Kolejna odsłona wyznań o radościach i smutkach WALTERA ALTERMANA (5)

Aby zrozumieć współczesność, dobrze jest sięgnąć do historii, bo jak wiadomo wszystko już było.

Od października 1934 do października 1935 roku, w Chinach miało miejsce zdarzenie zwane Długim Marszem lub Wielkim Marszem. Było to przegrupowanie Chińskiej Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej z prowincji Jiangxi w południowo-wschodnich Chinach do Chin północno-zachodnich. W czasie wojny domowej (1927–1934) Czang Kai-szek rozpoczął w 1930 roku cykl pięciu kampanii okrążających, mających na celu zniszczenie baz Komunistycznej Partii Chin. W październiku 1934 roku główne wojska KPCh zdołały przebić się przez pierścień armii Czang Kaj-szeka i rozpoczęły marsz w kierunku północnych Chin, po drodze łącząc się z pozostałymi siłami komunistycznymi.

W Długim Marszu uczestniczyło ok. 100 tysięcy ludzi. Siły komunistyczne przeszły przez jedenaście prowincji, przebywając 10–12 tys. kilometrów i w październiku 1935 roku dotarły do prowincji Shanxi. W czasie stoczonych podczas Długiego Marszu walk ze ścigającymi je siłami Kuomintangu wojska komunistyczne straciły prawie 50 procent swojego stanu osobowego.

Tło polityczne było mi potrzebne do przedstawienia faktów, że w czasie Wielkiego marszu chińscy rewolucjoniści poddawani byli ogromnej presji materialnej i duchowej. Materialna była taka, że wykańczała ich pogoda, nadludzki wysiłek fizyczny i głód. Presja duchowa zasadzała się na terrorze psychicznym, który rozpętał Mao. Wszędzie w swoich szeregach wietrzył on angielskich szpiegów, groźniejszych niż Czang Kai-szek. Mao urządzał nieustanne wiece, na których rozpętywał antyszpiegowską histerię. I nic nie miało do rzeczy, że żołnierze Wielkiego Marszu nigdy na oczy żadnego Anglika nie widzieli. Chodziło o wywarcie presji i zbudowanie atmosfery terroru wobec potencjalnych zdrajców.

Świadkowie tamtych lat twierdzą, że na jednym z wieców do bycia angielskimi szpiegami przyznało się ponad 10 tysięcy rewolucjonistów. Wtedy Mao im wybaczył, ale nakazał być jeszcze bardziej rewolucyjnymi członkami partii.

Co ta historia ma wspólnego ze współczesnością? Bardzo wiele, bo z rozbawieniem, od lat, obserwuję jak na każdym zakręcie dziejów uniżeni służalcy przegrywającej władzy, natychmiast wyrażają hołd zwycięskiej. Potępiając też swoje uprzednie pozycje polityczne i skłonności partyjne. W czasach bierutowski nazywało się to „samokrytyką”. Taki gość, które przyznawał się do „błędów etapu”, nie od razu wracał do łask nowej władzy, ale chronił życie i pracę.

Czy z końcem komuny skończył się kontredans służalców? Oczywiście, że nie. Transfery, przejścia spod kurateli jednej władzy pod skrzydła drugiej są zjawiskiem stałym, właściwie banalnym i śmiesznym.

Zbiorowe objawienia w PRL

Pierwsze zbiorowe objawienia miały miejsce zaraz po 1945 roku. Wtedy to dawni endecy i inni przyznawali się do błędów młodości i przechodzili pod opiekę najpierw PPR, a w chwilę później PZPR. O dziwo zajadłych przedwojennych konserwatystów w PZPR nie było wcale mało. Niektórzy mogli żyć spokojnie i nieźle zarabiać, choć wyższe stanowiska nie były im dawane.

Drugie objawienia miały miejsce pod roku 1956. Wtedy to z kolei zajadli stalinowcy, różnej maści oprawcy i zwykłe kanalie potępiały samych siebie, tłumacząc się, że byli oszukiwani, że nic nie wiedzieli o zbrodniach stalinowców. I władza im wybaczała. Przesuwano ich na stanowiska, na których nie rzucali się w oczy i jakoś tam żyli. W sumie za stalinizmu niektórym „opłacało się” być kanalią, tyle, że trzeba było bić się w piersi.

Trzecie masowe i najliczniejszy objawienia miały miejsce w roku 1980. Te dotknęły, czy też były łaską, głównie dla dziennikarzy. Pamiętam dobrze jak piszący przez lata ostre, bezkompromisowe wypracowania (artykuły) w gazetach RSW, czyli w gazetach PZPR, nagle pod wpływem masowego protestu robotników przejrzeli na oczy, jak nagle spadły im z tych oczu socjalistyczne łuski i dojrzeli jasność i błogość wolnego słowa.

Było i tak, że goście z TVP i Polskiego Radia (młodzieży powiadam, że innych stacji wtedy nie było) składali publiczne przeprosiny, kajali się, informując przy okazji kajania, że oni nic nie wiedzieli o „propagandzie sukcesu”. Twierdzili, że chcieli dobrze, że pisali tylko o pogodzie, cenach na warzywniakach i urokach wycieczek do Bułgarii.

Nastrój w 1980 roku był tak euforyczny, że lud wybaczył prawie wszystkim propagandzistom. Tym bardziej lud był łaskawy, że cieszyło go, iż tak znane „postacie” przystały do ruchu „Solidarności”.

Z nawróconych najbardziej mnie wzruszyły dwie osoby. Pierwszą była dama, która twierdziła, że jedna z gazet niecnie wykorzystywała jej nazwisko, sygnując nim wredne artykuły z marca 1968 roku.

Drugą osobą był facet, który codziennie w I Programie Polskiego Radia informował o kolejnych sukcesach władzy i radości społeczeństwa z tych sukcesów. Gdy nastała „Solidarność” człowiek ów ogłosił publicznie otwarty list do Macieja Szczepańskiego, szefa Radiokomitetu, w którym to liście zarzucał Szczepańskiemu, że oszukał go, że wykorzystał jego młodzieńczy entuzjazm w niecnych propagandowych celach. Nadto – co oczywiste – ów młody dziennikarz wyjaśniał, że władza ukrywała przed nim straszny stan polskiej gospodarki, prześladowanie twórców i brak możliwości podróżowania na Zachód. W nagrodę za tak szczerą postawę dziennikarz został delegatem na historyczny I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność”, jesienią 1981 r. w hali Olivii, gdzie „robił” za żywy przykład pastwienia się komuny nad prostym dziennikarzem.

Oboje wyżej opisani dziennikarze ślicznie urządzili się nowej Polsce, a nawet uchodzili za autorytety.  Śmieszne? Nie bardzo, raczej smutne.

Olśnienia dzisiejsze

Nie minęło jeszcze pół roku od objęcia rządów przez nowe władze, a ruch olśnionych trwa i potężnieje. I coraz więcej znanych dziennikarzy daje publicznie do zrozumienia, że choć byli na etatach w rządowych mediach, choć występowali na antenach, choć w dyskusjach opowiadali się za PiS, to jednak w głębi serca byli po stronie wolnych mediów. Coś im nie pozwalało wtedy wypowiedzieć tego, co im naprawdę „w duszy grało”, ale grała im prawda.

Czy chęć zachowania etatów w państwowych mediach może aż tak przemielić człowieka, że sam siebie się wyprze? Widać może, choć widok takich „przemielonych” jest okropny. I potwornie smutny. Ilu może być prawdziwie twardych ludzi na milion? Nietzsche powiadał, że najwyżej 5 procent, reszta to miazga.