O kontrowersjach wokół kandydatów w wyborach do PE pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Do you speak..?

Przesadzona, delikatnie mówiąc, okazała się informacja o tym, że Jacka Saryusza-Wolskiego nie będzie wśród kandydatów PiS do Parlamentu Europejskiego. Kto kolportuje takie wieści, które potem znajdują się przez pół dnia w czołowych mediach tzw. głównego nurtu, ale nie tylko? Sam Saryusz-Wolski zaprzeczył tym rewelacjom i napisał na swoim profilu na „X”, że to nieprawda, że nie rezygnuje. Bo przecież PiS to nie jest ugrupowanie samobójców, ale dyskusje o obsadzie parlamentarnych list w partii opozycyjnej nie ucichły. Nie tylko zresztą po stronie opozycji.

Nie będę pastwił się nad tymi, którzy mają reprezentować prawicę. Zostawię to satyrykom. Ale z drugiej strony to nie wyborcy układają listy kandydatów, wyborcy po to zaufali jakiejś partii i dali jej mandat zaufania, aby obserwować te listy a przy kolejnym pobycie w lokalach, gdzie oddajemy głosy na naszych parlamentarnych reprezentantów wyciągnąć wnioski.

Na razie we wszystkich partiach panuje chaos. „Ci odlatują, ci zostają” – jak śpiewali kiedyś Skaldowie z Łucją Prus. Tak to już w tym PE bywa. „Kaśka przyszła, Mańka wyszła”. Buzek rezygnuje, Tusk dał Budkę, pół rządu i 40 proc. składów tzw. komisji śledczych.

Trudno to nazwać inaczej niż Wielką Emigracją KO i to nie tylko – chociaż w głównej mierze – zarobkową. Może politycy czołowej koalicyjnej partii, czyli PO, boją się, co będzie, jak ich w końcu wyborcy rozliczą? A to może przecież stać się. Kto bogatemu w „wybitnych polityków” zabroni? Nikt przecież z „szarych wyborców” do układanie list nie jest dopuszczony.

Trwa też chaos w PiS spotęgowany powrotem (który to już?) do polityki Jacka Kurskiego. Nikt z obecnych europosłów i kandydatów nie chce być na jednej liście z były szefem TVP. Dlaczego? Bo Kurski jest dobrym PR-owcem a doświadczenia ma za dziesięciu kandydatów.

Trzecia Droga z kolei zależna jest od swojej planety – matki, czyli PO. PSL i partia Hołowni chcą tak poustawiać listy w okręgach, aby mieć chociaż cień szansy na kilka – bardziej dwa niż cztery – mandaty. Lewica może, choć nie musi, jak w wyborach lokalnych, przyssać się do żywiciela, czyli znowu do PO – KO. Konfederacja zwaistuje zamieszanie w europarlamentarnej stawce, ale w niewielu miejscach na politycznej mapie Polski.

Na pewno w wyborach do PE powinny się liczyć, jak w żadnym innym politycznym przypadku, kompetencje. Banał powiecie? Banał, ale to prawda. Bzdury plotą ci, którzy opowiadają, że PE to taka nagroda za działalność polityczną w wielu partiach. Owszem tak jest, ale tak nie powinno być.

Reprezentacja KO w PE to zbiór ludzi, może z nielicznymi wyjątkami, którzy głosują w Brukseli przeciwko polskiej racji stanu. W tej rozbijackiej działalności prym wiodą oczywiście członkowie frakcji PZPR w KO – Miller, Cimoszewicz, Belka. Deklaracje przeciwko Polsce składają też ludzie z PSL i lewicy.

Jest i druga strona – PiS, a tu ostatnio mieliśmy w Brukseli kilka osób, które dało się słuchać, dało się słyszeć i zrozumieć i wszyscy wiedzieli, że  Jacek Saryusz-Wolski jest liderem tej grupy. Kompetentny, wykształcony, mądry. Sekundowali mu Patryk Jaki, Zbigniew Kuźmiuk, Anna Zalewska i Beata Kempa.

Ich konkurenci z polskiej frakcji w Europejskiej Partii Ludowej warczeli na swój własny kraj i głosowali przeciwko interesom Ojczyzny, byleby zaszkodzić PiS. No i jak się okazało to im się udało wygrać wybory parlamentarne. Pyrrusowe zwycięstwo PiS niczego obecnej opozycji nie nauczyło. Czy PiS przed wyborami jest w ślepej uliczce? Czy odważne hasła pomogą?

Kto więc będzie nas patriotów i tradycjonalistów reprezentował w UE? Dlaczego nie wyciąga się wniosków z tego co widać, słychać i czuć? Wiadomo, że w Brukseli dużo płacą. I dobrze, jeśli jest za co. Czy teraz znowu pojadą ludzie z mierną angielszczyzną? Może by pokazać jacy naprawdę są np. zapraszając do telewizyjnych programów na żywo po angielsku – jakiejkolwiek stacji. Z lewicowo-liberalnymi niech porozmawia np. Rachoń albo Wierzejski lub ktokolwiek z „Republiki, oczywiście dobrze po angielsku a z kandydatami PiS mogłaby rozmawiać np. Wysocka-Schnepf albo Olejnik (jeśli mówi in English) lub też ktokolwiek z redakcji międzynarodowej TVN. To powinien być element rywalizacji przedwyborczej kandydata. Niemoty językowe niech walczą o Sejm lub Senat.

Teraz, gdy kaskadowo przebiegają zmiany, na małych ekranach widać, że wszystkie stacje gorączkowo szukają nowych, zdolnych i predysponowanych telewizyjnie. Starych wykopano.

Wracając do głównego wątku, dlaczego teraz za granicę jako reprezentantów Polski opozycja wysyła ludzi „za zasługi”. Trzeba wysyłać najlepszych, nie za „dokonania” lecz za to co mogą zrobić dla Polski. Oczywiście, że mogą się również nie sprawdzić. Zawsze jest takie ryzyko. Jednak po weteranach dokładnie wiemy czego możemy się spodziewać. Czy sprawa lidera delegacji PiS w PE Jacka Saryusz-Wolskiego, czyli plotka o jego rezygnacji jest niebezpiecznie napiętą struną wytrzymałości? Nie sprawdzajcie, opozycjo, czy i kiedy pęknie.

 

Kolejna odsłona wyznań o radościach i smutkach WALTERA ALTERMANA (5)

Aby zrozumieć współczesność, dobrze jest sięgnąć do historii, bo jak wiadomo wszystko już było.

Od października 1934 do października 1935 roku, w Chinach miało miejsce zdarzenie zwane Długim Marszem lub Wielkim Marszem. Było to przegrupowanie Chińskiej Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej z prowincji Jiangxi w południowo-wschodnich Chinach do Chin północno-zachodnich. W czasie wojny domowej (1927–1934) Czang Kai-szek rozpoczął w 1930 roku cykl pięciu kampanii okrążających, mających na celu zniszczenie baz Komunistycznej Partii Chin. W październiku 1934 roku główne wojska KPCh zdołały przebić się przez pierścień armii Czang Kaj-szeka i rozpoczęły marsz w kierunku północnych Chin, po drodze łącząc się z pozostałymi siłami komunistycznymi.

W Długim Marszu uczestniczyło ok. 100 tysięcy ludzi. Siły komunistyczne przeszły przez jedenaście prowincji, przebywając 10–12 tys. kilometrów i w październiku 1935 roku dotarły do prowincji Shanxi. W czasie stoczonych podczas Długiego Marszu walk ze ścigającymi je siłami Kuomintangu wojska komunistyczne straciły prawie 50 procent swojego stanu osobowego.

Tło polityczne było mi potrzebne do przedstawienia faktów, że w czasie Wielkiego marszu chińscy rewolucjoniści poddawani byli ogromnej presji materialnej i duchowej. Materialna była taka, że wykańczała ich pogoda, nadludzki wysiłek fizyczny i głód. Presja duchowa zasadzała się na terrorze psychicznym, który rozpętał Mao. Wszędzie w swoich szeregach wietrzył on angielskich szpiegów, groźniejszych niż Czang Kai-szek. Mao urządzał nieustanne wiece, na których rozpętywał antyszpiegowską histerię. I nic nie miało do rzeczy, że żołnierze Wielkiego Marszu nigdy na oczy żadnego Anglika nie widzieli. Chodziło o wywarcie presji i zbudowanie atmosfery terroru wobec potencjalnych zdrajców.

Świadkowie tamtych lat twierdzą, że na jednym z wieców do bycia angielskimi szpiegami przyznało się ponad 10 tysięcy rewolucjonistów. Wtedy Mao im wybaczył, ale nakazał być jeszcze bardziej rewolucyjnymi członkami partii.

Co ta historia ma wspólnego ze współczesnością? Bardzo wiele, bo z rozbawieniem, od lat, obserwuję jak na każdym zakręcie dziejów uniżeni służalcy przegrywającej władzy, natychmiast wyrażają hołd zwycięskiej. Potępiając też swoje uprzednie pozycje polityczne i skłonności partyjne. W czasach bierutowski nazywało się to „samokrytyką”. Taki gość, które przyznawał się do „błędów etapu”, nie od razu wracał do łask nowej władzy, ale chronił życie i pracę.

Czy z końcem komuny skończył się kontredans służalców? Oczywiście, że nie. Transfery, przejścia spod kurateli jednej władzy pod skrzydła drugiej są zjawiskiem stałym, właściwie banalnym i śmiesznym.

Zbiorowe objawienia w PRL

Pierwsze zbiorowe objawienia miały miejsce zaraz po 1945 roku. Wtedy to dawni endecy i inni przyznawali się do błędów młodości i przechodzili pod opiekę najpierw PPR, a w chwilę później PZPR. O dziwo zajadłych przedwojennych konserwatystów w PZPR nie było wcale mało. Niektórzy mogli żyć spokojnie i nieźle zarabiać, choć wyższe stanowiska nie były im dawane.

Drugie objawienia miały miejsce pod roku 1956. Wtedy to z kolei zajadli stalinowcy, różnej maści oprawcy i zwykłe kanalie potępiały samych siebie, tłumacząc się, że byli oszukiwani, że nic nie wiedzieli o zbrodniach stalinowców. I władza im wybaczała. Przesuwano ich na stanowiska, na których nie rzucali się w oczy i jakoś tam żyli. W sumie za stalinizmu niektórym „opłacało się” być kanalią, tyle, że trzeba było bić się w piersi.

Trzecie masowe i najliczniejszy objawienia miały miejsce w roku 1980. Te dotknęły, czy też były łaską, głównie dla dziennikarzy. Pamiętam dobrze jak piszący przez lata ostre, bezkompromisowe wypracowania (artykuły) w gazetach RSW, czyli w gazetach PZPR, nagle pod wpływem masowego protestu robotników przejrzeli na oczy, jak nagle spadły im z tych oczu socjalistyczne łuski i dojrzeli jasność i błogość wolnego słowa.

Było i tak, że goście z TVP i Polskiego Radia (młodzieży powiadam, że innych stacji wtedy nie było) składali publiczne przeprosiny, kajali się, informując przy okazji kajania, że oni nic nie wiedzieli o „propagandzie sukcesu”. Twierdzili, że chcieli dobrze, że pisali tylko o pogodzie, cenach na warzywniakach i urokach wycieczek do Bułgarii.

Nastrój w 1980 roku był tak euforyczny, że lud wybaczył prawie wszystkim propagandzistom. Tym bardziej lud był łaskawy, że cieszyło go, iż tak znane „postacie” przystały do ruchu „Solidarności”.

Z nawróconych najbardziej mnie wzruszyły dwie osoby. Pierwszą była dama, która twierdziła, że jedna z gazet niecnie wykorzystywała jej nazwisko, sygnując nim wredne artykuły z marca 1968 roku.

Drugą osobą był facet, który codziennie w I Programie Polskiego Radia informował o kolejnych sukcesach władzy i radości społeczeństwa z tych sukcesów. Gdy nastała „Solidarność” człowiek ów ogłosił publicznie otwarty list do Macieja Szczepańskiego, szefa Radiokomitetu, w którym to liście zarzucał Szczepańskiemu, że oszukał go, że wykorzystał jego młodzieńczy entuzjazm w niecnych propagandowych celach. Nadto – co oczywiste – ów młody dziennikarz wyjaśniał, że władza ukrywała przed nim straszny stan polskiej gospodarki, prześladowanie twórców i brak możliwości podróżowania na Zachód. W nagrodę za tak szczerą postawę dziennikarz został delegatem na historyczny I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność”, jesienią 1981 r. w hali Olivii, gdzie „robił” za żywy przykład pastwienia się komuny nad prostym dziennikarzem.

Oboje wyżej opisani dziennikarze ślicznie urządzili się nowej Polsce, a nawet uchodzili za autorytety.  Śmieszne? Nie bardzo, raczej smutne.

Olśnienia dzisiejsze

Nie minęło jeszcze pół roku od objęcia rządów przez nowe władze, a ruch olśnionych trwa i potężnieje. I coraz więcej znanych dziennikarzy daje publicznie do zrozumienia, że choć byli na etatach w rządowych mediach, choć występowali na antenach, choć w dyskusjach opowiadali się za PiS, to jednak w głębi serca byli po stronie wolnych mediów. Coś im nie pozwalało wtedy wypowiedzieć tego, co im naprawdę „w duszy grało”, ale grała im prawda.

Czy chęć zachowania etatów w państwowych mediach może aż tak przemielić człowieka, że sam siebie się wyprze? Widać może, choć widok takich „przemielonych” jest okropny. I potwornie smutny. Ilu może być prawdziwie twardych ludzi na milion? Nietzsche powiadał, że najwyżej 5 procent, reszta to miazga.

 

 

 

WALTER ALTRMANN: Co mnie śmieszy, co mnie smuci (4)

Śmieszą mnie politycy. Indywidualnie i jako grupa, niezależnie od orientacji ideowej. Zresztą z ideami u polityków też mamy śmieszny kłopot, bo większość z nich jak ognia wystrzega się jednoznacznego przypisywania do jakichś jednoznacznie określonych idei.

W dawnych czasach było prościej. Najczęściej sygnowano się jako lewica, komuniści, ludowcy, prawica, demokraci, a dzisiaj większość europejskich partii ma nazwy wieloczłonowe – na przykład socjal-demokraci. I nie wiadomo, ile w nich jest socjalizmu, a ile demokracji? A Nowa Lewica? Czyż nie budzi od razu niepokoju, los starej lewicy?

Bywają też partie dwuczłonowe, jak Prawo i Sprawiedliwość, i z tej nazwy też nie wiadomo kim są. Czy bardziej za prawem, czy za sprawiedliwością? Bo przecież prawo to kanon zasad, a sprawiedliwość niekoniecznie musi się tym prawem kierować, bo mamy przecież sprawiedliwość ludową, znamy karzące ramię sprawiedliwości, gdy obiecywano (za komuny), że jak kogoś to ramię dopadnie, to marny z nim koniec.

Istnieje też u nas Koalicja Obywatelska, która to nazwa jest wielce zagadkowa, bo koalicja to porozumienie, pakt, związek, ale dlaczego obywatelska? Wszak status obywatela mamy w państwie wszyscy.

Mówiąc krótko – mistrzami w wymyślaniu nazw partyjnych to my nie jesteśmy. I ta nieudolność jest bardzo śmieszna.

Wybory za wyborami

Ledwo co opadły emocje po wyborach parlamentarnych i samorządowych, a już, lada dzień, mamy mieć wybory do Parlamentu Europejskiego. I ku memu zdziwieniu partie, które odsądzają Unię Europejską od czci i wiary, też wystawiają swoich kandydatów. Nie boją się, że ich eurodeputowani przesiąkną w Brukseli miazmatami degeneracji moralnej i ideami bezpaństwowości? Teoretycznie wszyscy kandydaci mają mocno ugruntowane idee, ale diabeł unijny przecież nie śpi.

Inna rzecz, że partie wystawiają w szranki ludzi, którzy mają mocne pozycje w swych organizacjach i szkoda chyba wstawiać taki silnych ideowców? Ale pojawiają się też na listach osobnicy, którzy trochę podpadli, z którymi jest kłopot i lepiej by było – dla ich macierzystych partii – jakby na kilka lat z widoku zniknęli.

Bardzo to zabawne. A na poparcie mej tezy przywołam zdanie wielkiego Stanisława Ignacego Witkiewicza, który w „Szewcach” napisał: „Dopóty nie będzie dobrze, dopóki nie zaprzestanie się wysyłania zdrajców na placówki dyplomatyczne”.

Politycy jak soki

Zdarzają się też zabawni politycy, którzy z niejednego pieca chleb już jedli, czyli że byli już w wielu partiach. Takich osobników do zmiany braw partyjnych zawsze zmusza ogromnie wysokie mniemanie o sobie samych. Okoliczności są różne, bo zdarza się, że któregoś polityka jego rodzima partia wyrzuci z hukiem, albo wypchnie po cichu z pierwszych miejsc na dalsze, ale rzadko się zdarza, żeby ktoś taki obraził się, rzucił politykę i wziął się do normalnej pracy.

Dlaczego? Bo nasi zawodowi politycy najczęściej nie mają żadnych osiągnięć zawodowych, poza wielokrotnym byciem posłem czy senatorem. Jest jeszcze gorzej, bo politycy młodzi, poza dyplomami studiów, nie mogą legitymować się żadnym dorobkiem zawodowy. Więc gdzie mają odejść z polityki? W nicość? Mają się auto anihilować?

Dlatego nasi politycy są jak soki, ale wieloowocowe. Co jest śmieszne, ale w skutkach dla nas wszystkich może być tragiczne.

Politycy ponadpartyjni

Polityka ma widać jakiś mroczny urok, że ściąga na swoje polityczne pole ludzi zadufanych w sobie, kochających namiętnie, ale jedynie siebie. Taki osobnik często, gdy rodzima partia nie chce już jego liderowania, odchodzi do innej partii. I natychmiast przystępuje do kopania swych jeszcze wczorajszych kolegów. Oczywiście wszystkie stacje telewizyjne łase są na zamieszczanie jego frustracji i agresji – bo jednak coś się dzieje.

Świetnym tego przykładem (czyli najgorszym przykładem) jest Leszek Miller, który dwukrotnie był szefem SLD i dwukrotnie z tej partii z hukiem odchodził. Bo nie mógł być drugim lub trzecim na wewnętrznej liście rankingowej SLD. Zupełnie jak Cezar, który wolał być pierwszym w Ostii, niż drugi w Rzymie.

Za pierwszym razem Leszek Miller wystartował nawet do Sejmu z listy Leppera – i poniósł sromotną klęskę. Okazało się bowiem, że ludzie poprzednio nie głosowali na Leszka Millera jako takiego, ale na partię, której przewodził.

Jednostka – zerem, jednostka – bzdurą,

sama – nie ruszy pięciocalowej kłody,

choćby i wielką była figurą

– pisał Majakowski, ale który z dzisiejszych przywódców partyjnych czyta poezję?

Smuci mnie i zawstydza obecna rola Leszka Milera, jako wiecznego malkontenta i podręcznego krytyka lewicy dla naszych stacji telewizyjnych. I wcale mnie to nie śmieszy, bo kiedyś lubiłem go.

I tak to się przeplata śmiech ze smutkiem, zażenowanie cudzą małością z rozbawieniem głupotą.

 

      

Fot. Pixabay

WIKTOR ŚWIETLIK: Adwokacka „wolność słowa”

Nigdy zawodowo nie miałem nic wspólnego z „Gazetą Wyborczą” i nigdy jej nie lubiłem. Nie chodzi o to, że czuję się jakoś lepszy od osób, którym się to przydarzyło i prędzej czy później się sparzyły, jest to trochę premia wieku, ale przyznaję – jest mi z tym dobrze, a od kilku dni jeszcze lepiej.

Kilka dni temu miałem arcyciekawe sądowe spotkanie z jedną z najbardziej ponurych postaci polskiego dziennikarstwa – panią Agnieszką Kublik, zwana przez swojego dawnego redakcyjnego kolegę „cynglem Michnika”, a przez polityka lewicy Włodzimierza Czarzastego jego „Hieną”. Pani redaktor to – jak się przedstawia – z zawodu socjolog, a dziś biedna emerytka. Towarzyszył jej prawnik Piotr Rogowski, czasem mylnie nazywany adwokatem, człowiek, którego funkcjonowanie w koncernie Agora pokazuje, że Adam Michnik potrafi być niekiedy lojalny. Mimo ciągle przegrywanych spraw wciąż jest na stanowisku. Brak talentów nadrabiany śliskością widocznie w pewnych branżach się sprawdza.

Sprawę przyznaję – o naruszenie dóbr osobistych – wytoczyłem ja. Nie za bardzo miałem wyjście, bo Madame Kublik kilka lat temu w swoim stylu pozmyślała po części, a po części przepisała za mitomanem Wojciechem Cieślą, historię, jak to kręciłem lody na jakiejś niszczącej ludzi farmie trolli w wyniku czego wylano mnie z pracy, czyli z Trójki.

Dlaczego o tym piszę? Bo trzy godziny spędzone na sali sądowej w takim towarzystwie chciałbym jakoś spożytkować. Zaciekawiła jednak mnie w tym wszystkim argumentacja samego Rogowskiego, która jest creme de la creme podejścia całego tego środowiska do prawdy. Oczywiście pełnomocnik jest po to, by bronić swojego klienta, ale jednak linia tej obrony jest bardzo symptomatyczna. Po pierwsze więc, tak w ogóle, to pani Kublik nie odpowiada za cały swój tekst, bo jej w redakcji ktoś podopisywał, a kto to nie wiadomo, bo było dawno. Tak się w redakcjach robi, że się dopisuje. Po drugie pani Kublik jest emerytką, którą gnębię, bo chcę wywołać jej łzy. Poza tym jestem ponurym typem, Rogowski skorzystał z możliwości jaką (jak zapewne sądzi) daje mu „adwokacka wolność słowa” i zaczął w mowie końcowej obrażać pracowników kolejnych redakcji w jakich pracowałem, a także mnie pomawiać o rozmaite straszliwe rzeczy, włącznie z zabraniem dwóch miliardów chorym na raka dzieciom.

Ciekawsza jest jednak inna sprawa. Radca Rogowski w pewnym momencie zaczął, przynajmniej ja tak to interpretuję, szantażować sąd modnym tematem przygotowywanych przepisów „antySLAPP-owych”, które mają rzekomo służyć zabezpieczeniu redakcji i NGO przed blokowaniem ich pozwami.

Tu drobny rys historyczny. Radca Piotr Rogowski to ten prawnik, który jak mało innych osób odegrał wyjątkowo parszywą rolę w niszczeniu wolności słowa i terroryzowaniu publicystycznych przeciwników pozwami. Swojego czasu w imieniu Adama Michnika powytaczał procesy całemu szeregowi naukowców i publicystów, którzy śmieli skrytykować jego żywiciela. Część z tych ludzi poszła na ugody czy przeprosiła, żeby nie wozić się po sądach ze zbliżoną do aparatu władzy potężną spółką. Przy okazji Rogowski popisywał się, widać ma to we krwi, grafomańskim stylem, który sprawił, że Rafał Ziemkiewicz przez jakiś czas dokonywał publicznych odczytań jego pozwu (Michnik domagał się wówczas 50 tysięcy złotych). Nieustannie to bawiło.

Nieskładne wywody pani Kublik i jej obrońcy mnie nie dziwią. Tak się kończy jak się zmyśla, kiedy nie jest w stanie się wziąć odpowiedzialności za własne słowa i ich bronić. Historia antySLAPP-owa jest jednak bardziej poważna. Ten przykład pokazuje bardzo symptomatyczne zjawisko, które czeredka z „Wyborczej” świetnie opanowała. Wykorzystywanie rozmaitych pozornie prodemokratycznych i proobywatelskich regulacji, szczególnie na poziomie unijnym, do faktycznego bądź to cenzurowania (walka z mową nienawiści), bądź zapewniania sobie bezkarności w niszczeniu ludzi. „Niewiele jest odkryć bardziej irytujących niż to, które odsłania rodowód idei” – brzmiał cytat z Lorda Actona, który znany jest głównie z tego, że stanowi motto „Drogi do zniewolenia” Friedricha Augusta von Hayeka, nomen omen książki nigdy na Czerskiej za bardzo nie lubianej. Ale jedno odkrycie jest może nie bardziej irytujące, ale na pewno zabawniejsze. Tego, co próbują z ideami robić nieudolni, prawniczy cinkciarze.

Jest jednak jedno światełko w tunelu. Podczas naszego uroczego spotkania w sądzie pani Kublik wpatrywała się jak w obrazek w mecenasa Artura Wdowczyka, tego samego, który przez lata pomógł tak wielu osobom z SDP i podopiecznym CMWP. Artur, jako jego przyjaciel wiem o czym mówię, ma zbawienny wpływ na ludzi. Może będzie tak i w tym przypadku?

 

Adam Mickiewicz prowadzący m.in. Julisza Słowackiego i Zygmunta Krasińskiego ku lepszej przyszłości Polski. Część obrazu Jana Styki Polonia (1891) Fot.: domena publiczna, m.in. Wikipedia

Co śmieszy, a co smuci WALTERA ALTERMANNA: Wielkie przeznaczenie (3)

Jedną z najbardziej śmieszących mnie a zarazem jedną z najbardziej  przerażających mnie doktryn, jakie opanowały umysły Polaków, jest mesjanizm. Myśl o przeznaczeniu naszego narodu do „wyższych, boskich celów” zrodziła się w polskich umysłach w pierwszych dziesięcioleciach XIX wieku.

Najgłośniej i najdobitniej sformułował ją Adam Mickiewicz, nasz największy poeta. Po raz pierwszy wypowiedział ją wieszcz Dziadach, w części III. Poeta ukazał tam Polskę jako ukrzyżowanego Chrystusa narodów. Co znaczyło tyle, że żadne cierpienie Polaków nie idzie na marne, bo służy odkupieniu całego świata. Z tak przyjętego dogmatu wynika również, że w planach Boga owo cierpienie ma swój święty cel, bo służy odkupieniu win wszystkich mieszkańców globu.

Tym samym Mickiewicz mówi do swych rodaków, że są wyjątkowi i własne cierpienia muszą przyjmować z pokorą. da się z tego wysnuć i taką przesłankę, że czym nasze cierpienia są większe, tym lepiej dla sprawy. Z myśli Mickiewicza wynika również i to, że jesteśmy narodem szczególnym, wybranym, innym i lepszym od innych nacji. A to już jest powód do dumy, dziwnej, ale dumy.

Polacy po klęsce powstania listopadowego

Trzeba powiedzieć, że najpierw rozbiory a potem klęska Napoleona i powstania listopadowego spowodowały wśród Polaków nastroje wręcz defetystyczne i abnegackie. Oczywiście większość ówczesnych elit wiedziała, że walną winę za rozbiory ponoszą sami Polacy, którzy dopuścili do osłabienia, a w konsekwencji do rozpadu swojego państwa. Czym innym jest jednak wiedzieć, a czym innym przyznać się do win przodków. Szlachecka duma nie pozwalała naszym elitom do publicznego bicia się w piersi i posypywania głów popiołem, bo utraciłaby moralne prawo do posiadania niewolnych chłopów i majątków. Spośród naszych pisarzy właściwie jedynie Juliusz Słowacki sumiennie rozliczał naszą historię.

Reszta natomiast pisarzy i myślicieli wolała szukać win u innych, byle nie u siebie. Tym innym przewodził oczywiście Adam Mickiewicz, który zamiast rozliczeń  snuł chwalebne opowieści w miłych okolicznościach przyrody oraz wśród przedstawicieli wesołego ludu. Jak w „Panu Tadeuszu”. Niemniej problem z odpowiedzialnością był. I tu na ratunek zasmuconym Polakom ruszyła filozofia mesjanistyczna, która w cierpieniach naszego narodu widziała święty, wielki cel.

Mesjanizm biblijny i polski

Koncepcja polskiego mesjanizmu rozwinęła się po klęsce powstania listopadowego i była próbą tłumaczenia poniesionych ofiar i cierpień jako niezbędnego warunku do wypełnienia przez naród polski swej szczególnej misji w dziele wyzwolenia i uszczęśliwienia wszystkich ludów Europy, czyli świata.

Mesjanizm pojawił się najpierw w religii Izraela i odnosił się do końca istnienia świata. Jej przesłaniem jest mająca nadejść epoka mesjańska, którą charakteryzować będzie wolność polityczna, doskonałość moralna i ziemskie szczęście dla ludu Izraela w jego własnej ziemi. Jest ta filozofia ściśle związana z oczekiwaniem pojawienia się Mesjasza, który zbawi świat. Idea mesjanizmu obecna jest w nauczaniu Biblii oraz Talmudzie. Następnie mesjanizm następnie stał się główną ideę chrześcijaństwa, którego już sama nazwa znaczy „mesjanizm”, bo z greckiego „Christos” to „Mesjasz”.

W chrześcijaństwie, powstałym w łonie judaizmu, od początku nadzieję mesjańską próbowano oczyścić z elementu politycznego i narodowościowego. Inspirowane religią idee mesjanistyczne pojawiały się również poza judaizmem i chrześcijaństwem, w dziełach filozoficznych i literackich. Filozofie mesjanistyczne rozkwitły w pierwszej połowie XIX w. w ramach ogólniejszego nurtu krytyki racjonalistycznej filozofii oświecenia.

Nie wszystkie mesjanizmy filozoficzne przewidywały też osobowego mesjasza (czy to Chrystusa, jak Cieszkowski, czy też w postaci wybitnej jednostki, jak Andrzej Towiański). Część z nich mesjański charakter przypisywała kolektywom, np. narodom (Adam Mickiewicz), klasom społecznym (Henri de Saint-Simon, Anatolij Łunaczarski), armiom, czy takim bytom jak duchy przodków czy filozofia (Józef Hoene-Wroński).

Andrzej Towiański – mistyk czy szpieg?

Cechą charakterystyczną mesjanizmu jest m.in. to, że był w dużej mierze formułowany w dziełach literackich, a nie ściśle filozoficznych. Dla wielu polskich mesjanistów zbawienie łączone było z wyzwoleniem narodu polskiego spod władzy zaborców. Za wybitnych filozofów mesjanistycznych uważa się Józefa Hoene-Wrońskiego, Augusta Cieszkowskiego, Adama Mickiewicza, Zygmunta Krasińskiego. Najważniejszą grupą mesjanistyczną było, skupione wokół Andrzeja Towiańskiego, „Koło Sprawy Bożej”.

Owo Koło było ruchem moralno-religijnym. Powstało w Paryżu z inicjatywy Andrzeja Towiańskiego w 1842 r. i działało do 1878 r. Towiańczycy wierzyli w nadejście nowej epoki, przybliżającej nadejście Królestwa Bożego na ziemi, doniosłą rolę narodu polskiego w procesie dziejowym, krytykowali również zinstytucjonalizowane formy religijne. Byli przekonani, że każdy człowiek posiada wewnątrz siebie ukrytą wiedzę absolutną ofiarowaną mu przez Boga. Do Koła należało wielu przedstawicieli polskiej emigracji, m.in. Adam Mickiewicz i Seweryn Goszczyński

Andrzej Tomasz Towiański (ur. 1 stycznia 1799 roku na Litwie, zm. 13 maja 1878 roku w Zurychu.  Współcześni poświadczają, że był człowiekiem o niezwykle silnej osobowości i charyzmie. Towiański był ziemianinem i pochodził z Wileńszczyzny. Studiował prawo na Cesarskim Uniwersytecie Wileńskim. 11 maja 1828 w tamtejszym kościele oo. Bernardynów doznał objawienia religijnego, co utwierdziło go w przekonaniu, że walką z bronią w ręku, wynikającą z nienawiści do drugiego człowieka, nie da się zmienić rzeczywistości na lepszą. W roku 1840 zostawił rodzinny majątek i rodzinę (w tym piątkę dzieci) i udał się do Paryża, gdzie po klęsce powstania listopadowego przebywała polska elita.

W 1842 roku został usunięty z Francji pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji. Dwukrotnie udawał się do papieża, aby przekonać go do rewolucji chrześcijańskiej, tj. wprowadzenia zasad ewangelicznych w stosunki międzynarodowe. Niewpuszczony przed oblicze papieskie, pisał listy do Piusa IX, na które nie otrzymał odpowiedzi.

Idee Towiańskiego były połączeniem mistycyzmu z konkretnymi ideami politycznymi, odnoszącymi się bezpośrednio do sytuacji w Europie, do losu Polski i Polaków. Jednym z podstawowych założeń towianizmu było przekonanie, że w proces historyczny włączone są posłannictwa poszczególnych narodów, ze szczególnym uwzględnieniem Polaków, Francuzów i Żydów. Towiański odrzucał instytucję Kościoła w jej XIX-wiecznym kształcie. Domagał się kościoła wewnętrznego, duchowego. Dla patriotów polskich najbardziej kontrowersyjne były jego idee prymatu Sprawy Bożej nad sprawą niepodległości Narodu.

Towianizm głosił potrzebę autentycznego naśladowania Chrystusa, widzenia bliźniego nawet we wrogu politycznym. Dlatego Towiański był oskarżany o brak patriotyzmu, a nawet szpiegostwo. Nie wchodząc w dalsze szczegóły filozofii Towiańskiego, trzeba powiedzieć, że człowiek ten dość skutecznie zabełtał w głowach wielu największym z polskich emigrantów w Paryżu. Po dziesięcioleciach odnaleziono ponoć dokumenty stwierdzające, że jego podróż i pobyt we Francji opłaciły rosyjskie tajne służby. Celem tych służb była kontrola polskiej emigracji oraz działania rozbijające jej jedność.

Skutki

Niestety idee mesjanistyczne bardzo się spodobały wielu Polakom. Bo zdejmowały z nas najmniejszą choćby odpowiedzialność za słowa i czyny. Skoro bowiem jesteśmy jedynie pionkami na boskiej szachownicy, jeśli tak czy tak czeka nas ziemski raj, to nie trzeba nic robić. A nawet jeszcze wyraźniej – czym z nami gorzej, tym lepiej.

Dla wielu rodaków jesteśmy narodem wybranym, zaraz po Żydach. Albo nawet przed narodem Izraela. To szaleństwo neo-mesjazmu jest groźne, bo znosi z Polaków jakąkolwiek odpowiedzialność za stan państwa i narodu. Jest to oczywiście bardzo wygodne dla duchów leniwych. A jeśli dodamy do tego jeszcze ustawiczną „działalność złych duchów” działających na naszą szkodę, to właściwie mamy piekło na ziemi, czyli raj.

Bardzo to wszystko jest smutne, a przez to bardzo śmieszne. Albo odwrotnie.

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Wielka ucieczka do Brukseli

W środowisku najbardziej zajadłych „obrońców demokracji” zapanowała konsternacja. Najważniejsze nazwiska rządu Tuska chcą uciec do Brukseli. Ale jak to? W trakcie „rewolucji”?

Gdyby to był jeden minister, nawet Bartłomiej Sienkiewicz, to byłaby pewnie sensacja, a co dopiero tylu? Minister braku kultury i pogardy dla dziedzictwa narodowego z pewnością zasłużył się w oczach tych dla których jedynym istotnym punktem programu Donalda Tuska jest osiem gwiazdek. Niczego nie zbudował, nie wprowadził żadnego nowego porządku, za to najwyraźniej skutecznie, siłowo i bezprawnie zrujnował media publiczne. Wsławił się cenzurą wystawy Ignacego Czwartosa i niszczeniem instytucji kultury.

Dyla do Brukseli

Nie wiadomo czym się wykazał minister braku aktywów państwowych Borys Budka, ale minister spraw wewnętrznych i brutalności Marcin Kierwiński w oczach najbardziej krwiożerczej „demokratycznej” tłuszczy zdążył się zasłużyć potraktowaniem rolników i ich zwolenników podczas protestu 6 marca 2024 roku. Zdawałoby się bohaterowie ulicy w trakcie wielkiego dzieła, ale nie, zwrot o 180 stopni i dyla do Brukseli.

A na tym nie koniec, Wielcy Platformerscy Śledczy, przez złośliwych nazywani na cześć bohaterów czeskiej animacji znanej w Polsce jako „Sąsiedzi” – Pat i Mat – Dariusz Joński i Michał Szczerba. Dopiero co zostawali przewodniczącymi „wielkich komisji śledczych, które miały zaorać PiS”. To już? PiS zaorany? A Kamila Gasiuk-Pihowicz, która dopiero co zapowiadała „początek końca neo-KRS”, w której skład złośliwym zrządzeniem Tuska weszła? Już z KRS skończyła? No chyba, że planuje to zrobić z trzeciego miejsca listy warszawskiej listy KO.

„Słabo to wygląda”

Czy można się więc dziwić pewnemu zaskoczeni w najbardziej krwiożerczych „demokratycznych” bańkach informacyjnych? Jedni jeszcze bez większego entuzjazmu usiłują przekonywać, że „PO potrzebuje silnych jedynek” (króciutka ta ławeczka „partii elit”), ale inni już piszą, że „słabo to wygląda niestety”, że „za rok tego rządu już nie będzie”, że „nie pójdą na wybory” i, że co najgorsze „PiS się cieszy”.

Skąd te wątpliwości, skąd ten defetyzm? Ten jakby brak wiary bejsbol Tuska? Ano może stąd, że jakby tego nie fryzować, to nijak nie przypomina to taktyki pewnych siebie konkwistadorów „demokracji”. Gdybym miał się tu pokusić o „skrajnie prawicową” przecież i nacechowaną, jak zwykle, pewną dozą typowo „populistycznej” paranoi i myślenia życzeniowego, spekulację, posunąłbym się do tezy, że ktoś tu narobił w zbroję, do kogoś dociera świadomość konsekwencji „przywracania” „demokracji” na rympał, z łamaniem prawa, przemocą i gwałtem na podstawowych standardach. Konsekwencji jak najbardziej karnych. Przy takiej świadomości ma prawo wzrosnąć pragnienie posiadania immunitetu, choćby to się miało i „silnym razem” nie spodobać.

Słyszę oczywiście te wszystkie tłumaczenia jakoby miał to być „odwrót na z góry upatrzone pozycje”, jednak w swojej ułomności nie potrafię nie widzieć tam raczej szczurów uciekających z tonącego (?) okrętu.

Fot. Maria Giedz

Wojny tu żadnej nie ma – korespondencja MARII GIEDZ z Libanu

Polskie massmedia straszą ludzi wojną w Libanie. Znajomi wypytują „czy żyję?” A tu spokój, piękna pogoda, mili ludzie, smaczne jedzenie, bujna przyroda i to głównie o tej porze roku. Turystów niestety mało, bo propaganda robi swoje.

Komuś musi bardzo zależeć na tym, aby Liban przedstawiać, jako kraj ogarnięty wojną, czyli w ogniu. Na stronie polskiego MSZ-tu widnieje ostrzeżenie dla wyjeżdżających z Polski do Libanu, które można utożsamiać z zakazem podróżowania do tego kraju:

W związku z trwającym konfliktem w regionie oraz niestabilną sytuacją na południu kraju i okresową wymianą ognia, a także coraz częściej odnotowywanymi przypadkami zatrzymań obcokrajowców, w tym obywateli polskich, Ministerstwo Spraw Zagranicznych odradza wszelkie podróże do Libanu.

Sytuacja bezpieczeństwa w Libanie jest wysoce nieprzewidywalna. Nie można wykluczyć, że dojdzie do nagłej eskalacji działań zbrojnych i ewentualnych ograniczeń w ruchu lotniczym, które mogłyby spowodować trudności w opuszczeniu kraju.

Po takim „apelu” nic dziwnego, że biura podróży odwołują wyjazdy. A miejscowi tracą pracę i nadzieję na przeżycie całych rodzin. Już zastanawiają się, czy nie opuścić rodzinnej ziemi i udać się na emigrację, bo Liban przecież nie ma przemysłu, żyje głównie z turystyki. Trochę przesadzam, gdyż jest kilka cementowni, jadąc na północ w stronę Tripolisu, a także fabryk paszy, czy kamieniołomy. Ma, co prawda bogate złoża gazu, ale ich nie eksploatuje, bo nie ma, kto tego zrobić.

Zastanawiam się, czy o Polsce też nie powinno się pisać jak o Libanie. Przecież wojna na Ukrainie może w każdej chwili przenieść się do Polski, więc nikt z państw Zachodu nie powinien nawiedzać naszego kraju, jesteśmy przecież krajem niebezpiecznym. A dla przykładu, na terytorium Polski spadły ze dwie rosyjskie rakiety i nawet zabiły dwie osoby. W Libanie takich przypadków nie odnotowano, ale to Liban jest zagrożony, a Polskę uznaje się za bezpieczną. Brawo dla naszych polityków, a zwłaszcza „specjalistów” od Bliskiego Wschodu?

Zamek na wodzie. Przez krótki okres był własnością templariuszy. Fot Maria Giedz
Wodospad Afqa. Fot. Maria Giedz

Liban to nie Syria, gdzie wojna toczy się od 13 lat i to dzięki „politycznym geniuszom” obcych państw wspierających owy konflikt zbrojny. W Libanie nie ma, kto kogo wspierać, bo nie ma rządu, nie ma prezydenta, a większość kraju, to rejony chrześcijańskie. Chrześcijanie nie będą się układać ani z Rosją, ani z Turcją, ani z Iranem, a Amerykanie nie są nimi zbytnio zainteresowani. Zresztą chrześcijan, zgodnie z nową modą nikt nie będzie wspierać, poza niektórymi organizacjami, jak Pomoc Kościołowi w Potrzebie, czy Templariusze, bo i po co. Oczywiście jest stosunkowo niewielki teren opanowany przez Hezbollah wspierany przez Iran, ale ten nie wychyla się z żadnymi agresywnymi działaniami, więc i nikt go nie zaczepia, chyba, że słownie. Poza tym terenów opanowanych przez Hezbollah można nie zwiedzać, choć szkoda, bo właśnie tam w Baalbek znajdują się najwspanialsze ruiny starożytnych kultur. Drugi obszar, na południu, czyli Tyr i okolice Sydonu, gdzie od 1949 r. znajdują się obozy dla palestyńskich uchodźców też na wszelki wypadek lepiej omijać, zwłaszcza, że tam króluje Hamas, ale pozostałe są fascynujące i jaka radość dotarcia do nich!

Ile tu jeziorek! ale tylko wiosną. Potem jest sucho. Fot. Maria Giedz

Nasza mała, 12-osobowa grupka, jest zachwycona tym, co oglądamy i w czym uczestniczymy. Ośnieżone góry sięgające trzech tysięcy metrów nad poziomem morza, piaszczysto-kamieniste plaże z ciepłym morzem, w którym można się kąpać, piękne groty, niektóre do dzisiaj użytkowane, pozamieniane na kaplice i kościoły, warownie z czasów krzyżowców, a nawet pałace i okazałe rezydencje, a i o tej porze roku pełne wód wodospady, jeziorka mieniące się w słońcu, kwieciste łąki… Ciekawostek i wszelkich atrakcji turystycznych znajduje się w Libanie bez liku, mimo że kraj jest mały, niewiele większy od województwa opolskiego.

Msza św. odprawiana w cedrowym lesie. Fot. Maria Giedz

Jak wspomniałam wcześniej Liban to kraj w większości chrześcijański, więc wiele tu kościołów i miejsc pamiętających czasy nie tylko apostołów, ale i samego Jezusa, który po tych terenach wędrował i na tych terenach nauczał. W miejscu, gdzie Jego Matka, czyli Maria, Matka Boża czekała na Jezusa nasz „prywatny kapelan” odprawił Mszę Świętą. Jaka uczta duchowa! Zresztą takich doznań duchowych mieliśmy znacznie więcej. Wszystkim najbardziej utkwiła liturgia odprawiana w środku cedrowego lasu, wśród kilkusetletnich, a nawet żyjących prawie dwa tysiące lat drzew i to z widokiem na ośnieżone góry.

Msza św. w Harissie z patriarchą maronickim. Fot. Maia Giedz

Mieliśmy też możliwość uczestnictwa we Mszy Św. celebrowanej przez maronickiego patriarchę, na którą przybyło kilka tysięcy osób, głównie kobiet z najróżniejszych „kółek różańcowych”, bo to właśnie dla nich tę Mszę odprawiano. Warto tu wspomnieć, że kraj ten zamieszkuje 4,5 mln Libańczyków oraz 2,5 mln uchodźców, głównie syryjskich. Bazylika w Harissie, to taka polska Częstochowa, pękała w szwach, a mieści się w niej trzy tysiące wiernych. Podobnie było na procesji (pielgrzymce) z pustelni do grobu św. Charbela, która odbywa się 22 dnia każdego miesiąca. Nie wiem ile osób w niej uczestniczyło, ale cała trasa to długość około dwóch kilometrów i kiedy pierwsi pątnicy dochodzili do klasztoru w Annayi, to ostatni opuszczali pustelnię. Niesamowite przeżycie! W tej wędrówce z Najświętszym Sakramentem, trochę przypominającej „Boże Ciało”, biorą udział nie tylko chrześcijanie, maronici, czyli katolicy, ale i muzułmanie, oraz wyznawcy innych religii. No cóż św. Charbel, to święty na dzisiejsze czasy. Czci się go już niemal na całym świecie i stał się bardzo popularny, chociaż za życia był człowiekiem wyjątkowo skromnym. Ktoś zapyta:, dlaczego? Odpowiedź brzmi:, Bo jest skuteczny!

Pielgrzymi wędrujący z pustelni Charbela do grobu świętego. Maria Giedz

Zresztą Liban „obfituje” w świętych i błogosławionych, w Polsce stosunkowo mało znanych, ale jakże ciekawych, jak chociażby święta Rita, święty Maron, czy błogosławiony Esteban. Może, dlatego kraj ten jest chroniony przed najróżniejszego rodzaju „kataklizmami”, jak wojna, tocząca się w krajach ościennych, ale nie w Libanie. Polskie samoloty tu docierają i nie tylko polskie. W czasie całego pobytu widziałam tylko raz na niebie helikopter – medyczny, a nie wojskowy oraz pasażerskie samoloty lądujące w okolicy Bejrutu. Poza tym szum morza, no i petardy wystrzelone z okazji zaręczyn młodych ludzi.

Wśród turystów spotkałam tylko jedną grupę pielgrzymkową i to z Polski, z Krakowa. Pozostali boją się przyjechać, gdyż propaganda robi swoje. Ciekawe, komu zależy na tym, aby Liban przedstawiać w ogniu – pytał mnie Kazimierz Gajowy, polski dziennikarz mieszkający od 40 lat w tym kraju?

Jak Matka Boska Kodeńska, a to wysoko w Górach Libanu. Fot. Maria Giedz
Karykatura przedstawiająca króla Belgów Leopolda II, który dzieli się afrykańskimi posiadłościami Brukseli - tutaj z Rosją (?) i Niemcami

Remanenty WALTERA ALTERMANNA: Co mnie śmieszy, co mnie smuci (2)

Najbardziej z wszystkich zachowań śmieszy mnie (ale i przeraża) zakłamanie. Ludzie wolą być postrzegani bardziej jako ideowcy, niż osobnicy kierujący się przyziemnymi interesami. Nie wiedzieć czemu ci, którzy dla marnego grosza są gotowi zrobić każde świństwo, sprzedać ojca i matkę, wyrzec się wczoraj jeszcze żarliwie wyznawanej wiary… Ci wszyscy zawsze tłumaczą się, że kierowała nimi wyższa moralna bądź ideowa konieczność.

Pół biedy, gdy zakłamane są jednostki, gorzej, gdy zakłamanie dotyka całe narody i państwa. Nie znam w historii i współczesności żadnego państwa, którego władze i obywatele przyznawaliby się do tego, że podbijali sąsiadów, okradali inne narody jedynie w imię pomnażania własnych majątków.

Ucieszny i smutny kolonializm

Bardzo ucieszne są tłumaczenia wszystkich państw kolonialnych, które uzasadniały swoje podboje własną wyższością moralną, religijną i kulturotwórczą. Anglicy, Hiszpanie, Holendrzy, Francuzi, Niemcy, Portugalczycy, Rosjanie, Turcy a nawet naród tak nieliczny jak Belgowie – wszyscy oni tłumaczyli sobie i światu, że musieli podbijać Afrykę, obie Ameryki i Azję, bo przecież ludy zamieszkujące te kontynenty wręcz oczekiwały zaznajomienia ich z europejską kultury i katolicyzmem, jako najwyższymi formami duchowymi i materialnymi.

Jednakże, niektóre z podbijanych narodów walczyły ze swymi europejskimi dobroczyńcami, ale to tylko dlatego, że nie rozumiały swojego wiekuistego interesu. Gorzej, czyli jeszcze śmieszniej, bo kolonizatorzy oczekiwali i do dzisiaj oczekują wdzięczności tych niegdyś podbijanych narodów.

Kto mi nie wierzy, niech sięgnie do podręczników szkolnych Wielkiej Brytanii, w których jeszcze dzisiaj, całkiem serio, informuje się dzieci i młodzież o wiekopomnej cywilizacyjnej roli Brytyjczyków w dzisiejszych Indiach, Pakistanie, Chinach, Afganistanie i wielu innych państwach.

Muszę też wspomnieć o Niemcach, tłumaczących swój udział w rozbiorach Polski miłosierdziem wobec Polaków, którzy to bez Niemców nie byliby w stanie moralnie się rządzić samemu. Podobnie tłumaczyli się Austriacy i Rosjanie. Tyle tylko, że tym ostatnim mało kto wierzył, bo to jednak naród po trosze azjatycki, czyli gorszy. Ta segregacja naszych zaborców też jest śmieszna. Bo wszyscy trzej byli po jednych pieniądzach.

Tu zauważę też, że ani nam Polakom, ani narodom Bałkanów, Czechom, Słowakom i Ukraińcom do głowy nie przychodzi, żeby uznać podboje austriackie za dobrodziejstwo. Tym bardziej, że bogactwo i przepych Wiednia nie powstały z ciężkiej pracy rdzennych Austriaków, ale z okradania narodów podbitych.

I to akurat nie jest śmieszne, bo przysłowiowa nędza galicyjska i okrutna bieda Bałkanów nie wzięły się same z siebie, ale jako skutek łupieżczej polityki Wiednia.

Śmieszna herbatka w Bostonie

Od czasów powstania Stanów Zjednoczonych trwa śmieszna, do rozpuku. propaganda wszystkich ich rządów, które za cel główny stawiają sobie szerzenie w świecie demokracji i wolności.

W dniu 4 lipca 1776 r. ogłoszono Deklarację Niepodległości 13 Kolonii i proklamowano powstanie Unii pod nazwą Stany Zjednoczone Ameryki. Do dzisiaj USA przestawiają ten fakt jako rewolucję w imię wolności. A tak naprawdę Amerykanie zbuntowali się przeciw właścicielowi tych ziem, czyli Anglii.

Bo przecież jest prawda niezbitą, że to Anglicy podbili te ziemi i zagospodarowali. Anglicy przybyli do Jamestown w Wirginii w 1607 r. Ich relacje z rdzennymi mieszkańcami od początku były chłodne.

Wojna siedmioletnia z Francją podwoiła brytyjski dług publiczny. Aby ustrzec się przed ewentualnym atakiem ze strony Francji, Brytyjczycy potrzebowali pieniędzy na stałe stacjonowanie garnizonu w koloniach powstałych wzdłuż wschodniego wybrzeża USA.

Charles Townshend, minister skarbu, wprowadził nowe cła na kolonialny import szkła, ołowiu, farby, papieru i herbaty. Takie rozwiązanie miało pomóc w zebraniu środków na stacjonowanie wojsk brytyjskich wzdłuż zachodniej granicy. Seria ustaw doprowadziła do masakry bostońskiej w 1770 r.. Wówczas wojska brytyjskie zastrzeliły pięciu mieszkańców Bostonu. Wprowadzone przez Townshenda cła zostały zniesione tego samego dnia. Zachowano jedynie podatek od herbaty – jako symbol supremacji parlamentu.

Protesty sprzyjały budowaniu kolonialnej jedności. Przyjezdni Europejczycy zaczęli zdawać sobie sprawę, że mają ze sobą więcej wspólnego niż z Brytyjczykami. Po uchyleniu niekorzystnych ustaw niezadowolenie wśród kolonizatorów zaczęło jednak słabnąć.

Bostońska herbatka bez cukru i lukru

Czyli było tak, że koloniści nie chcieli płacić podatków właścicielowi tych ziem, czyli Anglii. Zastanówmy się, czy to rzeczywiście owo metafizyczne pragnienie wolności spowodowało bunt, czy też może przyziemna troska o własne i interesy? Biorąc pod uwagę kto stał na czele buntu, a byli to znamienici i jedni z najbogatszych mieszkańców ówczesnej Ameryki Północnej, trzeba powiedzieć, że zbuntowali się ci, którzy zaczęli tracić najwięcej.

Wolność reglamentowana

Interesujące jest to, że następne duże wydarzenie w dziejach USA miało niemal identyczny przebieg, bo z kolei w roku 1861 mieszkańcy Południa zbuntowali się przeciw prawu narzucanemu przez Północ. Tym razem chodziło o wolność dla czarnych niewolników, którzy – według Północy – bardziej przydaliby się w okolicach Nowego Jorku i Chicago, jako wolni już robotnicy, w powstających właśnie wielkich fabrykach.

I o dziwo, po niemal 90 latach od bostońskiej herbatki, Północ zapomniała o prawie do wolności każdego człowiek. I wystąpiła zbrojnie przeciw Południu. Ta dwoistość zasad wolności jest naprawdę zdumiewająca. Bo nie o jakąkolwiek i czyjąkolwiek wolność tu chodziło, ale o biznes.

No tak, ale czyż powiedzenie, że za rewolucją z 1776 roku i wojną secesyjną w latach 1861-65 stały pieniądze i spodziewany zysk, nie byłoby niskie, choć szczere? Oczywiście! I dlatego USA dumnie mówią o sobie jako ojczyźnie wolności i demokracji, bo tak jest bardziej elegancko.

Czy to nie śmieszne? Bardzo. Bo dla mnie „Deklaracja Niepodległości Stanów Zjednoczonych” jest jednym z najlepszych opakowań marketingowych biznesu w historii.

Wolność, czyli podbój Meksyku

Z tą wolnością Amerykanów jest i tak dziwnie, że przyznając ją sobie, nie chcieli respektować jej u sąsiadów.  Gdy Meksyk zyskał niepodległość w 1821 r., Amerykanie przejęli od niego Florydę. Meksykański rząd odmówił jednak sprzedaży USA kluczowych obszarów (Kalifornii i Teksasu). W odpowiedzi kongres USA uchwalił przyjęcie Teksasu jako 28. stanu w 1845 r. Tak zaczęła się wojna amerykańsko-meksykańska. Meksyk tę wojnę przegrał i musiał sprzedać USA nie tylko terytorium Kalifornii i Teksasu, ale także Nowego Meksyku, Arizony, Utah, Wyoming i Kolorado. Dostał za to zaledwie 15 mln dolarów.

Nie mówię, że USA nie są wielkim, dynamicznym i innowacyjnym państwem, bo są. Mówię jedynie o tym, że ich propaganda i autopromocja są śmieszne. Choć strach się śmiać.

 

 

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Faktycznie kierował bezpieką i przesłuchiwał Pileckiego. Gdzie jest jego grób?

23 kwietnia 1956 r., w ramach bolszewickich walk frakcyjnych, komuniści aresztowali wyjątkowego okrutnika, faktycznego szefa bezpieki (choć w randze wiceministra) Romana Romkowskiego. W marcu 1957 r. Romkowski został skazany na 15 lat więzienia za nadzorowanie i stosowanie niedozwolonych metod śledczych. Na wolność wyszedł razem z innymi bestiami: Fejginem i Różańskim w 1964 r.

Roman Romkowski urodził się w 1907 r. jako Menasze Grinszpan-Kikiel. Już w młodości został komunistą, przeszkolony w Kominternie („Szkoła Lenina”). Równolegle pracował w Krakowie w fabryce skrzyń, potem terminował w zakładzie krawieckim. W 1930 r. był delegatem na V Zjazd Komunistycznej Partii Polski do Moskwy. Przez kilka lat więziony w Polsce za działalność wywrotową i antypaństwową.

We wrześniu 1939 r. bronił Warszawy w batalionach robotniczych, po czym przedostał się do zajętego przez ZSRS Brześcia. W latach 1941-1944 dowódca, komisarz polityczny i szef wywiadu oddziału partyzantki sowieckiej „Brygada im. Stalina” na Białorusi.

Od 1 sierpnia 1944 r. delegowany do „polskiej” bezpieki: szef kontrwywiadu Resortu Bezpieczeństwa Publicznego, potem dyrektor kontrwywiadu w MBP (Departament I). W latach 1946-1949 pomocnik ministra BP, a od 1 stycznia 1949 r. do 27 listopada 1954 r. oficjalny wiceminister bezpieczeństwa. W latach 1949 – 1954 członek Komisji Bezpieczeństwa KC PZPR, która nadzorowała aparat represji.

To Romkowski, a nie minister bezpieczeństwa Stanisław Radkiewicz, był zaufanym człowiekiem Bermana i Bieruta. Jako faktyczny szef MBP nadzorował kluczowe departamenty: śledczy, szkolenia i inwigilacji. Często osobiście przesłuchiwał więźniów. Na odprawie krajowej funkcjonariuszy UB w marcu 1950 r. mówił: „Tortury i bezmyślne środki stosuje się, by złamać aresztowanego […] bicie w śledztwie jest na porządku dziennym”. W 1947 r. nadzorował śledztwo w przeciwko Witoldowi Pileckiemu i jego współpracownikom (na protokołach przesłuchań znajdują się odręczne notatki Romkowskiego). Według relacji osobiście przesłuchiwał rotmistrza w X Pawilonie więzienia mokotowskiego.
W połowie grudnia 1948 r. jeden z krwawych funkcjonariuszy bezpieki – Józef Dusza otrzymał polecenie od Romkowskiego i Różańskiego, aby „w celach na Mokotowie stworzyć taki reżim, aby podejrzani sami prosili o doprowadzenie ich z celi na przesłuchanie”.

Roman Romkowski stworzył również specjalną listę sędziów dopuszczonych do wydawania wyroków na przeciwników politycznych – zarówno w nagłaśnianych procesach pokazowych jak i sekcjach tajnych, powołanych przy sądach powszechnych. W wydanej przez IPN książce Grzegorza Jakubowskiego „Sądownictwo powszechne w Polsce w latach 1944-1950” czytamy: „Sekcja tego typu, wzorowana na radzieckich »trojkach«, rozpoczęła działalność na początku 1950 r. w Departamencie Nadzoru Sądowego Ministerstwa Sprawiedliwości. Powstała z inspiracji wiceministra bezpieczeństwa publicznego Romana Romkowskiego, który poprzez Henryka Podlaskiego, dyrektora Departamentu Nadzoru Prokuratorskiego w MS zażądał od Henryka Chmielewskiego (minister sprawiedliwości; z tego fragmentu też wynika jasno, że faktycznie rządził Podlaski i to on kontaktował się z bezpieką i realizował jej interesy) zorganizowania szczególnego sposobu rozpoznawania karnych spraw politycznych »o wielkiej wadze dla interesów Partii i Państwa«. Sprawy te mieli rozpatrywać na niejawnych posiedzeniach sędziowie w pełni zasługujący na zaufanie partii. Zgodnie z żądaniami Romkowskiego odbywało się to często na terenie więzienia (stąd nazwa »sądy kiblowe«)”. Jedną z takich szczególnych spraw, rozpatrywanych w 1953 roku przez sekcję tajną przy Sądzie Wojewódzkim w Warszawie był mord sądowy na gen. Auguście Emilu Fieldorfie „Nilu”.

Po ucieczce do USA innego mordercy z bezpieki Józefa Światły (Izaaka Fleischfarba) 10 października 1954 r. Romkowski złożył oświadczenie: „Od 1952 roku w różnych wynurzeniach Światły, zarówno przede mną jak i Fejginem występował coraz silniej nacjonalistyczno-żydowski sposób reagowania na niektóre posunięcia personalne w naszym państwie i w innych krajach demokracji ludowej”.

Jeden z pracujących w tajnym więzieniem bezpieki w Miedzeszynie ubeków Jerzy Kędziora zrzucał winę na przełożonych: „Odpowiedzialnym za wprowadzenie terroru jest Romkowski. Zostałem zdjęty z pracy na skutek pobicia Dobrzyńskiego, który poprzednio był bity przez Romkowskiego i Różańskiego”. I dalej: „W 1949 roku były rozkazy karne na temat bicia, ale równocześnie Romkowski i Różański sami bili więźniów. W tym okresie, kiedy stosowaliśmy bicie, nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że to jest nieludzkie. Wydawało nam się, że stosowanie tego przymusu jest koniecznością. Słyszeliśmy w tym czasie opowiadania na temat metod stosowanych w »dwójce« i dlatego wydawało się nam, że nasze postępowanie było łagodne”.

Roman Romkowski zmarł w 1968 r., pochowany został na Powązkach Wojskowych w Warszawie, choć we wskazanym miejscu (kwatera G-9-14) jego grobu nie ma!

Daj im, Panie, szczęście wyjechać i przeżyć… – ÓSMY fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Ludzie pośpiesznie opuszczają miasto. Mieszkańcy Buczy jadą autobusami, własnymi samochodami, rowerami, idą pieszo. Aby jak najdalej od śmierci. Ale żaden z nich nie ma gwarancji, że dotrze do upragnionego celu. Świadectwem tego są spalone samochody na ulicach oraz okaleczone ciała obok – publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Wstęp i pierwszy fragment można przeczytać TUTAJ, kolejne dostępne są TUTAJ.  Tytuły fragmentów od redakcji portalu sdp.pl.

9 marca 2022 roku, środa

Godz. 8.13, Bucza, bulwar Bohdana Chmielnickiego. Z dziennika Serhija Kulidy

Rano Włodzimierz przeczytał, że rzekomo spodziewane jest przerwanie ognia i organizacja korytarzy humanitarnych dla ewakuacji mieszkańców Buczy z ratusza na Energetyków 12 przez Stojankę i Białogórę do Kijowa. Do autobusów będą mogły wsiadać tylko dzieci i kobiety. Daj im, Panie, szczęście wyjechać i przeżyć… Coś mi podpowiada, że jesteśmy, jak mówił Popandopulo z popularnej niegdyś komedii, „na progu wielkiej zapaści”. Muszę bardzo poważnie zastanowić się nad możliwością wyjazdu naszej rodziny z Buczy, bo już po raz drugi słyszę o listach tych, których szukają kacapy. Wśród „wrogów reżimu” są także dziennikarze. A ja jestem redaktorem naczelnym „ideologicznie szkodliwej” (według rosyjskich propagandystów) gazety. A Tamara to członkini NUJU (Narodowy Związek Dziennikarzy Ukraińskich — przyp. red.).

Godz. 11.23, Bucza, ulica Energetyków 12, ratusz miejski w Buczy. Z dziennika Serhija Kulidy

Spokój. Poszedłem zobaczyć, co się dzieje przy ratuszu. Ludzi — masa. Kolejka, bardziej przypominająca tłum, czeka na autobusy, ciągnie się od przychodni na Polowej do urzędu miasta. Chociaż ogłoszono o odjeździe tylko kobiet i dzieci, w tłumie jest pełno dorosłych mężczyzn w wieku poborowym. Być może tylko odprowadzają swoich bliskich. W kolejce widzę wielu emerytów i osób na wózkach. Dzieci trzymają na rękach klatki z kotami, chomikami i, niespodziewanie zauważyłem, białymi szczurami i żółwikami. Dorośli mają psy różnych ras i rozmiarów. „Arystokraci” z solidnym rodowodem i „bezdomne” szczeniaczki. Zauważyłem, że na czele kolejki (widocznie przybiegła jedna z pierwszych) stoi mieszkanka naszej klatki z piątego piętra o imieniu Walentyna, która udaje aktorkę. Albo udaje, albo naprawdę jest szalona. Chociaż jąka się, to bardzo dobrze wszystko rozumie i orientuje się w czasie i przestrzeni. Autobusów nie widać, ale wszędzie — zaparkowane samochody osobowe. Ich pasażerowie pławią się w nadziei, że przejadą na tereny kontrolowane przez Ukrainę w jednej wspólnej kolumnie, bo Rosjanie strzelają do pojedynczych aut. Czas płynie, ludzie wyczekują ewakuacyjnego transportu, ale bezskutecznie…

Godz. 14.40, Bucza, bulwar Bohdana Chmielnickiego, podwórko. Z dziennika Serhija Kulidy

Na ulicy mroźny wietrzyk. Stoimy w podwórku z chłopakami. Palimy i omawiamy sytuację: „sojusznicy” wciąż nam nie zamknęli nieba, nie dają samolotów, tylko „Bayraktary”, jak informują portale informacyjne, niszczą wrogą technikę. A jeszcze — Polska dostarcza nam czołgi i zaczęła przyjmować naszych uchodźców w niewiarygodnych ilościach. W końcu to my, przecież, chyba najbliżsi krewni. Pomimo historycznych, powiedzmy sobie, kłopotów i nieporozumień. To jak w każdej rodzinie: kłócą się, nawet biją, ale zawsze się godzą i dalej żyją w miłości i zgodzie. Tak i my z Polakami…

Godz. 17.32, Bucza, bulwar Bohdana Chmielnickiego. Z dziennika Serhija Kulidy

Zmierzcha się. Widzę, jak niektórzy nasi sąsiedzi wracają spod ratusza, zmarznięci i rozczarowani. Więc autobusy nie przyjechały. Włodzimierz czyta komunikat z ratusza o tym, że „Rosjanie złamali wcześniejsze porozumienia dotyczące Buczy — kolumna z 50 autobusami stoi na punkcie kontrolnym w Stojance. Rosyjscy żołnierze nie przepuszczają transportu do Buczy. Trwają negocjacje, aby odblokować ewakuację, ponieważ w centrum Buczy czeka trzy tysiące ludzi”. Kacapom nieważny jest los Ukraińców. Przyszli tu, by ich zabijać, gwałcić, okaleczać, grabić…

Godz. 22.05, Bucza, bulwar Bohdana Chmielnickiego, piwnica. Z dziennika Serhija Kulidy

Wieczorem zebrałem chłopców — Romana i Denisa — w zaułku naszej podziemnej „fortecy”.

— Jak chcecie, ale samochód trzeba „postawić na koła”.

— A co my możemy zrobić… — zaczął właśnie Roman, ale przerwałem mu ostro:

— Nawet nie zaczynaj. Wam się głowy nie tylko do jedzenia nadają. Myślcie… Okażcie się prawdziwymi mężczyznami. Musicie uratować nasze kobiety…

Zamilkli.

— Coś wymyślimy — stwierdził stanowczo Denis.

— No i dobrze. A teraz — spać…

10 marca 2022, czwartek

Godz. 10.14, Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego, piwnica. Z dziennika Serhija Kulidy

Dziś „rocznica” – dwa tygodnie od rozpoczęcia pełnoskalowej wojny. I prawie cały ten czas spędziliśmy w piwnicy. Już się do tego przyzwyczailiśmy. Codzienne oczekiwanie na dobre wieści. Ale na razie ich nie ma. W całej Ukrainie, tak jak u nas w Buczy, śmierć zbiera swoje straszne żniwo. My, naiwni, mieliśmy nadzieję, że rosyjski naród sprzeciwi się tej awanturze Kremla, ale okazało się, że tępe kacapy tylko poparły niszczenie naszego kraju. Rozbrzmiewają wezwania: „Uciekaj, banderowcu, uciekaj faszysto!” Nacjonaliści, faszyści, okazuje się, że to my, a nie Rosjanie… Tu mówią, że im zawrócono w głowach. Kategorycznie się nie zgadzam. Zabijać, grabić – to jest zapisane, zaprogramowane w rosyjskim kodzie genetycznym. Nigdy nie byli inni. Nigdy…

Godz. 11.08, Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego, dziedziniec. Z dziennika Serhija Kulidy

Rano Denis i Roman – przy samochodzie. Próbują odpalić. Nie wychodzi. Zięć rzuca klątwy, zapala kolejnego papierosa i znów pochyla się nad maską „cudu niemieckiego przemysłu motoryzacyjnego”. Ale auto milczy jak zaklęte. Ani mru.., mru… No, to nie zabawa…

Godz. 11.20, Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego. Z dziennika Serhija Kulidy

Dziś słoneczny, wiosenny dzień. Postanowiliśmy otworzyć okna, żeby trochę przewietrzyć mieszkanie, które od ponad dwóch tygodni nie było porządnie sprzątane. Korzystając z ciszy, zaparzyłem kawę na podwórkowej kuchni i wyszedłem na balkon, żeby zapalić papierosa. Jak kiedyś… Uważnie upewniwszy się, że bulwar jest pusty, wyjrzałem na zewnątrz. Nie ma żywej duszy ani jednego samochodu. Ale obok naszego kościoła działo się coś dziwnego. Wydawało mi się, że za kościołem, którego budynek zasłaniał mi widok, żółta koparko-ładowarka zaczyna kopać ziemię. Potem do ogrodzenia kościelnego zbliżyła się ciężarówka i wjechała na teren kościoła. Najpierw nie zrozumiałem, co się tam dzieje, ale potem się domyśliłem: chowają poległych. I dopiero teraz przekonałem się, że pogłoski o dziesiątkach zabitych są prawdziwe. I że na moich oczach przy kościele kopią „braterską mogiłę”.

Godz. 12.25, Bucza, ulica Energetyków 12, ratusz miejski w Buczy. Z dziennika Serhija Kulidy

Przy ratuszu znów zebrał się tłum, podobny do wczorajszego. Długo czekali. I nagle w oddali pojawiły się żółte „szkolne” autobusy… Patrzyłem, jak ludzie opuszczają Buczę, jak żegnają się (może na zawsze) z rodzinami: dzieci – z tatami, żony – z mężami, i nie mogłem powstrzymać łez… Nigdy nawet nie myślałem, że przyjdzie mi przeżyć coś takiego… Ostatecznie postanowiłem: z Buczy trzeba wyjechać. Jak najszybciej…

Godz. 19.34, Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego, dziedziniec. Z dziennika Serhija Kulidy

Chłopcy opowiadają, że okazało się, iż Tatiana – ta z Doniecka, która agitowała sąsiadów, aby „przesiedzieć” – cicho wzięła nogi za pas z córką, wnukami i zięciem. Rano byli, a wieczorem ani śladu. Pytamy się: po co ludzi wprowadzała w błąd? Jaki w tym sens? Trochę nieprzyjemnie…

11 marca 2022, piątek

Godz. 10.10, Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego, piwnica. Z dziennika Serhija Kulidy

Rano nasz „komendant” Sasza zajął się inwentaryzacją dostępnych produktów „wspólnego kotła” — konserw, mąki, ziemniaków, oleju, cukru, soli, różnych kasz, słodyczy itp. Wydaje się zadowolony:

—Powinno to wystarczyć na miesiąc, a może i dłużej.

To dobrze. Mamy zapasy wody (pitnej i technicznej) – stoją w trzylitrowych słoikach i w plastikowych kanistrach na podłodze wzdłuż piwnicznych ścian. Telefony i latarki ładujemy powerbankami. Drzwi są solidnie wzmocnione mocnymi podporami. Obok nich kilka siekier, łomów i łopat – do samoobrony. Jest gdzie spać i czym się przykryć. Ale leków i świec mało. Więc (chciałem napisać „żyć”) – można przetrwać…

Godz. 12.25, Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego, podwórko. Z dziennika Serhija Kulidy

Chłopaki kopią volkswagena. Wściekli. Lepiej o nic nie pytać…

Godz. 14.30, Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego. Z dziennika Serhija Kulidy

Ewakuacja z Buczy trwa, a my siedzimy… Może ktoś (a tacy na pewno się znajdą) powie: „Widzisz, chciał uciec… Tchórz!”. Ale jakoś nie chce mi się, żeby moi bliscy, przyjaciele przeczytali nekrolog o tym, że „w Buczy z rąk raszystów zginął redaktor naczelny ‘Literackiej Ukrainy’”… To bez sensu… Komu to przyniesie korzyść?…

Godz. 17.47, Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego. Z dziennika Serhija Kulidy

Postanowiłem prowadzić ten dziennik, dopóki Bucza nie zostanie uwolniona. Wierzę, że my – z pewnością!!! – zwyciężymy. Że ten nazistowski gnój, ten wylęg z ‘kompleksu Napoleona”, ten łobuz, który siedzi na Kremlu, zdechnie. A jeszcze lepiej, żeby Pujło znalazł się na ławie oskarżonych w nowej Norymberdze. Razem ze swoimi poplecznikami-mordercami. Tak będzie! Niech Bóg błogosławi Ukrainę!

12 marca 2022, sobota

Godz. 9.33 Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego. Z dziennika Serhija Kulidy

Dzień zaczyna się od informacji, którą naszej rodzinie przekazuje Roma. Wiadomości, niestety, niezbyt pocieszające… Ale ukraiński wojsko nadal zadaje ciosy w odpowiedzi. Ach, ten wasz rosyjski sen o zajęciu Ukrainy w trzy dni. Cholera wam, a nie Ukraina! Jeszcze Roma pokazała obrazki rosyjskich jeńców, które grasują w Internecie. Panie, jacy oni degeneraci! Niskorosłe, krzywonogie, żałosne i jakieś osłabione. Ich twarze wyraźnie nie są obciążone „pieczęcią mądrości”. Przejawia się w nich bezgraniczna głupota tych, którzy, według dzielnego żołnierza Szwejka, przywykli „jeść wszystko, co rymuje się ze słowem ‘jeść’”. Ci prowodyrzy „rosyjskiego świata” w prążkowanych strojach przypominających tylko wojskowe mundury. A to są „wielkorosyjanie”, to jest „druga armia świata”, którą Rosja straszyła świat, jak zwykle, blefując i kłamiąc.

Godz. 10.11, Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego, podwórko. Z dziennika Serhija Kulidy

Przy wejściu do naszej piwnicy mieszkańcy karmią bezdomne zwierzęta. Nałożyli jakąś kaszę na talerze, nalali wody. W kolejce pierwsza grupa kotów. Kilka psów siedzi i cierpliwie czeka na swoją porcję. Zauważyłem, że już w pierwszych dniach wojny na ulicach przybyło więcej zwierząt domowych. Widać było, że one – zazwyczaj rozpieszczone i zadbane – teraz są trochę zdezorientowane i przytłoczone. Psy i koty wyraźnie nie rozumiały, co się stało, ich smutne oczy były pełne łez (nie przesadzam), smutku i strachu. Nie rozumiały, dlaczego nagle znalazły się na ulicy, dlaczego je, jeszcze wczoraj przytulane i karmione, nagle zostawiły „mamusie” i „tatusie”. Czym zawiniły przed nimi?… Patrzenie na porzucone zwierzęta jest nie do zniesienia. I nic nie można zrobić, aby pomóc. Można tylko dać kawałek kiełbasy albo chleba. To uświadomienie bezsilności jeszcze bardziej pogłębiało ból, pogłębiało poczucie bezbronności.

Ale później, opowiadali ludzie, w mieście pojawili się wolontariusze, którzy podjęli się ratowania porzuconych „naszych mniejszych braci”. A te cholerne kacapskie trupy, przeciwnie, dla zabawy strzelały do nich, katowały, skórowały, nawet zjadały. Szczególnie smakowały im alabaje. O tym opowiedział mi jakiś człowiek, który przeniósł się do centrum miasta z Lisowej Buczy. A jeszcze opowiadał, że rosyjscy zbrodniarze zastrzelili konie ze stadniny buczyńskiej. Nawet hitlerowcy podczas II wojny światowej nie dopuszczali się takiego barbarzyństwa. Jacyż to krwiożerczy ci „narodobogosławieńcy”! To nie ludzie, to zbiorowa apokaliptyczna Bestia…

Godz. 11.09, Bucza, ulica Energetyków 12, ratusz miejski w Buczy. Z dziennika Serhija Kulidy

Przy ratuszu odbywa się ewakuacja. Ludzie pośpiesznie opuszczają miasto i porzucają wszystkie dobra, nie mając nadziei na „łaskę zwycięzcy”. W Buczy osiadł przytłaczający strach i złowieszczy mrok… Mieszkańcy Buczy jadą autobusami, własnymi samochodami (jeśli komuś jeszcze został benzyna w bakach), rowerami, idą pieszo. Aby jak najdalej od śmierci. Ale żaden z nich nie ma gwarancji, czy dojedzie lub dotrze do upragnionego celu. Świadectwem tego są spalone samochody na ulicach i na drodze „warszawskiej” oraz okaleczone ciała obok.

Godz. 14.23, Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego. Z dziennika Serhija Kulidy

Tamara milczy o wyjeździe, ale to milczenie mówi więcej niż jakikolwiek krzyk.

— Jak się masz? — zwracam się do żony, rozumiejąc kompletny idiotyzm takiego pytania.

— Dobrze… Bardzo dobrze — odpowiada z sarkazmem. — Lepiej niż wszyscy…

Obraca się i odchodzi…

Chłopcy, obecni przy tej rozmowie, spuszczają oczy przed moim parzącym spojrzeniem i idą do przeklętego samochodu…

Godz. 21.18, Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego, piwnica. Z dziennika Serhija Kulidy

Co tu pisać? Nie ma co… I tak wszystko jasne – z tej pułapki trzeba się wydostać. To nie gra w chowanego – Rosjanie znajdą cię czy nie. Nie gra w „kozaków – rozbójników” – stracą albo będą łaskawi. To prawdziwe reality show o przetrwanie…

Kolejny fragment wkrótce na naszym portalu.