Fot. muzeumrakowiecka37.pl

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Niszczenie Polski pod sztandarem demokracji

16 listopada 1944 r. komunistyczny Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego wydał dekret „O przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa”. Jego kontynuacją był tzw. Mały Kodeks Karny (MKK). Dzięki tym i innym wprowadzonym przez siebie bezprawnie przepisom komuniści realizowali politykę nie odbudowy, ale zniszczenia Polski, a głównie rozprawy z polskimi niepodległościowcami. A wszystko pod sztandarem demokracji.

MKK przewidywał karę śmierci za 13 rodzajów „przestępstw”, m.in. udział w organizacji lub grupie o charakterze zbrojnym, posiadanie broni i amunicji, sabotaż gospodarczy, „sprzedajność obcym”, szpiegostwo. Ale wyeliminowanym ze społeczeństwa można było zostać np. za opowiadanie dowcipów o tematyce politycznej – pozwalał na to artykuł mówiący o „rozpowszechnianiu nieprawdziwych informacji”.

Do realizacji polityki represji komuniści powołali – jak zwykle bezprawnie – specjalne sądy: Wojskowe Sądy Rejonowe (WSR). Wedle wciąż niepełnych danych, w latach 1946-1955 przed sądami wojskowymi skazano ponad 80 tys. osób z czego na karę śmierci około 4 – 4,5 tys. Prawdopodobnie około 3 tys. wyroków zostało wykonanych.

Jednym z sędziów, a potem szefem stołecznego WSR – chyba najbardziej krwawego trybunału śmieci w powojennej Polsce – był Mieczysław Widaj. Sam AK-owiec skazał na śmierć ponad 100 polskich niepodległościowców. W 1956 r. wyjaśniał: „W maju [1949 r.] byłem w Warszawie, by znów zacząć od braku mieszkania, od kwaterowania na sali sądowej, tuż obok celi, do której wprowadzano więźniów aresztantów. A rozprawy odbywały się i po nocach. (…) Mnie i żonę będącą w ciąży budził gwar i tupot dochodzący z zadymionego korytarza, na który prowadziły mieszkalne drzwi. To były warunki pracy i warunki życia, jakie były mi postawione do dyspozycji. (…) mieszkałem w tak ciężkich warunkach w budynku, w którym szczury wyprawiały harce pod podłogą i po podłodze, gdy groziło, że po przyjściu na świat dziecka pieluszki będą musiały być suszone na sali rozpraw. (…) Gdy inni „po praktyce” w Wojskowym Sądzie Rejonowym odchodzili na szefów innych sądów, ja pozostawałem na czarnej robocie, nie byłem przesuwany do klasy menedżerów. (…) Mnie – a zresztą w ogóle nami – przesuwano jak pionkami po szachownicy, nie pytając nas o zdanie”.
„Wojskowe Sądy Rejonowe zostały zlikwidowane wiosną 1955 r. Faktycznie zbiegło się to z zawieszeniem stosowania stalinowskich dekretów” – pisze historyk IPN dr Rafał Leśkiewicz. – „Nie były już potrzebne, bowiem komunistom udało się skutecznie wyeliminować ‘wrogów władzy ludowej’”. Ich ofiary – wielu bohaterów oraz rodziny skazanych wówczas na śmierć lub długoletnie więzienie – żyły natomiast jeszcze przez wiele lat z piętnem bandytów.

Mały Kodeks Karny obowiązywał aż do 1969 r., kiedy komuniści wprowadzili „duży” kodeks karny. Niestety niektóre przepisy tego zbrodniczego „prawa” – zachowane w kodeksie karnym z 1997 r. – dotrwały do dziś. Np. art. 256: „Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa albo nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowych, etnicznych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość; podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”.

Mimo tych wątpliwych, prawnych zapożyczeń tzw. III RP od PRL-u, coś się jednak zmieniło. Dziś szczęśliwie pod pojęciem „faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa” nie rozumie się już ustroju Polski przedwrześniowej – jak tego chcieli komuniści. Wciąż pamiętamy (mam nadzieję), jak polskiego generała Augusta Emila Fieldorfa skazywali na śmierć na szubienicy – jako „faszystę”.
Dziś – przynajmniej teoretycznie – polskie prawo szanuje dorobek wolnej, niepodległej II Rzeczpospolitej. A za państwa totalitarne uznaje się nie tylko nazistowskie Niemcy, ale także sowiecką Rosję i jej satelity, w tym komunistyczną Polskę. Piszę jednak teoretycznie, bo „nadzwyczajna kasta” sędziowska, rodem z PRL, przy pomocy Brukseli, czuwa nad właściwą wykładnią.

 

Walczył o internacjonalistyczny postęp – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI o Ryszardzie Młynarskim

Po rocznym kierowaniu PUBP w Nisku, w październiku 1947 roku Ryszard Młynarski został przeniesiony do PUBP w niedalekim Jarosławiu, też na stanowisko „oficera” śledczego. Z niewiadomych powodów nie dostał jednak awansu i – w maju 1948 roku – zrezygnował ze „służby”. Dwa miesiące wcześniej urodziła się córka Danuta. Być może ten właśnie fakt – a nie względy ambicjonalne, jak utrzymują niektórzy – był powodem jego odejścia z bezpieki. Tak, czy inaczej rodzina przeniosła się do Warszawy – Ryszard Młynarski jeszcze kilka lat temu mieszkał na Służewcu.

Po ukończeniu gimnazjum w Kowlu, w czasie wojny – od 1940 do 1943 roku – pracował w tartaku w Zarzeczu, a następnie w Zarządzie Drogowym w Nisku. We wrześniu 1944 roku wstąpił do Milicji Obywatelskiej. Z jej ramienia organizował posterunek MO w Pysznicy koło Niska. Następnie, przez prawie rok – od listopada 1944 roku służył w LWP.

W lipcu 1945 roku Ryszard Młynarski trafił pod skrzydła ojca Józefa, zatrudniając się jako „oficer” śledczy PUBP w Nisku. W lipcu 1946 roku, czyli już po śmierci Józefa Młynarskiego, przejął obowiązki szefa niżańskiego UB, zastępując przeniesionego do PUBP w Krośnie Stanisława Supruniuka. Po latach jego córka – Danuta Młynarska-Hübner została honorową obywatelką miasta Nisko. To właśnie wówczas, kiedy była szefową kancelarii Aleksandra Kwaśniewskiego, prezydenccy urzędnicy przygotowywali wniosek o przyznanie Supruniukowi Krzyża Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski. Niewiele brakowało, aby dawnego przełożonego swojego dziadka i ojca spotkała podczas uroczystości odznaczenia w Pałacu Prezydenckim w czerwcu 1999 roku. Wtedy pracowała już jednak w biurze ONZ w Genewie.

Wymiar sprawiedliwości III RP – ze względu na jego powojenne „zasługi” – interesował się Ryszardem Młynarskim. W kwietniu 2000 roku Prokuratura Okręgowa w Tarnobrzegu wystąpiła do MSWiA o udostępnienie jego akt osobowych, podobnie jak czterech innych funkcjonariuszy niżańskiego PUBP. Dwa miesiące później Ministerstwo zgodziło się przekazać dokumenty. Przygotowywany akt oskarżenia był związany ze śledztwem w sprawie Stanisława Supruniuka. Śledztwo – co typowe dla okrągłostołowej Polski – stanęło jednak w miejscu.

Nazwisko Młynarskiego pojawia się m. in. w książce Zbigniewa Nawrockiego „Zamiast wolności. UB na Rzeszowszczyźnie 1944 – 1949”, Rzeszów 1998. Autor przytacza sprawozdanie z działalności PUBP w Nisku za pierwsze miesiące 1947 roku, czyli bezpośrednio po sfałszowanych przez komunistów wyborach do Sejmu. P.o. szefa niżańskiego UB, czyli właśnie Ryszard Młynarski, meldował do Rzeszowa: „Likwidacja PSL nastąpiła na skutek akcji tut. Urzędu, jaka trwała od m-ca listopada 1946 r. 75 proc. byłych członków PSL przeszło do SL”.
W książce znajdujemy też ponurą statystykę działalności PUBP w Nisku: w 1944 roku aresztowano w tym powiecie 93 osoby, w 1945 roku – 185 osób, w 1946 roku – 200, w 1947 roku – 131, a w 1948 roku – 147 osób. Jak widać, najwięcej aresztowanych przypada na rok 1946, kiedy tamtejszym UB kierował Ryszard Młynarski.

Przed laty Danuta Hübner wspomniała („Wysokie Obcasy”, dodatek do „Gazety Wyborczej” z 8 czerwca 2002) o patriotycznej tradycji swojej rodziny, o ojcu, który był członkiem Armii Krajowej. Obok dodawała, że w dzieciństwie „jadła podobno same kotlety i kiełbachy bez chleba, doprawiając je czekoladami”. Tylko czy AK-owskim rodzinom tak dobrze powodziło się w powojennej Polsce?
Gwoli ścisłości Ryszard Młynarski faktycznie należał do AK i nosił pseudonim „Aleksander”, ale w jego życiu fakt ten był jedynie krótkim, kilkumiesięcznym (od października 1943 roku do maja 1944 roku) epizodem. Potem – jako członek Stronnictwa Ludowego – przez moment był związany z Batalionami Chłopskimi, by ostatecznie przejść na stronę jedynych słusznych przedstawicieli „ludowej” władzy. Poszedł – jak już pisałem – w ślady swojego ojca Józefa Młynarskiego, a dziadka Danuty Hübner. Walczył o wprowadzenie w Nisku internacjonalistycznego postępu, na którego drodze stał polski zacofany i zbrodniczy faszyzm.
Z bardziej nieprzyjemnych rzeczy w biogramach byłej pani eurokomisarz pozostało tylko jej kilkunastoletnie członkostwo w PZPR, z której wystąpiła w 1987 roku, gdyż – jak sama tłumaczyła – „do żadnej partii nigdy się nie nadawała” i „miała dość fikcji”. Z wypowiedzi Danuta Hübner można odnieść wrażenie, że jest wyłącznie bezpartyjnym fachowcem. Tylko dlaczego, w latach 1997-1998, pełniła funkcję szefowej kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego?

W oficjalnych życiorysach Danuty Hübner i jej wypowiedziach dla polskiej i zachodniej prasy znajdziemy już tylko informacje o błyskotliwej karierze naukowej (stypendystka Fulbrighta, profesor ekonomii SGH, wykładowca wielu zachodnich uczelni), publicznej (po 1989 roku m.in. wiceminister przemysłu i handlu, szef UKIE, wysoki urzędnik ONZ i Unii Europejskiej) i wielu prestiżowych nagrodach (np. „Europejski Mąż Stanu 2003” – według brukselskiego tygodnika „European Voice”).

Ile z tego zawdzięcza ubeckiemu dziadkowi i ojcu? Za ich zbrodnicze, komunistyczne praktyki oczywiście nie odpowiada, ale rodzinną zdolność do płynięcia z prądem dziejów zachowała. Tak jak do wynikających z takiej postawy stanowisk, dających kotlety, kiełbachy i czekolady. A III RP – wzorem swojej nieodrodnej matki PRL-u – takie życiorysy promowała i promuje nadal.

Danuta Hübner stwierdziła kiedyś (w wywiadzie dla „Życia” z 14 maja 2002 roku: „polski interes narodowy jest trudny do zdefiniowania”. Czy na tych słowach bazował jej późniejszy szef – Donald Tusk, kiedy mówił, że polskość to nienormalność?

 

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Jak komuniści zniszczyli socjalistów

4 listopada 1948 r. przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie rozpoczął się pokazowy proces kierownictwa podziemnej PPS-WRN (Wolność – Równość – Niepodległość): Kazimierza Pużaka, Tadeusza Szturm de Sztrema, Józefa Dzięgielewskiego, Ludwika Cohna oraz Feliksa Misiorowskiego i Wiktora Krawczyka.

Sądzili: Władysław Stasica (przewodniczący), Roman Różański (skazał na śmierć co najmniej dziewięciu „wrogów ludu” – wszystkie wyroki zostały wykonane; nie mylić z Jackiem Różańskim – Józefem Goldbergiem) i Napoleon Czesnak.

Oskarżali prokuratorzy: płk Stanisław Zarakowski (naczelny prokurator wojskowy, zmarł w Warszawie w 1998 r. – mimo swojej krwawej działalności nigdy nie osądzony) i płk Oskar Karliner (inny „ludowy” oprawca – prezes Najwyższego Sądu Wojskowego).

Kazimierz Pużak, ps. „Bazyli” do winy się nie przyznał i – wbrew wielokrotnym wezwaniom przewodniczącego sądu, odmówił odpowiedzi na pytania. Zamiast samokrytyki, sala sądowa usłyszała: „W chwili, gdy stoję nad grobem, byłoby nie do uwierzenia, gdybym zmienił poglądy”.

W dniu rozprawy poprzednik „Trybuny Ludu” – „Głos Ludu” pisał: „Proces jednoczenia się ruchu robotniczego dokonuje się równolegle do innego procesu – eliminowania z ruchu robotniczego elementów spod znaku prawicy socjalistycznej, która jest agenturą burżuazji”. „Robotnik”, prasowy organ prokomunistycznej PPS, dodawał: „My, socjaliści polscy, oskarżamy Kazimierza Pużaka dodatkowo o to, że przez całą swoją działalność starał się wprząc PPS w rydwan polskiej kontrrewolucji”.

19 listopada 1948 r., mimo braków dowodów winy, Kazimierz Pużak i Tadeusz Szturm de Sztrem zostali skazani na 10 lat więzienia. Pozostali „renegaci” otrzymali niższe wyroki. Wobec wszystkich sąd ogłosił przepadek całego mienia na rzecz skarbu państwa.

„Robotnik” triumfował: „Łagodny wyrok siłą ludowego państwa”.

W rzeczywistości „ludowej władzy” chodziło o wyeliminowanie groźnego przeciwnika politycznego. Nie było już przeszkód, aby prosowiecki PPR mógł się „zjednoczyć” i zmienić nazwę na PZPR, co nastąpiło miesiąc po procesie kierownictwa PPS-WRN. Bez aresztowania i skazania Pużaka nie byłoby to możliwe.

Kazimierz Pużak do końca pozostał wierny swoim ideałom – do Bieruta, agenta Moskwy, nie napisał prośby o ułaskawienie. Według oficjalnej wersji – zmarł 30 kwietnia 1950 r. na zapalenie płuc. Współwięźniowie z Rawicza opowiadają jednak, że Pużak został zepchnięty z metalowych schodów przez strażnika, nazywanego „Grubym Jankiem” (do dziś nie udało się ustalić jego personaliów), a potem – przez ok. dwa tygodnie – nie udzielono mu pomocy lekarskiej. Miał 68 lat.

Kazimierza Pużaka, polskiego socjalistę-niepodległościowca, pochowano 5 maja 1950 r. w nocy na Starych Powązkach w Warszawie. W pogrzebie mogła uczestniczyć tylko najbliższa rodzina pod czujnym nadzorem funkcjonariuszy UB.

 

Fot. Wikipedia

Zbrodnia niewyjaśniona – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI o morderstwie ks. Jerzego Popiełuszki

27 października 1984 r. szef komunistycznego MSW Czesław Kiszczak podał nazwiska funkcjonariuszy SB uczestniczących w porwaniu księdza Jerzego Popiełuszki. Byli oni pracownikami IV Departamentu MSW: Grzegorz Piotrowski, naczelnik jednego z wydziałów, oraz dwaj funkcjonariusze departamentu: Leszek Pękala i Waldemar Chmielewski.

22 kwietnia 1985 r. komunistyczny Sąd Najwyższy utrzymał w mocy wyroki wobec Piotrowskiego, Pękali i Chmielewskiego, a także ich przełożonego Adama Pietruszki, zastępcy dyrektora IV Departamentu MSW.

Potem kara była wielokrotnie łagodzona tak, że wszyscy mordercy są od dawna na wolności. Trzeba od razu dodać, że to mordercy domniemani. Bo od lat powraca pytanie: kto i kiedy zabił kapelana Solidarności.

Według komunistycznej wersji, przedstawionej podczas procesu toruńskiego i powtarzanej następnie przez lata – nastąpiło to 19 października 1984 r. Tymczasem zwłoki niezłomnego kapłana oprawcy mieli wrzucić do Wisły sześć dni później – 25 października. W tym czasie Piotrowski, Pękala i Chmielewski już od dwóch dni przebywali w areszcie.

Prokurator Andrzej Witkowski mówi, że w sprawie pobicia ze skutkiem śmiertelnym Grzegorza Przemyka rzeczywistymi sprawcami też okazały się inne osoby, niż te, które wskazał komunistyczny resort spraw wewnętrznych. Przypomina, że już w trakcie procesu toruńskiego niemal powszechnie było wiadomo, że ława oskarżonych jest „za krótka”. Że to nie tylko funkcjonariusze Departamentu IV MSW, którzy zajmowali się zwalczaniem Kościoła (w tym najbardziej „zasłużona” w tym dziele komórka D – od słowa „dezintegracja”).
Wykonawców zbrodniczego planu było – zdaniem Witkowskiego – więcej: kto inny porwał księdza, a kto inny go zamordował. Do dziś nie zostali również ujawnieni i osądzeni inspiratorzy zabójstwa. A kto w październiku 1984 r. trzymał ster rządów w państwie? Dwaj towarzysze generałowie – Wojciech Jaruzelski i Czesław Kiszczak.

Już w 1991 r. Witkowski chciał objąć zarzutami obu czerwonych „gentlemanów” i… został nagle odsunięty od sprawy. Do śledztwa wrócił po 10 latach, w 2002 r. jako prokurator lubelskiego IPN. Po tym, jak ujawnił m.in. notatkę znalezioną w dokumentach Urzędu ds. Wyznań z sierpnia 1984 r., w której Jaruzelski polecił „wzmóc działania wobec ks. Popiełuszki”, Witkowskiego ponownie odsunięto.
Odpowiedzialność Jaruzelskiego i Kiszczaka ma podważać inna notatka, którą lata temu upublicznił historyk, prof. Andrzej Paczkowski, wskazująca jako inspiratora porwania i zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki innego „generała” – Mirosława Milewskiego. Radiu ZET towarzysz Milewski opowiadał: „Mogę absolutnie powiedzieć, bez cienia wątpliwości, że nigdy nikogo nie zabiłem, tym bardziej księdza jakiegoś”.

Wierzymy Milewskiemu? A czy można ufać komuniście? Pamiętajmy też, że winę zrzucali na Milewskiego Jaruzelski i Kiszczak, chcąc odsunąć od siebie jakiekolwiek podejrzenia.

Mecenas Jan Olszewski, który także zgłębił sprawę, nie miał wątpliwości, że mocodawców mordu trzeba szukać jeszcze gdzie indziej: w Moskwie, co ujął kiedyś słowami: „W moim przekonaniu nikt tutaj, zwłaszcza w MSW, nie odważyłby się zrobić czegokolwiek w sprawie ks. Jerzego co najmniej bez konsultacji, jak nie bez zaleceń stamtąd”.

 

Fot. Wikipedia

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI o Czesławie Kiszczaku: Czerwony gestapowiec

19 października 1925 r. w Roczynach koło Andrychowa urodził się Czesław Kiszczak, funkcjonariusz Informacji Wojskowej, od 1973 r. szef wywiadu wojskowego, jednocześnie zastępca szefa Sztabu Generalnego WP (1978); w latach 1979–1981 szef Wojskowej Służby Wewnętrznej; od lipca 1981 do 1990 r. pełnił funkcję ministra spraw wewnętrznych.

Kiedy zmarł 5 listopada 2015 r., istniały obawy, że zostanie pochowany na Powązkach Wojskowych, spoczął jednak na cmentarzu prawosławnym. Dlaczego tam? Wiele wskazuje na to, że był Ukraińcem – mówi mi biograf Kiszczaka, dr Lech Kowalski.

Karierę zaczynał w… Austrii, gdzie w czasie II Wojny Światowej został wywieziony na przymusowe roboty. Po wkroczeniu Sowietów do Austrii, jako młody komunista i syn przedwojennego komunisty współorganizował na miejscu milicję. Po powrocie do Polski wstąpił do PPR.

Pracował w kontrwywiadzie wojskowym, nawet wśród swoich zyskując opinię gestapowca. Został wysłany do Londynu, gdzie rozpracowywał środowisko polskich emigrantów z kręgów wojskowych. Jego raporty przyczyniły się do aresztowania i procesów, pod sfingowanymi zarzutami, wielu przedwrześniowych oficerów WP.
W 1957 r. ukończył szkołę wojskową w ZSRS i jak sam podkreślał, był jednym z niewielu, którzy zdobyli wyższe wykształcenie nie mając matury. Po powrocie do PRL piął się po szczeblach kariery, aż stał się zaufanym człowiekiem Jaruzelskiego. W latach 70. na wniosek Moskwy uznającej Kiszczaka za „sterowalnego” wraca do kontrwywiadu wojskowego. W 1978 r. zostaje z-cą szefa sztabu LWP.

Czesław Kiszczak był postacią numer dwa czasów dyktatury lat 80. i prawą ręką Jaruzelskiego, który powierzył mu wszystkie resorty siłowe poza armią. Był jedną z 8 osób, które przygotowywały wprowadzenie stanu wojennego. Jak w każdej strukturze mafijnej Jaruzelski potrzebował też kogoś, kto będzie bezwzględnym wykonawcą jego rozkazów bez zadawania zbędnych pytań. Kiszczak nadawał się do tego idealnie. Szef MSW brał na siebie (i swoich ludzi) całą brudną robotę. Ilość aresztowanych, skazanych, zastraszonych, torturowanych czy wreszcie pobitych i zamordowanych świadczy o tym, że Kiszczak radził z tym sobie znakomicie.
Pod koniec lat 80 współtworzył koncepcję okrągłego stołu i „pokojowej transformacji”, która miała zapewnić komunistom miękkie lądowanie po upadku systemu. Tuż po zakończeniu obrad okrągłego stołu Jaruzelski desygnował go na premiera, ale w wyniku buntu, nawet ze strony ZSL i SD jego misja zakończyła się niepowodzeniem. Na prośbę Tadeusza Mazowieckiego objął tekę szefa MSW w jego rządzie i sprawował ją do lipca 1990 r., finalizując niszczenie akt SB i MSW, za wiedzą swoich przełożonych, w tym samego Mazowieckiego, któremu nie tylko przyznał się do tego procederu, ale oświadczył, że czyni to „dla dobra ogółu”.

Po 1989 r. Czesław Kiszczak kilkukrotnie stawał przed sądem, do więzienia jednak nigdy nie poszedł. Jego dorobek nie przeszkodził Adamowi Michnikowi okrzyknąć go „człowiekiem honoru” (z czego naczelny „Gazety Wyborczej” później się wycofał), a wielu byłym opozycjonistom stawać w obronie Kiszczaka jako architekta okrągłego stołu.

 

Fot. IPN

Miał medal od Łukaszenki i pogrzeb z honorami  – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI o mordercy „Inki”

„Jak trudno umierać, gdy naście masz lat. Jak trudno zaśpiewać piosenkę. Gdy z pąka dopiero rozwijasz się w kwiat. Ze śmiercią wędrując pod rękę” – śpiewa Andrzej Kołakowski w pięknej piosence „Inka”.17-letnia Danuta Siedzikówna „Inka” umierała po wyroku śmierci, którego żądał występujący w roli prokuratora ubek Wacław Krzyżanowski. 13 października 2014 r. został pochowany z wojskową asystą honorową na Cmentarzu Komunalnym w Koszalinie.

Krzyżanowski był pierwszym stalinowskim „prokuratorem”, któremu wymiar sprawiedliwości III RP – w 1993 r. – zarzucił mord sądowy. 3 sierpnia 1946 r. dla „Inki”, sanitariuszki antykomunistycznego oddziału mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, zażądał kary śmierci. Krzyżanowski zarzucił Danucie Siedzikównie działanie w „bandzie Łupaszki”, nielegalne posiadanie broni i wydanie rozkazu zastrzelenia dwóch wziętych do niewoli funkcjonariuszy UB. Tego ostatniego czynu nie udowodnił jej nawet podległy bezpiece „sąd” i nie potwierdziło dwóch z pięciu zeznających „dobrowolnie” w sprawie milicjantów, którym żołnierze „Łupaszki” darowali życie. Jeden z nich przyznał, że „Inka” opatrzyła go, gdy został ranny w walce z żołnierzami 5. Wileńskiej Brygady AK. Taki z Siedzikówny był „bandyta”.

Wstyd, czyli żart

Jak wojsko tłumaczyło zgodę na honory podczas pogrzebu płk. Krzyżanowskiego, oprawcy Danuty Siedzikówny „Inki”? „Był żołnierzem Ludowego Wojska Polskiego, uczestniczył w bitwie pod Lenino” – wyjaśniał kpt. Zbigniew Izraelski z 8. Koszalińskiego Pułku Przeciwlotniczego.

Kto był wnioskodawcą? Związek Żołnierzy Wojska Polskiego z Koszalina. Wniosek o asystę wpłynął do Garnizonu Koszalin w dniu pogrzebu Krzyżanowskiego i została ona od ręki przyznana.

– Nie wiedzieliśmy, że jest to prokurator Krzyżanowski – tłumaczył się kapitan Izraelski. Czyli wojsko nie wiedziało, że emerytowany płk Wacław Krzyżanowski to… emerytowany płk Wacław Krzyżanowski, który odpowiada za śmierć „Inki”. Czy założono, że w Koszalinie mieszka dwóch emerytowanych pułkowników o tych samych personaliach? Formalnie zresztą ten morderca sądowy prokuratorem nie był.

Podobno wcześniej wojsko też było wysyłane na pogrzeby pułkowników z KBW i innych utrwalaczy „ludowej” władzy. Wnioski składał ten sam, co w wypadku Krzyżanowskiego, Związek Żołnierzy WP, skupiający wielu komunistycznych wojskowych. To taki odpowiednik warszawskiego Klubu Generałów, tylko w skali lokalnej.

„Wstyd. Zażądałem wyjaśnień od dowódcy Garnizonu Koszalin, który podjął taką decyzję” – napisał na Twitterze minister obrony Tomasz Siemoniak. I w trybie natychmiastowym odwołał ze stanowisk dowódcę oraz komendanta garnizonu Koszalin.

Żart polegał na tym, że panowie wkrótce zostali do pracy przywróceni.

Kto jest inwalidą?

„W dniu 10 października 2014 r. odszedł od nas na zawsze nasz Kochany, Wspaniały Tatuś, Teść, Dziadek i Pradziadek płk WP w st. spoczynku, prawnik Wacław Krzyżanowski, weteran II wojny światowej, Sybirak, inwalida wojenny” – można było przeczytać nekrolog w „Głosie Koszalińskim”. Bo Krzyżanowski służbę wojskową rozpoczął w 1943 r. w Dżambule (Kazachstan), należał do dywizji kościuszkowskiej, w ramach której brał udział w bitwie pod Lenino. Potem ten zesłaniec syberyjski stanął po stronie swoich czerwonych prześladowców. To taki Jaruzelski w mikroskali.

Rentę inwalidzką Krzyżanowski załatwił sobie w 2000 r., po odebraniu mu uprawnień kombatanckich. Jako schorzenia podał: psychoorganiczne otępienie, nadciśnienie tętnicze, miażdżycę, zespół stresu pourazowego. Początkowo ZUS odmówił mu renty, ale pułkownik wygrał w sądzie II instancji.

Prawdziwym inwalidą – po śledztwie w gdańskim WUBP – zostałaby, gdyby przeżyła – Danuta Siedzikówna „Inka”. Zwyrodniali ubecy bili ją i poniżali. Rozbierali do naga, a do jej celi wpuszczali żony funkcjonariuszy, którzy zginęli w akcjach przeciwko oddziałom Szendzielarza. Krzyżanowski tłumaczył się typowo: „Byłem młody. Wcześniej nie brałem udziału w żadnej sprawie sądowej. Zostałem skierowany na proces przypadkowo, bez przeszkolenia i przygotowania”. Faktycznie – nawet w świetle komunistycznej sprawiedliwości (czytaj: bezprawia) Krzyżanowski nie mógł występować przed sądem. Nie był prokuratorem, bo nie ukończył (a nawet nie zaczął) studiów prawniczych i rzecz jasna nie zrobił także aplikacji. Ale kto by się w 1946 r. takim drobiazgiem przejmował? Dla komunistycznych pryncypałów ważne były inne jego kwalifikacje. Pełna dyspozycyjność i zaliczenie szkoły oficerów bezpieczeństwa w Łodzi.

Kolejne sprawy

Ale odnośnie do braku doświadczenia w występowaniu przed sądem w sprawach politycznych Krzyżanowski kłamał. 3 sierpnia 1946 r., dwie godziny przed sprawą „Inki”, oskarżał 19-letniego Hansa Baumana, gdańskiego Niemca, którego rodzina przymierała głodem. Pewnego czerwcowego dnia 1945 r. znalazł on w lesie karabin z kilkoma nabojami, upolował dzięki niemu sarnę, po czym broń zakopał. Zdobycznym mięsem Bauman podzielił się z mieszkającymi w jego domu Polakami. Wpadł wskutek donosu.

Po śledztwie, prowadzonym przez funkcjonariuszy PUBP w Miastku, Krzyżanowski oskarżył Baumana o nielegalne posiadanie broni i prowadzenie działalności wywrotowej, mającej na celu oderwanie Gdańska od Polski. Żądając dla niego kary śmierci, stalinowski „prokurator” twierdził, że oskarżony jest „wrogo ustosunkowany do państwa polskiego, spodziewał się wojny i niewątpliwie miał zamiar użyć karabinu w stosownej chwili przeciwko państwu polskiemu”. Z odnalezionych akt jednoznacznie wynikało, że Krzyżanowski samodzielnie przeprowadził śledztwo i sformułował akt oskarżenia. Bauman został rozstrzelany 9 sierpnia 1946 r. To druga zbrodnia sądowa w karierze „prokuratora”.
Tego samego dnia – 3 sierpnia 1946 r. – Krzyżanowski wnioskował o jeszcze jedną karę śmierci – dla 16-letniego Benedykta Wyszeckiego z Gdańska, u którego znaleziono w piwnicy kilka karabinów i amunicję (karabiny były bez zamków i zardzewiałe; chłopak przyznał się, że zbierał je na polach, by bawić się w wojsko). Podżegany przez Krzyżanowskiego komunistyczny „sąd” uznał, że Wyszecki dopuścił się przestępstwa z lekkomyślności, ale okazał się łaskawy, skazując go „tylko” na siedem lat więzienia. W przeciwnym wypadku Krzyżanowski miałby na sumieniu kolejną niepełnoletnią osobę.

Medal od Łukaszenki

A jak wyglądało ściganie Krzyżanowskiego po 1989 r.? Sąd III RP z siedzibą w Poznaniu stwierdził, że nie można jednoznacznie ustalić, jaką rolę odegrał on w procesach stalinizmu, i uniewinnił mordercę.

Krzyżanowski tłumaczył się, że „stalinowski system prawny miał charakter przestępczy”. Ale już on – funkcjonariusz tego systemu – przestępcą oczywiście nie był.

W PRL u ten „inwalida wojenny” otrzymał za swoją służalczość wiele odznaczeń i nagród. Czym tak zasłużył się komunistom? „Prokuratorem” w Gdańsku był do 1950 r. W wojskowym wymiarze sprawiedliwości (czytaj: bezprawia) pracował potem na Śląsku i na Pomorzu, w 1976 r. zwolniony do rezerwy w stopniu pułkownika.

Historyk Piotr Szubarczyk przypominał historię związaną z Krzyżanowskim: „Do Koszalina przyjechała delegacja władz białoruskich, wręczając mu medal za zasługi wojenne. Ludzie Łukaszenki oświadczyli, że pamiętają o swoich kombatantach, nawet jeśli ci żyją poza granicami kraju. Krzyżanowski medal przyjął. Warto pamiętać, że jedno ze świąt państwowych Białorusi przypada 17 września, w rocznicę wyzwolenia od »jaśniepanów polskich«”.

„Niech żyje Polska”

Płk Wacław Krzyżanowski, morderca sądowy, dożył pięknego wieku 91 lat, a po śmierci miał piękny pogrzeb z kompanią reprezentacyjną Wojska Polskiego.
Danuta Siedzikówna „Inka” nie skończyła 18 lat. 28 sierpnia 1946 r. o godz. 6.15 w piwnicy gdańskiego więzienia przy ul. Kurkowej została rozstrzelana razem z Feliksem Selmanowiczem „Zagończykiem”. Ginęli z okrzykiem: „Niech żyje Polska”. Ich nie tylko kompania reprezentacyjna, ale też nikt inny nie odprowadzał. Komunistyczni bandyci zrzucili bohaterów do bezimiennych dołów, w których ich ciała leżały przez dziesięciolecia. Odnalazła je dopiero – na cmentarzu Garnizonowym w Gdańsku – ekipa naukowców prof. Krzysztofa Szwagrzyka.

5 października 1939 r, Adolf Hitler przejeżdża przez Aleje Ujazdowskie, wśród pozdrawiających go żołnierzy niemieckich Fot. ze zbiorów AIPN

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Hitler miał zginąć w Warszawie

5 października 1939 r. Adolf Hitler odebrał defiladę oddziałów Wehrmachtu w Alejach Ujazdowskich w Warszawie. Niemiecki dyktator chciał w ten sposób upokorzyć Polaków, ale nie spodziewał się zamachu.

„Dziś oddziały niemieckie wkroczyły do Warszawy. Braterskie pozdrowienie przesyłamy żołnierzom polskim walczącym na Helu i wszystkim walczącym, gdziekolwiek się jeszcze znajdują. Jeszcze Polska nie zginęła. Niech żyje Polska…” – brzmiał ostatni komunikat Polskiego Radia, zakończony melodią polskiego hymnu.

Hitler, po wylądowaniu na Okęciu i objeździe kilku dzielnic, udał się na Plac Piłsudskiego, a wieczorem w Aleje Ujazdowskie. „Ubrany w płaszcz politischer leitera, miał po prawej młodego adiutanta. Hitler blady, o mocno zagryzionych ustach, zrobił na mnie wrażenie histeryka, zmęczonego i całkowicie zobojętniałego na wszystko, co się wokół niego dzieje” – wspominał Ksawery Świerkowski, dyrektor bibliotek naukowych, który przeprowadził ewakuację zbiorów Biblioteki Publicznej m.st. Warszawy.

Trybunę honorową z przywódcą III Rzeszy i generalicją Wehrmachtu ustawiono na wysokości wylotu ulicy Chopina (po stronie Parku Ujazdowskiego). „Warszawiacy stali na chodnikach w milczeniu, a ulicą ciągnął nieprzerwany potok ludzi, maszyn i koni. Żołnierze wygoleni, butni, jechali na samochodach, inni siedzieli na wypasionych koniach, ciągnących działa, moździerze i cekaemy. Czołgi ciężkie i lekkie jechały ze zgrzytem gąsienic. Na chodnikach panowała przeraźliwa cisza” – zapamiętał spiker Polskiego Radia Józef Małgorzewski.

Inaczej ten pokaz niemieckiej pychy relacjonowali napastnicy. Feldmarszałek Wilhelm Keitel, szef Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu tak to zapamiętał: „Podczas wspaniałej defilady daremnie szukałem wzrokiem swego najmłodszego syna. Musiałem go widocznie przeoczyć w masie stalowych hełmów. Później jednak, przy odlocie, Hans-Georg przecisnął się przez zwarty tłum żołnierzy, którzy chcieli zobaczyć Führera. Zdołał się ze mną tylko krótko przywitać i przekazać pozdrowienia dla matki”.

„…wychodzę w stronę Śródmieścia i natykam się na patrole niemieckiej żandarmerii i granatowej policji. Wszystkie ulice z Powiśla w kierunku Al. Ujazdowskich i Nowego Światu zamknięte. Granatowy policjant namawia mnie półgłosem na powrót do domu. Lepiej się dziś nie szwendać po mieście. Coś się dzieje w Śródmieściu, on sam dokładnie nie wie co. Zgromadzono dużo wojska, SS i gestapo” – wspominał Jan Nowak-Jeziorański, późniejszy kurier z Warszawy.
5 października w warszawskim Ratuszu Niemcy zamknęli 12 zakładników, w tym członków Komitetu Obywatelskiego utworzonego w czasie obrony Warszawy: Zdzisława Lubomirskiego, Ludwika Józefa Everta, księdza Henryka Hilchena, Abrahama Gepnera, Czesława Klamera, Antoniego Snopczyńskiego, Artura Śliwińskiego, Witolda Staniszkisa, Władysława Baranowskiego, Antoniego Barykę, Franciszka Urbańskiego i Szmula Zygielbojma. Stanowili zabezpieczenie przed aktami sabotażu. Niemcy nie spodziewali się jednak, że Polacy spróbują zamachnąć się na samego Hitlera.

Akcję zaplanował dowódca powstałej 27 września Służby Zwycięstwu Polski gen. Michał Karaszewicz-Tokarzewski, a koordynował mjr Franciszek Niepokólczycki, szef sztabu dywersji SZP, późniejszy prezes II Zarządu Głównego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość.

Materiały wybuchowe ukryto na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. Detonacja ładunków miała nastąpić z piwnicy Cafe Clubu przy ul. Nowy Świat 15.

„Dlaczego wybuch nie nastąpił? Tokarzewski tłumaczył mi po wojnie, że nie miał wtedy jeszcze żadnego wywiadu i że defilada zaskoczyła zamachowców. Niepokólczycki nie dostał się tego ranka (5 października) na miejsce, bo Niemcy zamknęli dostęp do ulic, którymi miał przejechać Hitler. Oficer obecny na miejscu otrzymał wprawdzie rozkaz działania na własną rękę, ale tylko w wypadku, jeśli nie będzie cienia wątpliwości, że widzi przed sobą samego Hitlera. Stawka była za wielka, by można było sobie pozwolić na pomyłkę” – wspominał Nowak-Jeziorański.

Niemcy zepchnęli „obserwatorów z ich stanowisk, tak że osoba, która z sąsiednich ruin miała odpalić ładunek wybuchowy, nie otrzymała od nich odpowiedniego sygnału, a sama nie była w stanie spostrzec przejeżdżającego Hitlera” – oceniał z kolei Stefan Korboński, w toku wojny ostatni Delegat Rządu RP na Kraj.
„Trudno dziś zgadnąć, jak potoczyłaby się wojna, gdyby nie ta jedna sekunda wahania. Pewne jest tylko, że gdyby Hitler z całym otoczeniem zginął w tym momencie, Niemcy wyładowaliby całą furię na bezbronnej ludności Warszawy i pokonanego kraju. Trudno sobie wyobrazić rozmiary masakry, od której dzielił jeden ruch ręki” – zastanawiał się Jan Nowak-Jeziorański.

Niemcy odkryli nieużyte ładunki jeszcze tego samego 5 października 1939 r…

 

Fot. Wikipedia

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Ostatnie przemówienie prezydenta Stefana Starzyńskiego

27 października 1939 r. został aresztowany przez niemieckie Gestapo w gmachu warszawskiego ratusza, bo nie chciał opuścić miejsca pracy – rzecz jasna ani myślał o ucieczce ze stolicy, mimo że marszałek Edward Rydz-Śmigły wysyłał po niego samolot.

Stefan Starzyński zasłynął określeniem: „Chciałem, by Warszawa była wielka. Wierzyłem, że wielka będzie. Ja i moi współpracownicy kreśliliśmy plany, robiliśmy szkice wielkiej Warszawy przyszłości. I Warszawa jest wielka. Prędzej to nastąpiło, niż przypuszczaliśmy. Nie za lat pięćdziesiąt, nie za sto, lecz dziś widzę wielką Warszawę”.

Stefan Starzyński, prezydent Warszawy, a właściwie od 1934 r. jej komisarz (mianowany przez rząd, a nie wybierany przez Radę Miasta). Wypowiedział te legendarne dziś słowa 23 września 1939 r. w komunikacie radiowym do mieszkańców ukochanej przez siebie stolicy. Zaraz potem dodał: „I choć tam, gdzie miały być wspaniałe sierocińce – gruzy leżą, choć tam, gdzie miały być parki – dziś są barykady gęsto trupami pokryte, choć płoną nasze biblioteki, choć palą się szpitale – nie za lat pięćdziesiąt, nie za sto, lecz dziś Warszawa broniąca honoru Polski jest u szczytu swej wielkości i chwały”.

Starzyński nie wiedział, że to jego ostatnie przemówienie. Niemcy (nie żadni kosmiczni naziści) osadzili go w więzieniu przy ulicy Daniłowiczowskiej, a następnie na Pawiaku. Stamtąd – jak wynika ze śledztwa Instytutu Pamięci Narodowej – między 21 a 23 grudnia 1939 r. wywieźli prezydenta w nieznanym kierunku. Niezłomnego obrońcę Warszawy rozstrzelali gdzieś na terenie miasta lub w jego okolicach. Dlaczego Starzyński był niezłomny? Po 1 września 1939 r. to on organizował obronę Warszawy. Ochotnicze brygady pomagały zasypanym ludziom i zabezpieczały bombardowane domy.

Stefan Starzyński urodził się 19 sierpnia 1893 r. w Warszawie w drobnoszlacheckiej rodzinie patriotycznej, gdzie żywe były tradycje powstańcze. Podczas I wojny światowej był żołnierzem Legionów. W II RP pełnił funkcję wiceministra skarbu, wiceprezesa Banku Gospodarstwa Krajowego oraz posła i senatora. Warszawa zawdzięcza mu wiele: trasy wjazdowe do miasta, połączenie Starego Miasta z Żoliborzem przez przebicie ul. Bonifraterskiej, wiadukt nad Dworcem Gdańskim, rozbudowę Biblioteki Publicznej i Muzeum Narodowego, sieci wodociągów, kanalizacji, trakcji tramwajowej, 40 nowych szkół, wiele parków. Chciał zbudować 25-kilometrowy odcinek metra. To tylko część jego dokonań, by Warszawa była wielka.

Znane są nazwiska nieżyjących już zabójców Starzyńskiego: oberscharführer Schimmann, hauptscharführer Weber i unterscharführer Perlbach. IPN przesłuchał wielu świadków w Polsce i za granicą, przeprowadził kwerendy. Nie udało się niestety ustalić nazwisk funkcjonariuszy wydających rozkazy. O Stefanie Starzyńskim, świadku zniszczeń Warszawy, warto pamiętać także w kontekście oczekiwanych reparacji od Niemiec.

Fot. Wikipedia

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Orzeł Biały dla Ryszarda Kuklińskiego

Dopiero 22 września 1997 r. Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie umorzyła śledztwo przeciwko płk. Ryszardowi Kuklińskiemu, uznając, że podejmując współpracę z amerykańskim wywiadem działał na rzecz Polski oraz w stanie „wyższej konieczności”.

Ryszard Kukliński, oficer Sztabu Generalnego LWP, w 1971 r. z własnej inicjatywy podjął współpracę z amerykańską Centralną Agencją Wywiadowczą (CIA). Pod pseudonimem Jack Strong dostarczał Amerykanom informacje o strategicznych planach Związku Sowieckiego i Układu Warszawskiego. To on uprzedził Amerykanów o planowanym wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego.

„Nie byłoby niepodległej Polski bez bohaterskiej misji, jakiej podjął się z czysto patriotycznych pobudek gen. Kukliński. W wyniku nuklearnej hekatomby zniknęłaby ona z mapy Europy. Pominięcie go na liście osób, które na stulecie odzyskania przez nasz kraj niepodległości zostaną pośmiertnie uhonorowane najwyższym polskim odznaczeniem jest dla mnie równie smutne jak niezrozumiałe” – przypominam słowa Jerzego Bukowskiego, byłego reprezentanta prasowego śp. generała Ryszarda Kuklińskiego. Przypominam w kontekście niezrealizowanej prośby do prezydenta RP o pośmiertnie odznaczenie „pierwszego polskiego oficera w NATO” Orderem Orła Białego.

Bo Kukliński zrobił najwięcej dla obalenia komunizmu, jak stwierdził jeden z szefów CIA. Jego samotna misja to dalszy ciąg walki Polaków z okupantami o wolność waszą i naszą. Kolejna odsłona powstań narodowych, szczególnie wojny 1920 r., walki podjętej 1 i 17 września 1939 r., potem prowadzonej na wszystkich frontach II wojny światowej, w końcu kontynuowanej przez Żołnierzy Wyklętych/Niezłomnych. Potem był poznański czerwiec 1956 r., rok 1976, wybuch i karnawał Solidarności, przerwany wprowadzeniem stanu wojennego. Nieprzypadkowo płk Kukliński został potem honorowym członkiem Światowego Związku Żołnierzy AK i „Solidarności”.

Ze względu na istotę Jego misji, na to, jak bardzo zaszkodził czerwonym i pokrzyżował ich plany, chcieli go zlikwidować, jak zlikwidowali wcześniej Pileckiego czy Fieldorfa. Ścigany, ostatecznie skazany zaocznie na karę śmierci w 1984 r. za „dezercję i zdradę”. Ale też na degradację i konfiskatę mienia – jak inni Żołnierze Niezłomni.

Ale czerwoni oprawcy dokonali kolejnej zbrodni: zabicia pamięci, czyli wyklęcia. Jeśli mówiono o Nich, o Pileckim, Fieldorfie, Kuklińskim, to wyłącznie jako o bandytach i zdrajcach. I Kukliński byłby faktycznie zdrajcą, gdyby wiedzy, jaką miał o III wojnie światowej, nie przekazał wolnemu światu. W III RP (PRL-bis) trwało dalsze systemowe dezawuowanie Kuklińskiego. W najlepsze panoszyło się kłamstwo komunistyczno-urbanowe, które przeniosło się głównie na łamy „GW”.
Dziś trzeba mieć nadzieję, że tak jak śp. Ryszard Kukliński został – w 2016 r. przez prezydenta Andrzeja Dudę – awansowany na stopień generała, tak w końcu zostanie kawalerem Orderu Orła Białego. A Jaruzelski, Siwicki i Kiszczak będą zdegradowani i pozbawieni odznaczeń.

 

Stefan Bembiński „Harnaś” (drugi z prawej).

Będziemy wolni! – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI opisuje jak żołnierze AK rozbili ubecką katownię w Radomiu

Latem 1945 r. zbrojne poakowskie podziemie postanowiło rozbić dwie ubeckie katownie – w Kielcach i Radomiu. Kielecka akcja, którą dowodził Antoni Heda „Szary”, była już wielokrotnie opisywana. Mniej znane jest brawurowe uderzenie na Radom. 9 września 1945 r. oddziały pod dowództwem Stefana Bembińskiego „Harnasia” na pół godziny opanowały miasto, zdobyły więzienie i uwolniły aresztowanych, w większości swoich organizacyjnych kolegów.

9 września 1945 r., ok. godz. 20.00 grupa szturmowa dowodzona przez „Harnasia” wjechała czterema wojskowymi samochodami do centrum Radomia. Grupy ubezpieczające obstawiły budynek Urzędu Bezpieczeństwa, komisariatu MO oraz pilnowały skrzyżowań ulic i głównych dróg dojazdowych do miasta.

 „Radość nie do opisania!”

Bembiński dysponował w sumie ok. 135 żołnierzami. Dodatkowym wsparciem było kilkunastu żołnierzy z radomskiej konspiracji, których zadaniem było dokonywanie w różnych częściach miasta działań dywersyjnych.

„Harnaś” wspominał w książce „Te pokolenia z bohaterstwa znane” (1996 r.):„Grupa uderzeniowa doskoczyła w pobliże drzwi wejściowych więzienia. Andrzej Szymański podał gamona (angielski granat) kapr. »Żandarmowi«, ten uzbroił gamona, przylepił do stalowych drzwi. Odskoczyli. Nastąpił wybuch. Wtargnęli do środka. Obsługa więzienna oddała klucze”.

Żołnierz „Harnasia”, Henryk Skurkiewicz „Olszak” (w lutym 1945 r. aresztowany przez UB, sądzony razem z 44 innymi AK-owcami, skazany na dwa lata więzienia i osadzony w radomskiej katowni), opowiadał o sytuacji wewnątrz więzienia: „Już po zapadnięciu zmroku usłyszeliśmy strzały w pobliżu więzienia. Było nas w celi siedmiu. Porwaliśmy się wszyscy na równe nogi. Nie wiem, jak inni, ale ja od razu wiedziałem, co to oznacza. Usłyszeliśmy okrzyki »hurra, hurra« i potężny wybuch, który wstrząsnął budynkiem. Właśnie wysadzono bramę. Idą po nas! Będziemy wolni! Radość, radość nie do opisania!”.

Z więźniów żołnierze

Jeden z żołnierzy „Harnasia”, Jan Pająk „Sęp”, opisywał dalszy przebieg akcji: „Po wywaleniu bramy wpadliśmy hurmem do środka i przez podwórze przedostaliśmy się na więzienne korytarze. Strażników znaleźliśmy w dyżurnym pokoju. Nie stawiali oporu, zachowywali się spokojnie”.

„Harnaś” relacjonował: „Strażnik więzienny Franciszek Małecki z własnej woli pomagał otwierać cele. Potem dostał za to wyrok: kilka lat więzienia. Obsada niektórych cel uwolniła się sama, wyważając drzwi za pomocą desek z rozbitych prycz”.

Henryk Skurkiewicz „Olszak” pisał: „Nie czekając na pomoc z zewnątrz – wywaliliśmy drzwi ciężką, olbrzymią ławą i wybiegliśmy na korytarz. Usłyszałem wtedy wołanie »Olchy«, kolegi z oddziału: – Gdzie »Olszak«? Odezwij się!
Słyszałem, jak wypytywał o mnie, zawiedziony, że nie znalazł mnie w celi nr 1, z której przed kilkoma dniami przeniesiony zostałem do celi numer 23 na drugim piętrze. Kiedy mnie szukał – już zbiegłem po schodach. Przywitanie nasze było radosne i serdeczne. Nie było jednak czasu na rozmowy! Dostałem bergmana i włączyłem się do akcji. Byłem znowu żołnierzem, nie więźniem”.

 „Dziękuję i życzę szczęścia”

Dowódca Stefan Bembiński „Harnaś” pisał o wyprowadzaniu ludzi z murów katowni: „Ustawienie w czwórki oswobodzonych, zaprowadzenie jakiegokolwiek porządku trwało długo. Z okien nad nami oklaskami i okrzykami dziękowali nam radomianie. Z więzienia wybiegł pchor. Wacław Biernacki »Zawój«, meldując, że akcja zakończona. Poleciłem trębaczowi dać sygnał o zakończeniu akcji. Wystrzelono pociski z rakietnicy. Bardzo wzruszony ruszyłem, prowadząc kolumnę przez plac Jagielloński na ukos do ul. Struga. (…) Dochodzimy wreszcie do Sportowej. Mówimy uwolnionym kolegom, że ci, którzy mogą dojść do swoich znajomych, do wsi, byle nie do swoich domów, są wolni. Zostaną ze mną tylko oficerowie, z którymi w najbliższych dniach pragnie mówić ppłk Zygmunt Żywocki »Wujek« (ówczesny inspektor Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj). Przypominam im, że UB zrobi wszystko, aby ich odnaleźć. Dziękuję i życzę szczęścia”.

„Harnaś” oceniał: „Nie znam dokładnej liczby uwolnionych więźniów. Jerzy Ślaski w swym wspaniałym dziele pt. »Polska Walcząca« przytacza liczbę ok. 300 osób. Myślę, że tylu uwolniliśmy. […] Według oceny naszego wywiadu, siły przeciwnika w Radomiu łącznie wynosiły około 3000 ludzi. Nie jest to liczba zawyżona. Biorąc pod uwagę niewspółmierność sił obu stron, taktyka zastosowana przez nas w tej akcji, to jest bezwzględna blokada wszystkich potencjalnych ognisk zapalnych przeciwnika poza więzieniem, była taktyką jedynie słuszną”.

A straty własne? W uderzeniu na radomskie więzienie zginęło trzech żołnierzy Armii Krajowej.

Skazani za AK

Wkrótce Stefan Bembiński „Harnaś” i Zygmunt Żywocki „Wujek” zostali aresztowani przez bezpiekę i ostatecznie trafili do więzienia przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. Przed Wojskowym Sądem Okręgowym w Warszawie sądził ich znany kat AK-owców, zmarły już w III RP sędzia Mieczysław Widaj, który do końca życia pobierał wysoką emeryturę 9 tys. zł. Głównym zarzutem przeciw „Harnasiowi” i „Wujkowi” był udział „w związku Armii Krajowej mającym na celu obalenie demokratycznego ustroju Państwa Polskiego”.

Stefan Bembiński „Harnaś” opowiadał o procesie: „Dwudziestego szóstego lutego 1946 r., około godziny 9 wywołano mnie z celi. […] Wyrok był już przed rozprawą postanowiony, bo wysoki sąd w czasie rozprawy ignorował mnie zupełnie, jakbym już nie istniał. […] Przewodniczący sądu monotonnym głosem czytał wyrok i uzasadnienie. Przełożony mój, ppłk Zygmunt Żywocki »Wujek« otrzymał łącznie 10 lat więzienia, ja łącznie – karę śmierci i pozbawienie wszelkich praw na zawsze. Trochę zawirowało mi w głowie, jak po uderzeniu obuchem, ale stałem”. W akcie oskarżenia nie mogło zabraknąć „gwałtownego zamachu na więzienie w Radomiu”. Inni żołnierze „Harnasia” też ponieśli surowe konsekwencje.

„Nikt nam wolności nie darował”

Stefanowi Bembińskiemu „Harnasiowi” komuniści złagodzili wyrok, kolejno – na dożywocie i na 10 lat więzienia. Przetrzymywany w Rawiczu i we Wronkach, na wolność wyszedł w 1952 r., ale przez lata był szykanowany, nie mógł znaleźć pracy. Po październiku 1956 r. organizował w Radomiu oddział ZBoWiD-u i pełnił funkcję jego prezesa. W latach 80. zaczął działać w Solidarności, m.in. jako przewodniczący Sekcji Żołnierskiej przy Zarządzie Regionu Ziemia Radomska.
Pozostali uczestnicy radomskiej akcji po wyjściu z więzienia też byli represjonowani i mieli kłopoty ze znalezieniem pracy. Wielu – tak jak „Harnaś” – poparło następnie Solidarność i za działalność niepodległościową było internowanych w stanie wojennym.

W czerwcu 1989 r. Stefan Bembiński został wybrany na senatora ziemi radomskiej z ramienia Komitetu Obywatelskiego. 30 sierpnia 1989 r. na uroczystym posiedzeniu z okazji 50. rocznicy wybuchu II wojny światowej powiedział m.in.: „Ofiara krwi żołnierzy Września, walka i ogromne straty poniesione przez Naród Polski w okresie okupacji niemieckiej są tak wielkie, że możemy stwierdzić: nikt nam wolności nie darował. Myśmy ją sami wywalczyli, a stwierdzenie to tym bardziej podkreśla tragiczną sytuację naszego społeczeństwa, w jakiej znalazło się ono od połowy 1945 r. do mniej więcej 1956 r. Okres ten, okres zbrodni i pogardy dla społeczeństwa polskiego, musi trwać w pamięci narodu po to, aby nigdy więcej nie powtórzyły się podobne zbrodnie dokonane przez Polaków na Polakach. (…) Czas najwyższy skończyć z anonimowością, przemilczeniami i fałszerstwami”.

Stefan Bembiński „Harnaś” zmarł 1 stycznia 1998 r. w Radomiu. Jego słowa do dziś nie doczekały się realizacji…

 

Rodzina Ulmów; Grafika: IPN

O zmianie w polityce historycznej Polski pisze TADEUSZ PŁŻAŃSKI: Ulmowie – odtrutka na kłamstwa

Dzięki Markowej o męczeństwu Rodziny Ulmów świat dowiaduje się, że Polacy nie zakładali obozów dla Żydów, ale przeciwnie: czynnie się zagładzie przeciwstawialiśmy – najwięcej wśród nas było Sprawiedliwych wśród Narodów Świata a sprawcami niewyobrażalnych zbrodni byli Niemcy.

„Wśród tych, którzy zginęli za udzielanie pomocy Żydom, była rodzina Ulmów: Józef, będąca w stanie błogosławionym Wiktoria oraz sześcioro ich nieletnich dzieci. Wraz z ukrywanymi Didnerami, Grünfeldami i Goldmanami zostali oni zamordowani w swoim domu w Markowej 24 marca 1944 roku” – czytaliśmy w uchwale, jaką w 2016 r. Sejm RP – przez aklamację – złożył hołd wszystkim Polakom ratującym Żydów podczas II wojny światowej.

Muzeum im. Rodziny Ulmów otworzył w tym samym roku w Markowej na Podkarpaciu prezydent RP Andrzej Duda. Bo to sprawa państwowa. Głowa państwa jednoznacznie nazwała Polaków ratujących Żydów bohaterami, a ich oprawców, Niemców, mordercami. Tak samo jak 1 marca nie ma wątpliwości, że Żołnierze Wyklęci walczyli o niepodległy byt państwa polskiego, a druga strona – komunistyczna – to zdrajcy i zbrodniarze.

W sejmowej uchwale wyrażono też „uznanie dla samorządu województwa podkarpackiego, który poprzez budowę muzeum o ogólnopolskim charakterze pierwszy na tak szeroką skalę upamiętnił to nadzwyczajne bohaterstwo”. I faktycznie, to pierwsze – nie tylko w Polsce, ale zapewne na całym świecie – miejsce opowiadające o tragedii Żydów, ale uwzględniające rolę Polaków. Nie jako prześladowców, ale pomagających im ludzi. Pomagających naszym starszym  braciom w wierze, obywatelom – o czym często się zapomina – Rzeczypospolitej.

Mimo że sami byliśmy skazani na Holocaust, uratowaliśmy kilkadziesiąt tysięcy naszych żydowskich sąsiadów.Podkreślmy, że we wszystkich pozostałych żydowskich muzeach na obu półkulach Polacy są przedstawiani zupełnie inaczej. Albo się nas przemilcza, albo przypisuje najgorsze cechy, na czele z rzekomym, wyssanym z mlekiem matki już od średniowiecza antysemityzmem – pogromowym, ludobójczym. Nawet część autorów polskich podręczników szkolnych pisze (a przynajmniej pisała), że w czasie wojny mordowaliśmy Żydów. W Wielkiej Brytanii polska młodzież wciąż musi się uczyć o „polskich obozach koncentracyjnych”.

Dlatego muzeum Ulmów to odtrutka na artykuły w „Die Welt” czy „RIA-Nowosti” na kłamstwa Grossa, Bartoszewskiego czy Tokarczuk. Na przeprosiny za Jedwabne Kwaśniewskich czy Michników. Antidotum na filmy w stylu „Pokłosia” czy „Idy” i seriale typu „Nasze matki, nasi ojcowie”, którymi Niemcy naszym kosztem mogą się wybielać. Dzięki Markowej i tamtejszemu muzeum świat dowiaduje się, że Polacy nie zakładali obozów dla Żydów, ale przeciwnie: czynnie się zagładzie przeciwstawialiśmy – najwięcej wśród nas było Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. To dobra zmiana w polskiej polityce historycznej. Teraz czekamy na więcej. Czyli, na beatyfikację rodziny Ulmów.

Fot. Ze zbiorów Muzeum II Wojny Światowej

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Batalia o krzyż na Westerplatte

2 września 1939 roku nalot bombowy Luftwaffe wywołał poważne zniszczenia w atakowanej przez Niemców Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte. „Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte, jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić…” – powie po latach, 12 czerwca 1987 roku, na Westerplatte Ojciec Święty Jan Paweł II.

Po nalocie 2 września polska obrona zachwiała się, a przechodzący załamanie nerwowe mjr Henryk Sucharski na znak kapitulacji kazał wywiesić białą flagę. Kiedy wydawało się, że placówka poddaje się, dowództwo przejął zastępca Sucharskiego kpt. Franciszek Dąbrowski (aby nie robić fermentu w szeregach, fakt ten utajniono przed żołnierzami). Dzięki temu Westerplatte broniło się bohatersko do 7 września, uniemożliwiając Hitlerowi przeprowadzenie uroczystości włączenia Gdańska do III Rzeszy niemieckiej.

Po wojnie na żołnierskich mogiłach cmentarza obrońców Westerplatte stanął krzyż. Postawili go w 1946 roku gdańscy portowcy z inicjatywy kpt. Franciszka Dąbrowskiego, w miejscu, gdzie zginęło najwięcej Westerplatczyków. Ale w 1962 roku do Gdańska miał przyjechać Nikita Chruszczow i krzyż zniknął (kierowca, który miał wyrzucić krzyż na śmietnik, przewiózł go potajemnie nocą do parafii świętej Jadwigi w Nowym Porcie). Miejsce krzyża na Westerplatte zajął sowiecki czołg T-34.

W sierpniu 1980 roku brygadzista Czesław Nowak zorganizował w Zarządzie Portu Gdańsk strajk, pamiętając o krwawym doświadczeniu grudnia 1970 roku. Obok postulatów ekonomicznych i niepodległościowych nie zapomniał o krzyżu Dąbrowskiego, o czym mówili portowcy Westerplatczycy. Wraz z kolegami Nowak pojechał do parafii, wykopał krzyż, który stał wśród bzów, i na przyczepie ciągnika przewiózł go na półwysep.

Ale to był dopiero początek walki. Komuniści odpowiedzieli obroną czołgu – symbolu nienaruszalnej przyjaźni polsko-radzieckiej. Kolejny kryzys, a nawet rozlew krwi, zażegnał kompromis – czołg został, ale razem z krzyżem. 30 sierpnia 1981 roku w obecności kilkunastu tysięcy osób bp Lech Kaczmarek odprawił przed przywróconym krzyżem Mszę świętą. Wziął w niej udział ks. Jerzy Popiełuszko, a Jan Paweł II podczas audiencji w Castel Gandolfo 6 września powiedział: „Ze wzruszeniem dowiedziałem się, że przywrócono na Westerplatte krzyż, który tam stał”. Czesław Nowak miał swoje Westerplatte.
Ale to nie koniec batalii o krzyż. W 1989 roku komuniści przestawili go bokiem do żołnierskich mogił. Walka Czesława Nowaka o przywrócenie krzyża w pierwotnym miejscu zakończyła się dopiero w 2010 roku (czołg zniknął z Westerplatte trzy lata wcześniej).