„Tu leży żołnierz polski poległy za Ojczyznę” – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI przypomina historię Grobu Nieznanego Żołnierza

24 stycznia 1925 r. Rada Ministrów RP podjęła decyzję o budowie w Warszawie Grobu Nieznanego Żołnierza – w arkadach Pałacu Saskiego. Niemcy wysadzili Pałac już po Powstaniu Warszawskim: w ostatnich dniach grudnia 1944 r. Teraz – razem z jego odbudową (jeśli tak się stanie) – Grób odzyska historyczny kontekst.

Dnia 17 sierpnia 1920 r. w Zadwórzu – wsi położonej 33 km od Lwowa – 330 młodych Polaków stoczyło zwycięski bój z przeważającymi siłami bolszewików, nie dopuszczając do zdobycia przez nich miasta. Złożony głównie z lwowskiej młodzieży batalion Małopolskich Oddziałów Armii Ochotniczej pod dowództwem kapitana Bolesława Zajączkowskiego przez 11 godzin stawiał heroiczny opór napastnikom.

Obrońcy odparli sześć szarż konnych armii Budionnego. Batalion uległ dopiero po przybyciu nowych sił kawalerii bolszewickiej i po wyczerpaniu amunicji. W nierównej walce poległo 318 polskich żołnierzy. Walczyli do końca na kolby i bagnety. Większość poddających się została rozsiekana przez Kozaków. Sowieci rąbali ich szablami, rannych dobijali kolbami. Zabitym odcinali głowy, ręce i nogi, zabierali ubrania. Pozostali przy życiu ranni oficerowie ostatnimi nabojami odbierali sobie życie. Opór ochotników pod Zadwórzem umożliwił innym oddziałom polskim wycofanie się i zajęcie pozycji obronnych pod Lwowem.

Ciała pięciu poległych oficerów, które udało się zidentyfikować, zostały pochowane na cmentarzu Orląt we Lwowie. Pozostali bohaterowie spoczęli na żołnierskim cmentarzu, w pobliżu usypanego na ich cześć kurhanu, gdzie umieszczono tablicę pamiątkową z napisem: „Orlętom poległym w dniu 17 sierpnia 1920 roku w walkach o całość ziem kresowych”. Do 1939 r. pomnik chwały był celem wypraw kombatantów, harcerzy i młodzieży, gdzie składano ślubowania i przyrzeczenia.

Pod Zadwórzem zginął m.in. 19-letni Konstanty Zarugiewicz, polski Ormianin, uczeń siódmej klasy, obrońca Lwowa z 1918 r., kawaler Krzyża Virtuti Militari i Krzyża Walecznych. W 1925 r. jego matka Jadwiga Zarugiewiczowa została poproszona, aby spośród ciał znalezionych na pobojowisku wskazać jedno, które złożono następnie w Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie.

Wcześniejszego wyboru Lwowa jako miejsca pochodzenia szczątków bezimiennego żołnierza dokonał 4 kwietnia 1925 r. z 15 pobojowisk, na których w latach 1914-1920 rozegrały się najbardziej krwawe walki o niepodległość, Józef Buczkowski – ogniomistrz 14. Pułku Artylerii Polowej, kawaler Virtuti Militari.

Lekarz ocenił wiek zabitego na ok. 14 lat, stwierdził u niego postrzały w głowę i w nogę, co dowodziło śmierci w boju. Po pożegnalnym nabożeństwie we lwowskiej katedrze zwłoki przybyły pociągiem na stołeczny Dworzec Główny 2 listopada 1925 r., skąd kondukt przeszedł do katedry św. Jana na okolicznościową Mszę Świętą. Następnie trumnę na armatniej lawecie w uroczystym pochodzie przetransportowano na pl. Saski. Na płycie Grobu Nieznanego Żołnierza w arkadach Pałacu Saskiego w Warszawie znalazł się napis: „Tu leży żołnierz polski poległy za Ojczyznę”.

Niemcy wysadzili Pałac już po Powstaniu Warszawskim: w ostatnich dniach grudnia 1944 r. Teraz – razem z jego odbudową (jeśli tak się stanie) – Grób odzyska historyczny kontekst.

Upiorna defilada na cmentarzysku Warszawy.

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Upiorne „wyzwolenie”

17 stycznia 1945 r., ponieważ po tej stronie Wisły Warszawy nie było, Sowieci „wyzwolili” naznaczone krwią powstańców i ludności cywilnej ruiny. „Wyzwolili” dopalające się pozostałości po Pałacu Brühla (wysadzony 19 grudnia 1944 r.) i Pałacu Saskim (wysadzony 27 – 29 grudnia 1944 r), czy Bibliotekę Publiczną m.st. Warszawy przy ul. Koszykowej (podpalona w połowie stycznia 1945 r. przez wycofujących się Niemców).

Walk o Warszawę, z drobnymi wyjątkami typu Cytadela, czy Lasek Bielański, nie było, bo Niemcy wycofali stąd wcześniej większość swoich sił. Sowieci wzięli polską stolicę z marszu. Mimo to medalem „za Wyzwolenie Warszawy”, ustanowionym dekretem Prezydium Rady Najwyższej ZSRS z 9 czerwca 1945 r. Sowieci uhonorowali prawie 700 tys. żołnierzy (sowieckich i polskich). A w komunistycznej PRL kazano nam obchodzić rekonstrukcje wielkiej bitwy.
Z kolei dekretem tzw. prezydenta Bieruta z 26 października 1945 r. komuniści ukradli najatrakcyjniejsze warszawskie grunty, a w dużej mierze (gwałcąc własne prawo) stojące na nich nieruchomości. Tak więc mord założycielski 1944/45 miał sprzymierzeńca nie tylko w postaci kłamstwa, ale i grabieży.

Podobnie wyglądało wcześniej „wyzwolenie” stołecznej Pragi. W sieci katowni NKWD wyrywano paznokcie i mordowano wszystkich, którzy byli albo przynajmniej mogli być wrogami sowieckiej władzy. Dlatego pomnik rzekomych wyzwolicieli – „czterech śpiących” nie ma prawa wrócić na warszawską Pragę, bo zakłamuje historię.

19 stycznia 1945 r. w Alejach Jerozolimskich, uprzątniętych specjalnie na tę okazję z gruzu, przy dźwiękach „Warszawianki” defilowały oddziały 1. Armii WP. Defilowały przed honorową trybuną umieszczoną naprzeciw hotelu „Polonia” przed komunistami: Bolesławem Bierutem, Władysławem Gomułką, Edwardem Osóbką-Morawskim, gen. Michałem Rolą-Żymierskim, gen. Stanisławem Popławskim, płk. Marianem Spychalskim oraz sowieckim marszałkiem Gieorgijem Żukowem.

„Upiorne ‘wyzwolenie’ trupa miasta i upiorna defilada na jego cmentarzysku” – pisał Jeremi Przybora. – „Widma chłopców i dziewcząt z AK, wmieszane w tłumy mieszkańców, którzy byli wraz z bojownikami Warszawy jej obliczem i duszą, uśmiechem, rozpaczą i strachem. (…) Parada wyzwolicieli, którzy już nikogo nie wyzwolili”.

Takim samym perfidnym, komunistycznym kłamstwem jest „wyzwolenie” nas 13 grudnia 1981 r. przez towarzysza generała Jaruzelskiego. Bo Sowieci wcale nie musieli wtedy do nas „wkraczać”. Przecież okupowali nas – z krótką przerwą – od 1939 r. Te „pokojowe” wojska – w sile 300 tys. – stacjonowały w Legnicy, Bornem Sulinowie czy Rembertowie. To zadaje całkowity kłam teorii „mniejszego zła” Jaruzelskiego i Kiszczaka.

Mimo to tow. Leszek Miller jeszcze kilka la temu w TVN 24 mówił: „Interwencja sowiecka była realna i kosztowałaby życie 200 tys. Polaków. Generał Jaruzelski według CIA uratował tyle istnień ludzkich. (…) Wielu z tych, którzy demonstrują teraz pod domem generała, mogłoby się nie urodzić, bo ich rodzice by zginęli”.
Ówczesny szef SLD powtarzał bajki tow. Jaruzelskiego. Bo pytanie: wejdą – nie wejdą, było wówczas bezprzedmiotowe. Dlaczego? Wchodzić na teren PRL Moskale nie musieli, bo wciąż mieli tu swoje wojska. 200 tysięcy sołdatów. 200 tysięcy – tow. Millerowi dzwoniło, ale nie w tym kościele (przepraszam – domu partii).

A Sowieci tak skutecznie nas „wyzwolili”, że wolnością pod sowieckim butem cieszyliśmy się aż do 1989 r., a rosyjska armia wyjechała z Polski dopiero w 1993 r. (faktycznie wtedy skończyła się dla Polski wojna!).

I współcześnie – w kontekście „pokojowych” działań obecnego władcy Kremla – Władimira Putina na Ukrainie – stanęliśmy w obliczu kolejnego rosyjskiego „wyzwolenia”. Podczas słynnego wiecu w Tbilisi, który zatrzymał inwazję Moskwy, śp. prezydent Lech Kaczyński wypowiedział znamienne słowa: „Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę!”.

A Putin stara się swoją imperialną politykę uzasadnić historią. Dlatego bagatelizuje dziś najazd na Polskę 17 września 1939 r., twierdząc, że było to tylko niewinne wkroczenie. Wkroczenie, aby „wyzwolić”.

 

Sądzenie dawnych kolegów było jego specjalnością – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI o mordercy AK-owców Mieczysławie Widaju

11 stycznia 2008 r. w Warszawie zmarł Mieczysław Widaj, w latach 1946 –1956 członek władz Wojskowego Sądu Rejonowego, a następnie Naczelnego Sądu Wojskowego, odpowiedzialny za ponad 100 wyroków śmierci na żołnierzy i działaczy podziemia niepodległościowego.

Kiedy zmarł, rodzina chciała pochować go na cmentarzu parafialnym kościoła św. Katarzyny na warszawskim Służewie. I nie byłoby w tym nic dziwnego – w końcu pogrzeb należy się każdemu śmiertelnikowi – gdyby nie jeden „drobiazg”. Na tej samej nekropolii leżą ofiary denata. Zmarły – Mieczysław Widaj to krwawy stalinowski sędzia.

Pogrzeb został wstrzymany dzięki protestowi, jaki na ręce metropolity warszawskiego Kazimierza Nycza złożył wicemarszałek Senatu Zbigniew Romaszewski. Kuria interweniowała następnie u proboszcza św. Katarzyny, księdza Józefa Maja.

– Zbrodniarz, którzy ma tyle krwi na rękach, nie może być chowany na cmentarzu katolickim. Od tego są cmentarze komunalne – argumentował senator.
Nie miała być to zresztą zwyczajna, kameralna uroczystość. Oprawca miał mieć pogrzeb ze specjalną oprawą. Zadbali o to jego towarzysze, skupieni w organizacji komunistycznych weteranów. To była druga sprawa, którą oprotestował Zbigniew Romaszewski, a razem z nim rodziny ofiar Widaja.

Ostatecznie pogrzeb oprawcy odbył się w parafii św. Zofii Barat w Grabowie na Ursynowie. Ponieważ ludzie przychodzili na grób Widaja, aby wyrazić pamięć o jego zbrodniach, prawdopodobnie w 2009 r. szczątki zostały ekshumowane i przeniesione na cmentarz w okolicach Grodziska Mazowieckiego.

Przez lata, do końca życia stalinowski sędzia mieszkał w centrum Warszawy, przy ul. Koziej. Zaraz obok budynku prokuratury (byłej siedziby Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu) i dzisiejszej centrali Instytutu Pamięci Narodowej na Placu Krasińskich. Tak wygląda do dziś rozliczanie komunistycznych zbrodniarzy.

Czym przez lata zajmował się Mieczysław Widaj? Wielu żołnierzy niepodległościowego podziemia skazał na wielokrotną karę śmierci, m.in., w listopadzie 1950 r., członków „bandy” słynnego majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, dowódcy 5 Wileńskiej Brygady Armii Krajowej, który wcześniej przez 2,5 roku był maltretowany w śledztwie w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Wielokrotnie „sądził” w tzw. procesach kiblowych w więzieniu (od kibla w rogu celi, na której oskarżony, z braku innego miejsca, musiał siedzieć podczas „rozprawy”). Czasami okazywał łaskawość – podpułkownika Jana Mazurkiewicza „Radosława” skazał 16 listopada 1953 r. „tylko” na karę dożywotniego więzienia.

W 1956 r. w ramach próby rozliczania stalinowskich „błędów i wypaczeń”, Widaj mówił: „taka w tym czasie obowiązywała ocena dowodów, jaka była zastosowana przeze mnie czy przez innych sędziów. Do skazania, jak wiemy, nie wystarczy przekonanie sędziowskie, potrzebna jest odpowiednia ocena dowodów. To nie były sprawy bez dowodów – to były sprawy z dowodami, które należało tylko właściwie ocenić”.

W 1934 r. Mieczysław Widaj ukończył wydział prawa na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, a rok później Szkołę Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim. W styczniu 1938 r. mianowany podporucznikiem rezerwy w korpusie oficerów artylerii. Do 1939 r. praktykował w sądzie grodzkim w Mościskach i sądzie okręgowym w Przemyślu.

W kampanii wrześniowej dowódca plutonu w 60. Dywizjonie Artylerii Ciężkiej. Jak większość Polaków, wychowanych w II RP wstąpił do Armii Krajowej, gdzie przyjął pseudo „Pawłowski” i został oficerem łączności Obwodu Mościska, należącym do lwowskiego okręgu AK. Pod koniec wojny awansowany na stopień kapitana. W lutym 1950 r. skazał na 15 lat Jana Władysława Władykę, jednego z kierowników lwowskiego AK i swojego przełożonego. Sądzenie dawnych organizacyjnych kolegów stało się jego specjalnością. Był jednym z najkrwawszych funkcjonariuszy stalinowskiego systemu bezprawia.

Z komunistyczną władzą nawiązał flirt 15 marca 1945 r., kiedy został zmobilizowany do LWP. Po latach zarzekał się, że nie chciał iść do sądownictwa wojskowego (wolał artylerię), ale…musiał. Już po miesiącu orzekał w sprawie ppłk Edwarda Pisuli, ps. „Tama” – szefa Kedywu Okręgu Tarnopol, który wskutek śledztwa zmarł w więzieniu UB przy ul. 11 Listopada na Pradze w Warszawie.
W maju 1945 r. został sędzią Wojskowego Sądu Garnizonowego w Warszawie, później mianowany sędzią Wojskowego Sądu Rejonowego w Łodzi. Stamtąd trafił do Warszawy, gdzie wkrótce miał zostać szefem Wojskowego Sądu Rejonowego, jednego z najkrwawszych wojskowych sądów ówczesnej Polski. W 1956 r. wyjaśniał, że do stołecznego WSR (podobnie, jak do sądownictwa wojskowego w ogóle) „był przeniesiony wbrew swojej woli”: „w Łodzi dopiero w styczniu 1949 r. dostałem mieszkanie, męcząc się od 1946 r. po hotelach i cudzych kątach. I właśnie już w maju byłem w Warszawie, by znów zacząć od braku mieszkania, od kwaterowania na sali sądowej, tuż obok celi, do której wprowadzano więźniów aresztantów. A rozprawy odbywały się i po nocach. (…) Mnie i żonę będącą w ciąży budził gwar i tupot dochodzący z zadymionego korytarza, na który prowadziły mieszkalne drzwi. To były warunki pracy i warunki życia, jakie były mi postawione do dyspozycji. (…) mieszkałem w tak ciężkich warunkach w budynku, w którym szczury wyprawiały harce pod podłogą i po podłodze, gdy groziło, że po przyjściu na świat dziecka pieluszki będą musiały być suszone na sali rozpraw. (…) Gdy inni „po praktyce” w Wojskowym Sądzie Rejonowym odchodzili na szefów innych sądów, ja pozostawałem na czarnej robocie, nie byłem przesuwany do klasy menedżerów. (…) Mnie – a zresztą w ogóle nami – przesuwano jak pionkami po szachownicy, nie pytając nas o zdanie”.

W 1948 r. Widaj – jak twierdził – prosił o zwolnienie z wojska, ale jego wniosek odrzucono. Zamiast tego, w tym samym roku – został… zastępcą szefa WSR w Warszawie, a w 1952 r. szefem tegoż sądu. Na słuszność wydawanych przez siebie wyroków lubił przywoływać fakt, że były one zatwierdzane przez sąd II instancji, czyli Najwyższy Sąd Wojskowy. W 1956 r. mówił: „dla mnie zawsze druga instancja była gwarancją, że jeżeli ja się pomylę, to zostanie to naprawione, że ja nie jestem sędzią ostatecznym”.

W 1954 r. Widaj sam trafił do Najwyższego Sądu Wojskowego, awansując na zastępcę szefa. Od 1948 r. należał do partii. W 1955 r. został pułkownikiem.
Nad Stanisławem Skalskim, asem polskiego lotnictwa (w czasie II wojny światowej strącił 22 niemieckie samoloty) znęcało się wielu oprawców: Humer, Kobylec, Midro, Serkowski, Szymański. Zmarły w III RP Skalski wspominał: „I rzeczywiście przekonywali mnie… Pięścią, kopniakami, drutem po nogach, stójkami, karcerem. Na zmianę, przez kilka miesięcy, z przerwami na odzyskanie sił. Ciągle jedno i to samo: mówcie o swojej działalności szpiegowskiej, kto z oficerów dostarczał wam informacje, komu je przekazywaliście… Już nie miałem siły zaprzeczać”.

Po dwóch latach takich „badań” podpisał akt samooskarżenia. 7 kwietnia 1950 r. w więzieniu na Mokotowie odbył się proces kiblowy. „…Pamiętam, był akurat Wielki Piątek. Jak mnie wywoływali z celi, akurat oddziałowy wydawał obiad. Zdążyłem go wziąć, ale nie zdążyłem zjeść. »Prędzej, prędzej«, ponaglał strażnik. Nawet nie wiedziałem, że idę na swój proces. Wróciłem, to jeszcze zupa była ciepława. Dokończyłem jeść. Ile więc mógł trwać cały proces – pół godziny maksimum. Sądził mnie mjr Widaj. Do niczego w śledztwie, jak i na rozprawie się nie przyznałem. Jedyny świadek, jakiego wezwano – Władysław Śliwiński – też zaprzeczył, abym przekazywał mu jakieś wiadomości lub orientował się w jego szpiegowskiej działalności…”.

Mimo to Widaj zawyrokował: „Sąd Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej uznaje Stanisława Skalskiego, byłego majora WP, za winnego działalności szpiegowskiej na rzecz Anglii i St. Zjednoczonych i za to skazuje go na – karę śmierci…”. Skalski – w przeciwieństwie do wielu innych więźniów stalinowskich – miał szczęście: został „ułaskawiony” przez Bieruta, ale nikt nie raczył go o tym poinformować. Sześć lat czekał na wykonanie wyroku. Na wolność wyszedł w kwietniu 1956 r. i został całkowicie zrehabilitowany.

Ordynariusz kielecki Czesław Kaczmarek był poddawany konwejerowi (przesłuchania przeprowadzane dzień i noc przez zmieniających się śledczych). W przypadku księdza trwały one non stop przez 30-40 godzin. Biskup kielecki był notorycznie pozbawiany snu i jedzenia. Odmówiono mu prawa do widzeń, listów i paczek. Ubecy podawali mu środki odurzające. „Przekonywali go”, że jest zdrajcą i jako takiego wszyscy się go wyrzekli. Śledztwo, z przerwami, trwało przez dwa lata i osiem miesięcy. W rezultacie bp. Kaczmarek został doprowadzony do stanu przedagonalnego.

Proces bp. Kaczmarka i jego „współpracowników” odbywał się w dniach 14 – 21 września 1953 r. przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie (nawet w PRL-u sądzenie duchownego przed wojskowym trybunałem było ewenementem). Sądził Mieczysław Widaj. Akt oskarżenia – jak czytamy w stenogramie – dotyczył: „działalności w antypaństwowym ośrodku” w interesie „imperializmu amerykańskiego i Watykanu” w celu „obalenia władzy robotniczo-chłopskiej” drogą „działalności dywersyjnej i szpiegowskiej”.

Biskupa Kaczmarka Widaj skazał na 12 lat więzienia. Nawet po wyroku władze PRL-u nie dały spokoju księdzu – w celi śmierci spędził kolejne 8 lat. Wyszedł z więzienia w maju 1956 r. Ubeckie metody sprawiły, że zmarł w sierpniu 1963 r.
W 1956 r. Mieczysław Widaj został zwolniony z zawodowej służby wojskowej i przeniesiony do rezerwy. Komisja Mazura, badająca „przejawy łamania praworządności” przez stalinowskich funkcjonariuszy, nie pociągnęła go do odpowiedzialności. Stwierdziła jedynie ogólnikowo, że jego „działalność powinna być przedmiotem śledztwa”, którego – rzecz jasna – nie było.
Widaj został radcą prawnym Centralnego Laboratorium Chemicznego w Warszawie, potem Centralnego Zarządu Konsumów i w końcu (od 1964 r.) Komendy Garnizonu m. st. Warszawy.

W III RP Instytut Pamięci Narodowej chciał go nawet postawić przed sądem, ale okazało się, że Widaj jest chory. Jedynie Ministerstwo Obrony Narodowej zmniejszyło mu resortową emeryturę. Podstawą była ustawa o wojskowych emeryturach, która mówi, że osobom, które w latach 1944 – 1956 służyły w wojskowej informacji, sądownictwie i prokuraturze – a stosowały represje – nie zalicza się tego okresu do służby.

Widaj przepracował w MON 19 lat, z tego jako wojskowy sędzia – 11 lat. Po odebraniu mu wojskowej emerytury, czyli 4 tys. zł., nadal miał prawo do 5300 zł emerytury sędziowskiej.

 

„Manifest PKWN” z 1944 roku był odpowiednikiem „Manifestu do polskiego ludu roboczego miast i wsi” z 1920 r., który mówił wprost o likwidacji II Rzeczypospolitej i powstaniu Polskiej Socjalistycznej Republiki Rad. Fot. Wikipedia

TADEUSZ PŁUŻANSKI: Od Lenina do Putina

2 stycznia 1907 r. w Warszawie urodził się Tadeusz Żenczykowski, prawnik, polityk i publicysta. Kapitan Wojska Polskiego. Kawaler Orderu Orła Białego. Dla mnie przede wszystkim autor genialnej książki „Dwa komitety 1920, 1944. Polska w planach Lenina i Stalina”, która pokazuje niezmienność celów i metod Rosji wobec Polski.

Pierwszy to Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski, zwany Polrewkomem. Bolszewicy utworzyli go 23 lipca 1920 r. w Smoleńsku (faktycznie w Moskwie), jako zalążek przyszłej komunistycznej władzy. Towarzysze – m.in. Feliks Dzierżyński, Julian Marchlewski, Feliks Kon, Józef Unszlicht – przemieszczali się pociągiem pancernym za frontem wkraczającej Armii Czerwonej.

„Manifest do polskiego ludu roboczego miast i wsi”, autorstwa Dzierżyńskiego, mówił wprost o likwidacji II Rzeczypospolitej i powstaniu Polskiej Socjalistycznej Republiki Rad. „Doradzał” sowiecki komisarz Iwan Skworcow-Stiepanow.

Na zdobytych terenach Podlasia i części Mazowsza bolszewicy bez powodzenia tworzyli Polską Armię Czerwoną, wydawali w języku polskim „Gońca Czerwonego”, a przede wszystkim, w ramach terroru rewolucyjnego, represjonowali, grabili i mordowali Polaków – np. w Białymstoku rozstrzelali przedstawicieli miejscowej elity, w tym prezydenta miasta. Wobec klęski Armii Czerwonej Polrewkom musiał uciekać z Polski i ostatecznie został rozwiązany.

W 1944 r. wkraczającej Armii Czerwonej towarzyszył odpowiednik Polrewkomu – Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Bolszewicy utworzyli go 22 lipca 1944 r. w Chełmie (faktycznie w Moskwie – tu odbyły się pierwsze trzy posiedzenia), w składzie, m.in.: Edward Osóbka-Morawski, Wanda Wasilewska, Andrzej Witos, Michał Rola-Żymierski, Wincenty Rzymowski. Odpowiednikiem Feliksa Dzierżyńskiego był Stanisław Radkiewicz. „Doradzał” sowiecki gen. Nikołaj Bułganin, który według Nikity Chruszczowa „miał uprawnienia specjalne, włączając w to władzę nad [polskim] wojskiem”.

Bolszewicy pisali do Stalina, że wkroczenie Armii Czerwonej Polacy uznają za „początek rosyjskiej okupacji”. Wiedzieli, że nie mają poparcia, dlatego władzę przejmowali bezprawnie, kłamiąc, że rząd w Londynie działa również na podstawie „nielegalnej” konstytucji kwietniowej z 1935 r. Kłamiąc także, że walczą z polskimi „faszystami”.

Odpowiednikiem „Manifestu do polskiego ludu roboczego miast i wsi” był „Manifest PKWN”. Odpowiednikiem Polskiej Armii Czerwonej było ludowe Wojsko Polskie, a „Gońca Czerwonego” „Trybuna Ludu”. PKWN istniał pod różnymi nazwami, głównie PZPR, aż do 1989 r.

Czy powstał/powstanie „Trzeci Komitet”, czyli Polska w planach Putina? – odpowiedź pozostawiam Państwu.

 

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Immunologiczna dywersja doktora Łazowskiego

Polacy współpracowali z Niemcami w Holocauście? A może przeciwnie. Ratowali. Z pewnością wielu Żydów i Polaków ocalił jeden człowiek – Eugeniusz Łazowski. Tysiące istnień ludzkich uniknęło wywózki i śmierci dzięki jednemu zastrzykowi. Niemcy omijali okoliczne wsie i miasteczka w obawie przed zarazą…

Po 60 latach przyjechał z USA – gdzie zamieszkał wraz z rodziną – do Rozwadowa razem z amerykańską ekipą filmową, która kręciła film o jego niebywałych wyczynach w czasie wojny. Na uprzątniętym specjalnie z okazji jego wizyty rynku podszedł do niego człowiek i dziękował za cudowne wyleczenie: – Jak pan to zrobił, że kuracja trwała tylko cztery dni?

– Miał pan szczęście. Przebieg choroby był wyjątkowo łagodny – odpowiedział z kamienną twarzą Łazowski.

W wojennej historii Rozwadowa, Stalowej Woli i okolic jest mowa o wielu przypadkach tyfusu.

– To była epidemia – potwierdzał Łazowski.

Przez trzy lata swojej prywatnej wojny kilka razy śniło mu się, że Niemcy odkryli tajemnicę tyfusu: – Do mózgu wbijali mi metalowy pręt zakończony gałką. Wiercili nim i pytali, kto mi w tej akcji pomaga.

Lata Dwudzieste
Lata Trzydzieste

Zdjęcie cudem przetrwało wojenną i powojenną zawieruchę. Widać na nim najbliższych kolegów Łazowskiego z liceum im. Adama Mickiewicza w Warszawie: Zdzisława Jeziorańskiego (późniejszego Jana Nowaka – kuriera z Warszawy i dyrektora polskiej sekcji Radia Wolna Europa), Jana Kotta i Ryszarda Matuszewskiego (znanych krytyków literackich) oraz syna wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego – Jana Kwiatkowskiego (w pierwszych dniach wojny wracał do swojej jednostki na zdobycznym motorze niemieckim i dostał kulę prosto w serce). W 3. Warszawskiej Drużynie Harcerskiej Łazowski spotkał też Stanisława Broniewskiego „Orszę” i Stanisława Sosabowskiego „Stasinka”.

Eugeniusz Łazowski, wnuk powstańca styczniowego zesłanego na Sybir, syn Peowiaka, ochotnika 1920 r., chciał połączyć dwa swoje zamiłowania – wojsko i medycynę. W 1933 r. wstąpił do Szkoły Podchorążych Sanitarnych (SPS), która mieściła się w Zamku Ujazdowskim.

W oddziale Ojca Jana

We wrześniu 1939 r. Łazowski dostał swój pierwszy lekarski przydział – do szpitala w Brześciu nad Bugiem. Stamtąd razem z rannymi pojechał pociągiem sanitarnym nr 95 do Baranowicz, a potem na południe, do Równego. Przeżył wszystkie niemieckie naloty.

W Radoszczynie kapitulował przed Sowietami. Potem trzy razy udało mu się uciec: z idącego na Wschód sowieckiego transportu (w 1943 r. na liście katyńskiej odnalazł nazwiska towarzyszy podróży), a po przekroczeniu Bugu z kontrolowanego przez Niemców szpitala w Chełmie i z obozu jenieckiego w Lublinie. Po długiej tułaczce wrócił do okupowanej Warszawy, gdzie zdał dwa brakujące egzaminy lekarskie. A potem do Rozwadowa. Tam został żołnierzem Narodowej Organizacji Wojskowej, która weszła następnie w skład Armii Krajowej. Partyzantów ze stacjonującego w okolicznych lasach oddziału Franciszka Przysiężniaka (ze względu na swój ojcowski stosunek do miejscowej ludności był nazywany „Ojcem Janem”) zaopatrywał w lekarstwa i opatrunki, a „spalonym” pomagał w znalezieniu bezpiecznej kryjówki. Jego poczekalnia stała się miejscem spotkań łączników podziemia i kolporterów tajnej prasy.

W 1946 r. Franciszek Przysiężniak został skazany na karę śmierci zamienioną na dożywocie, na wolność wyszedł w 1956 r. Jego żonę zastrzelili ubecy, gdy była w siódmym miesiącu ciąży.

Zaszczepieni

Ratowanie ludzi było możliwe dzięki światowemu odkryciu dr Stanisława Matulewicza. Na czym polegało?

– Stasiek mieszkał w niewielkim drewnianym domku w Zbydniowie. W komórce za mieszkaniem opracował metodę badania krwi na odczyn Weila-Feliksa, co pozwalało ustalić, czy pacjent jest chory na tyfus plamisty. Zaproponowałem, aby nastraszyć Niemców i wywołać u zdrowych ludzi sztuczną epidemię tyfusu – opowiadał mi 89-letni Eugeniusz Łazowski podczas swojej wizyty w Polsce kilkanaście lat temu.

Jakie były wyniki?

– Po zastrzyku nie tylko nie było żadnego zakażenia, ale nawet zaczerwienienia w miejscu wstrzyknięcia. Jeszcze przez kilka dni odczyn Weila-Feliksa był dodatni. Pobieraliśmy krew i wysyłaliśmy ją do badania w laboratorium w Tarnobrzegu. Podstawową zasadą było milczenie, nawet pacjenci nie wiedzieli, że zostali „zaszczepieni”.

O odczynniki do reakcji Weila-Feliksa nie było łatwo. Kiedy skończyły się możliwości zdobycia ich w okolicy, Łazowski jeździł po nie do Warszawy. Zdarzały się też prawdziwe zachorowania na tyfus.

– Ponieważ zbyt duża liczba zachorowań na tę samą chorobę u jednego lekarza mogła wzbudzać podejrzenia, podrzuciłem kilka przypadków innemu lekarzowi. Zimą 1942/43 „zaszczepiliśmy” więcej ludzi niż poprzednio.

„Achtung, Fleckfieber!”

Sztuczna epidemia zaburzyła niemiecki porządek. Kilka okolicznych gmin niemieckie władze uznały za obszar objęty epidemią tyfusu. Na domach „chorych” pojawiły się napisy: „Achtung, Fleckfieber!” („Uwaga, tyfus plamisty!”), a na granicy gmin i wsi: „Achtung, Seuchengebiet!” („Uwaga, obszar zajęty zarazą!”).

– Kiedy w celu dokonania jakichś formalności poproszono mnie na posterunek Bahnschutzu, w środku zobaczyłem wycelowany prosto w drzwi karabin maszynowy. Pomyślałem: boją się nas.

Bał się również Oberleiter Fuldner. Któregoś dnia wezwał dr. Łazowskiego do swojego chorego syna.

– Kiedy gorączka syna opadła, Fuldner spytał mnie o tyfus. Potwierdziłem, że mamy do czynienia z epidemią, ale razem z dr. Matulewiczem robimy wszystko, aby opanować sytuację. Radziłem jednak, żeby omijać miejscowości objęte zarazą.

Martin Fuldner został potem zastrzelony z wyroku Sądu Podziemnego RP za wydanie rozkazu wymordowania mieszkańców dworu Horodyńskich w pobliskim Zbydniowie.

Immunologiczna dywersja dr. Eugeniusza Łazowskiego trwała z powodzeniem przez ponad dwa lata. Dopiero latem 1944 r. Niemcy odkryli tajemnicę tyfusu. Po wybawcę wielu Polaków i Żydów przyjechało Gestapo. Musiał uciekać i się ukrywać.

Eugeniusz Łazowski zmarł 16 grudnia 2006 r. w Stanach Zjednoczonych.

 

Zamordowana za akcję na więzienie – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI o łączniczce NSZ Irenie Odrzywołek

17 grudnia 1946 r. w ubeckiej katowni w Katowicach przy ul. Mikołowskiej komuniści zamordowali łączniczkę Narodowych Sił Zbrojnych – Irenę Odrzywołek. Za kilka dni skończyłaby 21 lat. Cztery miesięcy wcześniej brała udział w akcji uwolnienia członków niepodległościowego podziemia z więzienia św. Michała w centrum Krakowa.

Opanowania więzienia św. Michała, 18 sierpnia 1946 r., dokonał oddział dowodzony przez Jana Janusza ps. „Siekiera”, wchodzący w skład 6. Kompanii Zgrupowania Partyzanckiego „Błyskawica” mjr. Józefa Kurasia „Ognia”. W półgodzinnej akcji, bez jednego wystrzału, uwolniono 71 więźniów – w większości żołnierzy podziemia.

Więzienie św. Michała przy ul. Senackiej w Krakowie, po wojnie, z rąk okupanta niemieckiego, przejął Departament Więzień i Obozów Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. W połowie 1946 r. przebywało tu ok. 470 więźniów politycznych (w trakcie śledztwa lub już z wyrokami) – żołnierze Armii Krajowej i innych formacji wojskowych, a także działacze organizacji niepodległościowych.
W niedzielę 18 sierpnia 1946 r. pod więzienie podjechała ciężarówka oddziału „Siekiery”. Więźniowie byli gotowi do akcji. Dzień wcześniej współpracująca z podziemiem strażniczka Irena Odrzywołek dostarczyła im broń. Dzięki temu rozbroili strażników, otworzyli cele, opanowali zbrojownię i związali naczelnika więzienia.

Udana akcja zakończyła się uwolnieniem 71 osób. Około 30 więźniów odjechało ciężarówką, a reszta na własną rękę szukała drogi ucieczki. Jadącej w stronę Miechowa ciężarówki z uciekinierami nikt nie zatrzymał, nawet wtedy, gdy przejeżdżała obok gmachu Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego.
Powodzenie akcji możliwe było dzięki współpracy żołnierzy 6. krakowskiej kompanii Zgrupowania „Błyskawica” z wtajemniczonymi w akcję więźniami oraz strażnikami więziennymi. Poza dowódcą oddziału Janem Januszem w akcji uczestniczyli: Bolesław Świątnicki „Lampart”, Zdzisław Lisik „Mściciel”, Zbigniew Paliwoda „Jur”, Marian Zielonka „Bill”. Najważniejszą postacią spośród zakonspirowanych więźniów był Bolesław Pronobis „Ikar”, żołnierz 16 Pułku Piechoty AK i dowódca oddziału NSZ „Huragan”, który w podobny sposób w 1945 r. uciekł z więzienia w Tarnowie. Tym razem brawurowa akcja była możliwa dzięki wsparciu strażników więzienia – Ireny Odrzywołek i Stanisława Krejczy.
Po akcji na więzienie św. Michała strażniczka Irena Odrzywołek ukrywała się, ale nie zrezygnowała z działalności konspiracyjnej. W listopadzie 1946 r. została aresztowana w Gliwicach. 3 grudnia 1946 r. Wojskowy Sąd Rejonowy w Katowicach skazał ją na karę śmierci. Wyrok wykonano kilkanaście dni później, tuż przed 21. rocznicą jej urodzin.

Doczesne szczątki Ireny Odrzywołek Instytut Pamięci Narodowej odnalazł we wrześniu 2019 r. podczas prac ekshumacyjnych na cmentarzu komunalnym przy ul. Panewnickiej w Katowicach. 18 sierpnia 2023 r. zostały uroczyście pochowane na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

Pomnik górników poległych w kopalni „Wujek”. Fot. Wikipedia

Nieukarana zbrodnia komunistyczna – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI przypomina masakrę w kopalni „Wujek”

Zomowiec Romuald S., członek plutonu specjalnego pacyfikującego strajk w kopalni „Wujek”, został skazany na trzy i pół roku więzienia. Górnik Stanisław Płatek, przewodniczący zakładowego komitetu strajkowego w grudniu 1981 r., ranny wskutek kul ZOMO, który opowiedział mi o masakrze, usłyszał wyrok: 4 lata więzienia.

Od 1993 r. Płatek był pełnomocnikiem posiłkowym w procesie zomowców: „Nie braliśmy pod uwagę, że będą strzelali, myśleliśmy, że władza wyciągnęła wnioski z wydarzeń 1970 r. na Wybrzeżu, zresztą generał Jaruzelski w swoim wystąpieniu mówił, żeby nie polała się ani jedna kropla polskiej krwi. Słyszeliśmy, że są ranni na Manifeście Lipcowym, tylko nie wiedzieliśmy, w wyniku czego odnieśli obrażenia. Gdybyśmy mieli informacje, że strzelano do nich z broni palnej, to wydarzenia mogły potoczyć się inaczej”.

 „Boże coś Polskę”

„Przyszli nocą w uśpiony dom

Wyciągali nas chyłkiem, jak zbóje

Drzwi zamknięte otwierał łom

Idą, idą pancry na Wujek”

(piosenka „Idą pancry na Wujek”, autorstwa Macieja Bieniasza)

16 grudnia 1981 r. do strajkującej załogi kopalni „Wujek” między godz. 8:00 a 9:00 rano przychodzi płk Piotr Gębka w towarzystwie wojskowych. Przekonuje załogę, że powinna się poddać, gdyż jest jedynym strajkującym zakładem w Polsce. Górnicy zagłuszają go, śpiewając „Boże coś Polskę”. Oświadczają, że nie będą się bronić, jeśli na teren kopalni wejdzie wojsko, dadzą natomiast odpór siłom MO.

Stanisław Płatek: „Wiedzieliśmy, że wojsko jest wyposażone w broń palną nie tylko po to, aby z nią paradować. Nie spodziewaliśmy się, że zostaną wprowadzone oddziały ZOMO, tym bardziej Pluton Specjalny, o którego istnieniu w ogóle nie słyszeliśmy”.

Zakład jest okrążony przez czołgi i wozy pancerne. Pułkownik Gębka daje strajkującym godzinę na opuszczenie kopalni.

„W tłum przy bramie, do matek i żon

Z płacht na murach klejonych zlatuje

Czarną treścią komunikat WRON

Idą, idą pancry na Wujek”

Strzały z 20 metrów

Rozpoczyna się pacyfikacja. Po godz. 10:00 na teren „Wujka”, po staranowaniu muru, wjeżdża czołg, a za nim wkracza oddział ZOMO. Po kilku próbach inny czołg rozbija barykadę na bramie wjazdowej. Uzbrojeni w tarcze i przyłbice zomowcy wchodzą na plac przed kotłownią. Około godz. 12:00 do akcji włącza się helikopter. Zomowcy rzucają pociski z gazami łzawiącymi i świecami dymnymi wprost na górników, którzy odrzucają je. Wszędzie unosi się dym.

Stanisław Płatek: „Początek pacyfikacji wskazywał na to, że ta wydawałoby się niewinna broń, czyli granaty łzawiące, może spowodować poważne obrażenia ciała i nawet potężnego chłopa zwalić z nóg. Na własne oczy widziałem, jak granat trafił kolegę w skroń, i dopiero na punkcie sanitarnym zaczął dawać oznaki życia. Okazało się, że ma wstrząs mózgu”.

Górnicy unieszkodliwiają czołg, wkładając między jego koła pręty. Około godz. 12:30 czołgi strzelają z dział pustymi nabojami. Dochodzi do pojedynczych starć wręcz. Zomowcy wycofują się pod magazyn odzieży, a następnie poza teren kopalni. Gdy wydaje się, że walka jest zakończona, padają strzały. Są zabici i ranni.

„Kilof, łańcuch ściska nasza dłoń

Wózków szereg bieg czołgów wstrzymuje

Już milicja repetuje broń

Idą, idą pancry na Wujek”

Stanisława Płatka kula trafia w prawe ramię. Udaje mu się jeszcze ostrzec górników, że napastnicy strzelają ostrą amunicją.

„- Czy widział pan człowieka, który do pana strzelał?

– Nie, ale strzały musiały paść z odległości ok. 20 metrów. Podobnie jak inni górnicy zostałem ranny w okolicach bramy głównej, na wąskim odcinku między murem a nieistniejącym dziś budynkiem wagi drobnicowej. Cały czas strzelali ślepą amunicją. W tym huku łatwo było schować strzały z broni palnej. Wszyscy zabici zostali trafieni w górne części ciała, najczęściej w głowę – świadczy to o tym, że nie były to strzały przypadkowe. Do dziś nie mogę nadmiernie obciążać prawego ramienia”.

„Płoną znicze ku zabitych chwale

Ale zgasła nadzieja na potem

Gdzie twe czyste ręce, generale?

Zawracają pancry z powrotem”

Walka z napastnikami trwa dalej. Oddział MO, który wkracza od strony bramy kolejowej, zostaje odparty. Górnicy biorą trzech zakładników. Przeliczają ich amunicję i okazuje się, że ci funkcjonariusze nie strzelali. Rannych górników funkcjonariusze MO wywlekają z sanitarek, zrywają opatrunki. Załoga jednej z karetek pogotowia zostaje pobita.

Krzyż

Stanisław Płatek: „Sanitarek nie wpuszczano na teren kopalni. Rannych wynosiło się pod bramę wjazdową, pod budynek dyrekcji i tam pakowało do sanitarek. Jechałem sanitarką razem z kolegą Wójcikiem i po 200 metrach zostaliśmy zatrzymani przy torach kolejowych. Wójcika, który leżał na noszach, wyciągnęli za nogi, mnie też wyprowadzili z samochodu. Najpierw funkcjonariusz zażądał dowodu osobistego, ale my byliśmy w ubraniach roboczych i mieliśmy tylko znaczki identyfikacyjne, potem sprawdził na kartce nazwisko. Doprowadził mnie przed dwóch oficerów – jednym z nich był dowódca jednostki ZOMO, płk Kazimierz Wilczyński. Na głowie miałem założony opatrunek, a on zaczął dowcipkować, że musiałem zadrapać się gdzieś na dole. Zamierzył się na mnie, ale nagle z tyłu zjawił się porucznik wojska – lekarz, który wziął mnie do sanitarki wojskowej i zbadał. Długo tam nie byłem. Przeładowano mnie do milicyjnej sanitarki i przewieziono do szpitala MSW”.

Ogień zostaje przerwany ok. godz. 13:00. Około godz. 14:00 płk Piotr Gębka, razem z komisarzem wojskowym zjednoczenia płk. Wacławem Rymkiewiczem i dyrektorem kopalni, udaje się do górników. Strajkujący przedstawiają warunki przerwania strajku: odwołanie stanu wojennego, uwolnienie Ludwiczaka, wycofanie oddziałów ZOMO, podanie do publicznej wiadomości informacji o wydarzeniach w kopalni, w tym o zabitych i rannych, oraz ujawnienie nazwiska dowódcy akcji. Pułkownik Gębka oświadcza, że warunki nie zostaną spełnione. Górnicy prowadzą wojskowych do stacji ratownictwa, gdzie leżą ciała zabitych, wydają również broń zatrzymanych wcześniej zakładników. Około godz. 17:00 strajkujący, po długiej naradzie, łagodzą warunki przerwania strajku: swobodne opuszczenie kopalni, podstawienie dla nich autobusów, wycofanie z okolicy kopalni oddziałów ZOMO, niewyciąganie konsekwencji karnych i dyscyplinarnych. Zakładnicy zostają zwolnieni. Około godz. 19:00 górnicy opuszczają teren kopalni. Przed odejściem, przy ścianie kotłowni, w miejscu gdzie polegli ich koledzy, wkopują krzyż przyniesiony ze stacji ratownictwa.

Do końca PRL władze zakazują oddawania czci zabitym górnikom. W 1991 r. w miejscu krzyża powstaje pomnik.

Warto było?

9 lutego 1982 r. Stanisław Płatek dostaje najwyższy wyrok – 4 lata (prokurator Kleczkowski żąda nawet 15 lat): „Do 31 grudnia przetrzymywali mnie w szpitalu więziennym w Bytomiu, w sylwestra otrzymałem nakaz tymczasowego aresztowania. Nikt nie powiadomił rodziny, gdzie jestem, szukali mnie we wszystkich szpitalach w okolicy. Ojciec odnalazł mnie dopiero 25 grudnia. W czerwcu 1982 r. przewieziono mnie do aresztu śledczego w Zabrzu”.

W więzieniu przesiedział w sumie 14 miesięcy, zwolniono go 8 lutego 1983 r. – w dniu urodzin jego syna.

„Czy warto było?” – zastanawia się Stanisław Płatek. – „Dla przemian, które nastąpiły w kraju – tak, dla ofiar, które mieliśmy – nie, bo nic nie jest warte ofiary życia. Nikt nie mógł przewidzieć, że władza ludowa po raz kolejny sięgnie po broń przeciwko robotnikom”.

W więzieniu nie miał możliwości rehabilitacji przestrzelonego ramienia. Po pół roku od odzyskania wolności – dzięki pomocy przyjaciół – odzyskał władzę w prawej ręce i zaczął szukać pracy.

„Nie chcieli mnie w górnictwie ani w drugim wyuczonym zawodzie – ślusarstwie. Miałem wilczy bilet. Oferowano mi wyjazd z Polski – w ciągu 24 godzin mogłem dostać wizę do dowolnego kraju. W końcu zatrudniłem się w brygadzie remontowej klubu sportowego „Gwarek” w Tarnowskich Górach. Problemów nie robiono, bo prezesem klubu był wysoki funkcjonariusz SB i pozostawałem pod stałą obserwacją”.

Na terenie Tarnowskich Gór zaangażował się w działalność podziemnych struktur, które podlegały Jerzemu Buzkowi. W marcu 1989 r. reaktywowali Solidarność. Płatek do kopalni wrócił w 1993 r.

„13 grudnia 1992 r. wyrokiem Sądu Najwyższego – Izby Wojskowej zostałem uniewinniony, co pozwoliło mi ponownie starać się o pracę. Myślałem, że wyrok przywróci mi wszystkie prawa pracownicze, ale w kopalni „Wujek” odpowiedzieli, że nie są zainteresowani moją ofertą pracy”.

Ranni i zabici

Przy pacyfikacji kopalni brało udział: 6 kompanii ZOMO, 4 kompanie ROMO, 1 kompania NOMO, 1 kompania KW MO, 6 kompanii piechoty, 6 plutonów czołgów, 17 członków Plutonu Specjalnego ZOMO; 7 armatek wodnych, helikopter, 55 wozów BWP.

Podczas pacyfikacji od kul poległo 9 górników:

Józef Czekalski – lat 48,

Krzysztof Giza – lat 24,

Ryszard Gzik – lat 35,

Bogusław Kopczak – lat 28,

Andrzej Pełka – lat 19,

Zbigniew Wilk – lat 30,

Zenon Zając – lat 22,

Joachim Gnida – lat 28, zmarł 2 stycznia 1981 r. nie odzyskawszy przytomności,

Jan Stawisiński – lat 21, zmarł 24 stycznia 1982 r. w szpitalu w Katowicach-Ochojcu nie odzyskawszy przytomności.

Rany postrzałowe odniosło 21 górników: Piotr Babrakowski – rany postrzałowe obu ud, Bernard Białas – rany postrzałowe brzucha, przedramienia i nogi, Mirosław Bronisz – rana postrzałowa głowy, Jerzy Brzeziński – rana postrzałowa klatki piersiowej i twarzy, Roman Czernik – rana postrzałowa ręki, Bogdan Dolny – rana postrzałowa podudzia, Jan Futyma – rana postrzałowa ręki, Marian Giermuziński – rana postrzałowa klatki piersiowej, Władysław Kościelniak – rana postrzałowa nogi, Henryk Kwol – rana postrzałowa ramienia, Wiesław Łobień – rana postrzałowa łokcia, Józef Mikos – rany postrzałowe twarzy i obojczyka, Bogdan Nadolny – rana postrzałowa podudzia, Tadeusz Piecyk – rana postrzałowa miednicy, Henryk Pikos – rana postrzałowa ręki, Stanisław Płatek – rana postrzałowa ramienia, Zbigniew Szafraniec – rana postrzałowa ramienia, Zygmunt Szkoła – rana postrzałowa ramienia, Władysław Wójcik – rana postrzałowa kolana, Zbigniew Wójcik – rana postrzałowa ręki, Józef Żmuda – rana postrzałowa łopatki.

Podczas operacji funkcjonariusze SB skonfiskowali pociski wyjęte z ciał rannych. 22 górników odniosło innego rodzaju obrażenia wymagające hospitalizacji: zatrucie gazem, uszkodzenie gałek ocznych. W styczniu 1982 r. Prokuratura Garnizonowa w Gliwicach umorzyła śledztwo w sprawie użycia broni. Zdaniem prokuratora porucznika Janusza Brola broń została użyta w obronie własnej.

9 lutego 1982 r. członkowie Komitetu Strajkowego otrzymali wyroki:

Stanisław Płatek – 4 lata,

Marian Głuch i Adam Skwira – 3 lata,

Jerzy Wartak – 3,5 roku.

Członkowie Komitetu Strajkowego: Zbigniew Lubasiński został internowany i zwolniony z pracy, Mieczysław Pieronkiewicz – internowany, Kazimierz Rembilas – internowany za pomoc rodzinom ofiar.

Za strajk były również sądzone osoby, nie będące w Komitecie Strajkowym:  Janina Jakubowicz – sekretarka KZ, wspomagająca Komitet Strajkowy, szykanowana podczas śledztwa – sądzona pod spreparowanymi zarzutami wzywania kobiet i dzieci do walki,

Jan Wielgus – wyrok w zawieszeniu,

Jan Haśnik – wiceprzewodniczący Komisji Zakładowej, uniewinniony,

Zdzisław Kubat – odpowiadał z wolnej stopy, uniewinniony,

Stanisław Saternus – członek Komisji Zakładowej, uniewinniony,

Zbigniew Szafraniec – jeden z górników postrzelonych podczas pacyfikacji, składał zeznania w procesie członków Plutonu Specjalnego w czerwcu 1994 r. 28 lub 29 grudnia 1994 r. zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Według oficjalnej wersji: samobójstwo. Wielu górników biorących udział w strajku zwolniono z pracy.

 

Fot. Wikipedia

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Jaruzelski nie zniszczył „Solidarności”

13 grudnia 1981 r. towarzysz Jaruzelski wprowadził stan wojenny. Chciał rozbić „Solidarność”. To mu się jednak nie udało, czego dowodem jest raport, zatytułowany „Ocena działalności struktur nielegalnych”, przygotowany przez Biuro Studiów SB z 15 października 1987 r. Materiał, niegdyś ściśle tajny, wymienia 284 takie struktury.

Biuro Studiów SB, które zostało powołane jeszcze w stanie wojennym – w 1982 r. do rozpracowywania opozycji, było elitarną jednostką specjalną, posiadającą status samodzielnego departamentu MSW. Przy opracowaniu dokumentu Służba Bezpieczeństwa miała jednak kłopot:

„Niniejszy raport zawiera po raz pierwszy dokładne dane na temat stopnia operacyjnej kontroli i rozpracowania struktur nielegalnych. Z tego powodu nie jest możliwe porównanie tych danych z analogicznymi wcześniejszymi informacjami”.

Wzrost poparcia

„Ustalono, że w 11 województwach – warszawskim, wrocławskim, gdańskim, krakowskim, katowickim, szczecińskim, poznańskim, łódzkim, toruńskim, bydgoskim i lubelskim – funkcjonują całkowicie zorganizowane struktury nielegalne. (…) Najbardziej zagrożonymi przez działalność nielegalną ośrodkami są wciąż Warszawa i Wrocław z 30 strukturami, Kraków i Szczecin z 19 oraz Gdańsk z 17. W tych kluczowych punktach działało 41 % wszystkich istniejących struktur nielegalnych”.

Według raportu większość, tj. 100 „nielegalnych struktur” (35 % wszystkich rozpoznanych) podlega Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej (TKK NSZZ Solidarność została powołana 22.IV.1982, jako struktura skupiająca ukrywających się przedstawicieli czterech najważniejszych Regionów: Mazowsza, Dolnego Śląska, Gdańska i Małopolski), 44 (16 %) – „deklarują swe związki z ugrupowaniami o charakterze partii politycznych, organizacji społecznych i ośrodków duszpasterskich”, 25 (9 %) „identyfikuje się z ‘Solidarnością Walczącą’ (organizacją kierował, skonfliktowany z głównymi politykami „S”, Kornel Morawiecki. Po 1986 r. „SW” była najbardziej inwigilowaną, ale najmniej rozpracowaną strukturą podziemnej Solidarności).

„Wewnątrz tego systemu kierowniczego TKK inspirowała nurt działalności konspiracyjnej, podczas gdy TR [Tymczasowa Rada Solidarności powstała w 1986 r. Wkrótce, podobnie jak TKK, została rozwiązana. W miejsce obu struktur powołano Krajową Komisję Wykonawczą NSZZ Solidarność] zajmowała się nurtem jawnym. Miarodajny dla obu nurtów był, jako znak firmowy, L. Wałęsa”.

SB-ecki raport podaje, że najwięcej „nielegalnych struktur” istniało w miastach. „Aktyw kierowniczy” skupiał się głównie we Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie i Gdańsku. Ogółem tworzyło go 1260 osób.

Główna forma działalności: „kolportaż publikacji nielegalnych”. Były też „próby wywierania nacisku na centralne i lokalne organy państwa, (…) przy czym w większości przypadków chodzi o petycje i apele skierowane do organów państwowych”.

„Wedle naszej wiedzy, tylko 44 strukturom udało się ‘przeszmuglować’ swych przedstawicieli do rad zakładowych bądź zarejestrowanych związków zawodowych”.

Miejsce działalności: „struktury nielegalne przedkładają dla swych spotkań mieszkania prywatne, co oferuje dogodne możliwości dla kontroli operacyjnej. (…) zebrania najważniejszych opozycjonistów i działaczy szczebla kierowniczego przeważnie odbywają się w obiektach sakralnych”.

„Najbardziej rozbudowane kontakty istnieją z Francją, Szwecją, Belgią i RFN”.

Co budziło niepokój towarzyszy komunistów?:

„Wyraźnie wrosła liczba osób, które w różny sposób udzielają wsparcia strukturom nielegalnym”. W kwietniu br. jednostki służbowe MSW rejestrowały 10.454 osoby, które sympatyzowały z opozycją, podczas, gdy obecnie znanych jest 26.735 sympatyków (najwięcej osób mieszkało w Gdańsku, we Wrocławiu, w Krakowie, Lublinie i Warszawie)”.

„obecnie najbardziej zagrożona jest inteligencja (28 %), następnie robotnicy i młodzież (po 23 %), studenci (21 %) i chłopi (5 %).

Jakie były efekty inwigilacji opozycji?

Raport podaje, że 27 struktur (zaledwie 10 % wszystkich) „jest całkowicie pod kontrolą operacyjną, tzn. Służba Bezpieczeństwa ma możliwość sterowania ich działalnością”, 239 (84 %) „jest w pewien sposób operacyjnie kontrolowanych [czyli raczej w niewielkim stopniu], reszta – 18 struktur, pozostaje „poza celowo w nie wymierzoną kontrolą operacyjną”.

„przeprowadzone operacyjne rozmowy profilaktyczne (w okresie kwiecień-październik 1987 było ich 2374) mogą wywierać w niewielkim stopniu wpływ na działaczy opozycji, prowadzą za to nierzadko do ujawnienia naszych zainteresowań i metod; zastosowane represje administracyjnoprawne (dokument wymienia rozprawy przed kolegiami ds. wykroczeń, kary dyscyplinarne w pracy, obcięcie płac i zwolnienia) nie przynoszą oczekiwanego efektu”.

W tym miejscu pojawia się konkluzja najważniejsza, przyznanie się do własnej słabości: „nie istnieje możliwość likwidacji struktur nielegalnych w ramach jakiejś ogólnokrajowej akcji naszego organu”.

Niewielkie efekty inwigilacji wynikały też z mniejszego zaangażowania SB w rozpracowywanie podziemia. Raport podkreśla, że w porównaniu z wcześniejszymi miesiącami „zmniejszyła się liczba źródeł informacji” – „TW” (tajnych współpracowników) i „KO” (kontakt operacyjny), „spadł także poziom użycia techniki operacyjnej”.

Do rozpracowania kilku tysięcy działaczy podziemia na terenie całego kraju wykorzystywano w październiku 1987 r. 1.707 agentów, podczas, gdy cała sieć MSW liczyła w latach 80., według różnych szacunków, od 50 do 100 tys. „osobowych źródeł informacji”.

Jakie działania planowano na przyszłość?

Raport wymienia kilka punktów:

„- paraliżowanie wrogich inicjatyw opozycji politycznej, przy czym należy wykorzystywać wszelkie przejawy niepowodzenia wewnątrz jej organizacji;

– stała infiltracja kierowniczych gremiów opozycji przez TW celem dezinformacji, złamania ich jedności i zwartości, jak również paraliżu ich inicjatyw;

– udoskonalenie metod pracy operacyjnej, podniesienie operacyjnego charakteru zastosowanych środków na wyższy poziom”.

Od początku stanu wojennego, aż do rozpoczęcia rozmów okrągłego stołu SB nie udało się rozpracować podziemnych struktur Solidarności. Niektóre regiony były lepiej zinfiltrowane, inne gorzej, wielu przywódców opozycji trafiło do więzień, ale aparat bezpieczeństwa nie był w stanie objąć całego, szerokiego spektrum antykomunistycznej działalności. Paradoksalnie okazało się to również szkodliwe dla wielu członków podziemia. W Magdalence, przy okrągłym stole, a potem w niepodległej III RP pierwsze skrzypce grali i nadal grają w głównej mierze „znani” działacze Solidarności.

 

Kto zamordował Henryka Flamego „Bartka” – przypomina TADEUSZ PŁUŻAŃSKI

1 grudnia 1947 r. w Zabrzegu pod Czechowicami milicjant Rudolf Dadak zamordował Henryka Flamego ps. Bartek – dowódcę największego i najbardziej aktywnego zgrupowania NSZ działającego na Śląsku Cieszyńskim i w zachodniej części Małopolski. Dadak nigdy nie został osądzony za swoją zbrodnię, tak samo jak inspiratorzy zabójstwa – m.in. Henryk Wendrowski.

Henryk Flame urodził się 15 stycznia 1918 r. we Frysztacie na Zaolziu. W Szkole Przemysłowej w Bielsku uzyskał zawód ślusarza mechanika samolotów. W 1936 r. wstąpił na ochotnika do wojska i rozpoczął naukę w Szkole Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich w Bydgoszczy. Ukończył ją w 1939 r. w stopniu kaprala pilota, dostając przydział do 123 Eskadry Myśliwskiej 2 Pułku Lotniczego.

W wojnie obronnej, jako pilot 123 eskadry myśliwskiej przydzielonej do Brygady Pościgowej, bronił nieba nad Warszawą. 1 września, w pierwszej bitwie powietrznej II wojny światowej, w okolicach Zakroczymia, samolot kpr. Flame został ostrzelany i zmuszony do lądowania, gdy ten próbował osłonić swego dowódcę. 16 września Henryk Flame dostał przydział do nowo sformowanej Eskadry Rozpoznawczej (z resztek Brygady Pościgowej) operującej na linii Lwów – Zaleszczyki.

Po 17 września zestrzelony przez Rosjan w okolicach Stanisławowa, ale udało mu się uratować i, ostatecznie, przekroczyć granicę z Węgrami. Tam internowany, ale znów szczęście mu dopisało – uciekł z obozu. Zadenuncjowany przez węgierskiego gospodarza trafił do niemieckiego obozu jenieckiego. Ze względu na niemiecko brzmiące nazwisko (w dokumentach z tamtego okresu występuje pisownia Flamme) został zaliczony do III grupy narodowościowej i uznany za Niemca, co przyczyniło się do zwolnienia go i powrotu do domu rodzinnego w Czechowicach. Tam założył organizację HAK (Harcerska Armia Krajowa) podległą AK, która zajmowała się wywiadem i sabotażem (m.in. wykoleił pociąg niemiecki).

W związku z powołaniem do armii niemieckiej jesienią 1943 r., jak również zagrożony dekonspiracją i aresztowaniem, Flame wraz z podkomendnymi uciekł do lasu, gdzie zorganizował samodzielny oddział partyzancki operujący w podbeskidzkich lasach. W październiku 1944 r. został zaprzysiężony jako żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych.

W lutym 1945 r., po zajęciu Czechowic przez Sowietów, na polecenie dowództwa NSZ ujawnił się, i został komendantem miejscowego komisariatu MO, który obsadził swoimi ludźmi. W kwietniu 1945 r. zagrożony dekonspiracją i aresztowaniem, Flame uciekł ze swoimi ludźmi w pobliskie lasy. Od tej pory zaczął występować jako „Bartek”, odtwarzając oddziały partyzanckie VII Okręgu Śląsko-Cieszyńskiego NSZ i rozpoczynając tym samym „drugą konspirację”. Od maja 1945 do lutego 1947 stał na czele największego zgrupowania niepodległościowego na Śląsku Cieszyńskim, którego liczebność, w szczytowym okresie, wynosiła ponad 300 dobrze uzbrojonych i umundurowanych żołnierzy. Zgrupowanie przeprowadziło łącznie ok. 340 akcji zbrojnych, walcząc z UB i Korpusem Bezpieczeństwa Wewnętrznego (w którym jako major służył Zygmunt Bauman).

Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego szczegółowo zaplanowało tę zbrodnię. Decyzję podejmował osobiście wiceszef bezpieki i faktyczny mózg resortu Roman Romkowski (Natan Grinszpan-Kikiel). Dlaczego komuna sięgnęła po tak wyjątkowe środki? Odpowiedź jest prosta. Świetnie zorganizowanego zgrupowania Henryka Flamego „Bartka” nie byli w stanie inaczej rozbić. Dlatego wprowadzili do oddziału agentów UB, przede wszystkim Henryka Wendrowskiego (w czasie niemieckiej okupacji oficer VII Okręgu (Białystok) AK, po aresztowaniu przez Sowietów został agentem Smierszu, a potem m.in. wicedyrektorem Departamentu III MBP do walki z podziemiem „reakcyjnym”, a także ambasadorem PRL w Danii). Wendrowski zmarł w Warszawie w 1997 r. jako zasłużony, dobrze opłacany z naszych podatków emeryt. Wobec żołnierzy „Bartka” przedstawiał się jako emisariusz władz Narodowych Sił Zbrojnych z Zachodu. Operacja nosiła kryptonim „Lawina” – od ubeckiego pseudonimu Wendrowskiego. Plan zakładał, że wobec trudności z prowadzeniem dalszej walki na Śląsku Cieszyńskim żołnierze Flamego zostaną konspiracyjnie przerzuceni na ziemie zachodnie, a stamtąd do amerykańskiej strefy okupacyjnej.

I tak, mimo pewnych obaw, NSZ-etowcy podporządkowali się wytycznym swoich przełożonych, którzy w istocie byli funkcjonariuszami bezpieki. Żaden z żołnierzy „Bartka” nie dotarł na Zachód ani nie wrócił na Podbeskidzie. Wszyscy zostali brutalnie zamordowani. W sumie w trzech kolejnych transportach ciężarówkami ze Szczyrku i Wisły komuniści wywieźli między 5 a 25 września 1946 r. w rejon Opolszczyzny kilkudziesięciu uzbrojonych żołnierzy. Prócz Starego Grodkowa zlikwidowano ich na granicy woj. opolskiego i śląskiego – na polanie koło Barutu (zwanej także uroczyskiem Hubertus, a później – w związku ze śmiercią naszych żołnierzy – Śląskim Katyniem) oraz w okolicach Łambinowic.

Wymordowanie żołnierzy Henryka Flamego było odwetem komunistów za wiele skutecznych akcji, szczególnie za tą najgłośniejszą, która miała miejsce 3 maja 1946 r. Wtedy, miejscowości wypoczynkowej Wisła, „Bartek” zarządził dla wszystkich podległych mu oddziałów wchodzących w skład VII Okręgu Narodowych Sił Zbrojnych wielką koncentrację w „kwaterze głównej” na Baraniej Górze. Za chwilę doszło do wydarzenia bez precedensu we wszystkich państwach Europy Środkowo-Wschodniej podbitych po 1944 r. przez Stalina – na oczach osłupiałych i przerażonych komunistów polscy żołnierze, w pełnym rynsztunku, przeprowadzili dwugodzinną defiladę w 155. rocznicę uchwalenia pierwszej nowoczesnej europejskiej konstytucji – Konstytucji 3 maja.

Henryk Flame ostatecznie nie wziął udziału w żadnym z trzech transportów na Opolszczyznę. W szpitalu leczył rany po potyczce z bezpieką. Po ogłoszeniu przez komunistów amnestii, nie widząc możliwości dalszego oporu, ujawnił się 11 marca 1947 r. w Cieszynie. Potem starał się ustalić, co stało się z jego podwładnymi, a gdy dowiedział się o ich strasznym losie, szukał miejsca komunistycznej zbrodni.
Ujawnienie się „Bartka” stanowiło dla komunistów ogromny sukces, który jednak przyćmiewał fakt, że Flame, ujawniając się na mocy amnestii, był chroniony, a według nich musiał ponieść karę. Komuniści rozpoczęli więc kolejną prowokację, mającą na celu „ukaranie” Flamego. Tak przyszedł 1 grudnia 1947 r.

Zdj.: arch.

O piekle komunistycznej Polski pisze TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Rakowiecka – Polska Golgota

24 listopada 1904 r. w Warszawie przy ul. Rakowieckiej władze carskie uruchomiły więzienie karne. W latach 1939-1945 służyło Niemcom. Po II wojnie światowej stało się najcięższym więzieniem politycznym Polski tzw. ludowej, symbolem rządów komunistycznych lat 1945-1989, a także uzależnienia od Związku Sowieckiego. Szczególnie do 1956 r. ginęli tu żołnierze i działacze niepodległościowi. Ich ciała zrzucano następnie do dołów śmierci za murem Powązek Wojskowych.

Ci, którzy wolną Polskę umiłowali ponad wszystko, są dziś identyfikowani po wydobyciu z bezimiennych jam grobowych na „Łączce”. W więzieniu mokotowskim byłem kilkakrotnie (na początku lat 90. z Ojcem, który spędził tu kilka lat życia). Ale nie muszę wcale wchodzić do środka, spacerować po korytarzach słynnego X Pawilonu, którym rządziła bezpieka, „zwiedzać” cel, przechodzić ciemnym, podziemnym korytarzem, w którym polskim patriotom strzelał w tył głowy Piotr Śmietański, a potem Aleksander Drej, aby poczuć, jak straszne jest to miejsce. Może to dziedziczne? Może udziela mi się więzienna trauma Ojca, któremu „oficer” Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego powiedział podczas jednego ze „spotkań”: „My wiemy, że ty masz twardą d…, ale obok mamy kogoś, z kogo wszystko wybijemy”. W celi obok siedziała żona Ojca. Ubeckie „badania” spowodowały poronienie dziecka.

Rodzima Łubianka

Dzieje Rakowieckiej odzwierciedlały historię całego kraju: powolne pogrążanie się w systemie totalitarnym, okresy odwilży, buntu, aż po powiew wolności w 1989 r. W ciągu minionego półwiecza więzienie na Rakowieckiej – najdłuższej, jak mawiano, ulicy w Warszawie – było tym, czym X Pawilon Cytadeli w okresie zaborów, czy aleja Szucha w latach okupacji niemieckiej.
„Siedzieliśmy w warunkach na tyle luksusowych, działaliśmy przy otwartej kurtynie dzięki roli mediów, że nie można było nas wykończyć, tak jak wykończono pokolenie, które walczyło o niepodległość w latach 40., 50.”. Powiedział to Czesław Bielecki, opozycjonista, architekt, polityk w filmie „Rakowiecka” w reżyserii Jolanty Kessler, opowiadającym dzieje więzienia. Współtwórca filmu – Józef Szaniawski, który na wolność wyszedł wiosną 1990 r., jako ostatni więzień polityczny PRL, określił to ponure miejsce na warszawskim Mokotowie mianem polskiej Łubianki. Przez Rakowiecką przeszły dwa pokolenia Polaków. Kiedy na mocy amnestii w 1956 r. mury katowni opuszczali więźniowie Stalina i Bieruta, ich miejsce zajmowali nowi „wrogowie ludu”. Ci z roku 1968, 1970, 1976, 1981…

Ci, co przeżyli

Jest jeszcze film Marii Dłużewskiej „Ci, co przeżyli”. Dopowiedzmy: Ci, co przeżyli Rakowiecką. Przeżyli, bo byli silni, bo mieli szczęście, bo byli zwykłymi żołnierzami. Ich dowódców zamordowano. Wśród mordujących był Jerzy Kędziora, „oficer” śledczy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – antybohater filmu Dłużewskiej. Kiedyś chwalił się: „Ponieważ bicie kijem było niewygodne, wartownicy znaleźli kawałek kabla grubości wiecznego pióra, ogumionego, z cienkim drutem wewnątrz. Tą gumą posługiwało się kilku oficerów, a później każdy zaopatrzył się w kawałek kabla”. Jednak Kędziora musiał być jeszcze bardziej pomysłowy, skoro bardzo chwalił go szef wszystkich śledczych płk Józef Różański.
Po trwającym lata procesie został w końcu – prawomocnie (co jest ewenementem) – skazany. Mimo, że przedstawiał zaświadczenia lekarskie. Mimo, że twierdził, że jego przeszłość przedawniła się, tak jak Ireneusza Kościuka – milicjanta, któremu pewnego majowego dnia nie spodobał się student Grzegorz Przemyk. Karę odbywał na warszawskiej Białołęce, ale i tak został przedterminowo zwolniony. Żyje do dziś w Warszawie.

Śledczy w gablocie

Takich Kędziorów, sprawców bezprawia, żyje jeszcze trochę. I wymiar sprawiedliwości III RP ściga ich równie „skutecznie”. Tych chodzących z podniesionym czołem po kraju, jak i tych, którzy zawczasu czmychnęli za granicę. Trzy sprawy ekstradycyjne – prokurator Heleny Wolińskiej z Wielkiej Brytanii, naczelnika stalinowskich więzień Salomona Morela z Izraela i sędziego Stefana Michnika ze Szwecji, zakończyły się totalną klapą.
Pozostaje pamięć. Józef Szaniawski, gdy „mieszkał” jeszcze na Rakowieckiej, powiedział śledczemu: „Panie pułkowniku, tu będzie kiedyś muzeum, tak jak w X Pawilonie Cytadeli, a pan będzie stał wypchany w gablocie”. W tej komunistycznej mordowni powstaje dziś Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL.
Tadeusz Płużański

Fot. muzeumrakowiecka37.pl

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Niszczenie Polski pod sztandarem demokracji

16 listopada 1944 r. komunistyczny Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego wydał dekret „O przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa”. Jego kontynuacją był tzw. Mały Kodeks Karny (MKK). Dzięki tym i innym wprowadzonym przez siebie bezprawnie przepisom komuniści realizowali politykę nie odbudowy, ale zniszczenia Polski, a głównie rozprawy z polskimi niepodległościowcami. A wszystko pod sztandarem demokracji.

MKK przewidywał karę śmierci za 13 rodzajów „przestępstw”, m.in. udział w organizacji lub grupie o charakterze zbrojnym, posiadanie broni i amunicji, sabotaż gospodarczy, „sprzedajność obcym”, szpiegostwo. Ale wyeliminowanym ze społeczeństwa można było zostać np. za opowiadanie dowcipów o tematyce politycznej – pozwalał na to artykuł mówiący o „rozpowszechnianiu nieprawdziwych informacji”.

Do realizacji polityki represji komuniści powołali – jak zwykle bezprawnie – specjalne sądy: Wojskowe Sądy Rejonowe (WSR). Wedle wciąż niepełnych danych, w latach 1946-1955 przed sądami wojskowymi skazano ponad 80 tys. osób z czego na karę śmierci około 4 – 4,5 tys. Prawdopodobnie około 3 tys. wyroków zostało wykonanych.

Jednym z sędziów, a potem szefem stołecznego WSR – chyba najbardziej krwawego trybunału śmieci w powojennej Polsce – był Mieczysław Widaj. Sam AK-owiec skazał na śmierć ponad 100 polskich niepodległościowców. W 1956 r. wyjaśniał: „W maju [1949 r.] byłem w Warszawie, by znów zacząć od braku mieszkania, od kwaterowania na sali sądowej, tuż obok celi, do której wprowadzano więźniów aresztantów. A rozprawy odbywały się i po nocach. (…) Mnie i żonę będącą w ciąży budził gwar i tupot dochodzący z zadymionego korytarza, na który prowadziły mieszkalne drzwi. To były warunki pracy i warunki życia, jakie były mi postawione do dyspozycji. (…) mieszkałem w tak ciężkich warunkach w budynku, w którym szczury wyprawiały harce pod podłogą i po podłodze, gdy groziło, że po przyjściu na świat dziecka pieluszki będą musiały być suszone na sali rozpraw. (…) Gdy inni „po praktyce” w Wojskowym Sądzie Rejonowym odchodzili na szefów innych sądów, ja pozostawałem na czarnej robocie, nie byłem przesuwany do klasy menedżerów. (…) Mnie – a zresztą w ogóle nami – przesuwano jak pionkami po szachownicy, nie pytając nas o zdanie”.
„Wojskowe Sądy Rejonowe zostały zlikwidowane wiosną 1955 r. Faktycznie zbiegło się to z zawieszeniem stosowania stalinowskich dekretów” – pisze historyk IPN dr Rafał Leśkiewicz. – „Nie były już potrzebne, bowiem komunistom udało się skutecznie wyeliminować ‘wrogów władzy ludowej’”. Ich ofiary – wielu bohaterów oraz rodziny skazanych wówczas na śmierć lub długoletnie więzienie – żyły natomiast jeszcze przez wiele lat z piętnem bandytów.

Mały Kodeks Karny obowiązywał aż do 1969 r., kiedy komuniści wprowadzili „duży” kodeks karny. Niestety niektóre przepisy tego zbrodniczego „prawa” – zachowane w kodeksie karnym z 1997 r. – dotrwały do dziś. Np. art. 256: „Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa albo nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowych, etnicznych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość; podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”.

Mimo tych wątpliwych, prawnych zapożyczeń tzw. III RP od PRL-u, coś się jednak zmieniło. Dziś szczęśliwie pod pojęciem „faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa” nie rozumie się już ustroju Polski przedwrześniowej – jak tego chcieli komuniści. Wciąż pamiętamy (mam nadzieję), jak polskiego generała Augusta Emila Fieldorfa skazywali na śmierć na szubienicy – jako „faszystę”.
Dziś – przynajmniej teoretycznie – polskie prawo szanuje dorobek wolnej, niepodległej II Rzeczpospolitej. A za państwa totalitarne uznaje się nie tylko nazistowskie Niemcy, ale także sowiecką Rosję i jej satelity, w tym komunistyczną Polskę. Piszę jednak teoretycznie, bo „nadzwyczajna kasta” sędziowska, rodem z PRL, przy pomocy Brukseli, czuwa nad właściwą wykładnią.

 

Walczył o internacjonalistyczny postęp – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI o Ryszardzie Młynarskim

Po rocznym kierowaniu PUBP w Nisku, w październiku 1947 roku Ryszard Młynarski został przeniesiony do PUBP w niedalekim Jarosławiu, też na stanowisko „oficera” śledczego. Z niewiadomych powodów nie dostał jednak awansu i – w maju 1948 roku – zrezygnował ze „służby”. Dwa miesiące wcześniej urodziła się córka Danuta. Być może ten właśnie fakt – a nie względy ambicjonalne, jak utrzymują niektórzy – był powodem jego odejścia z bezpieki. Tak, czy inaczej rodzina przeniosła się do Warszawy – Ryszard Młynarski jeszcze kilka lat temu mieszkał na Służewcu.

Po ukończeniu gimnazjum w Kowlu, w czasie wojny – od 1940 do 1943 roku – pracował w tartaku w Zarzeczu, a następnie w Zarządzie Drogowym w Nisku. We wrześniu 1944 roku wstąpił do Milicji Obywatelskiej. Z jej ramienia organizował posterunek MO w Pysznicy koło Niska. Następnie, przez prawie rok – od listopada 1944 roku służył w LWP.

W lipcu 1945 roku Ryszard Młynarski trafił pod skrzydła ojca Józefa, zatrudniając się jako „oficer” śledczy PUBP w Nisku. W lipcu 1946 roku, czyli już po śmierci Józefa Młynarskiego, przejął obowiązki szefa niżańskiego UB, zastępując przeniesionego do PUBP w Krośnie Stanisława Supruniuka. Po latach jego córka – Danuta Młynarska-Hübner została honorową obywatelką miasta Nisko. To właśnie wówczas, kiedy była szefową kancelarii Aleksandra Kwaśniewskiego, prezydenccy urzędnicy przygotowywali wniosek o przyznanie Supruniukowi Krzyża Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski. Niewiele brakowało, aby dawnego przełożonego swojego dziadka i ojca spotkała podczas uroczystości odznaczenia w Pałacu Prezydenckim w czerwcu 1999 roku. Wtedy pracowała już jednak w biurze ONZ w Genewie.

Wymiar sprawiedliwości III RP – ze względu na jego powojenne „zasługi” – interesował się Ryszardem Młynarskim. W kwietniu 2000 roku Prokuratura Okręgowa w Tarnobrzegu wystąpiła do MSWiA o udostępnienie jego akt osobowych, podobnie jak czterech innych funkcjonariuszy niżańskiego PUBP. Dwa miesiące później Ministerstwo zgodziło się przekazać dokumenty. Przygotowywany akt oskarżenia był związany ze śledztwem w sprawie Stanisława Supruniuka. Śledztwo – co typowe dla okrągłostołowej Polski – stanęło jednak w miejscu.

Nazwisko Młynarskiego pojawia się m. in. w książce Zbigniewa Nawrockiego „Zamiast wolności. UB na Rzeszowszczyźnie 1944 – 1949”, Rzeszów 1998. Autor przytacza sprawozdanie z działalności PUBP w Nisku za pierwsze miesiące 1947 roku, czyli bezpośrednio po sfałszowanych przez komunistów wyborach do Sejmu. P.o. szefa niżańskiego UB, czyli właśnie Ryszard Młynarski, meldował do Rzeszowa: „Likwidacja PSL nastąpiła na skutek akcji tut. Urzędu, jaka trwała od m-ca listopada 1946 r. 75 proc. byłych członków PSL przeszło do SL”.
W książce znajdujemy też ponurą statystykę działalności PUBP w Nisku: w 1944 roku aresztowano w tym powiecie 93 osoby, w 1945 roku – 185 osób, w 1946 roku – 200, w 1947 roku – 131, a w 1948 roku – 147 osób. Jak widać, najwięcej aresztowanych przypada na rok 1946, kiedy tamtejszym UB kierował Ryszard Młynarski.

Przed laty Danuta Hübner wspomniała („Wysokie Obcasy”, dodatek do „Gazety Wyborczej” z 8 czerwca 2002) o patriotycznej tradycji swojej rodziny, o ojcu, który był członkiem Armii Krajowej. Obok dodawała, że w dzieciństwie „jadła podobno same kotlety i kiełbachy bez chleba, doprawiając je czekoladami”. Tylko czy AK-owskim rodzinom tak dobrze powodziło się w powojennej Polsce?
Gwoli ścisłości Ryszard Młynarski faktycznie należał do AK i nosił pseudonim „Aleksander”, ale w jego życiu fakt ten był jedynie krótkim, kilkumiesięcznym (od października 1943 roku do maja 1944 roku) epizodem. Potem – jako członek Stronnictwa Ludowego – przez moment był związany z Batalionami Chłopskimi, by ostatecznie przejść na stronę jedynych słusznych przedstawicieli „ludowej” władzy. Poszedł – jak już pisałem – w ślady swojego ojca Józefa Młynarskiego, a dziadka Danuty Hübner. Walczył o wprowadzenie w Nisku internacjonalistycznego postępu, na którego drodze stał polski zacofany i zbrodniczy faszyzm.
Z bardziej nieprzyjemnych rzeczy w biogramach byłej pani eurokomisarz pozostało tylko jej kilkunastoletnie członkostwo w PZPR, z której wystąpiła w 1987 roku, gdyż – jak sama tłumaczyła – „do żadnej partii nigdy się nie nadawała” i „miała dość fikcji”. Z wypowiedzi Danuta Hübner można odnieść wrażenie, że jest wyłącznie bezpartyjnym fachowcem. Tylko dlaczego, w latach 1997-1998, pełniła funkcję szefowej kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego?

W oficjalnych życiorysach Danuty Hübner i jej wypowiedziach dla polskiej i zachodniej prasy znajdziemy już tylko informacje o błyskotliwej karierze naukowej (stypendystka Fulbrighta, profesor ekonomii SGH, wykładowca wielu zachodnich uczelni), publicznej (po 1989 roku m.in. wiceminister przemysłu i handlu, szef UKIE, wysoki urzędnik ONZ i Unii Europejskiej) i wielu prestiżowych nagrodach (np. „Europejski Mąż Stanu 2003” – według brukselskiego tygodnika „European Voice”).

Ile z tego zawdzięcza ubeckiemu dziadkowi i ojcu? Za ich zbrodnicze, komunistyczne praktyki oczywiście nie odpowiada, ale rodzinną zdolność do płynięcia z prądem dziejów zachowała. Tak jak do wynikających z takiej postawy stanowisk, dających kotlety, kiełbachy i czekolady. A III RP – wzorem swojej nieodrodnej matki PRL-u – takie życiorysy promowała i promuje nadal.

Danuta Hübner stwierdziła kiedyś (w wywiadzie dla „Życia” z 14 maja 2002 roku: „polski interes narodowy jest trudny do zdefiniowania”. Czy na tych słowach bazował jej późniejszy szef – Donald Tusk, kiedy mówił, że polskość to nienormalność?