Śmieszą mnie politycy. Indywidualnie i jako grupa, niezależnie od orientacji ideowej. Zresztą z ideami u polityków też mamy śmieszny kłopot, bo większość z nich jak ognia wystrzega się jednoznacznego przypisywania do jakichś jednoznacznie określonych idei.
W dawnych czasach było prościej. Najczęściej sygnowano się jako lewica, komuniści, ludowcy, prawica, demokraci, a dzisiaj większość europejskich partii ma nazwy wieloczłonowe – na przykład socjal-demokraci. I nie wiadomo, ile w nich jest socjalizmu, a ile demokracji? A Nowa Lewica? Czyż nie budzi od razu niepokoju, los starej lewicy?
Bywają też partie dwuczłonowe, jak Prawo i Sprawiedliwość, i z tej nazwy też nie wiadomo kim są. Czy bardziej za prawem, czy za sprawiedliwością? Bo przecież prawo to kanon zasad, a sprawiedliwość niekoniecznie musi się tym prawem kierować, bo mamy przecież sprawiedliwość ludową, znamy karzące ramię sprawiedliwości, gdy obiecywano (za komuny), że jak kogoś to ramię dopadnie, to marny z nim koniec.
Istnieje też u nas Koalicja Obywatelska, która to nazwa jest wielce zagadkowa, bo koalicja to porozumienie, pakt, związek, ale dlaczego obywatelska? Wszak status obywatela mamy w państwie wszyscy.
Mówiąc krótko – mistrzami w wymyślaniu nazw partyjnych to my nie jesteśmy. I ta nieudolność jest bardzo śmieszna.
Wybory za wyborami
Ledwo co opadły emocje po wyborach parlamentarnych i samorządowych, a już, lada dzień, mamy mieć wybory do Parlamentu Europejskiego. I ku memu zdziwieniu partie, które odsądzają Unię Europejską od czci i wiary, też wystawiają swoich kandydatów. Nie boją się, że ich eurodeputowani przesiąkną w Brukseli miazmatami degeneracji moralnej i ideami bezpaństwowości? Teoretycznie wszyscy kandydaci mają mocno ugruntowane idee, ale diabeł unijny przecież nie śpi.
Inna rzecz, że partie wystawiają w szranki ludzi, którzy mają mocne pozycje w swych organizacjach i szkoda chyba wstawiać taki silnych ideowców? Ale pojawiają się też na listach osobnicy, którzy trochę podpadli, z którymi jest kłopot i lepiej by było – dla ich macierzystych partii – jakby na kilka lat z widoku zniknęli.
Bardzo to zabawne. A na poparcie mej tezy przywołam zdanie wielkiego Stanisława Ignacego Witkiewicza, który w „Szewcach” napisał: „Dopóty nie będzie dobrze, dopóki nie zaprzestanie się wysyłania zdrajców na placówki dyplomatyczne”.
Politycy jak soki
Zdarzają się też zabawni politycy, którzy z niejednego pieca chleb już jedli, czyli że byli już w wielu partiach. Takich osobników do zmiany braw partyjnych zawsze zmusza ogromnie wysokie mniemanie o sobie samych. Okoliczności są różne, bo zdarza się, że któregoś polityka jego rodzima partia wyrzuci z hukiem, albo wypchnie po cichu z pierwszych miejsc na dalsze, ale rzadko się zdarza, żeby ktoś taki obraził się, rzucił politykę i wziął się do normalnej pracy.
Dlaczego? Bo nasi zawodowi politycy najczęściej nie mają żadnych osiągnięć zawodowych, poza wielokrotnym byciem posłem czy senatorem. Jest jeszcze gorzej, bo politycy młodzi, poza dyplomami studiów, nie mogą legitymować się żadnym dorobkiem zawodowy. Więc gdzie mają odejść z polityki? W nicość? Mają się auto anihilować?
Dlatego nasi politycy są jak soki, ale wieloowocowe. Co jest śmieszne, ale w skutkach dla nas wszystkich może być tragiczne.
Politycy ponadpartyjni
Polityka ma widać jakiś mroczny urok, że ściąga na swoje polityczne pole ludzi zadufanych w sobie, kochających namiętnie, ale jedynie siebie. Taki osobnik często, gdy rodzima partia nie chce już jego liderowania, odchodzi do innej partii. I natychmiast przystępuje do kopania swych jeszcze wczorajszych kolegów. Oczywiście wszystkie stacje telewizyjne łase są na zamieszczanie jego frustracji i agresji – bo jednak coś się dzieje.
Świetnym tego przykładem (czyli najgorszym przykładem) jest Leszek Miller, który dwukrotnie był szefem SLD i dwukrotnie z tej partii z hukiem odchodził. Bo nie mógł być drugim lub trzecim na wewnętrznej liście rankingowej SLD. Zupełnie jak Cezar, który wolał być pierwszym w Ostii, niż drugi w Rzymie.
Za pierwszym razem Leszek Miller wystartował nawet do Sejmu z listy Leppera – i poniósł sromotną klęskę. Okazało się bowiem, że ludzie poprzednio nie głosowali na Leszka Millera jako takiego, ale na partię, której przewodził.
Jednostka – zerem, jednostka – bzdurą,
sama – nie ruszy pięciocalowej kłody,
choćby i wielką była figurą
– pisał Majakowski, ale który z dzisiejszych przywódców partyjnych czyta poezję?
Smuci mnie i zawstydza obecna rola Leszka Milera, jako wiecznego malkontenta i podręcznego krytyka lewicy dla naszych stacji telewizyjnych. I wcale mnie to nie śmieszy, bo kiedyś lubiłem go.
I tak to się przeplata śmiech ze smutkiem, zażenowanie cudzą małością z rozbawieniem głupotą.