Zdj.: Piramida finansowa, tak jak zwykły komin ma swój koniec, wchodząc i ostro inwestując można spaść... Fot. archiwum; HB

Remanenty WALTERA ALTERMANNA: Co mnie śmieszy, co smuci (1)

Bez przymusu składam tu szczere wyznanie: większość przypadków tego świata, które smucą całą populację, mnie śmieszą. I odwrotnie, to co większość ludzi bawi, mnie smuci.

Czy jestem odmieńcem? Chyba nie. I tego, że to ja jestem normalny, postaram się dowieść w kilku felietonowych odsłonach. Dziś pierwsza.

Wiara w wielkie procenty

Na przełomie systemów, a więc już po roku 1989, wybuchło w Polsce kilka wielkich finansowych afer. I nie mam na myśli wielkich przekrętów światowych banków, potężnych instytucji finansowych, holdingów i korporacji, bo te twory od zawsze żyją z przekrętów – co wcale nie jest śmieszne.

Natomiast silna wiara przeciętnego polskiego obywatela w możliwość zarobienia psim swędem gigantycznie wielkich pieniędzy śmieszy mnie do rozpuku. Gdybyż to moi rodacy równie mocno wierzyli w Boga i Dziesięcioro Przykazań, byłaby teraz Polska najbardziej moralnym krajem na świecie, i oczywiście w historii.

Łańcuszek świętego Antoniego

Większość przekrętów oparta jest na działaniu Łańcuszka Świętego Antoniego, którego idea odżywa raz po raz. Rzecz polega na tym, żeby wysłać 10 swoim znajomym po 10 złotych, co daje niedużą kwotę 100 złotych. Każdy z tych znajomych zobligowany jest także do znalezienia nowych 10 znajomych i przekazania im po te 10 złotych. Oczywiście nasze nazwisko ma być na liście, czyli teoretycznie natychmiast, już w pierwszej turze, odzyskujemy swoje 100 złotych. Ale nie w tym rzecz, bo niebawem spłynie na nas deszcz pieniędzy od kolejnych dziesiątek uczestników tej zbożnej akcji.

I ludzie biorą w tym udział! Piszą listy, kartki i wysyłają nieznajomym pieniądze. Co wtedy myślą? Nic nie myślą, bo wierzą, że zostaną bogaczami. Czy zastanawiają się jaki będzie kres tej zabawy? A, broń Boże! A dlaczego? Bo chciwość odbiera ludziom rozum od zawsze. I pożądają, pożądają… za nic mając 10. przykazanie, które głosi: „Ani żadnej rzeczy, która jego jest”.

I to jest tragiczne, bo odsłania marność ludzkiego rozumu i charakteru, ale jest też nieskończenie śmieszne. Mnie bawi.

Zarobić na cudownym mleku

Gdzieś tak, również na przełomie dziejów, gdy socjalizm odchodził i powracał kapitalizm, miała miejsce afera z cudownym mlekiem. Tym, co nie pamiętają przypomnę, młodszym opowiem. Zaczęło się od tego, że nagle w większych miastach gruchnęła wieść, że wystarczy mieć pusty, czysty litrowy słoik i parę groszy, żeby nieźle zarobić.

Tu wyjaśnię, że z pojęciem „zarobić” jest duży językowy kłopot. Bo słowo to pochodzi od „roboty”, czyli pracy. Jednak język polski nie zna innego określenia na dojście do dużych pieniędzy bez pracy, więc pozostaniemy przy „zarobić”.

Wracając do sprawy cudownego mleka. Poszła zatem wieść w miastach, że należy udać się tam a tam, wpłacić niedużą kwotę, na dzisiejsze pieniądze powiedzmy 50 złotych, a dostanie się cudowny proszek, który następnie trzeba rozpuścić w mleku, w lirowym słoiku. I już po trzech-czterech dnia, trzeba ten słoik z mlekiem zanieść do tego samego punktu, w którym kupiło się ów proszek. Wtedy można dostać całe 100 złotych.

Firma, płacąca za mleko jak za zboże, głosiła, że jej proszek czyni z mleka cudowny półprodukt, który ona zamienia w cenny lek. Brzmiało szlachetnie. Więc ludzie ruszyli jak w dym po ten proszek do mleka. I ku swemu zadowoleniu otrzymywali za swoje 50 złotych, całe 100 złotych. Na miejscu rozdawnictwa gotówki okazywało się, że można kupić proszek nawet za całe 1.000 zł, a w zamian dostać 2.000 złotych. A można też było nakupić proszku, ile kto zapragnie. Podobno rekordziści inwestowali w mleko z proszkiem nawet po 20.000 złotych, jednorazowo.

Jednak gdzieś tak po dwóch miesiącach działalności firma zniknęła, wraz z wpłatami klientów. Zrobił się wielki raban. Milicja stwierdziła, że proszek zawierał bakterie zamieniające mleko w mleko zsiadłe.

Naciągnięci wracali do domów z hektolitrami zsiadłego mleka, które wylewali do ubikacji. Mieli też stuprocentowe przekonanie, że jacyś podli ludzie oszukali ich. Ale nie przychodziło im do głów, że chcieli być oszukani, bo oczekiwali manny z nieba.

Banki, banczusie

Wielki Bertolt Brech napisał w „Operze za trzy grosze” taką myśl: „Bo czymże jest okradzenie banku, wobec jego założenia?”

Z tego wynika, że chcąc zrobić wielki, prawdziwy przekręt należy jednak założyć bank, lub coś co ludzie wezmą za bank. Banki bowiem mają u ludu opinię świątyń kapitalizmu, czyli, że są wiarygodne. Życie uczy, że to nieprawda, bo największe światowe afery były kreowane właśnie przez banki, ale lud wie swoje. No, ale lud nie słyszał o aferze panamskiej i o setkach innych bankowych afer.

Żeby nie być gołosłownym, co do banków… Przecież to one wypuszczają akcje bez pokrycia, ale z reklamowanym dużym zyskiem. To również banki sprzedawały w Polsce pożyczki we frankach szwajcarskich. Mało kto też wie, że żaden z banków nie odda nam w całości – w razie plajty – naszych pieniędzy. Najlepsze banki twierdzą, że gwarantują nasze wkłady do 30 procent.

Niestety ludzie o tym nie wiedzą i wierzą w banki jak w Pana Boga. Dlatego rząd powinien zmusić banki do wyraźnego informowania klientów o przykrych następstwach zarówno naszych lokat jak i pożyczek bankowych. „Ustawa antybankowa” powinna nakazywać informowanie przez banki o dwóch sprawach: 1. Powierzone bankowi pieniądze możesz odzyskać jedynie w 20, 30 procentach. 2. Każdą pożyczkę będziesz musiał oddać z procentem.

Bez takich informacji banki są naprawdę groźne.

Amber Gold i inni

Słynna była w Polsce, w latach 2009-2010, sprawa Amber Gold. Ta instytucja, założona w Gdańsku, nie miała prawa reklamować się jako bank, ale jej właściciele, małżeństwo P., znaleźli coś równie wiarygodnego. Swój Amber Gold Sp. z o.o. przedstawiali jako pierwszy dom składowy w Polsce, zajmujący się składowaniem metali szlachetnych. Amber reklamował się też tym, że firma mocno inwestuje w złoto i inne kruszce, a także oferował klientom kontrowersyjne lokaty w złoto, srebro i platynę, podpisując z nimi tzw. „umowy składu”.

Firma obracająca złotem…? To rozbiło duże wrażenie, więc Amber Gold szybko stał się znany w całej Polsce. Klientów łudzono niebywale wysokim zyskiem, bo gdy w większości banków można było zarobić rocznie na lokacie ok. 5 procent, Amber Gold oferował zysk 15 procentowy. Natychmiast zatem tysiące obywateli RP złożyli w tym Amber całe swoje oszczędności.

Pierwsi klienci mieli szczęście, bo sumiennie wypłacono im zysk. Ten fakt napędził nowych klientów – zupełnie jak w przypadku mleka z proszkiem. Ale Amber Gold też był klasyczną piramidą finansową, w której pierwsi klienci otrzymują pieniądze następnych. Ale dla następnych – jak to w piramidzie – pieniędzy nie ma, nie było i nie będzie.

Według prokuratury małżeństwo P. oszukało w sumie ponad 18 tys. klientów, doprowadzając ich do niekorzystnego rozporządzenia mieniem w wysokości prawie 852 mln zł. Małżeństwo P. poszło siedzieć, ale ludzie stracili pieniądze.

Czy im współczuję? Nie bardzo, a nawet wcale nie. Bo czego spodziewali się ci, którzy uwierzyli, że zaspokoją własne pożądanie wielkich pieniędzy, bez ciężkiej pracy, bez jakichkolwiek talentów i nawet minimalnego wysiłku? Na co liczyli?

Powie ktoś, że w końcu cierpią? Oczywiście. Ale jak jest grzech, to i kara być musi. Za złamanie 9-go przykazania ksiądz może zalecić kilkadziesiąt zdrowasiek, ale za nieprzestrzeganie 10-go przykazania nadchodzi kara bardziej dotkliwa – utrata własnych pieniędzy i wstyd. Choć… czy ci oszukiwani na własne życzenie cierpią? Chyba jedynie z powodu utraty pieniędzy. A może mają choć trochę moralnego kaca? Nie, bo po wszystkim zawsze głoszą, że ktoś ich oszukał, a oni sami nie wstydzą się i nie poczuwają się do winy. To też jest śmieszne.

Ponieważ ludzkość niczego się nie uczy, więc spokojnie czekam na kolejne afery, bo lubię się pośmiać.

 

Gościnie, naukowczynie, czyli kobiety w akcji – WALTER ALTERMAN: Fakty autentyczne

Zacznijmy od drobnych złośliwości, pod adresem NOWOCZESNYCH, kórych podnieca mówienie o „gościniach”, „ministerkach”, czy używając terminu „ministra” i innych objawach rewolucji feministycznej. Jeżeli miało być irytująco, to wspóczesne sufrażystki mają sukces. Jeżeli miało być równo – to odnotować trzeba klęskę.

Rzecz bowiem w tym, że nikt w Polsce nie traktuje kobiet jak obywatelki drugiego gatunku. W życiu codziennym, rodzinnym kobiety dominują. Jeżeli spotykam mężczyznę, który
mówi, że to on kieruje rodziną, to mamy wiadomy znak, że jego żona jest tak inteligentna, tak
przebiegła, że nie dość, że kieruje stadłem, to jeszcze stwarza pozory, które jej mąż bierze za
prawdę. Pantoflarz jest szczęśliwy – widać, że małżonka kocha go i pragnie mocno podbudowywać
jego ego.

Zatem rzucam na stół naszych XXI-wiecznych sufrażystek kolejne wyzwanie: należy natychmiast
wprowadzić do obiegu pojęcie „dama stanu” jako przeciwieństwo feminatywne wobec
dominującego jeszcze „męża stanu”. Pora kończyć z przykrą dla „polityczek i gościń” dominacją
panów, w języku oczywiście. Chyba oszalałem, one są w stanie to zrobić…

Hiperpoprawność, czyli głęboka nieznajomość

Ostatnio pewien młody polityk w swych licznych wypowiedziach telewizyjnych zaczął wymawiać
słowa, tak jak się pisze. Taka maniera, poza tym, że ów polityk umie czytać, niczego nie dowodzi.
Oto bowiem prawidła naszego języka są takie, że w przypadku łączników „z”, „w”, jeżeli
występują przed spółgłoskami bezdźwięcznymi, takimi jak „p”, „t”, „f” następuje
ubezdźwięcznienie tych spółgłosek. Czyli jest tak, że piszemy: „z frontu”, „w futrynie”, „pod
strzechą”, ale wymawiamy tak: „s frontu”, „f futrynie”, „pot strzechą”. I dlatego mówimy „w
Warszawie”, „w Gdańsku”, ale też „f Poznaniu”, „f Krakowie”.

Zakładam, że młody polityk uznał poprawne wymawianie za niechlujstwo językowe i zaczął mówić
tak jak piszą. W konsekwencji otrzymujemy mowę agresywną, szczekliwą i nie do zniesienia.
Ale, że ani on mi brat, ani swat, potraktuję go życzliwie: „S panem Bogiem, młodzieńcze”.

W komunizmie czy komuniźmie?

Podobną hiperpoprawność słychać coraz częściej w naszych telewizorach, a dotyczy ona
wymawiania niektórych wyrazów tak jak są napisane. Owszem, piszemy „tak to było w komunizmie”, ale wymawiamy „tak to było w komuniźmie”. Dlaczego? Bo mamy tu przypadek zmiękczenia „z”, przez następujące po nim „mie”.

Identyczna pomyłka zachodzi w wymawianiu „faszyzmie, liberalizmie, mechanizmie”. Bo czytamy
inaczej niż jest napisane, czyli: „faszyźmie, liberaliźmie, mechaniźmie”. Swoją drogą, kto tak mówi? Jedynie ten, który zostawszy posłem czy dziennikarzem nie dowierza, na skutek swego awansu społecznego ani rodzicom, ani szkole i uczy się na nowo języka polskiego z internetu. Żeby być lepszym od plebsu. Ale los też lubi się pośmiać i z uciechy bije się po udach, że zastawił taką pułapkę na zadufka.

Z czym zagrał tenisista

W czasie transmisji meczu tenisa sprawozdawca mówi: „Hubi zagrał z olimpijskim spokojem”.
Niby ładnie, bo z nawiązaniem do antyku, ale z potwornym błędem. Olimpijski – bowiem – był w antycznej Helladzie pokój, bo na czas igrzysk wstrzymywano się od działań wojennych. Natomiast spokój jest naprawdę czymś innym, choć oba pojęcia mają ten sam źródłosłów.

Cena a koszt

Portal wnp.pl informuje, 11 IV 2024 roku, że spółka Polska Grupa Militarna zajmie się produkcją
amunicji strzeleckiej. To dobra wiadomość na te czasy, ale sformułowana niezwykle koślawo, bo
napisana jest tak: „Spółka ma środki własne niezbędne do zapłaty ceny za dwie pierwsze linie
produkcyjne”.

W czym rzecz? Ktoś sobie wydumał, że poważniej będzie napisać, że w grę wchodzi cena. Gdy
naprawdę chodzi o to, że pojęcie cena jest nierozerwalnie związane z konkretną wartością. A w tym przypadku spółka nie podaje ile ma zapłacić, ergo – powinno się napisać, że Polska Grupa
Militarna ma własne środki na zakup dwóch linii produkcyjnych.

Na czym oparty jest film

Ostatnimi czasy coraz częściej natykam się na błędy językowe, za które w moim pokoleniu już
podstawówce można było wziąć cięgi od polonistki, a teraz uchodzi. Portal wp.pl informuje, że do kin wwchodzi nowy polski film, który: „…oparty jest na autentycznych faktach”. Otóż – fakty są zawsze autentyczne, proszę ja pań i panów z wp.pl. Tak samo jak akwen jest zbiornikiem, obszarem wody. I nie ma też „godziny czasu”, bo godzina jest czasu jednostką. Przykre, że muszę pisać o takich „oczywistych oczywistościach”.

Usieciowane kobiety

„Naukowczyni”, czyli pani naukowiec, pani socjolog Anna Jurek w TVN 24 tak mówi o upolitycznieniu współczesnych kobiet: „Obecnie kobiety się sieciują”. Chodziło je o to, że kobiety organizują się w internetowym świecie. Niemniej naukowczyni powiedziała jak wyżej. I co z takim przypadkiem robić? Nie wiem, ale coraz bardziej boję się agresywnych politycznie i usieciowanych kobiet. Bo mówią jak niedouczeni mężczyźni, zachowują się jak mężczyźni po dużej wódce i są agresywne jak niedopici mężczyźni. Czyli, na lepsze wcale nie idzie!

WALTER ALTERMANN: Oj, wybory, wybory, po wyborach smutek…

Tytuł tego felietonu zaczerpnąłem, z małą przeróbką, z ludowej piosenki. W oryginale jest tak:

„Oj, wesele, wesele, po weselu smutek,

oj, wlazła baba na piec,

sparzyła półdupek…”

W rzeczywistości wybory to wielkie społeczne wesele, a skutek powyborczy, jest właściwie  identyczny, jak u tej baby – duże rozczarowanie i obolałe siedzenie. Żeby jednak nie być posądzonym o pójście na łatwiznę, proponuję poniższy wykład.

Wybory, dawniej 22 lipca

Daje się dziś słyszeć, że wybory to wielkie święto demokracji. Ilekroć słyszę takie zadęcie, tylekroć  budzi się we mnie uśpiony burzyciel pomników. Bo dzisiejsze wybory samorządowe bardziej przypominają dawne święto 22 lipca, niż prawdziwą demokrację. Według mnie demokracja, która ogranicza się do możliwości głosowania nie jest jeszcze prawdziwą demokracją. Prawdziwa demokracja, to możliwość weryfikowania działań władzy, poddawania tych działań rozumnej krytyce i wyciąganie bezwzględnych wniosków. Tak samo jak do pełni demokracji konieczna jest weryfikacja obietnic wyborczych i sprawdzanie dotychczasowych osiągnięć życiowych kandydatów do władzy.

Wydawałoby się, że w dobie wolnych mediów, Facebooka, Twittera nie ma nic łatwiejszego, niż rzetelne rozliczenie dotychczas rządzących radnych, burmistrzów, wójtów, prezydentów miast i marszałków województw, ale nic bardziej mylnego. Obecna kampania wyborcza to parada terenowych zarozumialców, gminnych zbawców i lokalnych świętych Mikołajów. Przykłady? Podzieliłem je na dwie kategorie. Pierwsza to auto-chwalba obecnych władz, druga to zapowiedzi kandydatów.

Czego to myśmy nie zrobili

W wielu miastach na nowych obiektach municypalnych, takich jak zajezdnie autobusowe, na  wyremontowanych pośpiesznie, po łebkach ulicach i na ledwo co ukończonych budynkach szkół, żłobków i szpitali pojawiły się transparenty, głoszące: „Zrobiliśmy to dla Was, Łodzianie, Poznaniacy czy Pszczynianie”. I wychodzi na to, że władza robi prezenty swoim wyborcom, z własnej (tej władzy) kasy. Pomijam już fakt, że łodzianie, poznaniacy, pszczynianie zawsze  piszemy małą literą. Nie jesteśmy w końcu Niemcami którzy każdy rzeczownik piszą wielką literą.

Zwracam też uwagę, że pisanie „dla was” jest rodzajem nieprzyjemnego fraternizowania się z  wyborcami, którym władza lokalna ma służyć. A nadto, to wyborcy są dla władzy władzą, nie odwrotnie.

I zupełnie jak w przeddzień 22 lipca obecne władze chwalą się osiągnięciami remontowo-budowlanymi. A czynią to tak, jakby rzeczywiście dochodziło do jakichś masowych cudów, a  władze były po prostu cudotwórcami.

Trzeba być naprawdę mocno w sobie zakochanym, żeby uznać, że remont linii tramwajowej jest objawieniem łaski Bożej, poprzez prezydenta miasta. I tak to, przed wyborami, to co oczywiste i normalne, staje się wydarzeniem metafizycznym, nadludzkim.

I ani słowa o tym, ile z poprzednich obietnic wyborczych naprawdę zrobiono, a ile poszło psu na budę. Nikt nie ma zamiaru z czegokolwiek się rozliczać. Przecież minęło już 5 lat, więc wyborcy nie pamiętają o obiecanych złotych górach…

A czego to my nie zrobimy

Obietnice wyborcze nowych ludzi są równie nadprzyrodzone, co działania ich poprzedników. Ani słowa o pieniądzach – w sensie, skąd je nowi lokalni władcy wezmą. A bez pieniędzy nawet Salomon nie naleje. Nic, czysta abstrakcja jak u Kandinskiego lub niepohamowany kubizm jak u Picassa.

W obietnicach nowych nic się nie trzyma kupy, albo nic niczego się nie trzyma. A to dlatego, że albo nie mają pojęcia o zarządzaniu miastami i gminami, albo też uważają, że nie ma się co skupiać na szczegółach, bo i tak zwycięża wizerunek kandydata. Dlatego pozostaje nowym odwoływanie się do uczuć wyższych, właśnie metafizycznych.

Przejrzałem kilkadziesiąt ulotek wyborczych z całej Polski. Kilka poniżej zacytuję.

„Dlaczego startuję? Bo władza w mieście ignoruje mieszkańców. Chcę im przywrócić szacunek” – niestety kandydat nie rozumie, że szacunek jest w tym tekście dziwnym słowem. Co prawda dobrze brzmi, ale nic nie znaczy. Bo co? Będzie non stop łaził ulicami i każdemu mieszkańcowi będzie się nisko kłaniał kapeluszem? Przy okazji nie będzie też nikogo ignorował.

„Jestem zmianą, na którą czekacie” – pisze kandydatka. Ale nie pisze jaką zmianą, z czego na co. Ot, ma być zmiana, to jestem. Jako kobieta jest nowa nawet ładna, ale iluż wyborców zechce zmienić na nią swe żony?

„Chcę, aby nasze miasto inspirowało” – pisze kandydat, z zawodu nauczyciel, obecnie emeryt. I aż przykro myśleć, czego to on nie uczył w przeszłości. Przede wszystkim nie uczył sensu słów, bo inspiracja to natchnienie. A czymże ma inspirować owo miasto, Duchem Świętym, skłonnościami  do uprawiania sztuk pięknych? Kolejne puste słowa.

„Obecny prezydent jest zmęczony. Dajmy mu odpocząć.” – jakże podle apeluje kandydatka na urząd prezydenta miasta. Sugeruje bowiem, że obecny prezydent nie ma już sił i zdrowia do sprawowania urzędu, a nawet – być może jest chory. Czyli, podłość, podejrzane sugestie i pomówienia. Strzeż Panie wyborców przed takim kandydatem na urzędzie. Bo taka kandydatka będzie gotowa na wszystko.

„Sejmik bez polityki!” – deklaruje kandydat do sejmiku województwa. I kolejna abstrakcja, bo czymże jest sejmik jak nie ciałem politycznym? A tu kandydat zapowiada, że jego polityka nie interesuje… W takim razie nie powinien się ubiegać o mandat. Mógłby zostać dobrym strażnikiem miejskim, szewcem (których tak brakuje), a jeżeli ma ukończone studia to nawet nauczycielem. Tu  dodam, że kandydat o niczym więcej w swoim programie nie informuje.

„Kocham to miasto. Chcę przywrócić mieszkańcom szacunek” – informuje kolejny łaskawca do rady miejskiej. Ale nie zdaje sobie sprawy, że szacunek jest czymś osobistym, własnym, niemal intymnym i nikt nikomu ani nie może go odebrać, ani przywrócić. Szacunek dla innych się ma, albo nie ma. Szacunek jest wartością moralną, wskazówką, jak traktować siebie i innych, by nie naruszać swojej ani cudzej godności. Szacunek służy ochronie tej najważniejszej, najbardziej delikatnej części naszego ja. Wybacz im Panie, bo piszą jak myślą, a myślą – jak widać – bardzo marnie.

Brudno i totalny bałagan

O jednym żaden z kandydatów ani z tych, co już władzę mają ani z tych, co jej tak bardzo pragną nie wspomina… o powszechnym i zniewalającym brudzie i bałaganie, który panuje na wsiach, w miastach i miasteczkach. Elektorat niemiłosiernie brudzi, a władze nie sprzątają.

Dziwne, że nikt, dosłownie nikt z kandydatów, nie podjął tego tematu. A temat widać i czuć na każdym kroku. Obecne władze robią niewiele w kwestii brudu, bo – jak twierdzą – nie mają pieniędzy. Więc zrozumiałe, że obecni udają, że jest czysto. Ale dlaczego ci nowi sprawy nie podejmują? Bo boją się wyborców, których tak niskie tematy mogłyby odstręczyć od głosowania na czyściochów. No i nikt nie lubi, żeby mu wytykać, że jest brudasem.

A prawdę mówiąc, my Polacy lubimy bardziej wzniosłe tematy: honor, dziedzictwo historyczne  odpowiedzialność dziejowa… A przypominanie, żeśmy z dziada pradziada brudasy, nie uchodzi.

Pójdę, ale bez zadowolenia

W sumie mamy programowy mętlik w głowach, kalectwo językowe w ulotkach i nieprzepartą chęć życia przez najbliższe 5 lat na koszt wyborców. Mało, piekielnie mało. I potwornie drogo! Niestety, przed każdymi wyborami wzrasta we mnie poziom anarchizmu. Albowiem nikt ze starych z niczego się nie rozlicza, a nikt z nowych nie sili się nawet na minimum logiki. Do urny oczywiście pójdę, ale bez zadowolenia.

 

 

Schron w Lublinie Fot.: Wikipedia

WALTER ALTERMANN: Schrony, których nie mamy

W całej Polsce mamy jedynie 903 schrony. Czym jest schron? Nie ma nawet urzędowej definicji schronu. Jedynie Państwowa Straż Pożarna posługuje się czymś podobnym do urzędowego opisu: Schron jest budowlą ochronną o budowie konstrukcyjnie zamkniętej, hermetycznej, zapewniającej ochronę osób, urządzeń, zapasów materiałowych lub innych dóbr materialnych przed założonymi czynnikami rażenia oddziałowującymi ze wszystkich stron.

Definicja Straży Pożarnej jest o tyle ważna, że to właśnie jej przypadło zarządzanie schronami. Co znaczy utrzymywanie ich w stanie użytku, sprawności i gotowości do spełniania swych funkcji. Dla straży jest to obowiązek nowy, bo istniejący dopiero od dwóch miesięcy. Jak to było ze schronami wcześniej? Lepiej nie drążyć tematu.

W każdym razie istniejące schrony są małe (może i dobrze) dające bezpieczeństwo około 100 osobom każdy. W większości są to schrony jeszcze z czasów komuny.

Schronów nie ma, niczego nie ma

Reporter Wirtualnej Polski Mateusz Dolak zapytał Polaków na bazarze o to, jak oceniają działania polskich władz oraz czy boją się, że wojna mogłaby dotrzeć do naszego kraju. – Putin się tak szybko nie zatrzyma, bo poczuł swoją siłę. Fanatycy, jak poczują siłę, to pójdą naprzód – uważa jedna z pytanych kobiet. Inny z rozmówców mówi – Rządzący powinni coś zrobić, żeby społeczeństwo było przygotowane. Każdy powinien umieć strzelać, posługiwać się bronią i umieć obronić się i zabezpieczyć. Schronów nie ma, niczego nie ma. Jesteśmy kompletnie bezbronni.

Po co komu schrony?

O wojnach uczą nas ciągle z punktu widzenia wojskowych, począwszy od hoplitów, poprzez arkebuzerów aż do czołgistów. Owszem to wojskowi toczą bitwy, ale wojna jest sprawą całych narodów i społeczeństw. A może przede wszystkim cywilów? Wiemy, że wojsko walczy za ojczyznę, w obronie języka, tradycji i własnej kultury. Żołnierze walczą o prawo do bycia osobnym narodem, o prawo do rozwoju w obrębie swojego narodu. Czyli żołnierze walczą za tych, którzy zostają w domach. Bo i cóż byłoby to za zwycięstwo, gdyby uratowały się jedynie armie, a zginęliby wszyscy cywile?

Gdy żołnierze ruszają do walki, zostawiają w domach matki, dziadków, żony i dzieci. I żołnierze walczą w imię ochrony ich życia i stanu ich posiadania. Dlaczego zatem tak mało uczą nas o wpływie wojen na cywilów? Może dlatego że los cywila w czasie wojen jest opłakany, że cywile giną po cichu, niebohatersko, niejako „przy okazji.” Śmierć na polu bitwy jest zawsze zaszczytem, a śmierć pod gruzami zbombardowanego domu ofiarom chwały nie przynosi. Oczywiście w tej
„pedagogice społecznej” chodzi o to, żeby walczyć.

Cywile, masa kłopotliwa

Niestety, gdy o wojny chodzi, cywile nie są traktowani na równi z żołnierzami. Szczególnie wyraźnie widać to obecnie u nas. Przykłady? Wszystkich nas zajmuje – i słusznie – uzbrojenie i wyposażenie naszej armii, ale jakoś media i politycy milczą o zabezpieczeniu życia cywilów, w razie konfliktu zbrojnego. Oczywiście takiego konfliktu może nie być, ale może też być. Jeżeli tak intensywnie myślimy o zdolnościach bojowych armii, to dlaczego milczymy o zabezpieczeniu ludności cywilnej? Powie ktoś, że władza nie chce wszczynać paniki. Jeżeli tak, to władza nie docenia naszego społeczeństwa.

Współczesna wojna, jak dowodzi tego wojna na Ukrainie, może przynieść ogromne zniszczenia w infrastrukturze, przemyśle, transporcie, a także w budynkach miejskich. Dziś żadne z państw nie ma gwarancji, że ich właśnie ominą rakiety spadające na miasta i zabijające ludność cywilną. I dlatego pora uzmysłowić społeczeństwu, że najwyższy już czas zacząć budować schrony w miastach, miasteczkach i wsiach. A powinno ich być tyle i tak powinny być rozmieszczone, żeby większość ludzi mogła znaleźć w nich ocalenie.

Niestety kolejny raz budzimy się z ręką w naczyniu nocnym, lub bardziej elegancko – kopiemy studnie, gdy płoną domy. Bo przecież możemy nie zdążyć.

Brak pieniędzy na schrony, czyli nieprawda

Oczywiście natychmiast odezwą się głosy, że nie mamy pieniędzy na masową budowę schronów. W znacznej części obowiązek ich budowy spadnie na miasta, czyli na władze gmin, a te mają w zwyczaju narzekać na szczupłość środków. Poza tym, schrony pozostaną pod ziemią, w ukryciu i włodarze miast nie będą mogli się nimi pochwalić, przed wyborami. A chwalenie się jest drugim najważniejszym zwyczajem samorządów.

Dlatego spieszę przypomnieć samorządowcom, że w ostatnich latach za ich pieniądze (czyli za pieniądze mieszkańców) kwitnie pod polskim niebem „dzika chałtura w rozległym terenie”. Każde miasto ma jakieś festiwal piosenek, muzyki klasycznej bądź współczesnej. Mnożą się też jarmarczne festiwale świateł, pokazy psów, kotów, ptaszków i gadów. Wszyscy budują na potęgę pomniki, fontanny i dziwaczne muzea. Brukują też co się da, nawet zabytkowe place, które przez wieki były ozdabiane trawnikami, kwietnikami. Teraz te miejskie place przypominają reklamy producentów betonu.

Jeżeli polskie miasta stać na głupawe rozrywki dla mieszkańców, to przy rezygnacji z tych fanaberii, przy równoczesnym uświadomieniu mieszkańcom miast, że ważniejsze są schrony – uda się zyskać poparcie ludzi, bo nie są oni takimi oszołomami jak władze ich siedlisk. Jeżeli nie zaczniemy tego robić od dziś, to może w ogóle nie być widzów festiwali.

Schrony dla cywilów, ważne jak karabiny dla armii

Większość ludności cywilnej Warszawy przeżyła powstanie warszawskie, dzięki piwnicom. Ale wtedy każda kamienica miał piwnicę. A były to konstrukcje solidne i wytrzymywały nawet potężne bombardowania.

Dzisiaj piwnice też są, ale głównie w starych blokach. I dodatkowo są marne, zapchane starymi meblami. Co prawda właściciele tych piwnic mają ustawowy obowiązek, gdyby zaszła taka konieczność, usunąć cały piwniczny dobytek. Ścianki działowe piwnicznych boksów powinny wtedy zostać zburzone. Jednak piwnica to nie schron. Bo w piwnicach nie ma ani wody, ani wentylacji. Nie ma też żadnych miejsc do spania, choćby noszy.

Sprawa schronów jest dla nas tak samo wstydliwa, jak pilna.

 

XIX-wieczny motyw karykatur obrazujących skutki pracy najemnej...

WALTER ALTERMANN: Czy ktoś jest dzisiaj właścicielem świata?

Mimo burz rewolucji – szczególnie w państwach trzeciego świata, mimo upadku komunizmu, w dalszym ciągu około 96 procent światowego majątku należy jedynie do 3 procent ludzi. Pytanie zatem brzmi – czy ci wybrańcy, właśnie te 3 procent – spośród 8. miliardów ludzi są właścicielami świata i czy oni właśnie decydują o losach całej naszej światowej populacji?

Dzisiejsze media ciągle głoszą, że świat idzie ku dobremu, bo Elon Musk wszczepił komuś do mózgu elektroniczny implant. Poza tym obecnie świat mediów żyje też cudownymi narzędziami do zabijania. I nie chodzi tu o nowe prototypy gilotyny. Chodzi o jeszcze szybsze samoloty wojenne, jeszcze większe rakiety i jeszcze bardziej niszczycielskie bomby. Media owszem, piszą o wojnie na Ukrainie, ale już coraz ciszej i słabiej, bo wojna trwa długo i trochę się już mediom przejadła.

Woda kontra zbrojenia

W świecie zaczyna brakować surowców, więc USA, Chiny i Rosja walczą o wpływy w afrykańskich państwach, żeby mieć dostęp do tamtejszych kopalin. Poprzez wpływy należy tu oczywiście rozumieć przekupywanie afrykańskich rządów. W porównaniu z XIX wiekiem jest o tyle lepiej, że w celu zdobycia surowców, nie wysyła się już do Afryki zbrojnych oddziałów. Ale kolonializm kwitnie – pod inną postacią.

W tym samym czasie miliardy ludzi mają ograniczony dostęp do wody – co w wielu częściach świata jest kluczem do przeżycia. Zastanawiałem się ostatnio, ile kosztowałoby zbudowanie studni głębinowych, rurociągów, stacji uzdatniania podziemnej i morskiej, żeby zaspokoić dostęp do wody wszystkim mieszkańcom planety. Myślę, że w porównaniu z kosztami zbrojeń, prowadzeniem wojen byłoby to śmiesznie mało. To, dlaczego bogaci wolą zbrojenia, zamiast budowania studni biednym, skoro biały świat jest chrześcijański? Ano dlatego, że ze studni nie byłoby żadnego zysku. A jak na razie największe zyski, najbogatszym państwom, zapewniają jednak zbrojenia. Zatem nie widzę szans na taki humanistyczny odruch jak woda dla ludzi. Bomby i rakiety owszem, ale woda?

Pandemia Covid-19 pokazała, że istnieje możliwość szczepienia ludzi niemal całego globu, w tym najbiedniejszych krajów. Owszem, ale nastąpiło to pod groźbą, że mogą zachorować i umrzeć także obywatele najbogatszych państw.

Kiedyś to były nazwiska

Czy da się dzisiaj po imieniu i nazwisku wskazać największych właścicieli świata? Nie bardzo. A jeszcze w XIX wieku kapitał miał nazwiska. I na całym globie znano z nazwiska taki potentatów jak:

Cornelius Vanderbilt (urodzony 27 maja 1794 – zmarły 4 stycznia 1877) – amerykański przedsiębiorca, który swoją potęgę i bogactwo zbudował na transporcie kolejowym i morskim. Był głową sławnej rodziny Vanderbiltów.

Ostatnio, w wieku 88 lat odszedł Nathaniel Charles Jacob Rothschild (urodzony 29 kwietnia 1936 – zmarły 26 lutego 2024), czwarty baron Rothschild, członek brytyjskiej Izby Lordów. Był nestorem potężnego bankowego rodu Rothschildów, bankierem inwestycyjnym, który pełnił ważne role w brytyjskim biznesie i w życiu publicznym.

John Davison Rockefeller (urodzony 8 lipca 1838 – zmarły 23 maja 1937 roku) – amerykański przedsiębiorca, filantrop i fundator Uniwersytetu Chicagowskiego. Obecnie uważany za najbogatszego człowieka w historii, który w ciągu całego swojego życia zgromadził majątek o wartości 660 mld dolarów (według przelicznika z 2007). Jego majątek odziedziczył jedyny syn John D. Rockefeller, a następnie wnuki: John D. Rockefeller 3rd., Nelson, Laurance, Winthrop, David i ich najstarsza siostra Abby.

W Polsce, w mojej rodzinnej Łodzi, mają do dzisiaj swoją historyczną pozycję rodziny fabrykantów, twórców ogromnych fabryk wyrobów bawełnianych: Geyerów, Scheiblerów, Poznańskich, Heinzlów i Kunitzerów.

Wszystkich ich, tych królów biznesu, w świecie i w Polsce łączyło jedno – swoje pozycje budowali z talentem, ale bezwzględnie, niekiedy okrutnie, depcząc konkurentów, wchodząc w podejrzane interesy z władzą, przepłacając ministrów i całe rządy oraz przede wszystkim wyzyskując do cna swoich pracowników. Jednak w porównaniu z dzisiejszymi władcami świata mieli nazwiska.

Anonimowi potentaci

A dzisiaj – poza nielicznymi – władcy świata pozostają anonimowi. Jest jeszcze gorzej, bo dawniej magnaci biznesu mieli też narodowość. Dzisiaj – w dobie globalizacji – nie znamy ani narodowości, ani nazwisk tych, którzy mają wpływ na losy nas wszystkich.

Teraz największe banki, domy maklerskie, fundusze powiernicze inwestują i zarabiają w całym świecie. A dzięki internetowi w ćwierć sekundy można zostać milionerem lub splajtować i zostać nędzarzem. W dalszym ciągu anonimowo. Może czepiam się sprawy tych nazwisk, ale w XIX wieku, gdy każdy wiedział kim jest Rockefeller, to tegoż Rockefellera ten fakt obligował do przyzwoitych zachowań. Albo też jego państwo mogło go do takich zachowań skłonić, przywołać a nawet zmusić.

Były też partie i związki zawodowe, które mogły manifestować przeciwko konkretnemu panu kapitaliście. A dzisiaj? Przeciw globalizmowi w obrocie kapitałem mają protestować? Na to trzeba by mieć ogromne poczucie humoru, a głodnych na takie żarty nie stać.

Jest spisek czy go nie ma

Nie jestem wyznawcą teorii światowego spisku, nie sądzę, że istnieje jakaś ciemna siła, która dybie na pomyślność nas wszystkich. Jednakże zwracam uwagę na fakt, że dzisiaj wielki kapitał urwał się ze smyczy krajowych rządów i jest poza jakąkolwiek kontrolą. A to jest groźne. Bo być może jest i tak, że te wszystkie nasze wybory, ogromny wysiłek kandydatów na radnych i posłów idzie psu na budę. Skoro ponad demokratycznymi państwami świata stoi wyżej ktoś, kto może tym państwom dać korzystne kredyty lub nie dać.

Czy świat kiedykolwiek dojrzeje do tego, żeby nazwiska osób operujących wielkimi kapitałami były znane? Albo inaczej – czy ci, którzy rządzą dziś bankami i giełdami zechcą się ujawnić? Skoro prezydent USA musi ujawniać każdy swój wydatek, skoro musi być czysty jako ta łza, to dlaczego właściciele banków oraz ich najwięksi udziałowcy kryją się w cieniu? Być może boją się odpowiedzialności? A to już jest groźniejsze od najgroźniejszych wojen i pandemii.

 

 

 

 

O rolnikach i ich protestach pisze WALTER ALTERMANN: Żywią y bronią

Żeby zrozumieć dzisiejsze protesty rolników w Polsce i całej Europie, trzeba przyjąć jako pewniki kilka podstawowych przesłanek. Po pierwsze – większość z nas (tak w Polsce, jak w całej Europie) ma chłopskie pochodzenie. Po drugie –  przez ostatnich 150 lat wieś europejska wyludniła się a chłopi powędrowali do miast. Po trzecie – potomkowie dawnych chłopów nie szczycą się pochodzeniem pradziadków, dziadków i rodziców, bo europejska wieś była biedna, niewykształcona, zapóźniona kulturowo, więc nie ma się czym chwalić.

W związku z powyższymi przesłankami należy postawić pytanie, czy potomkowie wieśniaków są w stanie zrozumieć tych, co pozostali na roli? Niestety nie, bo nie rozumieją współczesnej wsi i nie chcą jej zrozumieć – inaczej mówiąc: potomkowie chłopów nie chcą wsi rozumieć, nie chcą też się z wsią identyfikować. A przede wszystkim już wsi nie znają. „Miastowi” mają jakieś mgliste wyobrażenie wsi, wyniesione z XIX wiecznych lektur – może głównie z „Placówki” Prusa i uroczej baśni Marii Konopnickiej „O krasnoludkach i o sierotce Marysi”.

Zysk ponad wszystko

To miejskie wyparcie się wsi ma swoje konsekwencje w traktowaniu dzisiejszych problemów rolnictwa europejskiego. Tym bardziej, że media powtarzają opinie wielkich banków, funduszy inwestycyjnych i światowych handlarzy płodami rolnymi.  A te opinie są takie, że produkcja rolna w Europie jest droższa niż na świecie, czyli, że się nie opłaca.

Gdzieś tak od 40 lat światowe rynki artykułów rolnych zostały opanowane przez kilka wielkich koncernów, dla których zysk jest jedyną wartością. Dla nich nie ważne jest czy zboża, którymi oni zalewają Europę pochodzą z Brazylii czy z Ukrainy. Ci handlarze stawiają na zysk, czyli nie są zainteresowani droższymi płodami rolnymi z Europy. A produkcja rolna w Europie jest, bo musi być droższa.

Czy polskie rolnictwo jest rozdrobnione

W ostatnich tygodniach we wszystkich mediach pojawiają się polscy przedstawiciele instytucji finansowych, eksperci ekonomiczni, którzy z uporem powtarzają, że polskie rolnictwo jest słabe, bo ponad 50 procent polskich rolników ma gospodarstwa 10 hektarowe. I dziwne, że wygłaszanie takich bzdur nie spotyka się z ripostą dziennikarzy. Ale też, ci dziennikarze mają o rolnictwie takie pojęcie, że mleko i jajka biorą się ze sklepów. A dodatkowo, że węgiel bierze się z piwnicy.

Dlaczego ci eksperci nie mówią, jaki procent żywności jest w Polsce wytwarzany przez te małe gospodarstwa, takie do 10 hektarów? Bo okazałoby się, że na owe mityczne 10 hektarowe gospodarstwa rolne przypada niespełna 20 procent produkcji rolnej, czyli że większość produkcji rolnej dają duże gospodarstwa.

Skąd zatem biorą się te dane? Ano stąd, że nie bierze się pod uwagę produkcji, ale hektary, zupełnie jak za cara.

Kto naprawdę jest w Polsce rolnikiem

Trzeba powiedzieć wprost, że większość małych gospodarstw rolnych istnieje dzięki ubezpieczeniom KRUS. Bo każdy ubezpieczony w systemie KRUS płaci o wiele niższe składki emerytalne i zdrowotne, niż ubezpieczeni w ZUS. Różnicę między składkami pokrywa budżet państwa. Kilkanaście lat temu okazało się, że wystarczy kupić choćby 1 hektar ziemi i ubezpieczyć się jako rolnik, wraz z rodziną. A tej ziemi wcale nie trzeba uprawiać! Można ją dzierżawić prawdziwym rolnikom.

„Urolnienie” mieszczan żyjących na wsi

Oczywiście już ciche wspominanie o reformie KRUS-u, napomknięcia o potrzebie oddzielenia prawdziwych rolników od „niby rolników” sprowadzają potężny gniew „wielkiego obrońcy wsi”, czyli PSL. A ponieważ partia ta ma nieograniczone zdolności koalicyjne, więc nikt jej nie zaczepia. A liczba zarejestrowanych, jako rolnicy, KRUS-owców rośnie. Oczywiście kosztem budżetu państwa.

Dzisiaj rolnik mający te mityczne 10 hektarów może co najwyżej hodować 3 krowy i kilkanaście świń. Co prawda Unia Europejska za pełnoprawne gospodarstwo rolne uznaje gospodarstwo o areale 60 hektarów, ale o tym się u nas nie mówi.

Czym zatem są te małe gospodarstwa rolne? Przez Unię Europejską uznawane są za gospodarstwa socjalne, mające być alternatywą dla wiejskiego bezrobocia. I w większości te małe gospodarstwa taką rolę spełniają. Ale nie od nich oczekuje się masowej, większościowej produkcji.

Jest jeszcze jeden problem do wyjaśnienia. Na manifestacjach i blokadach dróg przez rolników z całą pewnością nie ma tych małych rolników, bo ich nie jest stać na zakup i utrzymanie nowoczesnych traktorów. Tam demonstrują rolnicy mający po 100 i więcej hektarów. I tam są właśnie ci, którzy produkują większość artykułów rolnych.

Nawozy i inne środki produkcji

Problem z polskim i europejskim rolnictwem jest i taki, że od wybuchu wojny w Ukrainie ogromnie wzrosły ceny środków produkcji, takich jak nawozy, środki ochrony roślin, szczepionki dla zwierząt, części zamiennych do maszyn rolniczych, olej i benzyna. Najboleśniej odczuło rolnictwo duży, bo kilkukrotny, wzrost cen nawozów. Co jest skutkiem wzrostu cen gazu ziemnego, bo jest on wykorzystywany w dużych ilościach przy produkcji nawozów.

Czy polskie państwo mogłoby dotować polskie rolnictwo, poprzez dopłaty do nawozów? Mogłoby, ale jeśli dotacje trafią do producentów nawozów, to niekoniecznie polski rolnik na tym zyska, bo firmy nawozowe mogą swój produkt wyeksportować nawet daleko zagranicę. Wyjściem byłyby dotacje dla rolników, w zależności od posiadanych przez nie areałów. Tak, ale to wymagałoby sporo pracy, więc prościej jest dotować zakłady wytwarzające nawozy. Bo żaden urzędnik nie lubi mieć więcej pracy.

Przyczyny upadku europejskiego rolnictwa

Nie ma jednej przyczyny upadku rolnictwa. Jest niechęć urzędników do wsi, jest wypieranie rodzimej produkcji przez tańszy towar z Brazylii, Ukrainy i innych krajów. Jest też ogromny nacisk na Unię Europejską przez światowych handlarzy płodami rolnymi, którzy chcą zarabiać więcej. Jest również bezmyślność nas wszystkich, nas konsumentów, którzy woleliby kupować tańszą żywność. Niestety taka polityka może mieć tragiczne skutki.

Zagrożenia

Na sztandarach insurekcji Tadeusza Kościuszki był dumny i mądry napis „Żywią y bronią”. Warto o tym pamiętać, że żywność i armia są podstawami niezależnego bytu każdego narodu. Co da armii, nie ma w Polsce dyskusji, wszyscy chcą sprawnej i silnej armii. Ale już co do „żywicieli” istnieje poplątanie z pomieszaniem. Są tacy, którzy nie widzą różnicy pomiędzy żywnością importowaną a własną. Ci zbłąkani mózgowo nie rozumieją, że w razie wojny możemy pozostać bez jedzenia. I co, jak Brytyjczycy w czasie II wojny światowej mamy sadzić buraki i ziemniaki na miejskich trawnikach?

Kłopot polega na tym, że prosty głos rozsądku nie znajduje posłuchu w Unii Europejskiej i w Polsce. Natomiast głos międzynarodowych producentów i handlarzy żywnością znajduje przychylne ucho urzędników UE. Może ci lobbyści mają jakiś urok osobisty? A może też umieją znaleźć sprzymierzeńców swych interesów za pieniądze? Dowodów nie mam, ale nie wykluczam.

 

 

 

WALTER ALTERMANN: Obserwujemy i nic nie rozumiemy

Polsat News, 28 lutego 2024 roku: „Obserwujemy o tym co się dzieje w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego” – mówił wicepremier Władysław Kosiniak – Kamysz. Powiedział to na spotkaniu z wyższymi dowódcami Wojska Polskiego. Powiedział także i tak: „Tworzymy teraz komponent wojsk dronowych. Są na sali dowódcy różnych komponentów.”

Nie czepiam się wicepremiera, ale mieć w jednej wypowiedzi dwa strzały poza tarczą? No, to jest kłopot.

  1. Obserwujemy coś, kogoś – natomiast nie można obserwować o tym. Tak jest i żadna zmiana warty u sterów państwa tego nie zmieni. Trzeba się nauczyć i zapamiętać.
  2. Ten nieszczęsny komponent to kolejna kalka z angielskiego. Słownikowo biorąc, komponent, to składowa część czegoś. Komponent przyjął się w języku polskim dość dawno, gdy trzeba opisać co wchodzi w skład różnych mieszanin chemicznych, na przykład klejów. Jednak, gdy chodzi o wojsko, służbę poważną, należałoby staranniej dobierać słów. Poprawnie byłoby zastąpić nieszczęsne komponenty oddziałami, rodzaje wojsk, służbami wojska i wydzielonymi jednostki.

Tym bardziej jest to oczekiwane od wicepremiera i ministra obrony. Cała nadziej w tym, że są jeszcze w naszym wojsku ludzie poprawnie mówiący, z których najwyższe władze mogą brać przykład – oto internetowa Strona Wojska Polskiego tak informuje o wojskach lądowych: Wojska Lądowe stanowią trzon Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej. Zapewniają obronę przed atakiem lądowo-powietrznym w dowolnym rejonie kraju w obliczu każdej formy zagrożenia militarnego. W strukturze Wojsk Lądowych wyróżnia się związki taktyczne, oddziały i pododdziały. Bardzo dobre przygotowanie oraz wykorzystanie nowoczesnych technik prowadzenia walki pozwala Wojskom Lądowym na działanie w wymagających warunkach współczesnych konfliktów zbrojnych.

Zatem oficjalnie o komponentach Wojsko Polskie milczy. Czyli – wojsko jest językowo w porządku, minister od wojska nie bardzo.

Żeby nie było, że czepiam się obecnego rządu, to przypomnę, że również poprzedni minister od wojska Mariusz Błaszczak mówił o komponentach. Jakaś wojskowa choroba, czy co?

 

Koncentracja czy skupienie

„Jest teraz w najlepszym punkcie koncentracyjnym …” – mówi sprawozdawczyni meczu tenisowego o Idze Świątek. Sprawozdawczyni nie miała nic złego na myśli, ale jednak zabrzmiało strasznie, bo punkty koncentracyjne kojarzą się nam z okupacją niemiecką w latach 1939 – 45. Ówczesne niemieckie obozy koncentracyjne, to obozy skupiające osoby, uznane za wrogów III Rzeszy.

Czym jest koncentracja? Koncentracja to skupienie. Czyli Iga była skupiona, na zadaniu, które miała wykonać. I tak należało powiedzieć. Oczywiście wiem, że koncentracja jest także pojęciem z dziedziny psychologii, ale i tak oznacza tylko tyle, co skupienie się. Więc mówmy prościej i po polsku.

„Panowie” od swastyk

W Łodzi, przez dwa miesiące, na pomniku Tadeusza Kościuszki dwóch ludzi, niezależnie od siebie, namalowało swastyki. Podobno w stanie dużej nietrzeźwości.  Straż miejska odnalazła wandali, którzy odpowiedzą za swą głupotę.

Ciekawe jednak, że Dziennik Łódzki tak pisał o sprawie: „Teraz obaj panowie odpowiedzą przed sądem”. A to znaczy, że obaj osobnicy są według tej gazety „panami”. Protestuję! Panem jest Pan Prezydent, Pan Premier, pan doktor, pan profesor oraz pan kierowca autobusu. Żeby jednak zwykłych bydlaków, dla których swastyka jest jakimś tam zwykłym znakiem, nazywać panami, to trzeba już nic nie wiedzieć o historii Polski i Europy. Gdzie się uchowali tacy dziennikarze?

O takich zwyrodnialcach należy pisać: osobnicy. O sprawcach, nie dziennikarzach.

Korzenie

„Caroline Wozniacki ma polskie korzenie” – napisano w portalu WP. Napisać łatwo, ale problem jest.

Co to bowiem znaczy, że tenisistka, reprezentująca Danię i urodzona w Odense w Danii, mająca jednak matkę Polkę i ojca Polaka ma „polskie korzenie”? Najważniejsze dla sprawy jest za kogo Caroline się uważa. Może być i Polką i Dunką. Czy to możliwe? Oczywiście. Przykład dali Żydzi, którzy uważali się za Żydów i za Polaków. Podobnie Niemcy, którzy przybywali przez wieku do Polski – często uważali się zarówno za Niemców i za Polaków. I mieli do tego prawo, które trzeba uszanować. Ciężko to pojąć nacjonalistom, których i u nas nie brakuje, ale świat jest bardziej skomplikowany niż wyrażają to uczestnicy różnych ksenofobicznych manifestacji. Mnie osobiście taki świat nie przeszkadza. Więcej, uważam, że ludzie o podwójnych narodowościach wzbogacają nasz kraj.

Dlatego też pisanie o kimś, że ma polskie korzenie uważam za głęboko niestosowne. Bo co znaczą owe korzenie? Że na polskim korzeniu wyrosła obca nam roślina? A może, że powinniśmy rewindykować wszystkich znanych światowców, którzy mają polskich przodków? Wtedy oczywiście niektórzy z naszych narodowców poczuliby się lepiej. Ale niby dlaczego? Że mamy dobre geny, lepsze od innych nacji? Nie dajmy się ogłupiać. Aniśmy gorsi ani lepsi od innych. I tyle.

Priorytet

Pewien mój znajomy dziennikarz nagle mówi (w prywatnej rozmowie), że dla niego: „Priorytetem jest rodzina.”

Zaniemówiłem. Ale tylko na chwilę. Potem wdałem się z nim w dyskurs o wpływie świata zewnętrznego na świat wewnętrzny, czyli osobniczy. Otóż świat zewnętrzny językowo technicyzuje się, naukowieje i urzędniczeje. Niestety tak jest. A słowniki wyjaśniają, że priorytet to: 1.  pierwszeństwo przysługujące lub przyznane czemuś. 2. sprawa szczególnie ważna, która musi być załatwiona w pierwszej kolejności.

O rodzinie można powiedzieć jedynie to, że jest najważniejsza. Natomiast o priorytecie mogą mówić bankowcy, premierzy i listonosze. Bo ci ostatni mają dostarczać przesyłki priorytetowe, czyli najważniejsze, mające pierwsze miejsce przed innymi przesyłkami.

Jeżeli dalej tak pójdzie z naszym językiem, to obawiam się, że już niedługo oświadczyny zakochanych mogą wyglądać tak:

ON – Jesteś moim priorytetem i proszę cię o wyrażenie zgody na zawarcie związku małżeńskiego.

ONA – Bardzo cię uważam i darzę estymacją, jesteś dla mnie bardzo inspirujący mentalnie, ale moim priorytetem jest Zdzisiek, i jeżeli z nim nie uda mi się skorelować, to wtedy skoncentruję się na tobie.

 

 

 

 

Zdj. ze strony www CH

WALTER ALTERMANN: Ludzka uczelnia i nieludzkie pomyłki językowe

W ostatnich dniach media z oburzeniem piszą o tym, że Collegium Humanum, warszawska prywatna uczelnia, była niezwykle szczodra w rozdawaniu dyplomów MBA. Zwykle, żeby ukończyć studia MBA (Master of Business Administration) trzeba było uprzednio skończyć jakieś studia na poziomie magisterskim. Dyplom MBA miał też zaświadczać, że jego posiadacz jest człowiekiem zdolnym i predystynowanym do podejmowania największych wyzwań. A jakież może być w dzisiejszym świecie większe wyzwanie niż zarządzanie wielkimi państwowymi przedsiębiorstwami?

Władze tej uczelni obiecywały, że absolwenci ich uczelni szybko uzyskają tak pożądany obiekt westchnień większości naszych managerów. W praktyce nie trzeba było nawet brać udziału w zajęciach, można było niczego nie czytać, nie wykazywać się żadną wiedzą, wystarczyło zapłacić a już w dwa miesiące stawało się członkiem elity elit. Albo i szybciej.

Ten dyplom MBA pozwalał też na zasiadanie (i pobieraniu gotówki) w radach nadzorczych Skarbu Państwa. Bez żadnej wiedzy, bez żadnych kompetencji.

Skandal we Wrocławiu

Wrocław jako pierwszy ujawnił oficjalną listę urzędników z tamtejszego urzędu miejskiego, którzy z publicznych pieniędzy dostali dofinansowanie do studiów MBA w Collegium Humanum.  Kierowany przez Jacka Sutryka urząd na studia dla swoich pracowników wydał łącznie 117 676 zł, z tego 76 276 zł zapłacono za naukę w Collegium Humanum.

Okazało się, że dyplomy MBA w Collegium Humanum „uzyskali” przedstawiciele prawie wszystkich partii w naszym kraju.

Dyplomantami MBA w Warszawie są także wyżsi oficerowie Wojska Polskiego. W sprawie tych ostatnich zabrał głos Władysław Kosiniak-Kamysz, wicepremier i minister Obrony Narodowej, który oświadczył, że resort zbada sprawę. Dodał też, że z góry nikogo nie należy uznawać winnym. Piękna wypowiedź, też humanistyczna, a nawet humanitarna.

To nie jest polski wynalazek

Kilka osób, które nielegalnie uzyskały dyplomy w Collegium Humanum, zgłosiło się do Centralnego Biura Antykorupcyjnego – jak wynika z nieoficjalnych ustaleń RMF FM. Jak tłumaczy stacja, zareagowały one na zapewnienie służb, zgodnie z którym ci, którzy ujawnią szczegóły procederu, unikną kary.

Gwoli prawdy, proceder Collegium Humanum nie jest polskim wynalazkiem, co by jednak sytuowało tę uczelnię wysoko na liście szanghajskiej, która jest  rankingiem najlepszych uczelni  świata. Z tym dyplomami MBA to było tak, że już w latach 90-tych widywałem je na ścianach, za biurkami prezesów różnych dziwnych przedsiębiorstw. I nieodmiennie dyplomy te były po angielsku i zawsze z USA. Dyplom MBA nad biurkiem gościa, który nawet nie otarł się o maturę? A jednak!

Potem dowiedziałem się, że każdy może sobie taki dyplom kupić, bez udawania się do Stanów. Wystarczyło wysłać 250 dolarów, a w zamian dostawało się pięknie oprawiony dokument.

Ludzka uczelnia

Z drugiej strony, Collegium Humanum okazało się uczelnią prawdziwie humanistyczną, czyli ludzką. W tym bezdusznym, stechnicyzowanym świecie dawała ludziom radość i szczęście, dawała im wiarę we własne talenty i siły, a nawet szanse na przyzwoite zarobki. Czegóż chcieć więcej?!

Świat pełen jest ludzi z kompleksami cierpiących, że sąsiad zarabia więcej, że skończył studia. I tym ludziom wychodziła warszawska uczelnia naprzeciw, dawała im szansę, na pozbycie się poczucia niższości. Co prawda za pieniądze, ale dawała. A wizyta u psychoanalityka nie kosztuje?

I na ten głęboki humanizm bym stawiał przed prokuratorem i sędzią, gdybym był na miejscu władz uczelni. Bo w końcu co złego robili? Dawali ludziom radość i szczęście! A zarzut, że zasiadający w radach nadzorczych państwowych spółek „abslowenci” kursów MBA w Collegium Humanum odrzucam.  Bo jeżeli spółka jest dobra, to żaden partyjny nominat nie jest jej w stanie zepsuć!

Zwyciężając wybory

Poseł Bielan w Polsat News użył zwrotu: „Zwyciężając wybory…”. Słuchanie czegoś takiego, to jak słuchanie zgrzytu noża po szkle. Masochiści może to lubią, ja nie. Poseł powinien powiedzieć „Zwyciężając w wyborach”, wtedy zwrot miałby sens.

Wybory są jak mecze. Można je wygrać, można je przegrać. Można też w wyborach odnieść zwycięstwo, zupełnie tak samo jak w zawodach sportowych. Można zwyciężyć przeciwnika, ale lepiej powiedzieć – pokonać, wygrać z przeciwnikiem.  Ale nie można zwyciężyć wyborów! Bo za to grozi kryminał. I z daleka pachnie przekrętem. Bo to tak jakby unicestwić wybory, być ponad wyborami.

Myślę, że ekwilibrystyka językowa naszych parlamentarzystów bierze się stąd, że nie mieli czasu na dobre lektury. Podejrzewam, że większość z posłów i senatorów już od lat dziecięcych pasjonowała się tylko polityką, działała w młodzieżówkach partyjnych, intensywnie uczestniczyła w licznych zebraniach, w roznoszeniu ulotek, w manifestacjach, akcjach protestacyjnych, marszach za i przeciw. I nie było czasu na lektury. Szkoda, bo teraz ranią ludzkie uszy.

Perspektywa siedząca, leżąca i stojąca

„Wszyscy zawodnicy na ławce oglądają ten mecz z perspektywy stojącej” – stwierdził, pod koniec meczu ŁKS – Puszcza Niepołomice, sprawozdawca tych zawodów.

Ta wstrząsająca refleksja miała podkreślić, że nerwy na ławkach rezerwowych były duże. Tym samym sprawozdawca dokonał wielkiego odkrycia, że mamy w istocie trzy perspektywy: siedzącą, leżącą i stojącą. Bo na ławce można leżeć, siedzieć i stać. „Perspektywa” w ogóle robi ostatnio wielką karierę, zastępuje punkt widzenia, punkt obserwacji i poglądy jako takie.

Nie rozumiem tej mody i nie pochwalam. Tym bardziej, że w przypadku tego meczu wystarczyło powiedzieć, że wszyscy zawodnicy z ławek rezerwy oglądają końcówkę meczu stojąc. Ale to by było powiedziane zbyt prosto, prostacko i zwyczajnie. A już „perspektywa” oznacza, że mamy do czynienia ze sprawozdawcą wykształconym, być może nawet na pewnej poziomie warszawskiej uczelni, która z miłości do ludzi rozdawała dyplomy MBA hurtem i bez konieczności zdobywania jakiejkolwiek wiedzy – o czym piszę wyżej.

 

Niektórym poprawne posługiwanie się językiem przychodzi trudno... Bardzo trudno... Fot.: archiwum kamieni milowych języka polskiego HB

WALTER ALTERMANN: Eksplozje języka, czyli specjalne komisje sejmowe

Komisje sejmowe to dla języka polskiego chwile wymagających prób. Wszyscy posłowie, członkowie tych komisji, działają i mówią w sytuacjach wymagających mocnych nerwów i mocno osadzonego w głowach języka. Wystarczy, że poseł z opozycji zaatakuje posła z grupy rządzącej i już skacze ciśnienie, już zaatakowanemu cisną się na usta frazy, jakimi nigdy wcześniej się nie posługiwał. A teraz mówi! Ale mówi nieskładnie, patetycznie, językiem chyba prawniczym… Skutkiem czego jest dziwnie i śmiesznie. Oto próbki.

Poseł Michał Szczerba, przewodniczący tzw. komisji wizowej, zwraca uwagę członkowi komisji z PiS,: „Proszę nie eksplorować tego tematu”. Mógłby powiedzieć normalnie, czyli tak: „Proszę mówić na temat, trzymać się głównego tematu, nie wychodzić poza zakres omawianej sprawy”. Ale poseł Szczerba chce przybrać na powadze, na urzędzie, na znaczeniu – i mówi jak wyżej.

Równie dziwacznie poseł Szczerba zwrócił się do innego posła z PiS: „Proszę zachowywać się merytorycznie.” Znamy zwroty – zachowywać się spokojnie, nerwowo, grzecznie, niegrzecznie, kulturalnie, niekulturalnie, taktownie, nietaktownie… O zachowaniu merytorycznym słyszę po raz pierwszy. To powaga sal sejmowych tak wpływa na całkiem zwyczajnych, prostych ludzi, że zaczynają mówić dziwnym językiem. Śmiesznie i strasznie.

Świadomość

Nie tylko jednak członkowie komisji szaleją językowo. Oto wezwany świadek, Mateusz Błaszczyk mówi: „Istnienia kanału przerzutowego byliśmy świadomi”. Dlaczego nie powiedział po prostu, że w konsulacie wiedzieli o kanale przerzutowym? Przecież „świadomość” jest pojęciem z dziedziny psychologii i wcale nie równa się wiedzy.  Można mieć wiedzę, można mieć informacje, ale żeby zaraz mieć świadomość?

Świadomość to podstawowy i fundamentalny stan psychiczny, w którym jednostka zdaje sobie sprawę ze zjawisk wewnętrznych, takich jak własne procesy myślowe oraz zjawisk zachodzących w środowisku zewnętrznym i jest w stanie reagować na nie (somatycznie lub autonomicznie). Przez pojęcie „świadomość” można rozumieć wiele stanów – od zdawania sobie sprawy z istnienia otoczenia, istnienia samego siebie, poprzez świadomość istnienia swojego życia psychicznego aż po świadomość samego siebie. W tym pierwszym przypadku świadomość mają niektóre zwierzęta a świadomość samego siebie posiadają ludzie i najprawdopodobniej szympansy.

Najbardziej klasycznym opisem świadomości jest oczywiście znane „Myślę, więc jestem” (Cogito ergo sum) Kartezjusza. Swoje słynne rozumowanie przedstawił on w „Rozprawie o metodzie” opublikowanej 8 czerwca 1637 r.

Ale co może mieć Kartezjusz do prac specjalnej komisji sejmowej A, tego jeszcze nie wiadomo. I nie wiadomo, kto za tą świadomością stoi. Proponuję zatem powołać kolejną komisję d/s świadomości rzeczoznawców, świadków i członków komisji. Mogą wyjść poważne sprawy, na przykład, że ktoś tam świadomości w ogóle nie ma.

Wymowa komisji

Inny kwiatek językowy znalazłem w czasie prac Komisji śledczej ds. wyborów korespondencyjnych. Tym razem nie składniowy, ale związany z wymową. Oto poseł Michał Wójcik, ostry i zdecydowany zawodnik sejmowy, w czasie swej wypowiedzi kilkanaście razy mówił, że coś tam trwało „dugo”. Jak na doktora nauk humanistycznych trochę słabo i przykro. Ja rozumiem, że ktoś za młodu mówił gwarą wielkopolską, krakowską, śląską lub podhalańską. Szanuję gwary i lubię, ale osoba z dyplomem doktora nauk humanistycznych powinna mówić „długo”. Dlaczego? Bo takie są normy językowe.

Dla wyjaśnienia – gdyby ktoś w pracy magisterskiej, doktorskiej czy hablitacyjnej napisał, że „badania trwały dugo” promotor takiej pracy zwróciłby ją autorowi, mówiąc, że takie błędy są niedopuszczalne. A nie wiem nawet czy podanie włościanina do urzędu w sprawie podatków rolnych byłoby w ogóle rozpatrywane, gdyby ów napisał, że urząd rozpatruje jego sprawę „zbyt dugo”.

Jak sprawozdawcy sportowi walczą z posłami o lepsze

Zdawałoby się, że tylko przebywanie w Sejmie, nie mówiąc już o pracy w nim, onieśmiela tak bardzo, że język kołkiem staje. U osób wrażliwych, nawet praca przy mikrofonie w roli sprawozdawcy sportowego może wywołać panikę.

Bo jak inaczej, jeśli nie wstrząsem emocjonalnym można wyjaśnić taką sytuację – piłkarz jest przewrócony przez rywala. I długo z boiska nie podnosi się. Jest już końcówka meczu, więc zawodnik nie ma już sił. Wyjaśniam, że nie został ciężko sfaulowany, ot taka wywrotka, na skutek popchnięcia przez przeciwnika.

I w tym momencie słyszymy sprawozdawcę: „To są kwestie zmęczeniowe”. Dlaczego komentator nie mówi jak jest, że leżący nie ma już zbyt wielu sił? Że nie zrywa się z murawy, bo chce chwilę odpocząć?

Inkryminowane „kwestie zmęczeniowe” nasuwają mi pomysł, żeby tę frazę rozszerzyć i mówić, że mamy do czynienia z kwestiami głupotowymi, kwestiami brakotalentowymi i wreszcie kwestiami lenistwowymi.

 

Fot.: Politura studio/ h/ re

Potworki językowe w mediach nieustająco opisuje WALTER ALTERMANN: Komisja relewantna

Komisja sejmowa do sprawy afery wizowej może być wielkim wydarzeniem. Także dlatego, że zarówno komisja, jak i wyzwani mówią z głowy. Czyli, mamy raj dal tropicieli wynaturzeń językowych. Na początek, w czasie posiedzenia Komisji, w dniu 28 II 2024 r., mogliśmy usłyszeć jak przewodniczący komisji, poseł Michał Szczerba anonsował pracownika polskiej ambasady w Indiach: „Został wezwany pan Damian Irzyk, konsul, na okoliczność jego pracy w ambasadzie w Mumbaju, w okresie relewantnym.”

Oczywiście znacząca większość Polaków, oglądających transmisję posiedzenia komisji nie wie co to jest „okres relewantny”. Znając rodaków, jestem przekonany, że większość z nas uznała ów „okres relewantny” za słowo groźne, świadczące jednoznacznie o przestępczej działalności konsula. Reszta Polaków z góry przyjęła, że Irzyk jest niewinny, a nawet jest męczennikiem.

Posłowi Szczerbie chodziło zapewne oto, że pan radca pracował w polskiej ambasadzie Mumbaju w tym czasie, w którym być może dochodziło do nieprawidłowości w wydawaniu polskich wiz.

Pojęciem „relewantny” określa się zdarzenie niosące skutki prawne, mające znaczenie prawne. Przykładowo, śmierć będzie zdarzeniem prawnie relewantnym, ponieważ wiąże się z pewnymi skutkami prawnymi takimi jak chociażby otwarcie spadku. Nie wiem, czy w sejmowej uchwale o Komisji jest zapisane pojęcie „relewantny”. Gdyby było, to znaczyłoby, że sejmowi prawnicy za nic mają prosty lud.

Jednakże poseł Szczerba niczym by nie ryzykował, gdyby powiedział po prostu, że pan Irzyk pracował w Mombaju w czasie, którym zajmuje się komisja. Ale poseł Sczerba nie spolszczył tego słowa, widocznie uznał, że przyniesie mu ono wiekuistą chwałę, a konsulowi wieczną hańbę.

Piłkarz spionizowany

„Piłkarz szybko się spionizował” – powiedział komentator meczu Legia – Pogoń. To piękne polskie zdanie padło podczas transmisji meczu. A chodziło o to, że piłkarz po faulu szybko wstał z boiska. Do tego już doszliśmy. Brawo dla redakcji sportowej Canal+Sport. Brawo za dobór komentatorów.

Głowa podpisała

W TVN 24 można było usłyszeć taka informację: „Węgierska głowa państwa podpisała zgodę na akcesje Szwecji do NATO”.

Jedno zdanie a dwa błędy. Pierwszy błąd jest malutki – akcesja to przystąpienie. Ale niech tam, bo się utarło w tej sprawie mówić o akcesji. Choć wolałbym, żeby mówiło się o przystąpieniu, a nawet o przyjęciu.

Drugi błąd jest duży i bardzo ucieszny. Powiedzieć, że jakaś głowa coś podpisała jest śmiesznym błędem, który wynika z napuszonego stylu, z połączenia liryki z polityką. Dlaczego nie powiedziano, że premier Wegier coś podpisał? A, bo miało być uroczyście, przełomowo i wzniośle. A wyszło tylko komicznie. Ja zresztą zawsze „w takich razach”.

 

O, wybory!

Jednego dnia w odstępie kilkudziesięciu minut, trzech partyjnych liderów popełniało ten sam przykry błąd. Panowie Kosiniak-Kamysz, Hołownia i Trzaskowski identycznie mówili, że: „Te wybory są o…”.

Na taki język nie ma zgody. Wybory bowiem to specyficzne słowo, coś jak słynna alternatywa. Przypomnę, że alternatywa może być jedna, a znaczy wybór pomiędzy dwiema możliwościami. Same natomiast wybory nigdy nie mogą być o czymś.

Wybór, wybory, wybieranie to decyzja, co kupujemy, którą z możliwych dróg pojedziemy i na kogo głosujemy. Zatem nadchodzące wybory dotyczą decyzji nas wyborców, na kogo oddamy swój głos, kogo wybierzemy na przezydenta, wójta, radnego. A w wyborach prezydenckich będziemy decydować, kogo widzielibyśmy na stanowisku najwyższego polskiego urzędnika.

 

Ergo. Liderzy partii powinni powiedzieć, że te wybory samorządowe ustanowią nowe władze w gminach i województwach. Czyli, że są to wybory pomiędzy programami różnych partii, pomiędzy – także – różnymi wizjami naszego polskiego ładu, porządku, demokracji.

Rejcykling

Ostatnio ze zdumieniem ogladałem w Polsacie audycję o ochronie środowiska. Nic nowego, ale lubię ten temat. Co jednak było zaskakujące? To, że prowadząca ów program młoda kobieta cały czas mówiła o „rejcyklingu”. I nie przeszkadzało jej, że poza nią wszyscy eksperci występujący w programie mówili „recykling”. Można powiedzieć, że z tym swoim „rejcyklingiem” była uparta, a nawet rozpierała ją duma. Chyba z tego, że zna angielski – chociaż uczeni mówią, że wymawiałoby się wtedy „risajkling”. Niestety praktyka używania i wymawiania słów obcego pochodzenia w języku polskim jest tej dziennikarce zupełnie nieznana. Zna angielski i już.

A podstawowe zasada jest taka, że przypadku słów powszechnie już używanych w polszczyźnie, trzeba wymawiać je po polsku. Tak jest też z komputerem, pendrajwem czy konsolą do gier. Udawanie Anglika w przypadku „recyklingu” jest śmieszne i prowincjonalne. Nazwiska Pani Redaktor nie zdążyłem zanotować, ale też nie chodzi o napiętnowanie konkretnej osoby, ale o zasadę.

Co zrobić z choinką po świętach?

Nie mam nic do młodych i pięknych kobiet. Jednak, gdy stacjach telewizyjnych pojawia się takich dziewczyn coraz więcej, muszę stwierdzić, że chyba nie są one angażowane przez telewizje ze względów na intelekt i zdolności do pogłębionej analizy. Niestety to wątpliwej jakości zjawisko staje się coraz bardziej powszechne.

Zapytał mnie kiedyś mój przyjaciel, wieloletni dziennikarz TVP, czy wiem o czym młode dziennikarki rozmawiają ze sobą w pracy. Nie wiedziałem. O urodzie, fryzjerach, kosmetyczkach i modzie – powiedział. Może zatem niesłusznie się czepiam, bo jednak te piękne młode kobiety jakąś wiedzę mają.

Lubię popatrzeć na piękne kobiety, bo są one oczywistą ozdobą świata. Ale niechże występują w programach o muzyce pop, poradach kosmetycznych, modzie itp… Tam straty widzów będą mniejsze. Znam jedną taką ładną panią dziennikarkę, którą na oko sprawia świetne wrażenie, ale nie powierzyłabym jej nawet – ze względu na jej intelekt – programu o tym, co zrobić z choinką po świętach.

 

 

W wartacie samochodowym może być wszystko, ale polszczyzną posługujmy się w inny sposób niż przy naprawie silników...

WALTER ALTERMANN: O walce ignorancji z tupetem

Jeżeli ktoś chciałby odnaleźć żywe relikty komuny, to podpowiadam, że najłatwiej będzie w Sejmie. Właściwie już wszyscy nasi posłowie i senatorowie – w tym posełki i senatorki – mówią językiem niesławnej pamięci nieboszczki komuny. Mówią one i oni tak: „Sprawa stanęła na Sejmie”. I jest to kalka języka działaczy PZPR, którzy twierdzili, że jakaś sprawa była rozpatrywana „na biurze politycznym”.

Poprawnie trzeba mówić, że sprawą zajmie się Sejm, że była rozpatrywana w Sejmie – w komisjach lub na posiedzeniach plenarnych. Myślę, że to okropne „na Sejmie” jest także skutkiem sznytu, szpanowania posłów. Wicie, tarzysze, rozumicie, my som swoi, som ważni i my to po koleżeńsku złatwim na Sejmie.

Sejm, podobnie jak teatr, ma co najmniej dwa podstawowe znaczenia: 1. Budynek, w którym się pracuje; 2. Zbiór posłów, urzędników sejmowych, którzy pracują w ramach określonych przepisów i obowiązków. A teatr to budynek oraz zjawisko wystawienia jakiejś sztuki – dramatu, komedii, tragedii.

Pora już mówić: „w Sejmie”. I pozbyć się poczucia, że posłowie są najlepszymi z najlepszych, że wolno im mówić jak im się podoba.

Urągać komu, czemu

Rolnik, biorący udział w manifestacjach mówi w TV Republika, 24 II 2024 roku: „To wszystko urąga na… nie wiem już na co.” Rolnik nie dziennikarz może mówić, jak chce. Ale odnotowałem ten przypadek, bo bardzo wielu dziennikarzy mówi tak samo.

Poprawnie jest tak, że coś urąga komuś, czemuś. I nie kombinujmy inaczej panie i panowie.

W tym przypadku na pewno nie case

„Teraz mamy kejs z prokuratorem Bilewiczem” – powiedział w rozmowie w TVN 24 Tomasz Żółciak, dziennikarz Gazety Prawnej, 26 II 2024 roku. Lubię rozumieć co do mnie mówią polscy dziennikarze, ale nie zrozumiałem o co panu Żółciakowi chodzi.

Po dłuższym zastanowieniu i sięgnięciu do słowników okazało się, że chodziło mu o to, że mamy casus prokuratora Bilewicza. Dlaczego zatem dziennikarz nie powiedział, że mamy przypadek lub casus prawny? Bo nie zna łaciny, ale zna angielski. I warto – tak uznał – pochwalić się tą dalszą znajomością.

I tak to nasz język jest coraz żwawiej opanowywany przez slang dziennikarski, w którym licha angielszcyzna walczy o lepszy z lichym (u tych dziennikarzy) językiem polskim. Bo gdyby po polsku mówili jako tako, to by wiedzieli, że jeżeli w naszym języku jest słowo, które znaczy to samo co w angielskim, to poprawnie jest użyć słowa rodzimego. A gdyby dobrze znali angielski, to też by wiedział, że case pochodzi właśnie z łaciny.

O kejsie to pan Żółciak może mówić do kolegów na kolegium redakcyjnym. A gdyby nie zrozumieli, to żaden się nie przyzna, bo dziś nie jest wstydem nie znać polskiego, ale jest wstydem nie mówić slangiem.

Moderunek

„Moderujemy format Grupy Wyszechradzkiej” – powiedział 27 II 2024 roku, w TVN 24, pan Wojciech Przybylski.

 

O sobie pan Wojciech napisał w Internecie, że jest politologiem, analitykiem politycznym, kieruje też prognozowaniem polityki Visegrad Insight w sprawach europejskich. Jest także prezesem fundacji Res Publica.

W sumie ma bardzo poważne zajęcia i funkcje. Ale jak ktoś tak poważny może mówić, że „moderuje format”. Sprawdziłem co znaczy moderowanie oraz format. I ze słowników wyszło mi, że:

Moderowanie to: 1. łagodzenie napięć między ludźmi; 2. kierowanie jakąś dyskusją, czuwanie nad jej właściwym przebiegiem.

Format natomiast to, w ogólnym znaczeniu, reguły, określające strukturę fizyczną, sposób rozmieszczenia, zapisu informacji danego typu. Format – w ostatnich latach – oznacza także organizację, sposób organizowania się sił politycznych.

Czyli w dalszym ciągu nie wiemy, co miał na myśli pan Wojciech Przybylski. Tłumaczenia, że właśnie on kieruje Grupą Wyszechradzką nie przyjmuję do wiadomości, bo jak widzimy nikt obecnie nie jest w stanie kierować Grupą V4., która w ostatnim czasie traci sens bytu, skoro interesy Polski i Czech są nie do pogodzenia z interesami Węgier i Słowacji.

A może czegoś nie wiem? Może pan Przybylski właśnie pociąga za wszystkie cztery sznurki?

Wnioski

Zastanawiam się, czy we własny kraju, za którego wolność moi przodkowie walczyli i ginęli muszę czuć się tak bardzo obco? Całkiem sporo o naszym języku wiem, ale coraz częściej zupełnie nie wiem co do mnie mówią dziennikarze i politycy. Czasem nawet myślę, że wszyscy oni, ci seryjni mordercy języka polskiego są skrytymi emisariuszami jakichś tajnych sił, dybiących na przyszłość naszego narodu.

Ale to tylko czasami tak podejrzewam, bo zdrowy rozsądek podpowiada mi, że raczej mamy do czynienia z niewyobrażalnym tupetem niedouczonych. Bo naprawdę trzeba mieć wiele tupetu, żeby ważyć się na publiczne wystąpienia w języku, który zna się w stopniu tak mizernym. No, ale gdy ignorancja walczy o lepsze z tupetem, to właśnie tak jest.

 

WALTER ALTERMANN: Stare kłopoty z lekturami i nowy Grunwald

Rozpętała się ostatnio dyskusja nad zmianami w zestawie lektur szkolnych. Nowa władza chce bowiem nowych lektur bo – zdaniem rządzących – stara władza narzucała szkole nazbyt wiele obowiązków patriotycznych, tak w wyborze lektur, jak w organizowaniu uroczystości ku czci i pamięci. Niestety nowa władza też przesadza. Ostatnio poseł lewicy, Maciej Konieczny, lat 43, z Gliwic, wykształcony kulturoznawca, był uprzejmy oznajmić w telewizji Polsat, że ciągłe przywoływanie pamięci zwycięstwa pod Grunwaldem to może przesada. I dodał, że może w lekturach i nauczaniu należałoby sięgać do rzeczy nowych.

Być może dla posła Koniecznego Grunwald jest jedynie dużą bitwą, makabryczną nawalanką, być może zmęczyło go (jako kulturoznawcę) zbyt częste oglądanie Bitwy pod Grunwaldem Matejki, bo w istocie bardzo dużo się na tym płótnie dzieje.

 Poseł, ale czyj?

I z tego zmęczenia nie pojął poseł Konieczny, że bitwa pod Grunwaldem była punktem zwrotnym w historii, który pozwolił na odrodzenie się Polski po okresie dzielnicowego rozbicia. Bez tego zwycięstwa Krzyżacy nie pozwoliliby na zaistnienie wielkiej Polski. Bo odbijanie z ich rąk Gdańska, Bydgoszczy i innych ziem trochę trwało.

Ale może za dużo wymagam od posła kulturoznawcy? Może jest on przedstawicielem ludzi zmęczonych polskością? Może tak myśleć, ma do tego prawo, ale też do obowiązków dziennikarza telewizyjnego jest wyjaśnić mu, mniej więcej to, co napisałem powyżej. Chyba, że dziennikarz też nie wie…

Polityczne grzebanie w lekturach

Nie wiadomo dlaczego, ale każda kolejna władza w wolnej Polsce, czyli po roku 1989, zaczyna grzebać w szkolnych lekturach. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cała ta sprawa jest z gruntu śmieszna. A śmieszna tym bardziej, że żadne władze tej własnej śmieszności nie chcą widzieć.

Śmieszny jest fakt, że co by władza nie nakazało dzieciom i młodzieży czytać, to szanse na wielodniowe zagłębianie się przyszłości narodu w starych księgach są marne, bo przez dziesięciolecia te wszystkie lektury już nakręcono i pokazano w kinie! To po co męczyć młode oczy czytaniem Pana Tadeusza, Potopu, Krzyżaków czy Lalki, gdy w ciągu 3 godzin można poznać treść wiekopomnych dzieł na domowym komputerze? Nie doceniamy młodych, a oni nie są głupi.

Oczywiście czym innym jest poczucie ducha literatury, wspaniałych fraz polskiego języka, piękna metafor Mickiewicza i Słowackiego, zachłyśnięcie się opisami przyrody Żeromskiego, a czym innym obejrzenie jedynie części dialogów, bo opisów przyrody i tak w żadnym filmie nijak nie ma. Są jedynie gotowe obrazki, które narzucają widzowi jak wygląda droga przez las, jak wyglądają rzeki i pola, a jak wyglądają góry i chaszcze. Czyli otrzymujemy „gotowiznę”, która nie pozwala na rozwój wyobraźni czytelnika.

Czy szkoła kształtuje?

Oczywiście wszystkie te różne politycznie władze się mylą, bo szkoła, wraz ze swymi lekturami kształtuje nas w jakichś 15 procentach, a rodzina w 85. Nikt tego oczywiście nie liczył, ale tak wynika z moich wieloletnich obserwacji. Bo zawsze syn tępaków będzie tępakiem, syn malwersantów, zawszeć będzie kombinował, a syn obiboków będzie obijał swe bok aż do krwi ostatniej. Ta wiara polityków w zbawienne kształtowanie przez szkołę ludzkiego ducha i społecznych postaw przy pomocy wzniosłych książek też jest śmieszna. Choć w efekcie przykra.

Czy da się wychować na lekturach nowego Polaka?

Grzebanie w lekturach ma oczywiście głęboki sens polityczny, bo u nas każda nowa władza święcie wierzy, że to ona, i tylko ona jest powołana do wychowania „nowego Polaka”. Prawicowe władze chcąc wychowywać nowego, czyli starego patriotę, wprowadziły do zbioru lektur szkolnych obowiązkowych i nadobowiązkowych kilka takich pozycji, które miały umocnić w narodzie miłość do ojczyzny, szacunek do przeszłości i jasne, ufne spojrzenie w przyszłość. Wierzyły bowiem głęboko, że każdy z nas musi głęboko przeżywać polskie historyczne sukcesy i klęski , z naciskiem oczywiście na sukcesy.

Natomiast władze liberalne i lewicowe żyją w przekonaniu, że „nowy Polak” musi być wolny od zaczadzenia historią, ma być otwarty na świat i wyzbyty dziedzicznych, czyli historycznych ułomności. Nie wiadomo dlaczego owi „światowcy” żyją w przekonaniu, że Europie i światu potrzebny jest akurat Polak, który będzie udawał Greka, podszywał się pod Francuza, czy rżnął Anglika? Polska ma do wniesienia do życia globu swój sposób bycia, swoją mentalność i swoje rozumienie wolności.

Jeżeli mamy być nadal narodem, to każdy z nas ma wiedzieć kim był i co napisali m.in. Jan Kochanowski, biskup Ignacy Krasicki, Juliusz Słowacki i Bolesław Prus. Ta wiedza i ewentualne przeżycie z lektur ich dzieł są naszym wspólnym kodem kulturowym. To nas łączy i spaja. Zmieniały się nasze granice, zmieniały się systemy polityczne, wiele set lat żyliśmy pod obcym panowaniem, ale zawsze spajał nas w jedno język i kultura. Więc nie są to błahe aspekty naszego polskiego, wspólnego życia. A może nawet są to sprawy główne?

Owszem i oczywiście należy czytać, także pisarzy współczesnych, ale ile oni są naprawdę warci okaże się dopiero po jakichś stu latach.

Jesteśmy potrzebni światu razem z naszym złotym pasem litym, z lirą Wernyhory, zapijaczonym Zagłobą i szalonym Kmicicem. Wnosimy do światowego zasobu nasze umiłowanie wolności, czasem wiodące do anarchii. W wielości kultur jest siła naszego globu i cywilizacji. Zatem niech nie przesadzają ani „nowocześni”, ani „wstecznicy”. Zalecałbym umiar i jeszcze raz umiar we wszystkim.

Obowiązki patrioty

Nawołuję do spokoju i rozwagi w sprawie rzeczonych lektur. Z tą skromną uwagą, że miłość do ojczyzny jest wyborem, a nie obowiązkiem Polaka. Nauczanie miłości do ojczyzny nie jest nikomu nie jest potrzebne. Natomiast obowiązkiem każdego z nas jest rzetelnie pracować, płacić podatki, nie śmiecić, nie kraść, a w razie czego służyć w wojsku. Z tym ostatnim nie jest wcale tak pięknie, bo według badań jedynie 40 procent Polaków deklaruje, że włoży mundur i – w razie czego – pójdzie na wojnę. I to zupełnie nie jest śmieszne.