale nie rękę”.

Przemyk miał na myśli Władysława Ciastonia i Zenona Płatka. Zenon Płatek – generał brygady MO – zmarł w 2009 r. przez nikogo nie skazany. Władysław Ciastoń – szef Służby Bezpieczeństwa, generał dywizji MO – w 2021 r. W wyniku działalności jego służb wielu ludzi zostało aresztowanych, złamanych, zamordowanych bądź zmuszonych do samobójstwa. Znakiem rozpoznawczym SB czasów rządów Ciastonia i nadzoru nad nim Kiszczaka była działalność tzw. nieznanych sprawców. Mają na koncie nie tylko śmierć Grzegorza Przemyka, ale wielu innych, również młodych Polaków.

Już w 1982 r. „nieznani sprawcy” Ciastonia dokonali morderstwa na warszawskim licealiście, który zeznał przed sądem o metodach stosowanych wobec niego w śledztwie prowadzonym przez SB. Wkrótce po zeznaniach 18-letni Emil Barchański – bo o nim mowa – został znaleziony w Wiśle.

Później była cała seria podobnie „przypadkowych” śmierci działaczy opozycji: Jacek Jerz (KPN Radom), Ryszard Kowalski (szef Solidarności w Hucie Katowice), Bogusław Podborączyński (Solidarność Nysa), o. Honoriusz Kowalski (duszpasterz akademicki z Poznania), Tadeusz Frąś (Solidarność Małopolska), Zbigniew Tokarczyk (KPN Stalowa Wola), Lesław Martin (Solidarność Wrocław) czy Zbigniew Szkarłat (Solidarność Nowy Sącz).

W większości przypadków były to tajemnicze pobicia ze skutkiem śmiertelnym bądź utopienia, choć w niektórych przypadkach do rzek wrzucano już nieprzytomne bądź nieżyjące osoby.

Jednym z najgłośniejszych morderstw było to dokonane w lutym 1984 r. na Piotrze Bartoszcze (bracie późniejszego kandydata na prezydenta), znanym w tamtym czasie działaczu Solidarności rolniczej. Bartoszcze znaleziono utopionego, ale jego ciało nosiło ślady tortur.

W wyniku nacisków podwładnych Ciastonia wielu działaczy opozycji popełniło samobójstwo (Jerzy Zieleński z Tygodnika Mazowsze bądź Kazimierz Majewski z jeleniogórskiej Solidarności, po nakłonieniu go do współpracy z SB). Bywało jednak, że w samobójstwach SB bezpośrednio pomagała. Jerzy Samsonowicz z gdańskiej Solidarności został znaleziony powieszony na ogrodzeniu stadionu RKS Stoczniowiec. Zbigniew Simoniuk z białostockiej Solidarności oficjalnie powiesił się w celi, zaś Zbigniew Wołoszyn, naukowiec Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej zajmujący się skutkami awarii elektrowni w Czernobylu oficjalnie „wyskoczył z 10 piętra budynku”.

Ekipę Jaruzelskiego i Kiszczaka zaczynała jednak irytować, ich zdaniem nieporadność SB w traktowaniu opozycji, a także liczne wpadki i zostawianie śladów, nie tylko w przypadku najgłośniejszej zbrodni, na ks. Jerzym Popiełuszce.
Ciastonia odwołano więc z funkcji szefa SB (1986), a wkrótce także z funkcji wiceministra MSW (1987) i „zesłano” na funkcję chargé d’affaires, a później ambasadora PRL w Tiranie, którym był także po 1989 r.

Tym samym nigdy nie udało się go skazać. Unikał procesów w swojej sprawie, a kiedy miał zeznawać w sprawie odpowiedzialności innych, zawsze bronił czerwonych kumpli, czy to Kiszczaka, czy milicjantów bądź ZOMO-wców.

 

Fot. Wikipedia

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: „Kat Trójmiasta” na Powązkach

3 maja 1933 r. w Warszawie urodził się Stanisław Kociołek, „kat Trójmiasta”. Po śmierci w 2015 r. został pochowany na Powązkach Wojskowych w Warszawie, w kolumbarium tuż przy Alei Zasłużonych. Taka osoba nigdy nie powinna spocząć na tym szczególnym polskim cmentarzu – nekropolii chwały polskiego oręża.

Przypomnijmy, kim jest Stanisław Kociołek i dlaczego stołeczne Powązki Wojskowe nie są dla niego odpowiednim miejscem. To osoba odpowiedzialna za masakrę robotników na Wybrzeżu w 1970 r., wysoki funkcjonariusz komunistyczny, który zatwierdził strzelanie do ludzi. Dla historyków to nie ulega wątpliwości. Niestety, dla wymiaru sprawiedliwości pozostał niewinny, ale to już kwestia kondycji wymiaru sprawiedliwości – prokuratorów i sędziów.
Nawet w kulturze masowej Kociołek traktowany jest jednoznacznie. Tekst piosenki „Ballada o Janku Wiśniewskim” (18-etnim Zbyszku Godlewskim zastrzelonym 17 grudnia 1970 r. w Gdyni) autorstwa Krzysztofa Dowgiałło mówi o nim jako o „krwawym Kociołku”, „kacie Trójmiasta”. W gruncie rzeczy, gdyby rodzina czy jego czerwoni towarzysze mieli taki pomysł, to mogliby sądownie zakazać wykonywania tej piosenki uznając, że ten człowiek jest niewinny i jej śpiewanie jest skandalem. Doprowadzam sprawę do absurdu, ale w świetle prawa byłoby to zapewne możliwe, ponieważ prawomocnie Kociołek nie został skazany. Przeciwnie, prawomocnie został uznany za niewinnego, co też było hańbą wymiaru sprawiedliwości III RP.

Kociołek piastował wysokie funkcje partyjne. Był I sekretarzem warszawskiego PZPR-u, I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. W końcu wicepremierem, później ambasadorem w różnych krajach – mniej lub bardziej egzotycznych. Najważniejszą chyba funkcję ambasadorską pełnił w Związku Sowieckim

Dlaczego Kociołek zatwierdził strzelanie do robotników w grudniu 1970 r.? Chyba najkrócej określić to można tak: reprezentował w PZPR „frakcję betonową”, która dążyła do krwawej rozprawy z „Solidarnością”.

Byliśmy, jako Fundacja „Łączka”, na pogrzebie Kociołka 7 października 2015 r. Przeszliśmy od domu pogrzebowego do kolumbarium w cichym marszu, trzymając zdjęcia ofiar grudnia 1970 r. Aż do rozpoczęcia pogrzebu mieliśmy jednak nadzieję, że „kat Trójmiasta” nie spocznie na Powązkach Wojskowych, tylko na cmentarzu komunalnym. Że nasze i innych apele przyniosą rezultat. Jednak zaledwie miesiąc wcześniej na tym samym cmentarzu protestowaliśmy przeciwko pochówkowi Jana Ptasińskiego – wiceministra bezpieczeństwa publicznego jeszcze w czasach stalinowskich. W obu przypadkach – wobec bezradności decydentów – pokazaliśmy, że pamiętamy o zbrodniach komunizmu i konkretnych osobach za to odpowiedzialnych. Co nam pozostało, skoro Kociołek, Ptasiński i wielu innych komunistycznych oprawców do dziś spoczywa na Powązkach

Witold Pilecki po ucieczce z KL Auschwitz.

Jak Pilecki uciekł z piekła Auschwitz – przypomina TADEUSZ PŁUŻAŃSKI

Dokładnie 80 lat temu, w nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 r. Witold Pilecki uciekł z KL Auschwitz, do którego dobrowolnie trafił w 1940 r., aby zdobywać informacje o niemieckiej machinie zbrodni i docelowo – wyzwolić obóz.

To Witold Pilecki – a nie jak się czasem przyjmuje Jan Karski – jako pierwszy poinformował świat o niemieckim ludobójstwie. To on został po „wyzwoleniu” oskarżony przez komunistów o szpiegostwo, zamordowany i wyrzucony na śmietnik (kwatera „Ł” warszawskich Powązek Wojskowych).

Chyba najbardziej heroiczny rozdział życia Pileckiego – ten związany z Auschwitz – zaczął się na początku 1940 r. Wtedy (i jeszcze przez następne wojenne miesiące) polska konspiracja nie zdawała sobie sprawy, co to za miejsce, że to nie jeden z wielu obozów pracy, ale wielki kombinat zagłady, fabryka śmierci. Wyprzedzając trochę fakty podkreślić należy, że kiedy w październiku 1940 r. generał Stefan „Grot” Rowecki, przez zwolnionego więźnia, otrzymał pierwszy raport Witolda o sytuacji w obozie i wysłał go do Londynu, zarówno w Anglii jak i Ameryce informacje te zdawały się być grubo przesadzone.

Wracając do chronologii. Kiedy w pierwszych miesiącach 1940 r. organizację współzałożoną przez Pileckiego – Tajną Armię Polską – dotknęły aresztowania i część członków przewieziono do KL Auschwitz, na jednej z narad ustalono, że ktoś z kierownictwa organizacji dostanie się do obozu „w celu wysondowania możliwości uwolnienia niektórych więźniów, zdobycia materiałów dotyczących złego traktowania więźniów politycznych przez Niemców, zorganizowania podziemnej organizacji wewnątrz obozu. Do wykonania zadania zgłosił się ochotniczo por. Witold Pilecki” – pisze Kazimierz Malinowski w pracy „Tajna Armia Polska”.

Pilecki wspominał: „Mjr Jan Włodarkiewicz, pseudonim >Jan< [komendant TAP, późniejszy pierwszy komendant „Wachlarza”], gdy spotkał mnie z początkiem sierpnia 1940 r. powiedział: >No, spotkał ciebie zaszczyt, a twoje nazwisko wymieniłem u ‘Grota’, jako jedynego oficera, który tego dokona<”.

Witolda Pileckiego wybrano nieprzypadkowo. Miał wcześniej piękną kartę w służbie Ojczyźnie. Członek POW, obrońca Wilna przed Sowietami w 1920 r., ułan II Rzeczypospolitej, żołnierz września 1939 r. Teraz czekała go kolejna próba.

Witold Pilecki trafił do KL Auschwitz w nocy z 21 na 22 września 1940 r., w drugim transporcie warszawskim. Tak to zapamiętał: „Transport wtacza się na bocznicę kolejową w Oświęcimiu. Była noc. Wagony zostają otwarte. W świetle reflektorów za pomocą bicia pałkami opróżnia się wagony. Wokół stoją Niemcy w czarnych mundurach. Krzyki Niemców, jęki bitych i szczutych psami więźniów, strzelanina – wydawało mi się, że znalazłem się w samym piekle” – pisał po wojnie rotmistrz. Dopiero po ubeckich przesłuchaniach na Rakowieckiej zmienił zdanie: „Oświęcim przy tym to była igraszka”.

W Auschwitz Witold Pilecki (jako Tomasz Serafiński) stał się numerem 4859. Od pierwszych dni organizował bojową siatkę konspiracyjną, pod nazwą Związku Organizacji Wojskowej (ZOW). Wysyłał raporty do generała „Grota” Roweckiego, informując, że Auschwitz nie jest zwykłym miejscem odosobnienia, ale wielkim obozem zagłady. Możni tego świata nie chcieli uwierzyć…

Docelowym zadaniem ZOW było wyzwolenie obozu. Miało to nastąpić własnymi siłami (w końcu 1942 r. pion wojskowy organizacji liczył co najmniej kilkuset zaprzysiężonych konspiratorów, wyposażonych w broń wykradzioną ze zbrojowni SS) i dzięki pomocy z zewnątrz.

Po ponad 2,5 roku Pilecki był zagrożony dekonspiracją, ale przede wszystkim chciał osobiście poinformować Warszawę o konieczności wyzwolenia Auschwitz. Nie ratował własnej skóry, ale wciąż chciał ratować innych. Plan ucieczki z obozu opracował z dwoma więźniami: Janem Redzejem i Edwardem Ciesielskim. Po sfałszowaniu wielu dokumentów cała trójka otrzymała zgodę gestapo na pracę w obozowej piekarni poza terenem obozu – na nocnej zmianie.

Bramę z napisem „Arbeit macht frei” przekroczyli o godz. 18.30. Około godz. 2 w nocy, przy nieuwadze strażników, otworzyli żelazne drzwi podrobionym wcześniej kluczem, sforsowali je, a pilnujących ich SS-manów zabarykadowali od zewnątrz.

Wyruszyli wzdłuż Soły aż do ujścia do Wisły. Znalezioną przy brzegu łódką przedostali się na drugi brzeg. Noc spędzili zakopani w liściach. Rankiem ruszyli w kierunku Alwerni. Tu miejscowy ksiądz nakarmił ich i pomógł przekroczyć granicę Rzeszy i Generalnej Guberni. Szli przez Tyniec i okolice Wieliczki. 1 maja 1943 r. w Puszczy Niepołomickiej natknęli się na uzbrojonych Niemców. Pilecki został postrzelony w ramię, ale tak jak dwaj pozostali uciekinierzy zdołał ujść pogoni. Przedostali się do Bochni, a następnie do Nowego Wiśnicza. Tu Pilecki skontaktował się z oficerami AK, którym przedstawił swój plan ataku na KL Auschwitz. Zorganizowana przez niego obozowa konspiracja zbrojna miała otrzymać pomoc Armii Krajowej z zewnątrz. Dowództwo w Warszawie uznało jednak plan za zbyt ryzykowny.

Mimo to bohaterski rotmistrz wygrał walkę z niemieckim złem. Świetnie zorganizowanemu systemowi pomocy wielu więźniów, wcześniej towarzyszy niedoli Pileckiego, zawdzięczało zdrowie, a nawet życie. Powiedzmy wprost: to Pilecki chciał wyzwolić obóz, a Armia Czerwona tylko do niego, bez walki, wkroczyła. A dziś na świecie jako o wyzwolicielach Auschwitz mówi się o Sowietach, a nie o Pileckim.

Córka rotmistrza, Zofia Pilecka-Optułowicz, przed laty tak to skomentowała: „Słowo Auschwitz jest na ustach całego świata. Jednak nazwisko taty pada rzadko. Jest mi bardzo przykro z tego powodu.”

 

49 metod śledczych Chimczaka. TADEUSZ PŁUŻAŃSKI o kacie więźniów Mokotowa

21 kwietnia 1956 r. Sąd Najwyższy uchylił wyrok śmierci wydany cztery lata wcześniej na Kazimierza Moczarskiego, szefa Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK, uczestnika Powstania Warszawskiego. Trzy dni później Moczarski został zwolniony z więzienia we Wronkach. Podczas śledztwa, które toczyło się w katowni UB przy ul. Rakowieckiej 37 w Warszawie, Moczarski był torturowany. 49 metod śledczych stosował na nim Eugeniusz Chimczak.

Kazimierz Moczarski te wszystkie okrucieństwa ujawnił w słynnej książce „Rozmowy z katem” – zapisie jego rozmów z Juergenem Stroopem, katem getta warszawskiego. Oprawca Moczarskiego był też znanym katem wielu innych więźniów Mokotowa, komunistycznym sadystą, bestią. Chimczak był głównym śledczym rtm Witolda Pileckiego i jego wywiadowców. Rotmistrz przed śmiercią 25 maja 1948 r. wypowiedział słynne słowa: „Mnie tu wykończyli. Oświęcim przy tym to była igraszka”. To przede wszystkim „zasługa” Chimczaka.

Eugeniusz Chimczak, urodzony w 1921 r., ukończył Centralną Szkołę Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi. Najpierw był śledczym UB w Tomaszowie Lubelskim, potem pułkownikiem w warszawskiej centrali, w bezpiece „służył” aż do… 1984 r. Do końca życia mieszkał niedaleko miejsca pracy – ul. Madalińskiego sąsiaduje z Rakowiecką.

„Nie widziałem, nie słyszałem”

Przesłuchiwany w III RP przez prokuratora, Eugeniusz Chimczak zeznawał: „O tym, w co był zamieszany Pilecki mogłem się zorientować z wyjaśnień, jakie mi złożył. (…) Moich zwierzchników interesowały wyjątkowo „sprawy szpiegowskie” a sprawa Pileckiego do takich została zaliczona”.

Pytany o stosowanie przymusu fizycznego i psychicznego w śledztwie pozwalał sobie nawet na dowcipy: „nie widziałem żadnych obrażeń na ciele przesłuchiwanych i o nich nie słyszałem. (…) Owszem, zostałem przez Tadeusza Płużańskiego oskarżony o znęcanie się nad nim w czasie przesłuchań, ale to nieprawda”.

Niestety, Eugeniusz Chimczak torturował w czasie przesłuchań mojego Ojca.

„Zmęczenie”

Chimczak mówił również, że nie miał żadnego wpływu na czas i charakter przesłuchań, bo wypełniał jedynie polecenia przełożonych. Przy okazji ujawniał jednak mechanizmy śledztwa: „Zawsze sporządzałem protokół przesłuchania, nawet, gdy podejrzany nie chciał wyjaśniać”. O co chodzi? Śledczy w protokole pisał, co chciał, nawet, gdy przesłuchiwany nie dał się złamać biciem.

Chimczak żalił się, że pracę miał ciężką, że przesłuchiwał od rana (8-9) do godzin popołudniowych (15-16), potem miał trzy-cztery godziny przerwy (aresztowani nie mieli takiego luksusu) i znowu, do 24.

8 sierpnia 1947 r. Chimczak wystąpił z wnioskiem o przedłużenie tymczasowego aresztowania wobec Pileckiego. Po co? Tu odpowiedź też jest prosta: aby mieć więcej czasu na bicie. Wniosek podpisał mjr (potem ppłk) Mieczysław Dytry z Naczelnej Prokuratury Wojskowej (przedwojenny prawnik na służbie komunistów).

Podczas procesu Pilecki stwierdził: „protokoły podpisywałem przeważnie nie czytając ich, bo byłem wówczas bardzo zmęczony”. Stwierdził tak, gdyż sala sądowa też była wypełniona „śledziami”, ale nie trzeba chyba wyjaśniać, co to „zmęczenie” oznaczało i z czego wynikało. Podobnie wypowiadał się przed sądem mój Ojciec.

Zły stan zdrowia

A tak Tato wspominał Chimczaka: „Metody miał szczególne. Kiedy bicie nie skutkowało, krzyczał: „My wiemy, że masz twardą d…, ale w celi obok jest twoja żona, z której wszystko wybijemy”.

Ponownie Ojciec spotkał Chimczaka w latach 70. na warszawskim Nowym Świecie: „Mogłem mu tylko napluć w twarz, ale tego nie zrobiłem. Nawet na to nie zasłużył”.

A tak Ojciec tłumaczył, dlaczego nie poszedł na proces „swojego” śledczego, kiedy ten był sądzony w połowie lat 90. ubiegłego wieku razem z Adamem Humerem: „Teraz miałbym go znowu oglądać? Podczas procesu ofiary musiały się tłumaczyć, przekonywać, że były bite”. Odczytano zeznania Ojca złożone w śledztwie.

Wspomniany proces zakończył się dla Chimczaka (w 1996 r.) wyrokiem siedmiu i pół roku więzienia, ale za kratki „ze względu na stan zdrowia” – podobnie jak większość sądzonych wówczas ubeków – nie trafił.

Cmentarz Północny w Warszawie

Eugeniusz Chimczak zmarł w październiku 2012 r. Chory – oczywiście na sprawiedliwość – pozostawał jak łatwo policzyć 16 lat. Gdy dowiedziałem się o terminie pogrzebu, pojechałem na Cmentarz Północny w Warszawie, żeby pożegnać go w imieniu swoim, a przede wszystkim Ojca. Żeby zobaczyć też, w jaki sposób ten komunistyczny zbrodniarz będzie chowany. Czy podobnie, jak zbrodniarze niemieccy, którzy na ogół nie odchodzili w chwale, bo tamten system – brunatny totalitaryzm – został jednak w jakiejś mierze potępiony i rozliczony. Czy na pogrzeb przyjdą koledzy Chimczaka z bezpieczeństwa.

Ale rodzina, najwyraźniej ze strachu, że ktoś „zakłóci uroczystość”, w ostatniej chwili przełożyła pochówek o pół godziny. Zrezygnowała też z oprawy muzycznej i laudacji. Chimczakowie przemknęli boczną bramą od razu do grobu, bez zamówionej wcześniej uroczystości w domu pogrzebowym. W spokoju pochowali kochanego męża, ojca i dziadka.

„Syn bandyty”

Wobec zmiany godziny uroczystości, spotkałem ich, gdy już wychodzili z cmentarza. Zdecydowałem się podejść. W grupce – jak się potem okazało – była żona, córka i jeszcze kilka osób. Spytałem, czy wiedzą, co pan Eugeniusz robił po wojnie? Jak się z tym czują? Starsza pani przyjrzała się mi i bez cienia emocji odpowiedziała: „Nie interesuje mnie, kim pan jest, ale skoro pan zadaje takie pytanie, musi być pan synem jakiegoś bandyty, a my z takimi bandytami robiliśmy po wojnie porządek”.

Czyli rodzina świetnie wiedziała, co Chimczak robił po wojnie, ale nie robiło to na nich żadnego wrażenia. Nie mieli żadnego dyskomfortu, nie mówiąc o poczuciu winy czy skruchy. Zresztą nigdy w rozmowach ze mną żaden stalinowiec, czy jego rodzina, nie przeprosili za zbrodnie. Nie przeprosili przede wszystkim rodzin ofiar. Czuli się całkowicie bezkarni i wręcz przekonani, że działali w lepszej sprawie. Uważali siebie za bohaterów.

Potem sprawdziłem, dlaczego Stanisława Chimczak powiedziała: „robiliśmy porządek”, w liczbie mnogiej. Ona też pracowała w bezpiece.

Łukaszenka walczy z „Łupaszką – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI o dewastacji kolejnego polskiego miejsca pamięci na Białorusi

„Nieznani sprawcy” właśnie ukradli na Białorusi – we wsi Worziany w obwodzie grodzieńskim tablicę informującą o walce i miejscu spoczynku żołnierzy 5 Wileńskiej Brygady Armii Krajowej, dowodzonej przez majora Zygmunta Szendzielarza ps. „Łupaszka”.

31 stycznia 1944 r. w Worzianach Polacy stoczyli zwycięską bitwę z jednostkami niemieckiego Wehrmachtu i żandarmerii wojskowej. W starciu zginęło jednak 19 partyzantów „Łupaszki”, kilku było rannych, w tym sam komendant Szendzielarz i Lidia Lwow „Lala”. To poległym poświęcono zdewastowaną dziś kwaterę wojenną.

Major Józef Rusak wspominał bitwę pod Worzianami. – Niemcy jakoś się dowiedzieli, że tam stoimy i przyjechali do wsi. Myśmy tych Niemców odpędzili, a oni się wycofali na cmentarz – tam były groby, drzewa, mieli się za czym chować. Gdy Niemcy zostali rozbici, wycofaliśmy się z wioski, ale śledzili nas Rosjanie i z nimi też walczyliśmy, we wsi Radziusze. Pod Worzianami zginęło 63 Niemców.

„Nieznani sprawcy” zaczęli działać na Białorusi 1 lipca br., kiedy nierozpoznani łukaszenkowcy rozebrali polskie groby w Jodkowiczach (powiat berestowski). Potem był 4 lipca i barbarzyństwo w Mikuliszkach (powiat oszmiański). 8 lipca Wołkowysk i 9 lipca Kaczichachy (powiat karelicki). 22 lipca dewastacja cmentarza w Stryjówce pod Grodnem. 25 sierpnia za cel wzięto cmentarz Armii Krajowej w Surkontach (powiat werenowski). W końcu w Piaskowcach zniszczenia tablicy poświęconej Polakom, poległym w walce z wojskami NKWD.

W ostatnich dniach października zniszczono obelisk na zbiorowej mogile żołnierzy Wojska Polskiego poległych we wrześniu 1920 r. podczas Bitwy Niemeńskiej z bolszewikami pod Feliksowem koło Lidy. To kolejny cmentarz zbezczeszczony przez współczesnych bolszewików kołchozowego dyktatora Łukaszenki.

Wróćmy do Mikuliszek. Miejsce cmentarza wybrano nieprzypadkowo, bo partyzanci wileńskiej AK znajdowali tu spoczynek obok powstańców z 1863 r. „Było szaro lub ciemno, gdy już gotowi do wymarszu, na cmentarzu w Mikulaszach żegnaliśmy poległych kolegów. Była salwa honorowa i śpiewaliśmy »Śpij kolego w ciemnym grobie«. Całodzienne przeżycia, zmęczenie i żal spowodowały, że w czasie śpiewania łzy lały mi się po twarzy. Spojrzałem na najbliższych – twarze ich też były mokre. Jakże inaczej brzmiała w tych okolicznościach ta trochę oklepana wojskowa piosenka” – jeden z polskich pochówków wspominał Tadeusz Żuk „Kot”.

W Surkontach z kolei zginął wybitny polski żołnierz mjr Maciej Kalenkiewicz ps. „Kotwicz”. Był polskim inżynierem, podpułkownikiem Wojska Polskiego, żołnierzem Oddziału Wydzielonego Wojska Polskiego mjr Henryka Dobrzańskiego, „Hubala”, pomysłodawcą wykorzystywania w celach dywersyjnych świetnie wyszkolonych skoczków spadochronowych – cichociemnych (sam był jednym z nich), oficerem AK, dowódcą partyzanckim w Okręgu Nowogródek Armii Krajowej.

21 sierpnia 1944 r., pod Surkontami, oddział AK Macieja Kalenkiewicza stoczył bitwę z batalionem NKWD. Było to pierwsze starcie Wojska Polskiego z sowietami od czasu ich agresji na Rzeczpospolitą we wrześniu 1939 r.

Sowieci otoczyli wieś, ale niespodziewanie zostali ostrzelani przez Polaków w trakcie pokonywania podmokłych terenów otaczających Surkonty. Ostrzał zmusił ich do ucieczki, przegrupowania sił i oczekiwania na nadejście posiłków. Major „Kotwicz” pozostał we wsi z ciężko rannymi towarzyszami broni. Pozostali akowcy wycofali się na bezpieczne pozycje.

Po kilku godzinach sowieci ponowili atak, tym razem wsparty nalotem bombowym. Szybko zdobyli wieś, którą następnie spalili i zabili pozostałych przy życiu Polaków. Prócz mjr Macieja Kalenkiewicza po polskiej stronie poległo 36 żołnierzy i kilkunastu cywilów. Po stronie sowieckiej zginęło prawdopodobnie kilkadziesiąt osób.

 

„Faszysta” z Berezy –TADEUSZ PŁUŻAŃSKI przypomina postać Kostka-Biernackiego

10 kwietnia 1953 r. Sąd Wojewódzki w Warszawie skazał Wacława Kostka-Biernackiego, podczas tajnej rozprawy, na karę śmierci „za tłumienie ruchu rewolucyjnego, faszyzowanie kraju, szkalowanie i zohydzanie Związku Radzieckiego”. Biernacki do winy się nie przyznał: „akt oskarżenia jest wielką nieprawdą”, a stawiane zarzuty to „fantazja autora aktu oskarżenia”, „w protokołach oficera śledczego są włożone mi w usta nonsensy, bo wtedy cierpiałem na bezsenność i podpisując byłem na wpół świadomy”. To przecież oznacza, że ubeccy oprawcy znęcali się nad piłsudczykiem.

Z uzasadnienia komunistycznego wyroku: „Od września 1931 roku do 31 sierpnia 1939 roku w związku z wykonywaniem urzędu wojewody nowogródzkiego i poleskiego, realizując politykę sanacyjnego rządu faszystowskiego dławienia rewolucyjnego ruchu mas pracujących miast i wsi oraz wynaradawiania ludności ukraińskiej i białoruskiej, działał na szkodę Narodu Polskiego”.

Propaganda bolszewicka uczyniła z Kostka-Biernackiego krwawego komendanta twierdzy brzeskiej, a przede wszystkim oprawcę obozu w Berezie Kartuskiej. Te mity funkcjonują nadal, podobnie jak Bereza „wzorowana na hitlerowskich obozach koncentracyjnych”. To niestety wynik trwającego do dziś homo sovieticus. Komunistom udało się wielu wmówić, że ich więzienia były tylko igraszką wobec obozów „faszystowskich”: niemieckich i przedwojennych polskich – prowadzonych przez piłsudczykowski totalitaryzm. Pamiętajmy jednak słowa rtm Witolda Pileckiego, że to niemiecki obóz Auschwitz był igraszką wobec komunistycznej katowni przy ul. Rakowieckiej. W tym więzieniu na warszawskim Mokotowie Pilecki być może spotkał Kostka-Biernackiego, który był tu męczony aż przez dziewięć lat.

Konstanty, w skrócie Kostek

Piłsudskiego poznał w 1905 r. Towarzysz „Ziuk” osobiście przyjął Biernackiego w szeregi PPS. „O ile ujęty byłem bardzo osobą Komendanta, o tyle mocno ochłodziły mnie jego słowa: >>Wy pewnie myślicie, że teraz idzie się ze strzelbą do lasu, ale tak nie jest. Teraz idzie się na ulicę<< (…) Jestem pewien, że gdyby nie dziwny osobisty wpływ, jaki >>towarzysz Ziuk<< wywierał na otoczenie, nie zgodziłbym się na pracę tak różną od ówczesnych pojęć moich o walce zbrojnej o niepodległość. Po parogodzinnej rozmowie >>towarzysz Ziuk<< wybrał dla mnie pseudonim partyjny – Konstanty, w skrócie Kostek. I od tej chwili jestem >>Kostkiem<<” – wspominał Biernacki w 1932 r.

Za działalność w PPS kilka razy trafił za kraty. W 1907 r. osadzony na zamku w Lublinie zorganizował ucieczkę 20 więźniów. Przekopem, który dwa miesiące drążyli, przedostali się do lochów, stamtąd kanałami pod Starym Miastem na wolność.

W Warszawie brał udział w głośnej likwidacji zdrajców, którzy wydali carskiej Ochranie czołowych pepeesowców. Uciekł do Afryki. A ponieważ PPS chciała mieć kadrę wojskową, Biernacki prawie przez rok służył w 1 pułku Legii Cudzoziemskiej niedaleko Oranu.

„A gówno dla ojczyzny wozić, to nie łaska”

W sierpniu 1914 r. Piłsudski mianował Kostka szefem żandarmerii polowej I Brygady Legionów, która wydawała wyroki na podejrzanych o zdradę, szpiegostwo lub prowokację. „Kiedyś opowiadał mi, jak Komendant polecił mu zlikwidować jakiegoś szpiega, który dostał się w ręce pierwszej brygady – wspominał Michał Browiński, poseł na Sejm II RP. – Kostek poprosił go o zwolnienie z tego polecenia, gdyż nie odpowiadało to jego powołaniu żołnierskiemu. Piłsudski odpowiedział: >>A gówno dla ojczyzny wozić, to nie łaska?<<”.

Biernacki dowodził żandarmerią ledwie trzy miesiące, a zdążyło przylgnąć do niego miano Kostka-Wieszatiela. Tak nazywali go koledzy legionowi, parafrazując przydomek wileńskiego gubernatora carskiego Murawiewa. Przez następne dwa lata wojny pozostawał w sztabie Legionów, tuż przy Komendancie.

W lipcu 1917 r. Kostek został internowany w obozie dla oficerów legionowych, którzy wymówili posłuszeństwo Austrii, w Beniaminowie nad Narwią. Wydawał gazetkę satyryczną „Sprzymierzeniec”. Pisał i wystawiał popularną wśród oficerów „Szopkę beniaminowską”, prześmiewając życie obozowe i CK Austrię.

Po Rumunii Rakowiecka

W pierwszym dniu wojny 1939 r. Kostek objął stanowisko komisarza cywilnego w randze ministra przy Naczelnym Wodzu. 18 września razem z rządem przekroczył granicę pod Kutami. W Rumunii przetrzymywany w kilku ośrodkach internowania. Michał Browiński, osadzony w obozie w Caracal, pisał o towarzyszu niedoli: „Znawca i miłośnik średniowiecza, znawca starego języka polskiego. Czytał nam fragmenty niewykończonej jeszcze powieści o Bolesławie Śmiałym, zupełnie interesujące”.

Od końca 1943 r. Kostek był w Rumunii na wolnej stopie, miał szwajcarski paszport dyplomatyczny. Próbował dostać się do polskiego wojska na Zachodzie, ale w Londynie nie chciały go antypiłsudczykowskie władze. Podobny los spotkał też wielu innych sanatorów.

W kwietniu 1943 r. poległ w Warszawie podczas likwidacji volksdeutscha na ulicy Stalowej jedyny syn Kostka – Lesław Ryszard Biernacki, ps. „Romanowski”. Należał do oddziału dywersyjnego prawicowej Konfederacji Narodu.

W marcu 1945 r. w niewyjaśnionych okolicznościach Kostek-Biernacki został aresztowany w Rumunii. 11 listopada 1945 r. zaczął figurować w dokumentach aresztu śledczego przy ul. Rakowieckiej w Warszawie.

 „Klasyczny reprezentant faszystowskiego reżimu”

Reżimowy „Express Wieczorny” z 22 lipca 1946 r. wołał na czołówce: „Kat Brześcia za kratami Mokotowa”. 21 września 1946 r. ukazała się informacja: „Kostek za dwa tygodnie stanie przed sądem”. Z pisma skierowanego do wiceministra sprawiedliwości Leona Chajna: „Kostek-Biernacki postawiony będzie pod pręgierzem nie tylko jako indywidualna jednostka, ale (…) będzie sądzony system rządzenia, którego był wyrazicielem, jako klasyczny reprezentant faszystowskiego reżimu”.

Oskarżenie Kostka miało wykazać, że przez całe życie, niemal od kołyski, był elementem wrogim i szkodliwym. I tak, tępi śledczy, nadzorowani przez Władysława Dymanta, wicedyrektora Departamentu Specjalnego Prokuratury Generalnej (ten sam, który zarządził sądzenie gen. Augusta Emila Fieldorfa przy drzwiach zamkniętych) – wymienili: „agenturalną” działalność w PPS – na usługach wywiadu austriackiego, okrucieństwo piłsudczykowskiego żandarma, przynależność do „elitarnej kliki legionowej”, komendanturę Brześcia, no i przede wszystkim Berezę Kartuską.

Podkreślmy: podległość Berezy Biernackiemu była jedynie tytularna – to miejsce odosobnienia znajdowało się na terenie administrowanego przez niego województwa poleskiego. Nie on był inicjatorem umieszczenia tu przeciwników politycznych, nie on napisał regulamin obozu. Pomysłodawcą Berezy był ówczesny premier Leon Kozłowski. Piłsudski poparł inicjatywę. Wedle zapisu Wacława Jędrzejewicza, Marszałek miał powiedzieć: „Ja nic nie mam przeciw tej waszej czerezwyczajce, ja się na tę waszą czerezwyczajkę na rok zgodziłem”.

Zamknięci w Berezie – głównie komuniści, Ukraińcy i przedstawiciele innych mniejszości narodowych, twierdzili, że wizyty Kostka powodowały zaostrzenie rygoru obozowego. Inspekcje wojewody to akurat prawda, ale w rzeczywistości w ich trakcie ograniczał się do sprawdzania, czy przestrzegany jest regulamin, czy panuje porządek w celach, kuchniach i sanitariatach. Kilka razy faktycznie opiniował wnioski o skierowanie do obozu, ale decydować nie mógł, gdyż Bereza Kartuska podlegała bezpośrednio ministrowi spraw wewnętrznych.

Wracając do komunistów – Berezy „nie lubili”, bo wielu z nich siedziało tam jako wrogowie wolnej, niepodległej II Rzeczpospolitej. A kiedy po wojnie przejęli nielegalnie władzę i dodatkowo uwięzili Kostka – na nim chcieli skupić całą swoją nienawiść do piłsudczyków i winę za Berezę. Do pokazowego procesu, w którym „demokratyczna” władza chciała pokazać zbrodniczość przedwojennej sanacji, jednak nie doszło. Akt oskarżenia upadł właśnie ze względu na Berezę – komunie nie udało się znaleźć wystarczających dowodów i świadków rzekomych przestępstw Kostka.

Na nowy proces musiał czekać następnych siedem lat. Jako „faszyście” zapewniono mu nie byle jakie towarzystwo – siedział w jednej celi z Erichem Kochem, komisarzem Rzeszy dla Ukrainy, skazanym w Polsce na karę śmierci za zbrodnie wojenne.

– Psychicznie trzymał się dobrze – wspominał Kazimierz Augustowski. – Był towarzyski, czasami nawet dowcipkował. Opowiadał nam o Legionach, Algierii, swoim przywiązaniu do Marszałka. Kiedyś Różański miał obchód, jako starszy celi krzyknąłem: „Panie pułkowniku, pan major Różański przyszedł”. Kostek, udając, że nie słyszy, nie ruszył się z miejsca.

„Warunkowo zwolniony”

W sierpniu 1953 r. Sąd Najwyższy „łaskawie” zamienił Kostkowi zasądzoną karę śmierci na 10 lat więzienia, z zaliczeniem aresztu śledczego. Biernacki był już wówczas bardzo chory, miał miażdżycę, chorobę wieńcową, rozedmę płuc, padaczkę. Komisja lekarska w styczniu 1955 r. stwierdziła: „Ogólny stan zdrowia ulega stałemu pogorszeniu, nie rokuje zupełnie poprawy oraz zagraża życiu”.

„Mój mąż od dawna nie może poruszać się o własnych siłach. Na ostatnim widzeniu odniosłam wrażenie, że mąż jest umierający i że przy swoich 71 latach nie przetrzyma tych kilku miesięcy, które mu zostały do odcierpienia” – pisała Anna Biernacka do Rady Państwa w lipcu 1955 r. Sama żyła w nędzy, wielokrotnie była wyrzucana z pracy. Zmarła w Warszawie w grudniu 1972 r.
W końcu „ludowa” władza ulitowała się nad „faszystą”. W listopadzie 1955 r. Wacław Kostek-Biernacki został „warunkowo zwolniony” z więzienia. Z Rakowieckiej do małego pokoiku na ul. Mokotowskiej, gdzie mieszkała jego żona, przewieziono go karetką pogotowia. Potem „erka” przyjeżdżała do „apartamentów” Biernackich często nawet dwa razy dziennie.

Komuniści doskonale wiedzieli, co robią – że mogą wypuścić wroga, przedstawiciela znienawidzonego reżimu piłsudczykowskiego, bo jest już całkowicie nieszkodliwy. Wacław Kostek-Biernacki zmarł 25 maja 1957 r. Został pochowany na starym cmentarzu w Grójcu, w grobie rodzinnym.

„I obok naturalnego wstrętu do śmierci, uczuwam jasną radość, że odchodzę i że nigdy już nie będzie mnie dręczyć nieznośny widok cierpień żyjących istot” – napisał Wacław Kostek-Biernacki w jednej ze swoich powieści „Diabeł zwycięzca”.

 

 

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Jaworzno – nie polski, ale komunistyczny obóz

W kwietniu 1945 r. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego utworzyło Centralne Obozy Pracy, z najbardziej znanym w Jaworznie. Dla Polski zaczynało się sowieckie zniewolenie, o czym nawet w III RP duża część mediów wolała i woli wciąż milczeć. Kłamią wciąż o „wyzwoleniu” – mimo podobieństw do agresji Rosji na Ukrainie.

Komunistyczny (błagam – nie używajmy terminu „polski”) obóz dla młodocianych więźniów politycznych w Jaworznie, tak samo zresztą jak w Świętochłowicach-Zgodzie, powstał na bazie byłego podobozu KL Auschwitz, a komendantem obu, w różnych okresach, był komunistyczny „partyzant” – Szlomo Morel.

Po wojnie, znęcając się nad więźniami, Morel mówił: „Byłem w Auschwitz przez sześć długich lat i przysięgałem sobie, że jeśli stamtąd wyjdę, odpłacę tym samym wam – hitlerowcom”. W rzeczywistości w KL Auschwitz nie był ani jednego dnia.

Większość mediów w Polsce uwierzyła w wersję o Morelu – więźniu Auschwitz. „Gazeta Wyborcza” pisała: „W czasie wojny trafił do Oświęcimia, gdzie zginęli jego najbliżsi”. „Trybuna”, w tekście pod znamiennym tytułem: „Z więźnia – komendant obozu”: „Zachowania Salomona Morela w obozie w Zgodzie nie wolno usprawiedliwiać, ale można zrozumieć. W 1945 r. trudno było oczekiwać od Żyda, który właśnie wyszedł z Auschwitz, gdzie utracił wszystkich bliskich, żeby troszczył się o NSDAP-owców i volksdeutschów. Dziś jest już starym człowiekiem i zasługuje na spokój”. Marzenia postępowej prasy spełniły się – Salomon Morel nigdy nie poniósł kary za swoje zbrodnie.

W 1943 r. Morel przedostał się do ZSRS i przyłączył do sowieckiej partyzantki. Po powrocie do Polski wstąpił do UB. W życiorysie czytamy: „21 lipca 1944 roku zostaliśmy wyzwoleni przez Armię Czerwoną i natychmiast przychodzimy do Lublina i organizujemy MO”.

Komendantem obozu w Jaworznie Morel został w 1949 r. Były więzień wspominał: – Podczas pierwszego apelu powiedział do nas: „Nie przeżyjecie, pójdziecie do Brzezinki”. Po kilkanaście godzin pracowaliśmy w kopalni, racje żywnościowe były minimalne. W ten sposób poddawano nas reedukacji.

W 2005 r. Izrael, gdzie Morel uciekł w 1992 r., odmówił wydania zbrodniarza (zarzut: spowodowanie śmierci 1695 więźniów Świętochłowic, jako zbrodni przeciwko ludzkości), bo… Polska jest krajem antysemickim. Za zbrodnie w Jaworznie – mimo wieloletnich starań byłych więźniów – nigdy nie był ścigany! Ale ofiarami – w przeciwieństwie do Świętochłowic-Zgody, gdzie trafiali też Niemcy i volksdeutsche – byli tylko Polacy.

Salomon Morel zmarł jako dziadek wnuczętom w 2007 r. w Tel Awiwie. Do końca życia dostawał z Polski wysoką emeryturę. O tym większość mediów III RP znów nie pisała, albo pisała półgębkiem, bo musiałyby wspomnieć, z czego ten przywilej wynikał – a wynikał ze zbrodniczej kariery tego krwawego komendanta powojennych, komunistycznych obozów w okupowanej przez sowietów Polsce.

 

Wincenty Konstanty Kalinowski. Fot. Wikipedia

Wspólny bohater przeciw Rosji – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI wspomina Wincentego Konstantego Kalinowskiego

22 marca 1864 r. w Wilnie władze carskie powiesiły Wincentego Konstantego Kalinowskiego, podczas powstania styczniowego komisarza Rządu Narodowego na Litwę. W 2019 r. został uroczyście pochowany na Rossie wraz z gen. Zygmuntem Sierakowskim i 18 innymi odnalezionymi bohaterami. Podczas obecnej inwazji Rosji na Ukrainę białoruscy ochotnicy walczący po stronie Ukrainy utworzyli batalion imienia Konstantego Kalinowskiego.

Przypominam sobie uroczystości sprzed czterech lat, w których wzięli udział przedstawiciele władz Polski, Litwy, Białorusi, Ukrainy i Łotwy. I choć strona białoruska oddelegowała jedynie wicepremiera, to na ulicach Wilna najwięcej było flag Białorusi: nie reżimu Łukaszenki, ale historycznych: biało-czerwono-białych, i flag Wielkiego Księstwa Litewskiego z symbolem Pogoni.

Wincenty Konstanty Kalinowski, Zygmunt Sierakowski – dowódca powstańczych oddziałów na Żmudzi – oraz ich osiemnastu towarzyszy broni zostało straconych między 3 czerwca 1863 r. a 22 marca 1864 r. na Rynku Łukiskim w Wilnie i pogrzebanych w nieznanym miejscu. Władze carskie bały się, że groby powstańców mogą stać się miejscem pamięci dla tych, którzy marzyli o wskrzeszeniu Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Szczątki bohaterów archeolodzy odnaleźli w 2017 r. na wileńskiej Górze Zamkowej. Dziś to miejsce czasem nazywa się wileńską „Łączką”. Dlaczego? Celem Moskali – podobnie jak później bolszewików – było wymazanie powstańców z pamięci. Wszystkich pogrzebano w tajemnicy przed rodziną i bliskimi, bez trumien i ze związanymi rękoma. Ciężarna żona Sierakowskiego musiała oglądać egzekucję męża, którego zaprowadzono na szafot mimo ciężkich ran odniesionych w bitwie.

W kancelarii gubernatora Michaiła Murawjowa „Wieszatiela” odnaleziono list nieznanej z nazwiska wilnianki, która obserwowała kaźń: „Oni sądzili, że bardzo nas przestrasza kara śmierci, a tu zupełnie inaczej się dzieje. Żądania ich nie otrzymały swojego skutku, bo miejsce obawy zastąpiła chęć zemsty i znacznie większa nienawiść”.

Uroczystości odbywające się w 2019 r. w trzech językach: polskim, litewskim i białoruskim, bardzo nie spodobały się Rosji, która do dziś uważa Powstanie Styczniowe za akt terrorystyczny, bunt w „Kraju Północno-Zachodnim Imperium Rosyjskiego”, a Kalinowski jest przedstawiany jako „koordynator polskich szlacheckich formacji bandyckich na terytorium Białorusi Zachodniej”. Propaganda Kremla podkreśla, że został słusznie skazany na śmierć jako „winny organizowania zaplanowanych mordów na rosyjskich (białoruskich) chłopach oraz prawosławnym duchowieństwie”.

Moskwa nie toleruje również tego, że Konstanty Kalinowski jest uważany za bohatera nie tylko w Polsce i na Litwie, ale wśród wolnych Białorusinów. Bohaterem walczącym przeciwko wspólnemu wrogowi: Rosji.

 

Proces grupy wywiadowczej Pileckiego. Adwo-kaci w pierwszym rzędzie.

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: AdwoKaci bezpieki

– Jedyną szansą dla Ciebie jest współpraca z władzami. Ja wykonuję tylko instrukcje Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – oświadczyła Alicja Pintarowa na pytanie mojego ojca, dlaczego przed komunistycznym „sądem” nie broni go, ale oskarża. „Pani mecenas” twierdziła bowiem, że Tadeusz Płużański jest szpiegiem i zdrajcą Polski, ale trochę tłumaczy go młody wiek i zasługi w czasie wojny.

W procesie grupy wywiadowczej rtm Witolda Pileckiego w marcu 1948 r. przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie Pintarowa broniła także Marię Szelągowską. Obrona polegała na kłamliwych twierdzeniach, że jej klientkę usprawiedliwia to, że była kochanką rotmistrza (taką linię obrony wobec podejrzanych politycznie kobiet stosowali też inni komunistyczni adwokaci).

Dodatkowi oskarżyciele

Wywiadowcy rotmistrza Witolda Pileckiego nie przyznawali się do absurdalnych zarzutów szpiegostwa i przygotowywania zamachów na wysokich funkcjonariuszy MBP. „Bronili”: Mieczysław (Mojżesz) Maślanko, Edward Rettinger, Lech Buszkowski, Stanisław Sobczyński, Antonina Grabowska i Alicja Pintarowa. Wszyscy zastosowali zasadę „tak, ale”, np. Pilecki to „szpieg, ale z zasługami, bo w Oświęcimiu stworzył organizację wojskową”. Prosili o łagodny wymiar kary, ale w granicach aktu oskarżenia. (Mojżesz Maślanko też był w KL Auschwitz, o czym później.)

Historyk Wiesław J. Wysocki w książce „Rotmistrz Pilecki” pisze: „Zgodnie z ówczesnymi obyczajami obrońca nie tyle bronił oskarżonego, ile go tłumaczył. Kadził prokuratorowi, a oskarżonego przedstawiał jako bezwolne narzędzie. W ten sposób obrońca stawał się dodatkowym oskarżycielem pomocniczym w procesie”.

Pozory praworządności

W wyniku takiej „obrony” Maria Szelągowska i Tadeusz Płużański 15 marca 1948 r. zostali skazani na karę śmierci, zamienioną potem na dożywocie (to nie jedyna sprawa Pintarowej, w której zapadły wysokie kary, w tym „KS”). Wyroki wydał wcześniej dyrektor departamentu śledczego MBP Józef Goldberg -Różański.
Bo w procesach politycznych stalinizmu wyroki nie zapadały na sali sądowej, ale w zaciszu gabinetów. Komunistom służyli nie tylko sędziowie i prokuratorzy, ale również adwokaci. To, co wyprawiali na sali sądowej, było parodią obrony. Charakterystyczne, że w sprawach szczególnej wagi pojawiały się te same nazwiska, szczególnie Mieczysława (Mojżesza) Maślanki i Edwarda Rettingera.
Właściwie jedynym zadaniem stalinowskiego adwokata (w praktyce adwo-kata), prócz stwarzania – razem z prokuratorem i sędziami – pozorów praworządnego procesu, było nakłonienie oskarżonego, aby przyznał się do nie popełnionej winy. W zamian mógł (ale nie było to pewne) uratować głowę. Przyznać się – o to chodziło komunistom, aby mogli dalej prowadzić wojnę ze „szpiegami”, „faszystami” i „wrogami klasowymi”.

Skazany na karę śmierci Pilecki 25 maja 1948 r. został stracony w więzieniu przy ul. Rakowieckiej 37 w Warszawie.

„Bajoro zbrodni”

Gorzej, jeśli oskarżeni – tak jak wywiadowcy rtm. Pileckiego – nie chcieli się przyznać (jeśli nie ugięli się nawet podczas brutalnego śledztwa na UB, to co dopiero przed sądem). Tak było np. we wrześniu 1947 r., kiedy płk Franciszek Niepokólczycki, szef II Zarządu Głównego WiN, był sądzony przez WSR w Krakowie. Mieczysław Maślanko tak go „bronił” (nie negował zebranych w sprawie „dowodów”, powtarzając kłamliwe słowa oskarżyciela – płk. Stanisława Zarako-Zarakowskiego – o wywrotowej działalności), że bohater Polski Podziemnej został skazany na trzykrotną karę śmierci (wyrok szczęśliwie złagodzono potem na dożywocie, a w końcu na 12 lat).

Mieczysław Maślanko i Edward Rettinger („bronił” m.in. słynnego „Łupaszkę”, mjr. Zygmunta Szendzielarza, dowódcę 5 Wileńskiej Brygady AK, który też dostał „czapę” i 8 lutego 1951 r. został zamordowany na Rakowieckiej – tam gdzie Pilecki) należeli do najbardziej wziętych obrońców w procesach politycznych. Razem z mec. Antonim Landauem prowadzili prywatną kancelarię, zwaną od ich nazwisk „ReMLau”. Maślanko miał opinię, że interesuje się tylko tymi klientami, których rodziny mogą dobrze zapłacić. Jeszcze gorszą opinię – „wyjątkowej świni” – miał Henryk Nowogródzki, który brał krociowe sumy i nawet nie starał się udawać, że „broni” oskarżonych.

Kazimierz Moczarski, więzień bezpieki, autor słynnych „Rozmów z katem” w liście do Sądu Najwyższego skarżył się na Nowogródzkiego: „pierwszy mój obrońca (…) zamiast wykazywać moją niewinność, (…) zmuszony był swoiście mnie współoskarżać”. W sprawie „bronił” też Rettinger: „to było bajoro zbrodni (…), którego miazmaty dziś nam trują jeszcze duszę. To było bajoro zbrodni, gdzie zastygła krew lepi się jeszcze do rąk”. „Bronił” również Maślanko, który tak się zapędził, że porównał grupę Moczarskiego do gestapo i Abwehry, twierdząc, że „wszystkie te instytucje zostały powołane przez klasy posiadające, które chcą zatrzymać koło historii”.

Z wyroku MBP

Stefan Korboński, w 1945 r. Delegat Rządu na Kraj wspominał: „Różański postawił sprawę jasno: obowiązkiem rady obrońców [której przewodniczył Maślanko] jest gromadzenie dowodów przeciw oskarżonym. Sędziowie, chcąc stanąć po właściwej stronie tajnej policji politycznej, dzwonili do Różańskiego z pytaniem, jaki wyrok sugerowałby, będąc na ich miejscu. Różański odpowiadał lakonicznie: »pięć… dziesięć lat… dożywocie… kara śmierci«”.
Mimo, iż Pintarowa świetnie znała ten mechanizm, dziś ma czelność zeznawać w IPN: „Proces ten z punktu widzenia formalnego był bez zarzutu, sędziowie, prokurator zachowywali się w porządku, nie było żadnych ostrych słów, czy wycieczek pod adresem moich klientów”.

Tajna lista

Historyk Jerzy Poksiński w książce „My sędziowie nie od Boga” przytaczał zeznania jednego z najkrwawszych sędziów stalinowskich, płk. Mieczysława Widaja (szef WSR w Warszawie): „Nie dość, że była lista obrońców wojskowych, była jeszcze lista »tajnych« obrońców wojskowych, to jest dopuszczonych do spraw tajnych. Należeli do nich (…) adwokaci: Mieczysław Maślanko, Rozenblitt [Marian Rozenblitt, w sądownictwie polskiej armii w ZSRS, potem kierownik sekretariatu w Najwyższym Sądzie Wojskowym, razem z Maślanką i Rettingerem uczestniczył w jednej z kluczowych spraw stalinizmu – „bronił” generałów WP, oskarżonych o udział w tzw. spisku w wojsku], Benjamin Wajsfeld, Zygmunt Gross, Zieliński – było ich coś zaledwie 6 czy 7. (…) Gdy mi w 1952 r. tę listę przekazał tow. płk Warecki [Aleksander Warecki, kolejny szef WSR w Warszawie], przez pewien czas ją stosowałem, potem dowiedziałem się u płka Karlinera [Oskar Karliner, wiceprezes Najwyższego Sądu Wojskowego], że można ją odświeżyć przez odpowiedni wywiad w Miejskim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie”.

Wynika stąd jednoznacznie, że lista obrońców musiała zostać zaakceptowana przez najważniejszy resort „ludowej” władzy – Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Jej wysoki funkcjonariusz Józef Światło potwierdzał: „Dla pewności zatwierdzani są tacy adwokaci, przeciwko którym bezpieka posiada kompromitujące materiały”. Starannie wyselekcjonowani, super usłużni adwo-kaci byli de facto kolejnymi mordercami sądowymi polskich niepodległościowców.

Zdrajca, czy… dobry wódz? – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI o Edwardzie Śmigłym-Rydzu

11 marca 1886 r. urodził się Edward Śmigły-Rydz. W tym kontekście warto wrócić do  ataków na Naczelnego Wodza w związku z jego decyzją o opuszczeniu kraju we wrześniu 1939 r. Propaganda niemiecka nazywała go tchórzem. Kampanię oszczerstw kontynuowała po wojnie okupująca Polskę przestępcza grupa komunistów, twierdząc, że wyjeżdżając do Rumunii dopuścił się razem z „sanacyjną kliką” zdrady stanu.

Poglądy o zdradzie, tchórzostwie głosiła część antysanacyjnej opozycji, która utworzyła w Paryżu pierwszy emigracyjny rząd Władysława Sikorskiego. Atmosfera linczu wobec przedwrześniowych władz ułatwiła skazanie po wojnie wielu polskich patriotów z dekretu o „faszyzacji kraju i odpowiedzialności za klęskę wrześniową”.

Dowodził dobrze

Ale po kolei. W grudniu 1922 r. Józef Piłsudski napisał o Śmigłym-Rydzu: „…nie zawiódł mnie ani w jednym wypadku… pod względem mocy charakteru i woli stoi najwyżej pośród generałów polskich… jeden z moich kandydatów na Naczelnego Wodza”. Ówczesny, pierwszy Marszałek Polski miał jednak jedno istotne zastrzeżenie wobec przyszłego, drugiego Marszałka Polski: „nie jestem pewien jego zdolności operacyjnych w zakresie prac Naczelnego Wodza i mierzenia sił nie czysto wojskowych, lecz całego państwa, swego i nieprzyjacielskiego”.

W przeciwieństwie do PRL-owskich fałszerstw, odkłamywana w III RP historia jest wobec Śmigłego coraz bardziej łaskawa. Główna teza na jego obronę brzmi: we wrześniu 1939 r. dowodził dobrze. Stosując technikę manewru przedłużył opór polskiej armii. Późniejsza klęska Francji pokazała, że nie mieliśmy się czego wstydzić. Szef francuskiej misji wojskowej w Polsce, gen. Faury, porównując opór Polaków w 1939 r. i Francuzów w 1940 r. wykazywał, że Śmigły-Rydz lepiej prowadził wojnę, niż gen. Maurice Gamelin, francuski Wódz Naczelny. Z kolei gen. Herman Pokorny podkreślał „jak fachową i gruntowną pracę wykonały polskie dowództwa wojskowe z okresu przedwojennego – pracę, która w swej wzorowości może służyć za przykład każdej armii świata”.

Największy błąd

To wszystko nie oznacza, że we wrześniu nie popełniono błędów. Piłsudczyk płk Wacław Lipiński (krytyczny wobec przedwojennej polityki Rydza) w opracowaniu „Wojna polsko-niemiecka” napisał: „uniknięcie tych błędów i zaniedbań nie odmieniłoby stosunku sił gospodarczych i militarnych i nie odwróciłoby katastrofy…”.

Największym błędem było nieogłoszenie od razu stanu wojny z ZSRS. Słynna dyrektywa Śmigłego do wojska z 17 września 1939 r.: „Z bolszewikami nie walczyć, jeżeli nas nie zaatakują”, miała dalekosiężne skutki. Nie wzywała jednoznacznie do oporu przeciwko najeźdźcy a potem ograniczyła działania polskich władz. Gdyby Rzeczpospolita już od 17 września była w stanie wojny ze Związkiem Sowieckim, to po agresji Hitlera na swojego byłego sojusznika 22 czerwca 1941 r., rozmowy polsko-sowieckie musiałyby dotyczyć układu pokojowego. Dopiero potem można byłoby formułować koncepcje współpracy i działań sojuszniczych. Układ pokojowy wtedy zawarty (Hitler maszerował już na Moskwę) musiałby jednoznacznie odrzucić aneksje terytorialne Rosji z 1939 r., a nie – jak w układzie Sikorski-Majski (30 czerwca 1941 r.) – zawierać mgliste sformułowanie: „Rząd ZSRR uznaje, że traktaty sowiecko-niemieckie z 1939 r., dotyczące zmian terytorialnych w Polsce, utraciły swoją moc”. W zaistniałej sytuacji polski rząd nie mógł jednak wymóc na Stalinie, aby potępił zdradziecki najazd i zrezygnował z pretensji do naszych ziem.

Postawa władz RP w 1939 r. ułatwiła również sytuację Rumunii, która stwierdziła, że nie ma podstaw prawnych dla zadziałania sojuszu obronnego zawartego w 1921 r. z rządem polskim przeciw Rosji. Rumuni chcieli pójść jeszcze dalej – pod naciskiem III Rzeszy domagali się (całe szczęście bezskutecznie), aby po przekroczeniu granicy polskie władze zrzekły się swych konstytucyjnych uprawnień, a więc podały do dymisji.

Jerzy Łojek w „Agresji 17 września 1939” pisze, że deklaracja rządu, mówiąca o zaistnieniu stanu wojny z drugim najeźdźcą była konieczna: „Wyjaśniłaby rolę ZSRR wobec Niemiec całej światowej opinii publicznej, a to ogromnie utrudniłoby później rządom Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych szukanie porozumienia ze Związkiem Radzieckim za tzw. wszelką cenę. (..) Być może losy Polski w Drugiej Wojnie Światowej wyglądałyby wtedy inaczej”.

Umarł za życia

18 września 1939 r., około godziny 4, Edward Śmigły-Rydz przekroczył graniczny most z Rumunią na Czeremoszu. Podobno do końca wahał się, rozważał możliwości przedzierania się do walczących. Podczas ostatniej odprawy w Kutach miał powiedzieć do Ignacego Mościckiego: „A więc, Panie Prezydencie, jak umówiliśmy się – ja zostaję z wojskiem”. Już po przejściu granicy chciał wrócić do kraju, ale jego otoczenie – zarówno politycy, jak i wojskowi, nalegali na szybki wyjazd do Francji. Nikt nie przypuszczał, że za chwilę zostaną internowani, że wpadną w „rumuńską pułapkę”.

We wspomnieniach Śmigły-Rydz zapisał:

„Dnia 17 września znalazłem się w sytuacji, w której o jakimkolwiek dowodzeniu nie mogło być mowy. Postanowiłem, mając przy tym zapewnienie rumuńskie, przedostać się do Francji, lub Anglii… Nie było dla mnie rzeczy łatwiejszej, jak znaleźć śmierć w drodze z Kosowa ku granicy. Nie było nic łatwiejszego, jak udać się do któregoś z najbliższych oddziałów czy też samolotem do oblężonej Warszawy lub grupy Kutno, lecz gdy (…) pomyślałem, kto będzie tę wojnę polską nadal prowadził i sprawy polskiej bronił nie tylko wobec nieprzyjaciela, lecz i wobec Sprzymierzonych – postanowiłem nie ulec sentymentom osobistym, łatwym do wykonania i prowadzić walkę nadal …”.

Marszałek Senatu Bogusław Miedziński, który nota bene proponował, aby władze przeszły do Rumunii w ostatniej chwili, ostrzeliwując się przed nieprzyjacielem na Czeremoszu, tak ocenił decyzję Marszałka: „Gdyby umarł, to by żył; wobec tego, że żyje – umarł”.

„Droit de passage”

Czy Naczelny Wódz mógł liczyć na przedostanie się do Francji? „Droit de passage”, czyli prawo tranzytu przez Rumunię, miały tylko cywilne władze II RP. Ale internowanie obcego wojska przez kraj neutralny, jakim była wówczas Rumunia, było zgodne z konwencją haską z 1906 r. Tymczasem zatrzymano nawet, całkowicie bezprawnie, prezydenta i rząd. Faktem jest jednak, że wielu wojskowym udało się wydostać z Rumunii. Generał Władysław Sikorski np. przekroczył granicę na Czeremoszu półtorej godziny po Marszałku, ale nie został internowany. Po kilku spotkaniach z przedstawicielami francuskich władz politycznych i wojskowych, które popierały internowanie polskiego rządu, przyjął propozycję tworzenia polskiej armii i rządu we Francji. Podobnie po stronie Sikorskiego stanęła również ambasada polska w Bukareszcie.

Śmigły pisze dalej: „Na decyzję moją [wyjazdu z kraju] wpłynęło poza tym to, że otrzymałem informację, iż pewna grupa weszła w pertraktacje z niektórymi politycznymi i wojskowymi czynnikami francuskimi, by – wykorzystując nieuniknioną porażkę Polski – dojść za cenę tak właściwego tym czynnikom oportunizmu politycznego do zrzeczenia się praw do całego szeregu zobowiązań – do opanowania władzy i przeprowadzenia porachunków politycznych… ”.

Wiadomo, że Sikorski miał żal do sanacyjnych polityków. Odsunięty od władzy po przewrocie majowym, nie został również zmobilizowany we wrześniu 1939 r. Na kilkakrotne prośby Śmigłego-Rydza o jakikolwiek przydział, Marszałek odpowiadał, że chwilowo nie ma takich możliwości, ale polecił zgłosić się do dyspozycji we Francji.

Brutalna ingerencja

Śmigłego-Rydza przetrzymywano najpierw w Craiowej (daleki, południowo-zachodni zakątek Rumunii), a potem w małej miejscowości na południu Karpat. W listopadzie 1939 r., pod wpływem nacisków urzędującego już premiera Władysława Sikorskiego, musiał zrzec się funkcji Naczelnego Wodza (choć w ówczesnej sytuacji nie było to konieczne). Wprawdzie sytuacja była niezwykła, ale Sikorski zdecydował się tworzyć rząd w momencie, kiedy legalne władze cały czas istniały, co nosiło znamiona zamachu stanu. Nowa ekipa rządowa, w emigracyjnych warunkach, rozpoczynała rozprawę z sanacją (powoływano komisje do wykrycia winnych klęski wrześniowej, składano wnioski o ich rozliczenie, z pozbawieniem obywatelstwa i postawieniem przed sądem włącznie, zamykano sanatorów w obozach na terenie Francji i Anglii, nie interweniowano w sprawie internowanych w Rumunii).

Można oczywiście twierdzić, że zmiana ekipy rządzącej odbyła się zgodnie z normami konstytucyjnymi. Ponieważ internowane władze polskie nie mogły pełnić swoich obowiązków, musiały podać się do dymisji. Na mocy konstytucji prezydent miał prawo wyznaczyć swego następcę. Początkowo mianował jednak nie Władysława Raczkiewicza, ale gen. Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego (wcześniej – od 1 września – obowiązki następcy pełnił Śmigły-Rydz), ale pod wpływem opozycji skupionej wokół Sikorskiego, nie zgodzili się na niego Francuzi. Była to brutalna ingerencja w nasze sprawy wewnętrzne, pogwałcenie prawa międzynarodowego. Z kolei najstarszym rangą generałem służby czynnej, który powinien objąć zwierzchnictwo nad polskim wojskiem na Zachodzie był Kazimierz Sosnkowski, ale Władysław Sikorski nie przekazał mu władzy. Naczelnym Wodzem został on dopiero po tragedii w Gibraltarze.

Ciągłość państwa

 Z Rumunii Śmigły-Rydz uciekł na Węgry, a w październiku 1941 r. przedostał się do okupowanego kraju. Wrócił dlatego, aby dalej walczyć. Ale to już inna historia. W tym tekście najważniejsze jest co innego. Niezależnie od oceny Władysława Sikorskiego i sposobu przejęcia przez niego władzy, gabinet, którym kierował, był w pełni legalnym reprezentantem polskich interesów wobec państw sojuszniczych i całego świata. Umożliwiła to właśnie decyzja władz II RP i Naczelnego Wodza Edwarda Śmigłego-Rydza o opuszczeniu kraju 18 września 1939 r. Rząd londyński przez 50 lat stał jednoznacznie na straży niepodległości Polski, podważając układy jałtańskie, a w końcu w 1990 r. przekazał insygnia władzy prezydentowi Wałęsie. Dzięki „sanacyjnej klice” ciągłość państwa została zachowana.