WALTER ALTERMANN: Wigilia, Kolędy i Życzenia

Nadchodzące Święta Bożego Narodzenia są dla Polaków bardzo ważne. Tak już u nas jest od wieków. W krajach protestanckich najważniejszym świętem jest Wielkanocny Piątek, bo oni uważają, że dzień śmierci Chrystusa na krzyżu jest dniem Przymierza z Synem Człowieczym, z Bogiem. U nas, być może dlatego, że dość późno (jak na Europę) przyjęliśmy chrześcijaństwo, w Bożym Narodzeniu znajdziemy jeszcze ślady słowiańskiego pogaństwa. Jak by tam historycznie nie było Boże Narodzenie jest w Polsce najważniejsze.

 

A najważniejsza z tych zbliżających się trzech świątecznych dni jest oczywiście Wigilia. To dzień poświęcony rodzinie, bo wigilijna wieczerza ma łączyć najbliższych.  Ale nie we wszystkich krajach obrządku rzymskiego Wigilia ma takie znaczenie. Tu Polska jest wyjątkiem. Chlubnym i pięknym.

Wszystko da się sprzedać

Oczywiście w ostatnich kilkudziesięciu latach Święta Bożego Narodzenia bardzo (także u nas) zeświecczały. I stały się głównie świętem Prawdziwych Żniw Handlowców. Nachalność reklam wszystkiego, co da się sprzedać przed Bożym Narodzeniem jest porażająca. Dla sprzedawców nie ma już nic świętego. Powie ktoś, że to nieprawda, bo reklamy aż puchną od natarczywych nawiązań do tradycji. Owszem, reklamy już od listopada nawiązują, odwołują się do wesołego grubaska w czerwonej kurtce i czerwonej czapie, zwanego w reklamach Mikołajem. Nie jest to Święty Mikołaj, ale po prostu Mikołaj. Mamy też obrazki święcącej się lampkami choinki, wirujących płatków śniegu, sań, reniferów i wszystkiego co wytworzyła w XIX wieku kultura niemiecka, a co udoskonalono do absurdu w USA.

W reklamach przedświątecznych nie jednak ma ani słowa o istocie tych świąt, o ich ŚWIĘTOŚCI, o tym, że rodzi się Bóg. Dlaczego święta oderwały się od świętości? Bo według handlowców chrześcijańska świętość gorzej by się sprzedawała, a duże pieniądze na zakupy w tym okresie powinni wydawać wszyscy: ateiści, Żydzi, muzułmanie, wyznawcy Buddy i taoizmu, a nawet antyklerykałowie.

Duża przykrość reklamowa

Przyznam się od razu, że to akurat mnie boli. Jestem człowiekiem wierzącym, może nie fanatycznie, ale cenię sobie polską tradycję, polskie święta i nasze obrządki. Lubię śpiewać przy świątecznym stole kolędy, z rodziną i innymi bliskimi mi osobami. Lubię dawać prezenty i lubię je dostawać. W tych prezentach widzę wyraz bliskości i miłości do moich bliskich. Może to naiwne, nazbyt liryczne, ale tak mam. I to w sobie cenię sobie.

Jakże więc przykro zaskoczyła mnie reklama emitowana w kanałach Paramount Network, zachęcająca do oglądania w kinach nowej produkcji filmowej.

Otóż ta reklama wykorzystuje starą, bardzo wzruszającą austriacką kolędę, wrosła jednak na dobre w polską kulturę, czyli Cichą noc. Aktorzy, tak jak trzeba, nabożnymi głosami śpiewają kolędę, ale z reklamowym tekstem, polecając film. I jest tak, że gdy w oryginale jest mowa o Matce Świętej, czuwającej, całej uśmiechniętej… mamy zmianę, i tam gdzie jest mowa o „odkupieniu win” reklama każe nam dążyć do kina:

Tak, gdzie kinowy hit,

Tam gdzie kinowy hit.

Nie jest to profanacja, ale jest to prostactwo, bezczelność i gruby brak wrażliwości. Moim zdaniem jest to również najgorszy (najlepszy) przykład pazerności, która każe producentom filmu i jego dystrybutorom iść po swoje. Choćby po trupach tradycji.

Historycznie o Cichej nocy

Tekst pieśni Cicha noc powstał jako wiersz w roku 1816. Autorem jest Joseph Mohr, wówczas (1815–1817) wikary w Mariapfarr w regionie Lungau, w południowo-wschodniej część landu Salzburg.

Melodia powstała dwa lata później, 24 grudnia 1818 roku, gdy Joseph Mohr, w latach 1817–1819 był wikarym w nowo powstałej parafii św. Mikołaja w Oberndorfie bei Salzburg. Wtedy zaproponował Franzowi Gruberowi napisanie muzyki do swojego wiersza. Franz Gruber był od 1807 do 1829 r. nauczycielem i organistą kościelnym w Arnsdorfie, zaś od 1816 do 1829 r. również organistą w nowej parafii w pobliskim Oberndorf bei Salzburg.

Pieśń została wykonana w tym samym dniu podczas pasterki Mohr śpiewał partię tenorową i grał na gitarze, Gruber wykonywał partię basową. Gruber określił kolędę jako „prostą kompozycję” i nie przypisywał jej szczególnego znaczenia.

Kolęda spodobała się mieszkańcom Oberndorfu bei Salzburg i wkrótce była znana również w okolicy. Świadczą o tym zachowane odpisy pieśni (najstarszy z 1822 r. z Salzburga). Nie podają one jednak nazwisk autorów. Pieśnią zainteresowała się królewska kapela dworska w Berlinie, która w roku 1854 wysłała do Salzburga pytanie o twórcę kolędy. 30 grudnia 1854 r. Franz Gruber opisał okoliczności powstania utworu. W ojczystym Salzburgu kolęda została zaliczona do oficjalnych pieśni kościelnych dopiero w roku 1866.

A oto tekst kolędy:

 

Cicha noc święta noc

Pokój niesie ludziom wszem

A u żłóbka Matka Święta

Czuwa sama uśmiechnięta

Nad dzieciątka snem

Nad dzieciątka snem.

 

Cicha noc święta noc

Pastuszkowie od swych trzód

Biegną wielce zadziwieni

Za anielskim głosem pieni

Gdzie się spełnił cud

Gdzie się spełnił cud

 

Cicha noc święta noc

Narodzony Boży Syn

Pan Wielkiego majestatu

Niesie dziś całemu światu

Odkupienie win

Odkupienie win

 

O najpiękniejszej polskiej kolędzie

Najpiękniejszą polską kolędą jest, bez wątpienia Pieśń o Narodzeniu Pańskim Franciszka Karpińskiego, znana obecnie jako Bóg się rodzi. Jest ona nazywana królową polskich kolęd.

Tekst pieśni powstał w Dubiecku nad Sanem na życzenie księżnej marszałkowej Izabeli z Czartoryskich Lubomirskiej (1736–1816).

Kolęda, wraz z innymi utworami składającymi się na Pieśni nabożne, zabrzmiała po raz pierwszy w 1792 r. W Starym Kościele Farnym w Białymstoku. W tym samym też roku ukazało się jej i innych Pieśni nabożnych pierwsze wydanie sporządzone w klasztorze Bazylianów w Supraślu.

Pieśń składa się z pięciu zwrotek, każda po osiem ośmiozgłoskowych wersów. Piąta strofa rozpoczynająca się słowami Podnieś rękę, Boże Dziecię, błogosław Ojczyznę miłą nadaje pieśni charakter wyraźnie narodowy.

Autorowi udało się połączyć wzniosłość z potocznością. Utwór tak poważny w treści, znacznie odróżnił ją od popularnych i dość płochych, a nawet rubasznych, kolęd ludowych. Zresztą, w naszej literaturze istnieje poważny dorobek tzw. pastorałek, utworów żartobliwych.

Tekst Karpińskiego już wkrótce po opublikowaniu był śpiewany, ale na różne melodie. Obecnie kolędę śpiewamy w rytmie  poloneza, a za  autora muzyki uważa sięKarola Kurpińskiego Według innych źródeł jest to polonez koronacyjny królów polskich jeszcze z czasów Stefana Batorego. W pierwszej połowie XIX wieku była powszechnie znana w całej Polsce, chociaż śpiewana była, w zależności od regionu, w różnych wariantach melodycznych.

I oto tekst:

 

Bóg się rodzi, moc truchleje,

Pan niebiosów obnażony!

Ogień krzepnie, blask ciemnieje,

Ma granice Nieskończony.

Wzgardzony, okryty chwałą,

Śmiertelny Król nad wiekami!

A Słowo Ciałem się stało

I mieszkało między nami.

 

Cóż masz niebo nad ziemiany?

Bóg porzucił szczęście swoje,

Wszedł między lud ukochany,

Dzieląc z nim trudy i znoje.

Niemało cierpiał, niemało,

Żeśmy byli winni sami,

 

A Słowo…

 

W nędznej szopie urodzony,

Żłób Mu za kolebkę dano!

Cóż jest czym był otoczony?

Bydło, pasterze i siano.

Ubodzy, was to spotkało

Witać Go przed bogaczami!

 

A Słowo…

 

Potem królowie widziani

Cisną się między prostotą,

Niosąc dary Panu w dani:

Mirrę, kadzidło i złoto.

Bóstwo to razem zmieszało

Z wieśniaczymi ofiarami.

 

A Słowo…

Podnieś rękę, Boże Dziecię,

Błogosław Ojczyznę miłą!

W dobrych radach, w dobrym bycie

Wspieraj jej siłę swą siłą.

Dom nasz i majętność całą,

I wszystkie wioski z miastami.

A Słowo…

 

Moc kolęd

Historia odnotowała, że w czasie I wojny światowej, w Wigilię Bożego Narodzenia 1916 roku. na froncie rosyjsko – niemieckim i austriackim doszło do niebywałych zdarzeń, bo oto z dwóch wrogich okopów zabrzmiała ta sama pieśń, a była nią właśnie kolęda Bóg się rodzi. Śpiewali ją Polacy wcieleni do wrogich armii. Podobno dochodziło też i do tego, że Polacy wychodzili z wrogich sobie okopów i bratali się z rodakami.

Kto nie rozumie siły kolęd w Polsce jest tępym prostakiem. Obawiam się, że takie prostactwo będzie się, niestety, szerzyło.

Szanowni Czytelnicy moich felietonów, życzę Wam zdrowych, wesołych i rozumnych Świąt Bożego Narodzenia 2024

 

Walter Altermann

 

Gabriel Narutowicz - pierwszy prezydent RP (1965 - 1922) Fot. autorstwo nieznane; ze zbiorów szwajcarskich

WALTER ALTERMANN: Zabójstwo prezydenta Gabriela Narutowicza

16 grudnia 1922 roku w gmachu Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie zamordowany został strzałami z pistoletu pierwszy Prezydent Odrodzonej Polski – profesor Gabriel Narutowicz. Mordercą był artysta malarz Eligiusz Niewiadomski.

W każdym polskim większym mieście mamy dziś ulice imienia zamordowanego prezydenta, ale czy zdajemy sobie sprawę z tego, co naprawdę stało się 122 lata temu? Czy wyciągnęliśmy, jako naród, właściwie wnioski na przyszłość? Obawiam się, że, niestety, nie.

Profesor Gabriel Narutowicz

Gabriel Narutowicz urodził się 17 marca lub 29 marca 1865 roku w Telszach na Żmudzi. Pochodził z rodziny ziemiańskiej. Ojciec, Jan Narutowicz – jako postępowy ziemianin – jeszcze przed ogłoszeniem manifestu powstańczego Rządu Narodowego, zniósł w swoich dobrach pańszczyznę. Za udział w powstaniu styczniowym został skazany na rok więzienia. Ojciec Jan wcześnie osierocił Gabriela, bo zmarł w rok po jego urodzeniu. Matką Gabriela Narutowicza była Wiktoria ze Szczepkowskich, trzecia żona Jana Narutowicza. To ona przejęła ciężar wychowania synów po śmierci męża. Jako kobieta wykształcona i zafascynowana filozofią oświecenia wywarła duży wpływ na poglądy młodego Gabriela. W 1873 r. postanowiła przenieść się do Lipawy, aby uchronić swych synów przed nauką w szkole rosyjskiej.

Osiągnięcia zawodowe Gabriela Narutowicza

Po ukończeniu gimnazjum w Lipawie Narutowicz podjął studia na Wydziale Matematyczno-Fizycznym Uniwersytetu w Petersburgu. Jednak nie ukończył ich z powodu choroby. Dużą część życia spędził w Szwajcarii, gdzie w latach 1886–1891 studiował na Politechnice w Zurychu.

W czasie studiów pomagał Polakom, ściganym przez carat; związany był też z emigracyjną partią „Proletariat”. Uniemożliwiło mu to powrót do kraju, gdyż władze rosyjskie wydały nakaz jego aresztowania. Przyjął obywatelstwo szwajcarskie (1895), a po ukończeniu studiów pierwszą posadę otrzymał w biurze budowy kolei żelaznej w Saint Gallen.

Był inżynierem i konstruktorem. W 1895 r. objął stanowisko szefa sekcji regulacji Renu. Jego prace były nagradzane na Wystawie Międzynarodowej w Paryżu (1896), zyskał też sławę jako pionier elektryfikacji Szwajcarii. Kierował budową wielu hydroelektrowni w całej Europie. Jego największym dziełem była elektrownia na rzece Aare w Mühlebergu pod Bernem.

W 1907 r. został profesorem w katedrze budownictwa wodnego na Politechnice w Zurychu. W latach 1913–1919 był tam dziekanem. Zatrudniony w biurze inżynierskim Narutowicza był inż. Kazimierz Ślączka, jego późniejszy doradca ds. przemysłu naftowego. Narutowicz był również członkiem szwajcarskiej Komisji Gospodarki Wodnej. W 1915 r. został przewodniczącym międzynarodowej komisji regulacji Renu.

Powrót do Polski

W czasie I wony światowej Narutowicz był aktywny w pracach Szwajcarskiego Komitetu Generalnego Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce. Należał też do stowarzyszenia La Pologne et la Guerere w Lozannie. Politycznie stopniowo zbliżał się do koncepcji realizowanych przez Józefa Piłsudskiego. We wrześniu 1919 roku, na zaproszenie polskiego rządu, przybył do kraju, gdzie aktywnie zaangażował się w odbudowę odrodzonego po rozbiorach państwa.

23 czerwca 1920 objął tekę ministra robót publicznych w rządzie Władysława Grabskiego i kierował tym ministerstwem do 26 czerwca 1922 roku, pełniąc tę funkcję także w pierwszym rządzie Wincentego Witosa, a także w pierwszym i drugim rządzie Antoniego Ponikowskiego. Jako minister robót publicznych wykorzystywał swoje bogate doświadczenia z pracy w Szwajcarii, m.in. badał bieg Wisły na odcinku od Warszawy do Modlina i podejmował prace w sprawie jej regulacji oraz nadzorował prace budowy hydroelektrowni w Porąbce na Sole.

28 czerwca 1922 r. został ministrem spraw zagranicznych w rządzie Artura Śliwińskiego i tę funkcję pełnił również w późniejszym rządzie Ignacego Nowaka. W dniach 14–16 września brał udział w oficjalnej wizycie naczelnika państwa w siedzibie królewskiej Sinaia w Rumunii. W październiku, jako minister spraw zagranicznych, reprezentował Polskę na konferencji w Tallinie. Walnie przyczynił się do wzmocnienia sojuszu z Rumunią, zawartego 3 marca 1921 roku.

Dlaczego wrócił

Rozpisałem się o osiągnięciach zawodowych i politycznych Gabriela Narutowicza, chciałem bowiem uwypuklić jego talenty, ogromną pracowitość oraz zawodową pozycję w Europie. Naprawdę niewielu z Polaków w tamtych czasach doszło do tak wysokich zawodowych pozycji.

Narutowicz mógł spokojnie kontynuować swoje prace naukowe w Szwajcarii, realizować swoje wynalazki i nowatorskie rozwiązania techniczne w całej Europie. I żyć przy tym niezwykle dostatnio. Dlaczego więc wrócił?

Prawdopodobnie dlatego, że był Polakiem i czuł się potrzebny odradzającej się ojczyźnie. Nie był zawodowym politykiem, nie zależało mu na popularności, nie liczył na zaszczyty, ani na pieniądze. Bo to wszystko już miał.

Krótko mówiąc, w niczym nie przypominał większości naszych współczesnych polityków, bo ci są ciągle na dorobku – tak mentalnym, jak materialnym.

Wybory

Wysunięcie kandydatury Narutowicza na prezydenta było dla niego dużym zaskoczeniem. Wahał się, wątpił czy podoła. Kandydowanie odradzał mu Józef Piłsudski. Początkowo Narutowicz zamierzał odmówić, jednak ostatecznie przyjął propozycję złożoną mu przez działaczy PSL Wyzwolenie.

Pierwsza tura głosowania nie przyniosła rozstrzygnięcia. W kolejnej turze odpadł socjalistyczny kandydat Ignacy Daszyński, ale następne głosowania również nie przyniosły rozwiązania. Jako kolejni odpadali: kandydat połączonych klubów mniejszości narodowych: Jean Baudoin de Courtenay (znakomity językoznawca) i wreszcie Stanisław Wojciechowski (obstawiany jako pewny konkurent endeckiego kandydata). W ostatniej turze, która musiała przynieść rozstrzygnięcie, głosowano zatem nad dwiema kandydaturami: Maurycego hr. Zamoyskiego i Gabriela Narutowicza.

Kandydatura Maurycego hr. Zamoyskiego była trudna do poparcia przez posłów „Piasta”, politycznie zbliżonych do endecji, gdyż był on największym posiadaczem ziemskim, a oba stronnictwa chłopskie („Piast” i „Wyzwolenie”) były zwolennikami radykalnej reformy rolnej.

Tu trzeba zauważyć, że wieś polska łaknęła ziemi, a większość chłopstwa (głównie w dawnej Galicji) głodowała na niespełna morgowych spłachetkach ziemi. Zapowiadana przez kolejne rządy reforma rolna, która miał owym chłopom dać trochę więcej ziemi, w niczym nie przypominała reformy rolnej po roku 1945. Owszem miano odbierać cześć ziemi wielkim gospodarstwom (głównie Ordynacji Zamoyskich), ale za wykupem. Część wartości ziemi miało pokrywać państwo, a część chłopi, ci obdarowani ziemią.

O wyborze Gabriela Narutowicza przesądziły głosy lewicy, mniejszości narodowych oraz PSL „Piast”, które wbrew oczekiwaniom w ostatniej turze głosowania poparło Narutowicza, zamiast Zamoyskiego. W ostatniej turze głosowania posłowie endeccy usiłowali sprowokować awanturę, aby zerwać posiedzenie; występowali także z groźbami pod adresem posłów mniejszości narodowych, zwłaszcza Żydów. W wyniku rozstrzygającego głosowania Gabriel Narutowicz otrzymał 289 głosów, a hr. Zamoyski – 227 (29 głosów było nieważnych). Tym samym Narutowicz został pierwszym prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej.

Reakcje po wyborze prezydenta

Natychmiast po wyborze Narutowicza warszawska młodzież związana z Narodową Demokracją zorganizowała demonstrację, w której pod hasłami „Precz z Narutowiczem”, „Precz z wybrańcem Żydów” i nawoływała do oprotestowania wyborów.

Napastliwą kampanię prasową przeciwko prezydentowi rozpętały endeckie gazety: „Gazeta Warszawska” oraz „Gazeta Poranna 2 Grosze”, zarzucając mu przynależność do masonerii, ateizm, a głównie zdobycie urzędu dzięki głosom mniejszości narodowych, co miało rzekomo ubliżać „prawdziwym Polakom”.

Demonstrantów poparł sympatyzujący z endecją generał Józef Haller, którego prawica podczas manifestacji witała okrzykami „Niech żyje Haller, prezydent Polski”. Wznoszono również okrzyki na cześć Benito Mussoliniego, przywódcy zamachu stanu we Włoszech.

Ówczesna prawica i konserwatyści nie przyjęli do wiadomości, że przegrali. I ta cecha naszej sceny politycznej jest stała i trwała. Bo także dzisiaj przegrane partie nie mogą pogodzić się z porażką i szukają winnych w mediach, w spisku szeroko rozumianego świata, w głupocie wyborców, bądź ogłupieniu ich przez obce media, w dezinformacji medialnej. Wszyscy są winni – tylko nie sami przegrani. Genetycznie nie jesteśmy skorzy do „stawania w prawdzie”.

W grudniu 1922 roku dochodziły jeszcze argumenty, że Narutowicz został wybrany „głosami obcych”. Za obcych zaś prawica uważała wszystkie mniejszości narodowe oraz „antypolską z natury” lewicę. I nijak nie docierało do niej (prawicy), że Żydzi, Niemcy, Czesi, Ukraińcy i Białorusini żyjący wówczas Polsce, mają takie same prawa obywatelskie jak Polacy z rodowodem i patentem na polskość. Poruszano także fakt, że Narutowicz mówił z silnym akcentem niemieckim, bo przecież większą część swego dorosłego życia spędził w Szwajcarii.

Tu dotykamy ciekawego zresztą problemu, czy Polakiem jest każdy obywatel zamieszkujący terytorium RP, czy też jedynie obywatel narodowości rdzennie polskiej?

Powiedzieć, że po wyborze Narutowicza przez cały kraj przeszła ogromna fala wściekłej nienawiści, to powiedzieć za mało. Niestety, daliśmy (jako naród) słabe świadectwo demokracji. Może nie cały naród, ale przecież spora jego część.

Zaprzysiężenie

Zaprzysiężenie Gabriela Narutowicza odbyło się 11 grudnia 1922. W dniu zaprzysiężenia demonstranci wyruszyli w rejon ulicy Wiejskiej, z zamiarem niedopuszczenia do Sejmu tych posłów, którzy opowiedzieli się za Narutowiczem. Na placu Trzech Krzyży doszło do starć pomiędzy przeciwnikami i zwolennikami Narutowicza (robotników z PPS z nacjonalistyczną młodzieżą), w wyniku których rannych zostało kilkanaście osób.

Wbrew protokołowi premier Julian Nowak odmówił towarzyszenia Narutowiczowi w jego powozie w drodze na zaprzysiężenie prezydenta elekta do Sejmu, zastąpił go szef protokołu Stefan Przezdziecki. Wzdłuż trasy przejazdu powozu Narutowicza w asyście dwóch plutonów kawalerii z Łazienek do Sejmu zgromadzili się przeciwnicy jego wyboru, rzucający w prezydenta elekta śnieżkami i gałęziami. „Witali” go wrogimi okrzykami, gwizdami i przekleństwami. Powozowi udało się przedostać przez barykadę wzniesioną z ławek parkowych na rogu Al. Ujazdowskich i ul. Pięknej. W tym czasie jeden z demonstrantów usiłował zadać Narutowiczowi cios kijem z żelazną gałką. Policja nie interweniowała.

W Zgromadzeniu Narodowym, które odebrało od niego przysięgę, wzięli udział tylko jego zwolennicy. Co było już nie tylko afrontem, ale jasnym znakiem powrotu do naszej staropolskiej anarchii. Wg. kilku źródeł historycznych i/lub filmu „Zamach stanu – Śmierć Prezydenta” (1977) w reżyserii Jerzego Kawalerowicza podczas zaprzysiężenia Narutowicza pojawił się jeden z posłów prawicy lub związany z prawicą.

Następne dni

W pierwszych dniach po zaprzysiężeniu Prezydent Gabriel Narutowicz spotkał się z przedstawicielami chadecji i kardynałem Aleksandrem Kakowskim. Liczył się z niemożliwością powołania w Sejmie rządu większościowego, dlatego podjął próby stworzenia rządu pozaparlamentarnego. Jego ukłonem w stronę prawicy było też zaproponowanie teki ministra spraw zagranicznych swojemu kontrkandydatowi Maurycemu Zamoyskiemu.

14 grudnia przybył uroczyście do Belwederu, gdzie odbył się akt przekazania mu władzy przez Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego. Naczelnik wygłosił wtedy następujące oświadczenie (pisownia oryginalna):

„Naczelnik Państwa przywitał Prezydenta Rzeczypospolitej, zaznaczając, że przyjmuje go w szarej kurtce legionowej, w której przed czterema laty wszedł do Belwederu i w której pragnie go opuścić. Następnie Naczelnik Państwa oświadczył, że oprócz protokołu urzędowego, wymaganego przez ustawę, żądać będzie sporządzenia protokołu dodatkowego, zawierającego stwierdzenie jego kasy osobistej, stanu kasy i rachunkowości funduszów dyspozycyjnych i inwentarz ruchomości, stanowiących własność skarbu państwa.”

Po podpisaniu protokołu o przejęciu władzy i odebraniu przez prezydenta defilady oddziałów wojskowych na dziedzińcu belwederskim, Józef Piłsudski zaprosił go na śniadanie, podczas którego wygłosił toast (zamieszczony w Monitorze Polskim z 15 grudnia 1922 r.)

„Panie Prezydencie Rzeczypospolitej! Czuję się niezwykle szczęśliwym, że pierwszy w Polsce mam wysoki zaszczyt podejmowania w moim jeszcze domu i w otoczeniu mojej rodziny pierwszego obywatela Rzeczypospolitej Polskiej. Panie Prezydencie, jako jedyny oficer polski służby czynnej, który dotąd nigdy przed nikim nie stawał na baczność, staję oto na baczność przed Polską, którą Ty reprezentujesz, wznosząc toast: Pierwszy Prezydent Rzeczypospolitej niech żyje!.”

Zabójstwo

Narutowicz, mimo ustania protestów 12 grudnia 1922 roku, wciąż otrzymywał listy z pogróżkami. Eskalacja agresji wymierzonej przeciwko prezydentowi sięgnęła zenitu 16 grudnia, kiedy podczas wizyty w gmachu Zachęty Narutowicz został zastrzelony przez powiązanego z endecją malarza Eligiusza Niewiadomskiego.

Śmierć pierwszego prezydenta II Rzeczypospolitej wywołała wzburzenie, a „Kurier Polski” pisał, iż „płomień do pochodni (Niewiadomskiego) wyszedł z tej atmosfery nienawiści i gwałtu, którą wytworzyły złe duchy Polski w dniach ostatnich.”

Uroczystość pogrzebowa Narutowicza odbyła się 19 grudnia 1922 roku. Niewiadomskiemu wytoczono proces o zamach na godność prezydenta Polski, zakończony wydaniem nań wyroku śmierci. Wyrok wykonany został 31 stycznia 1923 roku.

Urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Gabriel Narutowicz pełnił przez pięć dni.

O tym należy pamiętać

Opowiadanie o tym, że Prezydenta Gabriela Narutowicza zabił jakiś szaleniec jest bałamuctwem. Niewiadomski był oficerem wywiadu w czasie wojny polsko-rosyjskiej, był aktywny politycznie i swych poglądów się nie wyrzekł. Na procesie twierdził, że zrobił to dla dobra świętej Polski.

Oczywiście Eligiusz Niewiadomski był człowiekiem szalonym, skłonnym do przesady w swych ocenach politycznych, o czym zaświadczają współcześni. Ale właśnie z takimi ludźmi, z odruchami szaleńców muszą się liczyć politycy. Także dzisiaj.

Dzisiejsze media pełne są niezrównoważonych wypowiedzi posłów i senatorów. Ja wiem, że dla polityków świat jest grą a nawet teatrum. Ale muszą oni wiedzieć, że są też w dzisiejszej Polsce osobnicy prości, a za to pamiętliwi i mściwi. I do takiego elektoratu nie wolno nikomu apelować, nie wolno tych ludzi podburzać. Bo z podburzania słabych umysłów łatwo może się zrodzić szaleństwo czynów.

Co z tym pojednaniem

Dzisiaj wiekszość kandydatów na urząd Prezydenta RP głosi, że ich celem jest pojednanie podzielonego narodu. Zgadzam się z tą koniecznością. Tyle tylko, że żaden z kandydatów, ani nikt z ich sztabów nie zająknął się słowem, jak zamierza do pojednania narodowego doprowadzić. Gorzej, bo po deklaracjach o zgodzie, wszyscy kandydaci dalej kopią w najlepsze swych przeciwników. Może chodzi im o zgodę wymuszoną siłą, niemal wyduszoną z leżących na ziemi, z ledwie co zipiących już przeciwników?

Moja matka mawiała, że przeprasza lepiej wychowany. Przeprasza, wyznając swe winy. A tu, jak dotąd nikt do żadnych win własnych nie przyznał się i nie ma zamiaru. Szlacheckie przywary są w nas żywe, nawet wśród potomków pańszczyźnianych chłopów, a to: zapalczywość, samowola, pogarda dla sądów, skłonność do przesady, brak powściągliwości i rozwagi politycznej.

Jesteśmy jak ów krawiec, któremy klient przyniósł marny materiał na garnitur – „Słabo to widzę”. Ja to nasze narodowe pojednanie też słabo widzę.

 Walter Altermann

***  *** ***

 

Polemika

Rzadko pozwalam sobie na polemikę z Autorami na naszych wirtualnych łamach, a już najrzadziej na komentarz wobec naszego zbiorowego sumienia, zacnego  Waltera Alteremna. Mam nadzieję, że tym razem, wybaczy mi inne zdanie.

Sprawa morderstwa politycznynego prof. Gabriela Narutowicza, wybranego na stanowisko prezydenta pod koniec 1922 roku i jego zabójstwa przez nacjonalistycznego fanatyka nie jest wcale prosta. Do dziś historia miesza się tutaj z polityką. I obecnie i wówczas, w te tragiczne dni grudniowe, polityka – bezwzględna, brudna i nastawiona na „zysk” społeczny w postaci późniejszych głosów „przemówiła” ostro. I skończyła się morderstwem, zamachem stanu, zabiciem pierwszego polskiego prezydenta.

Fakt sprawczości bezpośredniej, czyli ręka nacjonalistycznego zabójcy Niewiadomskiego, nie ulega wątpliwościom ani prawnym ani historycznym ani politycznym przesłankom, którymi kierował się szaleniec. Czy jednak do morderstwa Narutowicza zachęcała prawica? Tak jak to wtedy, sto lat temu i dziś często mówią liberałowie i lewicowcy. 

Nie, to nie jest prawda. Ani lewica ani centrum ani prawica, zarówno w 1922 roku, jak i teraz nie były i nie są jednorodne. Szybkie zwroty i dynamika polityczna samego aktu wyboru pierwszego prezydenta RP świadczą o tym, że ani w centrum ani na lewicy (prawdziwej lewicy) nie było jednomyślności wobec kandydatury Narutowicza. A w końcu był to wówczas obóz zwycięski. 

Rzecz w tym, że centrum i lewica były sto lat temu, tak ja zresztą dziś, tak przestraszone protestami prawicy i nacjonalistów,  że po prostu nie odpowiedziały z odpowiednią siłą – polityczną – na gwałtowne manifestacje wrogie prezydntowi. Źle to świadczyło o sile obozu, który doprowadził do władzy wybitnego Polka, patrioty profesora Gabriela Narutowicza, pierwszego Prezydenta RP.

Źle też świadczy porównywanie przez centrum i lewicę mordu politycznego sprzed stu lat do obecnej sytuacji w Polsce. Po 1989 roku najbardziej podobnym, tragicznym wydarzeniem tego rodzaju był zamach dawnego członka PO  łódzkie biuro Prawa i Sprawiedliwości i śmierć działacza PiS Marka Rosiaka (ranny został też inny pracownik biura).

Proszę porównać echa zbrodni sprzed 100 lat z tą z 2010 roku. Roku tragicznej katasrofy w Smoleńsku, gdzie zginął Prezydent RP Lech Kaczyński, Jego  żona Maria, ostatni Prezydent RP na uchodźctwie Ryszar Kaczorowski – bezpośredni następca Gabriela Narutowicza oraz 93 inne osoby reprezentujące elitę państwa polskiego.

Katastrofa w Smoleńsku coraz śmielej i coraz częściaj nazywana jest zamachem, bo kontekst polityczny i międzynarodowy, nie tylko teoretyczna wola sprawcza Rosji, jest od 14 lat tematem debat publicznych. I tak jak inspiracji a nawet sprawstwa zamachu na Prezydenta RP Gabriela Narutowicza nie udowodniono prawicy, tak zamachu na samolot z Prezydentntem RP Lechem Kaczyńskim – z uwagi na brak zdecydowanych, a być może skrywanych dotąd dowodów – nie udowodniono przedstawicielom polskic liberałów czy lewicowców. Bo z Rosją i jej roli w katastrofie – zamachu może być już wkrótce różnie.

Hubert Bekrycht

Zdj.: Jan bez Ziemi wśród poddanych? To lider PSL Władysław Kosiniak-Kamysz na spotkaniu ze ssowimi wyborcami zimią 2023 r. w Tomaszowie Mazowieckim Fot.HB

WALTER ALTERMANN: Stratyfikacja (nie)politologiczna partii. Na początek, skalpel czy kłonica?

Życie polityczne przybiera na sile z każdym dniem. Niby nie ma jeszcze kampanii wyborczej, ale już jest. Niby nikt oficjalnie kandydatów nie zgłosił do Państwowej Komisji Wyborczej, ale partyjni wybrańcy już jeżdżą na spotkania z „elektoratem” i lansują się na potęgę, jak amerykańskie aktorki na czerwonym dywanie w Hollywood.

Różnica jednak jest taka, że aktorki odsłaniają jak najwięcej, a przyszli kandydaci na urząd prezydenta są wstrzemięźliwi jak zakonnice. Mówią jedynie, że bardzo się cieszą, że akurat przypadkiem znaleźli się we Wrześni albo w Gliwicach. Pytani o program swej ewentualnej prezydentury uśmiechają się tajemniczo i mówią, że program oczywiście mają i to wspaniały, ale jego ogłoszenie będzie, owszem, jak najbardziej, ale trochę później.

Kilku z nich nie bierze urlopów, bo oficjalnie przecież nie ma jeszcze kampanii, a oni tak po prostu wpadli przejazdem do Zgierza, bo było po drodze. Dawniej takie coś nazywało się ciężką paranoją, obecnie są to prawybory. Ale czym są te prawybory nie wiadomo, bo czegoś takiego nie ma ani w Konstytucji, ani w żadnych pomniejszych ustawach.

Kto nam funduje ustawy lub ich brak

Ta sytuacja zmusza mnie do przypomnienia sobie, a przy okazji Państwu, kto właściwie nami rządzi i kto kręci tym cały interesem. A zauważmy, że interes polityczny jest u nas niebywale żywotny i bardzo zmienny. Ten ruch na politycznej scenie zapewniają małe partie, które z hukiem, na duś, na włam wchodzą w życie parlamentarne. Te małe partie zawsze i niezmiennie negują wszystko co było przed ich powstaniem, po to tylko, żeby po wejściu do parlamentu natychmiast poszukać sobie mocniejszego koalicjanta.

I tak wespół w zespół funkcjonują pierwsze cztery lata, góra osiem. Następnie liderzy tych małych partii orientują się, że widownia polityczna straciła do nich serce, co objawia się dramatycznym spadkiem notowań. Wtedy małe partie doznają olśnienia (znaczy się ich liderzy) i ogłaszają, że dla dobra kraju łączą się z większymi partiami. Honor chowając do kieszeni i nie wspominając, co niedawno jeszcze mówili o tych większych.

Takie to mamy mechanizmy i zasady a naszym parlamencie. Takie jak w kuchni azjatyckiej: kwaśno-słodkie, smutno-wesołe. A dlaczego? Ano dlatego, że jednak nie interes kraju jest nadrzędnym celem naszych posłów i senatorów. Po latach obserwacji stwierdzam, że ogromnej większości naszych deputowanych po prostu podoba się bycie posłami lub senatorami. Zupełnie jak jednemu z bohaterów „Rewizora” Gogola – Horodniczemu, który na wieść, że dzięki protekcji fałszywego rewizora może zostać generałem, mówi: „Lubię być generałem”.

Przystępuję do opisu obecnego stanu naszego parlamentu, według klucza partyjnego. Będzie to stratyfikacja prywatna, nie podpierająca się żadnymi naukowymi teoriami, ot taka sobie forma ankiety – plebiscytu, aby nie rzec zabawy i ironii w realnych okolicznościach przed wyborami 2025 roku. Zacznę od Polskiego Stronnictwa Ludowego, bo to partia najstarsza w naszym parlamencie. Partia wywodzi się od założonego w Rzeszowie w 1895 roku, Stronnictwa Ludowego. A samo Polskie Stronnictwo Ludowe funkcjonuje od 1903 roku. W historii Polski partia PSL zapisała piękne karty, a jak jest dzisiaj, przestawię.

Władysław bez Ziemi

Władysław Kosiniak-Kamysz to współczesny polski Jan Bez Ziemi. Albowiem ludowcom kurczy się ich tradycyjny elektorat. Wieś pustoszeje, bo córki i synowie chłopstwa wykształcili się i wyjechali do miast. Ci, którzy pozostali na ziemi ojców dzielą się na dwie grupy, stosując nomenklaturę z lat 50-tych: na biedniaków i kułaków.

Biedniacy, gospodarują na kilkunastu hektarach ziemi i wolą głosować na PiS, bo ma on piękne hasła narodowe i faktycznie trochę pomagał im w przetrwaniu chudych lat.

Kułacy natomiast, to najczęściej inżynierowie rolnictwa, którzy mają gospodarstwa po kilkaset hektarów i martwią ich głównie ceny nawozów, są też przeciwko importowi płodów rolnych z Ukrainy. I to nad nimi wisi miecz zagłady w postaci porozumień handlowych Unii Europejskiej z krajami Ameryki Południowej. Jeżeli by do tego doszło, to na polskich polach należałoby zakładać jedynie pola golfowe, bo to będzie zagłada polskiego rolnictwa.

Tu kilka słów wyjaśnienia czym to jest owo porozumienie handlowe Unii Europejskiej z krajami Mercosuru.

Mercosur a sprawa polska

Mercosur zrzesza Argentynę, Brazylię, Paragwaj, Urugwaj i Boliwię. Rzecz w tym, że już w  połowie grudnia mają zakończyć się trwające od 20 lat negocjacje Unii Europejskiej z tą organizacją polityczno-gospodarczą. Projekt porozumienia zakłada utworzenie strefy wolnego handlu między nimi.

Polska sprzeciwi się podpisaniu umowy o wolnym handlu między Unią Europejską a Mercosur na dotychczas wynegocjowanych warunkach. Umowy podpisywane przez UE muszą być bezpieczne dla konsumentów i rolników. Umowa z Mercosur tego kryterium nie spełniapoinformował 25 XI 2024 roku Władysław Kosiniak-Kamysz, wicepremier i przewodniczący PSL.

Dokładniej sprawę wyjaśnił minister Krzysztof Paszyk, stwierdzając, że: „Rząd apeluje do Komisji Europejskiej, aby tej umowie o wolnym handlu między Unią Europejską a krajami Mercosur nadać właściwe proporcje. To znaczy – muszą być właściwe, wyważone proporcje między interesami przemysłu, interesami rolnictwa i interesami europejskich konsumentów w kontekście bezpieczeństwa żywnościowego”.

Krótko mówiąc, zagrożenie dla polskiego rolnictwa jest niewyobrażalnie wysokie, bo niskie ceny żywności produkowanej w Ameryce Południowej sprawią, że uprawa i hodowla czegokolwiek w Polsce będą nieopłacalne. Zastanawia mnie przy tym, co robiły w tej sprawie wszystkie polskie rządy, bo to jednak negocjacje trwały bez mała ćwierć wieku. Ktoś wie?

Oczywiście Niemcom, Francuzom i Włochom takie handlowanie z Ameryką Południową może się opłacać, bo mają oni do zaoferowania, w ramach wymiany handlowej, najlepsze i najnowsze w świecie produkty wysokiej technologii. Ale my nie jesteśmy jeszcze potęgą w produkcji ani wysokiej technologii, ani samolotów, autobusów czy aut osobowych.

Genetyka ludowców

Obecnie ludowcy z PSL-u odwołują się do swoich tradycji walki o interes chłopa, obronę ziemi ojczystej oraz tradycji religijnej i kulturowej. Przy takim założeniu te „partyjne świętości” PSL-u doskonalej przedstawia jednak Prawo i Sprawiedliwość. Co prawda Kosiniak-Kamysz zapowiadał przed kilkoma laty, że jego partia będzie nowoczesną i ogólnopolską partią, szukającą poparcia wśród ogółu Polaków… Jednak wyszło jak wyszło i elektorat PSL-u się nie zmienił, tyle, że drastycznie zmalał.

Ale zmieniła się Polska i dzisiaj nie wystarczy już utyskiwanie, na wiekowe okradanie chłopa, na niewolnictwo większości polskich chłopów. Piszę o większości, bo jednak w historycznej Polsce byli nie tylko chłopi pańszczyźniani. Było też wielu wolnych chłopów, którzy się bogacili tak dobrze, że nawet pożyczali pieniądze naszej szlachcie.

Dzisiejsi politycy PSL-u nadal oczekują jakiegoś dziejowego zadośćuczynienia. Zapominają przy tym jak nędzne było w Polsce XVIII, XIX i XX wieku życie robotników, miejskiej biedoty, służących, praczek i najemnych robotników. A może nawet nie o pamięć ludowców tu chodzi, ale o to, że oni zawsze przedstawiali życie w mieście jako byt rajski. I w budowaniu starego antagonizmu wieś-miasto chłopi mają spory udział.

Ludowcy, jeśli chcą przetrwać, powinni zdjąć wreszcie ze swych sztandarów głód, nędzę i wiekowy wyzysk chłopa. Takie postawy budzą oczywiście współczucie, ale kto by tam chciał głosować, utożsamiać się ofiarami. Masochistów ostatnio u nas niewielu.

Będąc w takiej sytuacji Kosiniak-Kamysz robi coraz groźniejsze „polskie miny” (to zwrot z „Wesela” Wyspiańskiego) i coraz bardziej nadyma się narodowo, i tradycyjnie. Niewiele mu to jednak daje, bo PiS nadyma się piękniej, a tradycję hołubi głośniej.

Cichy wspólnik

PSL-owi w ich teorii chłopskiej martyrologii jakoś nie przeszkadza fakt, że byli jednak (jako ZSL) cichymi wspólnikami PZPR. A przecież ludowcy mieli za PRL swoich posłów, mieli ministrów i obsadzali wiele, bardzo wiele ważnych stanowisk w aparacie państwa. A także w powiatach i gminach.

Jednak PSL – w odróżnieniu od PZPR – nigdy nie przyznało się i nie przeprosiło za swój aktywny wkład „w dzieło budowy realnego socjalizmu w Polsce”. A taki Aleksander Kwaśniewski przepraszał, nawet trzy razy, co też jest śmieszne.

Gdy ogon macha psem

Najbardziej irytują mnie w polityce PSL ich wieczne pretensje. Liderzy partii, z Kosiniakiem-Kamyszem na czele, ciągle są obrażeni – na wszystkich, konkretnie i ogólnie. Ostatnio są obrażeni na współkoalicjantów, z którymi póki co współrządzą. Dochodzi teraz nawet do tego, że niektórzy z członków władz PSL-u mówią konfidencjonalnie, że pora już zmienić koalicjanta na PiS. Są też i tacy, którzy mówią jawnie, że nie zagłosują na Trzaskowskiego, bo wspólnym kandydatem rządzącej koalicji powinien być Szymon Hołownia. Bo to jego zgłaszali ludowcy na kandydata całej rządzącej koalicji. Nie przeszedł, więc się obrazili.

PSL-owcy nie rozumieją jednej, podstawowej zasady, że mniejszy ma mówić ciszej. Oraz tego, że w normalnym świecie to pies macha ogonem, a nie ogon psem.

Mnie ta moralna dwoistość bytu ludowców nie dziwi, nie dziwi mnie to, że oni chcą być w jakiejś koalicji i zarazem w niej nie być. Zupełnie tak samo jak ZSL przy PZPR. Nic mnie dziwi w sprawie PSL, bo dobrze wiem, że szantaż polityczny jest najczęściej używanym przez nich narzędziem politycznym. Pamiętam przecież jak już zdradzili koalicję z SLD.

A gdy chodzi o narzędzia polityczne PSL, to bliżej im do kłonicy niż do skalpela.

Co będzie dalej?

Biorąc to wszystko pod uwagę, myślę, że w następnych wyborach PSL może nie wejść do parlamentu. I nie pomogą mu nawet rzesze ludowych pociotków, którymi PSL tak sprawnie – i jak zawsze po cichu – poobsadzało teraz liczne państwowe urzędy i instytucje.

Zresztą PSL, jeszcze jako ZSL, doskonale nagradzał stanowiskami swoich działaczy. Naród o tym nie wiedział, bo ci obsadzani nie pchali się na oczy, po cichu gromadząc dobra. Ale to ciche trwanie u władzy może skończyć się głośnym upadkiem tej partii.

Oczywiście PSL-owcy mają wolność wyboru – mogą wybrać, czy zje ich niebiański PiS, czy też znikną w diabelskich czeluściach Platformy Obywatelskiej. Mogą też znormalnieć, spojrzeć na swoje notowania i „zeskromnieć”, mogą też wziąć się do roboty i od dołu przebudować swą partię – ale to dla ludowców może zabrzmieć jak wyszydzanie ich odwiecznej roli męczenników pracy na pańskim. Im się należy bez pracy.

 

Zdj. Kadr z filmu Lalka Wojciecha Jerzego Hasa - Mariusz Dmochowski (od lewej) i Beata Tyszkiewicz

WALTER ALTERMANN: „Zwizualizowana” rzeczywistość skrzeczy, czyli mędrców literatury przepowiadanie

Zwizualizował sobie położenie kul i zauważył dobrą bilę… – mówi o snookerzyście (snukerzyście -wygląda to źle, zatem napisałem z angielska) sprawozdawca meczu bilardowego. A chodzi mu (sprawozdawcy) o to, że zawodnik dokonał przeglądu pola i dostrzegł, zauważył, że jest szansa na dobre zagranie.

Wizualizacja robi ostatnimi laty zawrotną karierę. W znaczeniu podstawowym znaczy tyle, że mamy do czynienia z rysunkowym, graficznym przedstawieniem danych, z makietą projektu budowlanego, rysunkowymi planami jakiegoś obiektu, który ma dopiero powstać. Bywa też wizualizacja przez wyświetlenie na monitorze komputera lub na ekranie, z pomocą rzutnika. Tak może być.

Natomiast okropnością jest zastępowanie dobrych, starych słów nowoczesną wizualizacją. Te stare słowa to zobaczyć, obejrzeć, dostrzec, zauważyć. Marnie to o nas świadczy, że rzucamy się z dygotem na nowe obce słówka. Niestety dla wielu z nas wszystko co obce jest lepsze. A pisał Słowacki o Polsce: „Pawiem narodów byłaś i papugą”. A że wieszczem był, to miał rację i przewidywał nam marną przyszłość.

Innowanie

Czytam w Internecie, w tytule reklamy pewnego kosmetyku; „Innowuj z nami”. I mamy koszmarek językowy, biorący się zapewne z okropnego tłumaczenia polskiej angielszczyzny. Może nawet przez sztuczną inteligencję.

Mamy w języku polskim przyswojony rzeczownik innowacja. Mamy także utworzony od innowacji przymiotnik innowacyjny. Tak to poszło. Jednakże nie mamy urobionego jeszcze (na szczęście) od innowacji czasownika. Zatem nie można powiedzieć, że można innowować, bo język polski takich operacji nie znosi. Tradycją języka polskiego jest bowiem opisowość i cechuje go dwu-wyrazowość w takich przypadkach. Zatem trzeba było napisać: bądź z nami innowacyjny, bądź innowacyjny.

Żeby dobitniej to wytłumaczyć. Mamy rzeczownik samolot i mamy lataj samolotem, ale nie mamy samolotuj. Mamy rzeczownik tramwaj i czasownik jedź tramwajem, ale nie mamy tramwajuj. Mamy rowery i jedź rowerem, ale nie mamy roweruj.

Kiedyś było pięknie, bo na określenie tego, co dzisiaj nazywa się innowacją, było nowatorstwo. Co jest dobrym tłumaczeniem. I komu to przeszkadzało?

Z czym nie może się pogodzić minister

Nie może się państwo pogodzić na to… – powiedział na konferencji prasowej Tadeusz Siemoniak, Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji. Konferencja odbyła się 15 XI 2024 roku, a była poświęcona zmianom w prawie drogowym.

Niestety minister, który obiecuje lepsze prawo, sam mówi marnie. A zakładam, że ktoś kto umie mówić poprawnie, ten również zaproponuje poprawne (przynajmniej) prawo.

Rzecz w tym, że stałym związkiem syntaktycznym języka polskiego jest „zgodzić się na to”, a zwrot „pogodzić się na to” jest błędem. Owszem, mamy zwrot „pogodzić się z tym”. Jednak figlarne łączenie tych dwu zwrotów jest niedopuszczalną figlarnością.

Mędrcy nieczytani

Mędrców, a mamy takich w naszej historii, czcimy nadając ich nazwiska szkołom, instytutom naukowym, ulicom i placom. Uczciwszy w ten sposób – powiedzmy pisarza – uważamy, że my też jesteśmy wspaniali, skoro mędrzec był naszym rodakiem. Niektórzy z nas sądzą nawet, że skoro Żeromski, Sienkiewicz i Prus chadzali tymi samymi ulicami, którymi teraz my spacerujemy, to coś z tych wielkich ludzi jest również w nas samych, z czego mamy – tak niektórzy myślą – oczywisty powód do dumy. A duma to niebezpieczne pojęcie, zakłada bowiem, że skoro ktoś jest z czegoś, lub z kogoś dumny, to żyją też na świecie osoby i narody, które nie mają powodów do dumy. Ergo, oni są gorsi.

Oczywiście można być dumnym z naszych XIX wiecznych walk niepodległościowych, z wojny rosyjsko-polskiej, z wrześniowych walk 1939 roku, z całego udziału Polaków w II wojnie światowej i oczywiście z powstańców warszawskich 1944 roku.

W dalszym ciągu jednak uważam, że indywidualne osiągnięcia naszych rodaków, są przede wszystkim osiągnięciami ich samych. Bo kto z naszych przodków, a rówieśników wyżej wymienionych Wielkich Polaków, pomógł im w osiągnięciu ich wielkości, kto z ich współczesnych w czymkolwiek im pomógł?

Tu pozwolę sobie na krztynę zjadliwość i powiem, że owszem, że to nasi przodkowie swymi okropnymi charakterami i postawami dawali Żeromskiemu, Prusowi i Sienkiewiczowi gotowe portrety do opisania i potępienia. Mówię tu o całej twórczości Prusa i Żeromskiego, oraz o juveniliach, czyli o dziełach młodości, Sienkiewicza.

Lewicowa młodość Henryka Sienkiewicza

W spuściźnie Sienkiewicza, z lat jego młodości pisarskiej, jest dzieło, które zaliczam do najbardziej odważnych, bezlitosnych, wręcz okrutnych obrazów polskiego społeczeństwa. Mówię o „Szkicach węglem”. Opisując polską wieś po Powstaniu Styczniowym, Sienkiewicz przedstawia panujące tam   stosunki i relacje, jakby opisywał życie dzikich zwierząt, w którym słaby jest zagryzany, gdzie nie ma nawet grama litości i współczucia. Tą wsią rządzi jedynie chęć zysku i pogarda dla bliźniego.

Oczywiście Sienkiewicz potem wykonał dużą woltę w prawo i zaczął nas historycznie chwalić, co większości ze współczesnych mu rodaków bardzo przypadło do gustu i pokrzepiało ich serca. Zresztą nam, żyjącym teraz też bardzo się podoba jak byliśmy dzielni i wspaniali – jako caluśki naród.

Choć z prawdziwą historią Polski dzieje opisane w Trylogii nie miały wiele wspólnego. Bo o licznych Polakach, będących zdrajcami w czasie szwedzkiego potopu, którzy przeszli na stronę wroga, Sienkiewicz pisze jedynie półgębkiem. Co prawda maluje Radziwiłłów w najciemniejszych barwach, ale oni byli jednak Litwinami. Stworzył też postać Kuklinowskiego, ostatniego łajdaka, który służył Szwedom dla pieniędzy, czyli z najniższych pobudek. Rzeczywistość owych czasów była bardziej skomplikowana, skoro na początku wojny sam hetman Jan III Sobieski był po stronie Szwedów.

Czytajmy naszych mędrców

Wracając do naszych wielkich artystów – oczywiście czcimy ich, ale czy jednocześnie czytamy ich dzieła? Obawiam, się że po łebkach i jedynie pod szkolnym przymusem. A po ukończeniu szkół nie sięgamy już po polską wielką klasykę. A szkoda. Bo mądrość przecież nie się starzeje!

Na dowód mały cytat z „Lalki” Bolesława Prusa, ze sceny, w której Wokulski zastanawia się nad tym, gdzie żyje…

„Oto miniatura kraju – myślał – w którym wszystko dąży do spodlenia i wytępienia rasy. Jedni giną z niedostatku, drudzy z rozpusty. Praca odejmuje sobie od ust, ażeby karmić niedołęgów; miłosierdzie hoduje bezczelnych próżniaków, a ubóstwo niemogące zdobyć się na sprzęty otacza się wiecznie głodnymi dziećmi, których największą zaletą jest wczesna śmierć. Tu nie poradzi jednostka z inicjatywą, bo wszystko sprzysięgło się, ażeby ją spętać i zużyć w pustej walce – o nic.”

I czyż nie jest to diagnoza także współczesna? Dodam jeszcze, że ani Prus, ani Żeromski socjalistami, lewakami i komunistami nie byli.

 

WALTER ALTERMANN: Językowe przypadłości naszych „elit”

Walka z językiem trwa w najlepsze. A mam na myśli nasze elity, które napadły na polszczyznę jak mongolskie hordy na średniowieczną Polskę. Najeźdźcy są bezlitośni i plotą co im ślina na język przyniesie. Odmieniają jak im przypadkiem jaki przypadek wypadnie. Pławią się w propagowaniu własnych metafor i porównań. I ogólnie są z siebie bardzo, bardzo zadowoleni. Ale skoro mają etaty w telewizjach i prasie, albo też są prawodawcami, to na język polski spoglądają jak nasi dawni kontuszowi na biedny lud. Z góry i bez współczucia.

Przypomnę również, że polskość przetrwała rozbiory głównie w polskim języku, w myśleniu po polsku, choć próby rusyfikacji i germanizacji był duże. Nie będę tu ważył kto miał większe zasługi – powstańcy czy nasi pisarze, ale oddziaływanie dzieł Mickiewicza, Słowackiego, Fredry, Prusa, Sienkiewicza i Żeromskiego było naprawdę wielkie.

Przykro słuchać, tego co plotą nasze obecne elity. Tym bardziej, że niszcząc język polski niszczą tę trudną do opisania, ale istniejącą przecież, duchową tkankę polskości. Ale skoro się już podjąłem, to nadal będę śledził i wytykał. Ktoś musi to robić, żeby naszym panom panującym nie było za wesoło.

Przywilejowo

Dlaczego ta grupa była traktowana przywilejowo? – zapytała pani poseł, uczestnicząc w dyskusji o statusie polskich myśliwych, którzy nie muszą przechodzić badań lekarskich. Dyskusja odbyła się 10 XI 2024 roku w studio TVN24.

Problem w tym, że pani poseł stworzyła neologizm, bo nie ma w języku naszym słowa przywilejowo. Oczywiście można powiedzieć, że ktoś był traktowany w sposób uprzywilejowany, że miał jakieś przywileje, ale nigdy przywilejowo.

A przywilej pochodzi od łacińskiego privilegium i oznacza prawo (dokument) lub ugodę w prawie, nadane przez monarchę określonej grupie społecznej (stanowi) – obowiązujące na danej ziemi lub w całym kraju (przywilej generalny).

Niestety, byłem lepszy

Niestety kierowcy będą musieli zdjąć nogę z gazu – mówi dziennikarz TVN24, 10 XI 2024 roku. Chodziło mu o to, że wejdą w życie nowe przepisy kodeksu drogowego, ograniczające prędkości i wprowadzające ostrzejsze kary.

Rzecz w tym, dziennikarz powiedział niestety. Zamiast się cieszyć, że ubędzie nam szaleńców, on solidaryzuje się z piratami. Tak wyszło, choć nie wiadomo, czy o to mu chodziło. Bo przecież niestety jest wyrazem czegoś nieudanego. Jeżeli na coś liczyliśmy i nam nie wyszło, wtedy poprawne jest użycie owego słówka niestety. Przykre, że dziennikarz tego nie rozumie.

Wyszło mu tak, jak w reportażu z zamierzchłych lat 70-tych, w którym były partyzant opowiadał o czasach wojny: „I nagle stanąłem oko w oko z Niemcem, który nie wiadomo skąd się wziął na tej leśnej ścieżce. Obaj równocześnie sięgnęliśmy po broń. Niestety byłem szybszy”. I wyszło tak, że partyzant żałował Niemca.

Scenariusze. Czarne dla języka

Wielką karierę robi pojęcie scenariusz. Kto może, od sprawozdawców sportowych po marszałków izb parlamentu, mówi dziś o scenariuszach. I najczęściej używa owego scenariusza zupełnie bez sensu. Zatem muszę przypomnieć czym tak naprawdę jest ów scenariusz.

Otóż, scenariusz to kolejność zdarzeń w filmie, zapisany w formie tekstowej, z miejscami akcji, dekoracjami i dialogami.

Tu wyjaśnię, że w teatrze nie ma mowy o scenariuszach, tam mamy do czynienia ze sztukami teatralnymi: tragediami, dramatami i komediami. Albowiem utwór literacki przeznaczony na scenę teatralną sam w sobie jest sztuką, bez wystawienia jej w teatrze. Natomiast w filmie scenariusz nie jest jeszcze dziełem, jest jedynie zapowiedzią, możliwością filmu.

Scenariusze mogą mieć również wydarzenia kulturalne, spotkania i uroczystości polityczne oraz państwowe. To tak z grubsza, bo mogą być też inne okazje mające scenariusze. Ale wszystkie te scenariusze są jedynie projektami, z nadzieją, zapowiedzią, że coś zostanie zrealizowane zgodnie z duchem i myślą rzeczonych scenariuszy.

Jednak obecnie w powszechnym użyciu pojawia się scenariusz, mający oznaczać wszystko, co się dzieje. Sprawozdawca sportowy mówi, że jakaś drużyna realizuje swój scenariusz. A ona realizuje jedynie założenia taktyczne trenera. Żaden trener nie jest Romanem Polańskim czy Martinem Scorsese, których scenariusze filmowe są dziełami mądrości i precyzyjnie zapisanych artystycznych zamierzeń.

O scenariuszach mówią również sprawozdawcy parlamentarni, nawet gdy mówią o sejmowych i senackich awanturach, których nikt nie przewidywał. O scenariuszach politycznych lubi też mówić marszałek Szymon Hołownia, w znaczeniu, że coś miało taki a taki przebieg zdarzeń.

Krótko mówiąc: scenariusz nie jest przebiegiem zdarzeń. Więc zostawcie go – panowie politycy i dziennikarze – artystom filmowym.

Co się może komu zajeżyć

Włos mi się od tego zajeżył – stwierdził w TVN24 roku, pewien ekolog na wieść o planowanej masowej wycince przydrożnych drzew. Niby nic, ale w polszczyźnie włos może się tylko zjeżyć. A zajeżenie jest nikomu nie znaną, zupełnie nową i prywatną inicjatywą metaforyczną owego ekologa, którego nazwiska nie zdążyłem zapisać.

Owszem może też zjeżyć się człowiek, gdy ktoś mu proponuje coś niecnego. Ale w tym przypadku i tak odwołujemy się do jeżących się na głowie włosów.

Echo polityczne

Są obawy, że polityka zagraniczna Trumpa może się odbić szerokim echem właśnie na nas – powiedziała 6 XI 2024 roku, w TVN24 pani Marta Prochwicz-Jazowska z Warszawskiego Biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych.

Polityka Donalda Trumpa może nas dotknąć, może być dla nas kłopotliwa i trudna, może nas wpędzić w duże kłopoty, ale z pewnością nie będzie miała nic współnego z echem.

We frazeologi języka polskiego coś może się odbić echem, czyli mieć duży zasięg, może daleko dotrzeć, może wywołać zdziwienie, zdumienie, zażenowanie, konsternację. Ale z pewnością echo nie może na kimkolwiek się odbić (także na Polakach), bo echo jest zjawiskiem akustycznym, a metaforycznie jest wiadomością. A ściślej biorąc: echo to fala akustyczna odbita od przeszkody i docierająca do obserwatora po zaniku wrażenia słuchowego fali docierającej bezpośrednio.

Poza tym wywiad z panią Prochwicz-Jazowską był interesujący, a rozmówczyni okazała się osobą bardzo inteligentną. I wróżę jej dużą karierę, pod warunkiem, że nie będzie używała zaskakujących metafor, porównań i symboli.

Jeszcze o nazwiskach z końcówką „o”

Niedawno pisałem o ekwilibrystach językowych, którzy nie potrafią odmieniać nazwiska byłego ministra Zbigniewa Ziobry. Może ci, do których adresowałem swój apel o odmianę nazwisk kończących się na „o”, nie czytali mego felietonu, może uważają, że wiedzą lepiej…

Dość, że tydzień temu, sprawozdawca meczu piłki nożnej Widzewa również nie potrafił odmieniać nazwiska Mateusza Żyry. I cały czas mówił, że piłka trafiła do Żyro (zamiast Żyry), przeciwnik nieprawidłowo zatrzymał Żyro (zamiast Żyrę). I co z takimi robić? Pomysłu nie mam, ale coś zrobić trzeba.

Stan zdrowia czy stan medyczny

Związki jednopłciowe mają pomóc osobom, będącym w takich związkach, w uzyskiwaniu informacji o stanie medycznym partnera – informuje dziennikarz Polsatu.

Stan medyczny? To jakieś kolejne określenie medyków. Lud mówi o stanie zdrowia. Bo to przecież jest najważniejsze. A z pewnością ważniejsze od tego, co ordynował choremu szpital.

 

Zdj. Ten pan z okolic indyjskiego Jaipuru nawet nie wie, co to związki międzygatunkowe. I proszę się z niego nie śmiać. I ze zdjęcia też. W konserwatywnnych demokrajcjach, np. w Indniach małżeństwa, związki a nawet relacje międzygatunkowe nie przejdą. I to nie oznacza od razu złego traktowania zierząt Fot. Mężczyzna z wielbłądem w indyjskim stanie Rajastan, niedaleko stolicy regionu Jaipuru - HB, 11 marca 2023 r.

WALTER ALTERMANN: Małżeństwa międzygatunkowe i inne aberracje postępu

Ostatnio w Internecie oraz w kilu stacjach radiowych i telewizyjnych a także w prasie, pojawił się nowy temat – małżeństw międzygatunkowych. O co chodzi? O zalegalizowanie, usankcjonowanie i potwierdzenie ustawowe, że ludzie mający psa czy kota mogą taki fakt legalizować jako, małżeństwa (?), związki czy rodziny… Międzygatunkowe.

W naturze jest tak, że za konkretnym przedmiotem, pojęciem, sytuacją pojawia się nazwa. Nigdy odwrotnie, bo słowo musi mieć desygnat, a skoro go na razie nie ma, to jest niepotrzebne. Jednakże z początkiem obecnego wieku mamy całkiem nową rzeczywistość.

Tego jeszcze nie było

Oto wojownicy globalnego ruchu, który nazywam „Nowe za każdą cenę”, tworzą nowe byty językowe, a potem nerwowo szukają dla nich desygnatów, czyli czegoś, co takie słowo może oznaczać. Tak było z całą rewolucją LGBT+ oraz małżeństwami homoseksualnymi. Metoda ruchu nowoczesnych jest taka, że istniejące od zawsze związki homoseksualne postanawiają nazwać małżeństwami, dając takim tworom nowe słowo i znaczenie. I jednocześnie niszcząc stare znaczenie i stare funkcje klasycznego małżeństwa. Szczególnym przypadkiem, dotychczas w świecie niespotykanym, jest właśnie nowa idea Małżeństw Międzygatunkowych.

A media, szukające jakiś atrakcji, podchwytują taką „innowacyjność” i zaczyna się dyskusja, co jest na rękę, na mózg i serce nowoczesnym, bo przecież się o nich mówi. I o to im, w gruncie rzeczy, chodzi.

Głos blogerki

Trafiłem na tekst blogerki Olgi Kublik, która pisze: „Rodzina międzygatunkowa jest zagadnieniem drażniącym wiele osób. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Internet nie jest optymalnym miejscem do weryfikowania nastrojów społecznych, jako iż w sieci można zostać zwyzywanym za dosłownie wszystko, jednakowoż lepszego źródła póki co nie mam. Dzisiejszą publikacją dorzucam cegiełkę do dyskusji o rodzinie międzygatunkowej, a także o zjawisku posiadania psa zamiast dziecka i używaniu określeń takich jak psi rodzice, psie dziecko czy też skrótowo psiecko. Uważam, że moja perspektywa jest ciekawa, ponieważ po pierwsze łączy mnie z Rubi wyjątkowa więź – a przynajmniej ja żywię do niej wyjątkowe uczucia – po drugie zaś  nie chcę mieć dzieci [ta fraza odsyła do Wikipedii, hasła „nie chcę mieć dzieci – red.] co może skłaniać do myślenia, iż określam się psią mamą i Rubinę traktuję jako moje psiecko.

Zgodnie z nazwą rodzina międzygatunkowa jest rodziną złożoną ze zwierząt różnych gatunków. Podczas gdy tradycyjnie pojmowana rodzina składa się z przedstawicieli homo sapiens, międzygatunkowa rodzina może obejmować ludzi oraz psy, koty lub zwierzęta innych gatunków. Najczęściej omawianym przykładem są ludzie (para traktowana jako psi rodzice) plus pies (uznawany za psie dziecko).

Rodzina to jednostka stworzona przez ludzi dla ludzi, w stosunku do zwierząt innych gatunków zaś używa się określeń stado, grupa, wataha, rój i podobnych. Rodzina bowiem to znacznie więcej niż wspólna krew – uwzględnia chociażby więzi emocjonalne, zależności genetyczne czy powiązania cywilnoprawne.

Posiadanie psiecka rozumianego jako pies zamiast dziecka przez osoby deklarujące niechęć do płodzenia własnego potomstwa to zjawisko oceniane negatywnie. Większości ludzi trudno przełknąć nawet wizję par bezdzietnych z wyboru (bo co to za chodzenie na łatwiznę i samolubność?!), a co dopiero koncepcję psiego dziecka, czyli psa zamiast dziecka”.

Na końcu p. Kublik oświadcza, że jest przeciwko pojęciu psiecko, ale cały temat uważa za interesujący. Jej artykuł to przykład typowej dla blogerów postawy: piszę cokolwiek, bez opowiadania się po którejś ze stron, bo żyję z tego, że piszę właśnie cokolwiek. Jednakże takie pisanie nie jest obojętne dla życia społecznego, bo nawet takim pisaniem blogerka wysyła sygnał, że temat jest.

A moim zdaniem żadnego tematu „małżeństw międzygatunkowych” nie ma, jest tylko zwykła aberracyjna hucpa.

Ważna rola psów i kotów domowych

Ludzie oswoili wiele zwierząt: psy, koty, konie, owce, krowy a nawet osły. I nie robili tego bezinteresownie, bo oswojone zwierzęta pracowały i pracują dla nas. Koty tępią gryzonie, psy odpędzają lisy i wilki… itd. W miastach koty i psy są zmieniły swe role. Ludziom dają towarzystwo.

Ileż to razy widziałem starsze panie, które długimi monologami strofowały swe pieski. Były to tyrady tak długie i przykre, że człowiek by tego nie wytrzymał. Mam znajomego, który ma niesfornego kundla, a gdy owa psina przerażająco szczeka i ogryza gościom nogawki, mój znajomy klęka przed psem i mówi do niego czułymi słówkami, że tak się nie postępuje, że nie powinien się ten pies tak nieładnie zachowywać… Co na to ów psi łajdak? Nic! Nic nie mówi, nawet się nie łasi i nie przeprasza. Normalne rozwydrzone bydlę. Ale tak być powinno i tak jest dobrze. Bo zwierzęta domowe są ludziom potrzebne.

Czym jest małżeństwo?

Zdaje mi się, że sprawa małżeństw międzygatunkowych jest kolejnym polem konfliktu, wojny, która ma doprowadzić do osłabienia funkcji i znaczenia małżeństwa.

Walka normalsów z nowocześniakami została już wygrana przez tych drugich. Albowiem małżeństwa par homoseksualnych w Europie stały się już normą. I z całą pewnością osłabiły znaczenie klasycznego małżeństwa.

Jestem daleki od powoływania się, w obronie klasyczności, na Boga i religię. Jednakże zwykła logika (a Bóg z pewnością jest logiczny) nakazuje mi stanąć w obronie klasycznych małżeństw. Dlaczego? Bo są instytucją społeczną, mającą zapewnić następstwo pokoleń i wychowanie tych pokoleń w duchu ludzi uspołecznionych, na wzór i podobieństwo swych rodziców. Choć z tym są od zawsze kłopoty, bo rodzice bywają bardzo różni i bardzo dziwni.

Zastanawia mnie też dlaczego pary homoseksualne tak bardzo pragną być małżeństwami? Czyżby, po uznaniu ich związków za małżeństwa, ci małżonkowie z automatu urzędniczego stają się szczęśliwsi, czy mają większe pole do społecznego działania?

Owszem w historii osoby homoseksualne były nieludzko prześladowane, zamykane w więzieniach,  a nawet mordowane. Jednak te złe czasy już minęły. Zatem pytam sam siebie – dlaczego tak bardzo chcą być małżeństwami, dlaczego nie przystają na nazwę „związki”?  Przecież prawdziwymi małżeństwami nigdy nie będą i nigdy nie założą prawdziwej rodziny. A rodzina jest domniemanym i faktycznym celem małżeństwa.

Nowy świat (w budowie)

Zdaje mi się, że na świecie w ostatnich 50-ciu latach objawił się coraz potężniejszy ruch anarchizmu obyczajowego. W XIX wieku anarchiści chcieli obalać państwa, dzisiejsi chcą zniszczyć klasyczne rodziny, klasyczne wychowanie dzieci i klasyczne religie. Im widzi się społeczeństwo świata bezwyznaniowego i bezrodzinnego. Czyli społeczeństwo wolnych, niczym z sobą niezwiązanych ludzkich atomów. Kto by się z takiego świata cieszył najbardziej? Najpewniej pracodawcy przyszłości, bo mieliby do czynienia z ludźmi gotowymi na wszystko, bo nie mającymi żadnych zobowiązań.

A co z następstwem pokoleń? Być może będą się pojawiały na świecie doskonałe, zmodyfikowane genetycznie osobniki. Łagodne i pracowite, bez wad i odporne na choroby – idealni niewolnicy z próbówek. Chińczycy już chyba nad czymś takim pracują.

Nieciekawa to perspektywa. I groźna, bo nowi hunwejbini – może jeszcze nieświadomi swej prawdziwej roli, ale bardzo  bojowi – już atakują wszystko co stare i klasyczne.

Na wzór Mao

W latach 1966-68 w Chinach objawiła się Czerwona Gwardia, zwana też hunwejbinami. Była to komunistyczna organizacja młodzieżowa działająca podczas rewolucji kulturalnej Mao i właśnie pozostawała pod rozkazami przewodniczącego partii. Złożona była ta gwardia z ludzi bardzo młodych. Hunwejbini popiełniali liczne okrucieństwa, torturowali, poniżałali, a niekiedy zabijali osoby uznawane za „wrogów ludu”, do których zaliczano przede wszystkim chińską inteligencję.

Hunwejbini niszczyli też pamiątki z cesarskich czasów, palili rękopisy i obrazy, młotami rozbijali w pył klasyczne rzeźby. A wszystko to imię nowych czasów i nowego człowieka.

Nasi współcześni europejscy hunwejbini wierzą, jak ci chińscy, że światu potrzebni są nowi ludzie – otwarci na wszystko, tolerancyjni i pogodzeni ze wszystkim. Naczelnym ich hasłem jest ekologia, czyli likwidacja produkcji energii z atomu, węgla i ropy naftowej. Potem idą pomniejsze hasła – wolne związki małżeńskie, nawet człowieka z chomikiem i świnką morską oraz wolność od wszystkich religii (każdej z osobna).

Na razie wszyscy dorośli w Europie robią dobrą minę do złej gry i udają, że nic złego się nie dzieje. Ale terror młodych nowocześniaków jest coraz bardziej odczuwalny. Żądali czystej energii już, od jutra – i Niemcy pozamykali swoje elektrownie atomowe. Żądali małżeństw homoseksualnych i dostali je. Teraz żądają małżeństw międzygatunkowych, bo to pojęcie ośmiesza samą ideę małżeństwa… i politycy im to dadzą.

Jedno jest tylko naszą nadzieją, że dzisiejszych hunwejbinów spotka ten sam los co chińskich. A ci chińscy zostali w końcu rozbici w pył, ich przywódcy trafili do więzień, a szeregowi aktywiści na wieś, aby uczyli się „od chłopów”. Naszych widziałbym reedukowanych na Podlasiu. Lud tam cierpliwy, ale bez przesady, głuchy na europejskie nowinki i swoje wie.

Walter Altermann

 

Sytuacja kobiet na Wschodzie i Południu nie jest łatwa. W Indiach, istnym tyglu kulturowym, gdzie spotyka się kobiety w każdym stroju, moda zdaje się być wyznacznikiem wyzwolenia. Czym bardziej odsłonięte ciało kobiet, tym większa emancypacja? Nic takiego. W Indiach, poza dużymi miastami idea sufrażystek jest jeszcze w powijakach. Mimo praw wyborczych dla Hindusek i innych mieszkanek Subkontynentu. Zdj. Przed zabytkowym fortem w Agrze, Fot. HB - 9 marca 2023 r.

WALTER ALTERMANN: Sufrażystki jako memento

Powiedzmy od razu i wprost – nie wszystkie nowości w sferze społecznej są godne potępienia. Bywają i takie nowe pomysły społeczne, które przynoszą bardzo dobre skutki. Ale człowiecza natura każe nam się buntować przeciw wszystkiemu co nieznane. Może z ostrożności i przykrych doświadczeń?

Nie jestem konserwatystą, więc mnie nie wszystkie przejawy, zapowiadające nowe porządki, denerwują. Żeby zrozumieć w czym rzecz, przyjrzyjmy się problemowi z przełomu XIX i XX wieku, który wtedy rozpalał – głównie mężczyzn – do białości.

Sufrażystki

Sufrażyzm pochodzi od łacińskiego suffragium – głos wyborczy. Ruch sufrażystek pojawił się w Europie pod koniec XIX wieku, na początku w Wielkiej Brytanii i USA. Najsilniejszy był tuż przed rozpoczęciem I wojny światowej. Hasłem głównym zbuntowanych kobiet była walka o równe prawa wyborcze. Sufrażystkami nazywano w szczególności członkinie założonej w roku 1903 w Wielkiej Brytanii organizacji Women’s Social and Political Union.

Większość sufrażystek odwoływała się do metod nieposłuszeństwa obywatelskiego. Organizowały więc protesty, pisały petycje, dążyły do przemian świadomościowych. Wyodrębniło się również skrzydło radykalne, zwane sufrażetkami, które stosowało ostre formy protestu i przemoc. Uciekały się one do takich działań jak przykuwanie się łańcuchami do ogrodzeń, przerywanie wystąpień przeciwników politycznych czy akty przemocy, m.in. podpalenia skrzynek pocztowych i pustych budynków lub wybijanie szyb w oknach wystawowych. Ruch sufrażystek miał także swoje intelektualne oblicze, w Anglii bardzo mocno wspierał go sam John Stuart Mill.

Jedną z bohaterek ruchu była Emily Davison, która zmarła w wyniku obrażeń głowy doznanych po wpadnięciu pod konia, należącego do króla Jerzego V, podczas gonitwy Derby w roku 1913. Po tym wydarzeniu wiele aktywistek ruchu zostało aresztowanych i następnie uwięzionych, a gdy w ramach protestu podjęły strajk głodowy, poddano je przymusowemu odżywianiu.

W obronie tego, jak jest

Tu warto zauważyć, że tak naprawdę przeciwnikami sufrażystek byli mężczyźni rządzący ówczesną Europą i USA, przekonani, że jest dobrze, jak jest. Ówcześnie każda kobieta kończąca studia była traktowana jak wynaturzenie, dziwactwo i rozwydrzenie obyczajowe. Niektórych konserwatystów kobiety z dyplomami uniwersyteckimi rozpalały wręcz do białego. I nie była to gorączka pożądań. Na dowód wystarczy przeczytać życiorys Marii Skłodowskiej-Curie.

Wynikiem tej akcji sufrażystek było wprowadzenie w Wielkiej Brytanii prawa, które zezwalało na czasowe zwolnienie więźnia ze względu na stan zdrowia – policja mogła jednak w każdej chwili doprowadzić go do więzienia dla odbycia reszty wyroku, gdy tylko uznała, że stan zdrowia czasowo zwolnionego więźnia uległ poprawie. Celem takiego prawa było przeciwdziałanie akcjom strajków głodowych prowadzonych przez sufrażystki, co zdobywało im sympatię społeczną.

Sufrażystki ponadklasowe 

Z początku ruch tzw. kobiet wyzwolonych był bardzo zróżnicowany – tak pod względem środowisk, z których wywodziły się sufrażystki, jak i poglądów, które głosiły. Niemniej z czasem górę w nim wzięły tendencje lewicowe. Choćby z tego powodu, że państwa wyraźnie dzieliły sufrażystki na panie i robotnice.

W październiku 1909 roku Lady Constance Lytton, arystokratka i sufrażystka, została aresztowana i wysłana do więzienia w Newcastle. Kiedy policja odkryła, że jest córką Lorda Lyttona, byłego wicekróla Indii, po dwóch dniach nakazano jej zwolnienie.

W więzieniu Lytton prowadziła strajk głodowy w proteście przeciwko aresztowaniu i dalszemu odmawianiu kobietom prawa do głosowania. Jednak jej zdrowie bardzo się już wówczas pogorszyło, a władze obawiały się, że śmierć uczyni z niej męczennicę sufrażystek. Między innymi z tego względu postanowiono ją zwolnić. Lytton głosiła jednak, że tak naprawdę zawdzięcza wolność przynależności klasowej i statusowi społecznemu – że to dlatego potraktowano ją inaczej, a policjanci odnosili się do niej z większą uprzejmością i delikatnością niż do innych bojowniczek z ruchu.

Na kolejnej manifestacji pod więzieniem Lady Lutton pojawiła się przebrana za służącą. Została aresztowana i ponownie rozpoczęła strajk głodowy. Tym razem jednak nie tylko nie została zwolniona, ale ośmiokrotnie poddano ją karmieniu na siłę.

Zdj. Lady Constance Lytton w 1910 r. Fot. ze strony Suffragette Stories

Karmienie na siłę było powszechną, brutalną formą tortur stosowanych przeciwko emancypantkom. Polegało na wlewaniu unieruchomionym kobietom jedzenia do gardła lub przez rurkę wprowadzoną do nosa. Istnieją dowody na to, że kobiety były także karmione doodbytniczo. Fatalny stan zdrowia Lytton był oczywisty w chwili jej aresztowania, ale ponieważ była w przebraniu służącej zakładano, że kobieta pochodzi z niższej klasy i nikogo to szczególnie nie przejęło.

Zamiarem Lytton było wyciągnięcie na światło dzienne postępowania policji wobec robotnic. Chciała pokazać, że o ile zamożnym emancypantkom oszczędzano brutalnego traktowania, policjanci nie mieli oporów przed torturowaniem biedniejszych działaczek. Jedna z nich Anne Kenney, pisała o Lytton, że jej „pasja i poświęcenie dla kobiet z klasy robotniczej były wyjątkowe”. Z takich aktów solidarności wyłania się obraz ruchu emancypacyjnego jako ponadklasowego aktywizmu, w którym członkinie elity stały ramię w ramię z kobietami z klasy robotniczej i wspólnie walczyły przeciwko zinstytucjonalizowanej mizoginii.

Jak I wojna światowa zmieniła sytuację kobiet

W sukurs walczącym kobietom przyszła, o dziwo, I wojna światowa, która spowodowała, że zaczęło brakować rąk do pracy w fabrykach. I przy maszynach musiały stanąć kobiety. Zmieniło to społeczny punkt widzenia na możliwości kobiet.

W Wielkiej Brytanii ruch na rzecz przyznania kobietom prawa do głosowania przybierał stopniowo na sile w ciągu całej wojny i w roku 1918 brytyjski parlament przyznał prawo głosu kobietom w wieku od 30 lat, które prowadziły gospodarstwo domowe, żonom mężczyzn, którzy prowadzili gospodarstwo, właścicielkom dóbr, które przynosiły roczny dochód w wysokości co najmniej 5 funtów, absolwentkom brytyjskich wyższych uczelni. W Stanach Zjednoczonych prawo głosu zagwarantowała kobietom 19 poprawka do Konstytucji wprowadzona w roku 1920. W Wielkiej Brytanii prawa kobiet do głosu zostały zrównane z prawami mężczyzn w roku 1928.

Należy przy tym pamiętać, że status polityczny kobiet w Wielkiej Brytanii już przed 1918 rokiem stopniowo się podnosił. W latach 70. i 80. XIX wieku zostały dopuszczone do studiów na głównych uniwersytetach w kraju. W tym samym czasie zagwarantowano im również prawo do gospodarowania własnymi zarobkami po zawarciu małżeństwa i do posiadania konta bankowego.

Sufrażystki w Polsce

Sytuacja polskich sufrażystek była specyficzna, ponieważ Polacy nie mieli swojego państwa. Brytyjskie czy amerykańskie sufrażystki wywierały presję na rząd, domagając się równych praw. Polskie działaczki były rozproszone w trzech zaborach, a w każdym z nich panowało inne ustawodawstwo, mniejsza lub większa swoboda polityczna i różne strategie walki, ale też współpracy z zaborcą.

Dostęp do edukacji – był na szczycie listy postulatów wysuwanych przez polskie emancypantki. Wykształcenie dawało kobietom zawód, niezależność finansową, szansę na rozwijanie talentów i pasji. Natomiast możliwość głosowania i kandydowania w wyborach dawało realny wpływ na prawo i politykę, a dzięki temu współtworzenie państwa.

W końcu, w Polsce stało się tak, że prawa wyborcze uzyskały kobiety 28 listopada 1918 roku, gdy Józef Piłsudski podpisał Dekret Naczelnika Państwa o ordynacji wyborczej. Wielki wpływ na jego decyzję miały kobiety z politycznego otoczenia Naczelnika, te które brały udział w działalności konspiracyjnej PPS, Organizacji Bojowej, Polskiej Organizacji Wojskowej i Legionach.

Wnioski i przestrogi 

Jeżeli przypominam dziś historię sufrażystek, to jako naukę i przestrogę dla nas współczesnych. Społeczeństwa są z natury konserwatywne, nie licząc małych grupek „rewolucjonistów z urodzenia”. Ów przemożny konserwatyzm prowadzi jednak do odrzucania a priori, jeszcze przed dogłębnym zrozumieniem nowych idei, każdej nowej myśli. Bo tak jest spokojniej i bezpiecznej.

Zdj. Taj Mahal – tutaj niewiele kobiet słyszało o sufrażystkach, chociaż, o ile mają pieniądze lub rodzina zapłaci mogą się uczyć Mają też prawa wyborcze. Czy kobiety w Indiachi, w jakiejś części są emancypantkami? Wyzwolenie kobiet w Indiach w rozumieniu Zachodu? Nierealne? Można powiedzieć tylko, że ciężko to idzie… Fot. HB – Agra, 9 marca 2023 r.

Jednakże rozwój społeczny, tak jak techniczny, następuje właśnie dzięki rewolucjonistom i nowatorom. Pierwsza kolej przyjmowana była jako wynalazek szatana. Podobnie jak światło elektryczne, nie wspominając już o pierwszych balonach czy aeroplanach. Wszystko to wydawało się ludzkim masom przeciwne naturze i miało prowadzić do końca ludzkiego gatunku. Przeciwnicy zmian zawsze też powoływali się na Boga.

Dziś również ostro gotuje się w społecznym kotle, pojawiają się nowe pomysły na urządzenie świętych jeszcze instytucji. I jakbym słyszał z przeszłości potężne chóry konserwatystów, którzy wtedy w kształceniu kobiet, w ich prawach wyborczych widzieli jedynie upadek moralności, rozwydrzenie i rozpasanie seksualne.

Dlatego zalecałbym więcej spokoju, panowie. I więcej rozwagi. Trzeba nauczyć się rozdzielać ziarno od plew, bo w każdym nowym ruchu są dobre i złe pomysly.

 

 

 

Słońce grzeje a ekolog szaleje... Fot. archiwum/ hb/ re

O zakłamaniu m.in. ekologów i polityków pisze WALTER ALTERMANN: Aberracje postępu

Średniowieczna myśl metafizyczna mówi o tym, że mniej więcej co 9 – 12 lat dochodzi do gwałtownego wzburzenia umysłów młodych ludzi. Ma to mieć związek z cyklem słonecznym, którego największa aktywność dziwnie jakoś pobudza umysły młodych i wiedzie ich do wojen, i wszelkiej maści rewolucji. Nie pisałbym o tym, gdyby nie to, że słońce jest właśnie w cyklu największej aktywności. A młodzi znowu się burzą.

Pewnie jest to jakaś przepowiednia wyciągnięta z mrocznej Kabały, ale przecież coś w tym jest. Jakoś się potwierdza, jeżeli przyjrzymy się wiekowi XX, w Europie i Polsce. Tu wyjaśnijmy, że doktryna słoneczna zakłada, że rewolucje i wojny są niejako zwieszeniem czasu. I czas liczy się niejako od nowa. Zatem – rok 1905 przyniósł Europie potężne rewolucje, a I wojna światowa wybuchła w roku 1914. Potem mamy Wielki Kryzys od roku 1929, a w końcu II wojnę światową, która zaczęła się w 1939. Od 1945 do 1956 gdy mija lat 11 i mamy zaburzenia w Polsce, i na Węgrzech. Po około 12 latach mamy rewolucje młodych w USA, Francji, Niemczech, Włoszech, w Czechach i w Polsce – mówimy o latach 1967 – 1968. Następny rok „aktywnego słońca” to rok1980. Potem mamy okres 1990-92. Dalej już, nie licząc niczego na siłę, musimy stwierdzić, że coś w tym jest. Obecnie umysły młodych ludzi znowu się burzą słonecznie.

Liczmany i fetysze zamiast prawdziwych celów

Zostawiając metafizykę, astrologię i numerologię, trzeba powiedzieć, że stan pobudzenia młodych od jakichś 10 lat jest ogromy. W poprzednim felietonie pisałem o zagubieniu się młodych ludzi, nadmiernie wykształconych, we współczesnym świecie. Co rodzi powszechną nerwicę, której efektem jest powszechna frustracja.

Znerwicowani frustraci szukają nowych bogów, bo na znalezienie prawdziwego Boga trzeba wysiłku ducha, choć zawsze tak było, ale dzisiaj nikomu nie chce się szukać własnych dróg. Wszystko ma być dla młodych gotowe i podane elegancko na tacy. Może to wina rodziców, którzy biegną przed młodymi z przenośnymi odkurzaczami wysysając z ich życiowych dróg pyłki i kamyczki, żeby młody się nie ubrudził i nie zmęczył.

Gwoli prawdy wszyscy są zagubieni w tak szybko zmieniającym się świecie – starzy i młodzi. Jednak starzy spokojnie i cierpliwie czekają końca, wierząc, że jakoś to będzie. Natomiast przed młodymi jest jeszcze wiele do przejścia w nieznanym i wrogim świecie, więc się burzą.

A ponieważ bez ogólnego sensu żyć trudno więc młodzi znajdują sobie zastępczych bogów, czyli bożki pomniejsze i liczmany, które przecież nic nie znaczą. Obecna rewolucja młodych ma kilka sztandarów, ma rozgrzewające do białości cele: ekologiczny, seksualny i obyczajowy. Na początek zajmiemy się celem głównym, czyli ekologią.

Ekologia i realia

Walka o ochłodzenie klimatu jest celem głównym obecnej rewolucji młodych. Nie mówię, że klimat nam się nie ociepla. To jest niezaprzeczalny fakt. Jednak sposoby realizacji tego celu, czyli ochłodzenia, budzą przerażenie. Młodzi ekowojownicy nie biorą bowiem pod uwagę dwóch istotnych elementów. Po pierwsze – nie wszyscyśmy równi w winie. Po drugie – ekolodzy nie rozumieją, że ludzie chcą jednak żyć.

Nie interesuje ich kto tak naprawdę przegrzewa nam planetę. Nie liczą składowych, nie interesuje ich jakie działania i czyje, mają istotnych wpływ na ocieplenie. Oni liczą tak, jakby liczyli średnią dochodów Rockefellerów i moją. Dodają fortuny miliarderów do mojej skromnej emerytury, dzielą przez dwa i wychodzi im, że Rockefellerowie dużo mniej zarabiają, natomiast ja jednak mam za dużo. Po czym obarczają winą za ocieplenie i miliarderów i biedaków, po równo.

Czego nie mam

A przecież ja nie mam floty prywatnych odrzutowców, nie jeżdżę limuzynami, nie mam  wielohektarowego domu, którego ogrzewanie kosztuje więcej niż ogrzewanie kilkudziesięciu czteropiętrowych bloków z epoki Gierka. Dodajmy też ogromne prywatne baseny bogatych, z ogrzewaną wodą – tych też nie mam. A te tysiące motorowych jachtów milionerów, te tony  benzyny, które rozpędzają owe statki w podróże bez sensu i donikąd?

Nie odpowiadam także za wojny, w których samoloty bojowe spalają hektolitry benzyny, detonują miliony pocisków, które spalają tlen i wprowadzają do atmosfery miliardy kilowatów energii. Nie dam sobie wmówić odpowiedzialności również za wszystkie rakiety, które najpierw spalają tony paliwa, a po dotarciu do celu wybuchają – niszcząc także atmosferę.

Dlaczego ekolodzy nie dzielą świata na tych, którzy indywidualnie są bardziej odpowiedzialni, ale czepiają się biednych, przeciętnych ludzi? Prawdopodobnie dlatego, że chcą tych biednych przestraszyć, a nie straszą bogatych, bo ci mają to gdzieś. Bo zanim gruby schudnie, to chudy umrze.

Skrajna determinacja ekologów

W walce o klimat, jak w każdej walce trzeba zachować zdrowy rozsądek. Odnoszę jednak wrażenie, że ekolodzy najchętniej pozbyli się jakichś 70 procent ludzkości, żeby tylko powietrze było chłodniejsze i bardziej czyste.

Ekologia stała się nową wiarą. I jak każda wschodząca wiara jest bezwzględna i dogmatyczna. I dąży do swych celów po trupach, dosłownie, tak samo jak wszystkie średniowieczne kościoły. Te nowe wiary są dla wielu młodych błogosławionym szaleństwem, bo nie liczą się z tym co jest, nie chcą iść drogą ewolucji, a jedynie drogą rewolucyjną.

Niemcy, których władze w znacznym stopniu są opanowane przez Zielonych, już zaczęły odczuwać ekonomiczne skutki „walki o klimat. Niemiecki przemysł już odczuwa skutki zielonej polityki, skutkiem której zielona energia jest kilkukrotnie droższa od tradycyjnej. Ekonomiści z Niemiec przewidują wręcz katastrofę ekonomiczną, a co za tym pójdzie tragedie ludzi, którzy stracą pracę. Ekolodzy nie zdają sobie sprawy, nie chcą wiedzieć, że zapobiegając katastrofie ekologicznej gotują Europie katastrofę ekonomiczną.

Myślę sobie, że ekolodzy coraz bardziej przypominają hunwejbinów Mao. I mamy nowy liberalny kapitalistyczny komunizm w maoistowskim wydaniu. Ci hunwejbini pochodzą w przeważającej większości z bogatych krajów Europy więc nie zauważają też, że w Europie są również biedniejsze kraje i narody, które nie mogą zmieniać się klimatycznie w tym samym tempie co Francja czy Niemcy. Takie są realia, ale co tam realia, gdy krew się burzy w imię nowego bóstwa.

Ekolodzy nie widzą także, że Chiny i USA nie realizują polityki nowej energii i tym samym podbijają Europę swoimi tanimi produktami. Ostatnimi dniami prezydent elekt Donald Trump podkreśla, że żadna ekologia go nie interesuje. Może w przyszłości…  – mówi. Na razie – zapowiada – trzeba będzie zadbać o amerykański przemysł. I w tym ma rację.

Zakłamanie ekologów

Ekolodzy są zakłamani do cna. Walczą o czystą energię w Europie, zgadzając się jednak na potężniejący z każdym rokiem import chińskich artykułów przemysłowych. Choć wiedzą, że Chiny  nie przejmują się ekologią.

Kilka lat temu doszło do pouczającego zdarzenia, gdy w Kanale Sueskim utknął ogromny kontenerowiec i stał tak na mieliźnie całe trzy tygodnie. Na skutek tego papier toaletowy w Europie natychmiast zdrożał o 30 procent. Okazało się bowiem, że zablokowany statek wiózł ogromną liczbę rolek papieru toaletowego. Wyprodukowanego w Chinach. I wyszło szydło z worka, że Europa ekologiczna nie chce produkować tego artykułu pierwszej potrzeby, bo do jego produkcji trzeba sporo energii cieplnej, a dodatkowo w powietrze wyrzucane są tony pyłów. Bo na zimno w ogóle żadnego papieru produkować się nie da.

Cel jasny, ale straszny

Zatem okazało się, że ekologom nie przeszkadza, gdy świat ogrzewają i zanieczyszczają Chińczycy, ale bardzo im przeszkadza jakakolwiek produkcja w Europie. A przecież świat mamy ten sam i jeden. I już 30 lat temu w Himalajach odnaleziono pyły powęglowe z Zagłębia Ruhry.

Według ekologów Europa ma dać dobry przykład, wtedy zawstydzeni Chińczycy i Amerykanie, przeproszą cały świat i pójdą śladem Europy. Po takim rozumieniu świata, jego ekonomicznych praw wyraźnie widać, że europejscy ekolodzy są nie tyle naiwni, co po prostu i zwyczajnie głupi.

Ekolodzy są niezwykle bitni i nie idą na żadne kompromisy. Odnoszę wrażenie, że są gotowi walczyć o ochłodzenie klimatu do ostatniego człowieka na Ziemi.

 

Zdj. Amsterdam. Czasem tęsknimy za takim "postępem" jak w Niderlandach. A tam "postępowe" są m.in. sklepy z marihuaną i pamiątkami z Amsterdamu. Już Holendrzy mieszkający tam od pokoleń tęsknią za naszym "zaściankiem." Ale nasi "postępowcy" pracują ciężko na to, aby sklepy z tzw. trawą były w każdej polskiej gminie Fot. archiwum/ hb/ re

WALTER ALTERMANN: Postęp i inne zagrożenia

Coraz częściej słyszę o konieczności postępu, głównie w sferze mentalnej i obyczajowej. W świecie techniki postęp jest oczywiście rzeczą naturalną i oczekiwaną. Niekiedy nawet ułatwia nam życie. Choć nie we wszystkich dziedzinach i nie na każdym polu. Ot, weźmy wojny. W takim średniowieczu, i oczywiście w antyku, wojny były, bo wojny były zawsze. W końcu jesteśmy wszyscy potomkami Kaina.

Jednak stare wojny miały, że się tak wyrażę, pierwiastek ludzki, chory pierwiastek, ale jednak ludzki. Trzeba było bowiem dopaść przeciwnika na wyciągnięcie włóczni, lub miecza, żeby go zaszlachtować. Narażając się przy tym, że przeciwnik może być szybszy i bardziej sprawny.

Z biegiem wieków wojny stały się coraz bardziej „odhumanizowane”. Dzisiaj operator drona, siedzący spokojnie i bez zagrożenia w eleganckim, klimatyzowanym pomieszczeniu wysyła na śmierć dziesiątki i setki ludzi. To też jest postęp, ale czy dobry? Chyba nie, skoro niesie śmierć.

Postępowe atomówki

To postęp technologiczny pozwolił również na zbudowanie bomby atomowej. Skutkiem czego dzisiejsza Rosja, państwo biednych ludzi, ale mocno uzbrojone w atomówki, szachuje cały świat i jest właściwie bezkarne w straszeniu, atakowaniu sąsiadów i wymuszaniu korzyści dla siebie. Czy dzisiejsza Rosja ma coś innego do zaproponowania światu niż surowce energetyczne i broń? Chyba nie. Jednak trzeba się z nią liczyć i ustępować, bo ma pociski atomowe.

Dlatego z dużym dystansem, a nawet niewiarą, podchodzę do wszelkich haseł i żądań zwolenników postępu technicznego. Bo weźmy samochody, które w PRL-u były oznaką pozycji społecznej i prestiżu. Nawet właściciel dychawicznego Fiata 126  uważał, że jest lepszy od wszystkich „bezsamochodowców”. A dzisiaj okazuje się, że samochody zatruwają powietrze. Fakt, że jest ich coraz więcej, więc i smrodu mamy więcej niż jeszcze 40 lat temu.

Na ten problem postępowcy odpowiadają programem aut elektrycznych. Nie zastanawiając się jednak, skąd świat będzie brał surowce do wykonywania baterii. I skąd będziemy brali prąd do naładowania tych baterii. I ile przy tym zatrują środowiska.

Ponieważ żyję już wiele lat, stwierdzam, że właściwie wszystkie zmiany jakich doświadczałem były zmianami na gorsze, zatem bardzo ostrożnie podchodzę do wszelkich nowości. Bo już kilka razy zbawienie ludzkości okazywało się dla niej potworną katuszą.

Postęp obyczajowy

Trzeba się zgodzić z postępowcami, że świat mentalny także się zmienia. Jednak nasz świat wartości i obyczajów nie zmienia się sam z siebie, bo te zmiany wytwarzamy sami. Świat (tak rozumiany) nie jest przecież pogodą. A zmienia się głównie pod naporem i wskutek agresji tych, którym w zastanym świecie jest za ciasno i wszystko ich uwiera.

Niestety nie wszyscy potrafią zaakceptować świat zastany, taki, w jakim się urodzili. I stają się postępowcami.  Można nawet powiedzieć, że świat zmieniają jedynie niezadowoleni i wściekli. I Bogu dzięki, gdy chodzi o medycynę i leki, ale co do reszty mam wątpliwości.

Skąd biorą się postępowcy

Myślę, że postępowcy rekrutują się z grupy osób głęboko znerwicowanych. Nerwica to nie są żarty, bo dotyka ona sporej części naszej populacji. A jest także skutkiem tego, że coraz więcej osób nie rozumie zmieniającego się świata, lub też rozumie go opacznie. Prawdopodobnie nasz świat zmienia się zbyt szybko.

Gdy czytam, że niebawem wszelkie urzędy i instytucje państwowe nie będą już z obywatelem korespondowały listownie, na papierze, ale przy pomocy maili, to jednak dostrzegam problem. Po pierwsze spora część Polaków nie umie obsługiwać komputerów, a nie ma żadnej ustawy, żeby ich do tego zmusić lub ograniczać ich prawa. Po drugie urzędy są dla obywatela, a nie obywatel dla urzędów. I zadaje mi się, że powracają w formie elektronicznej czasy realnego socjalizmu.

Fałszywa demokracja internetowa

Mamy też w świecie za dużo informacji. Także tych internetowych. Codziennie jesteśmy zalewani gigabajtami przekazów, które nas w sumie otępiają. Internet w ogóle jest groźny, bo przeciętny człowiek nie jest w stanie przecedzić zalewu informacji, nie jest w stanie oddzielić ziarna od plew.

Internet jest również fałszywą demokracją. Bo co z tego wynika, że każdy może dziś przedstawić światu swoje zdanie? Nic nie wynika. Czyli jest nerwica, bo ja piszę, a świat nic z tymi moimi wielkimi i odkrywczymi myślami nie robi. Czyli staję się znerwicowanym frustratem.

Skutkiem tak gwałtownych zmian ludzie dzisiaj nie mają swojego miejsca. Szukają, studiują, nadal szukają, ale niewielu znajduje satysfakcjonujące ich zajęcia – czyli zostają frustratami, znerwicowanymi frustratami.

Za dużo wykształconych?

Może też mamy w Europie za dużo ludzi wykształconych? Każdy student widzi siebie w przyszłości jako człowieka opromienionego sławą, bogatego i szczęśliwego. A kiedy przyjdzie mu wykonywać pracę mechaniczną, choć w biurze, popada we frustrację. I w nerwicę.

Dawniej, jeszcze w XX wieku, świat był prosty i zrozumiały. Owszem ludzie też studiowali, ale nie takimi masami. W latach 30-tych studiowało w Polsce, każdego roku, około 20.000 ludzi. Dzisiaj w samej Łodzi studiuje rocznie około 80.000 osób. Może przed wojną studiowało za mało Polaków, dzisiaj chyba trochę przydużo.

Gdybyśmy mieli przed wojną taką masę ludzi wykształconych, jak dzisiaj, to nigdy nie zbudowalibyśmy Gdyni i Centralnego Okręgu Przemysłowego. Bo inżynierów było przy tych budowach niewielu. Ale za to mieliśmy wielu majstrów, techników. No i bardzo wielu robotników.

Nie zachęcam, żeby wracać do XIX wieku, gdy syn chłopa był chłopem a syn szewca zostawał szewcem. Ale warto znać trzy przysłowia: Wedla stawu grobla; Pilnuj szewcze kopyta; Za pan brat świnia z sołtysem.

Teraz przed wszystkimi otwierają się złudne „szerokie perspektywy”. A ich niezrealizowanie rodzi dywizje i armie znerwicowanych frustratów. A najgorsze jest to, że to oni prą i „nacierają na kierunku postęp i nowoczesność obyczajowa”. Wtedy są groźni. I takie są uboczne, ale groźne skutki demokracji.

Konkretnie o nowych, aberracyjnych pomysłach znerwicowanych postępowców napiszę w następnym felietonie.

 

”Henryk IV w bitwie pod Ivry 14/03/1590”

O wojnach religijnych i nacjonalizmach pisze WALTER ALTERMAN: Obłędy powszechne

Jeszcze 50 lat temu nikt nie słyszał o małżeństwach jednopłciowych. A teraz są. Niektóre kraje, takie jak nasz, mają z tym problem. Może nie są jeszcze tak postępowe, może nie dorośliśmy jeszcze do pełnej nowoczesności, jak Holendrzy i inni? A może po prostu staramy się zachować minimum zdrowego, prostego rozsądku?

„Nowocześniacy” są bardzo agresywni i gotowi są walczyć o swój postęp, jak inni o niepodległość swych narodów. Są czasy, o czym zaświadcza historia, kiedy całe narody ogarnia mania, wielki szał ideologiczny. A nawet obłęd.

Wojny religijne

Wspomnę o konfliktach religijnych tylko skrótowo, bo temat to rozległy i głęboki, ale przecież były! I są nadal oznaką istnego szaleństwa. W wojnach religijnych ginęły (i nadal giną) setki tysięcy ludzi. Proste założenie, że Bóg jest jeden, a można go czcić i przestrzegać Jego nakazów na różne sposoby i obrządki nie docierało i nadal nie dociera do wielu.

Co zrobić z innowiercą? Zabić. Taka była recepta wszystkich kościołów świata. Czasem można było innowiercę zmusić do wyrzeczenia się wiary i do przyjęcia nowej, czyli wiary silniejszego. Ale i tak „przechrztów” miano na oku, podejrzewano, śledzono i od czasu do czasu palono na stosach. Dla zasady i dla ugruntowania jedynej słusznej wiary.

Trzeba też wspomnieć o wielkiej schizmie wschodniej, czyli o rozłamie w chrześcijaństwie na Kościół wschodni i zachodni. Za symboliczną datę tego wydarzenia przyjmuje się rok 1054. Nie był to jednorazowy akt, lecz proces, który trwał aż do XIII wieku. Winą za jej powstanie obarczały się wzajemnie Rzym i Konstantynopol.

Do wielkich wojen między obiema stronami nie dochodziło, bo od XIII wieku Ruś znalazła się pod zwierzchnictwem ordy mongolskiej. A później Turcy zajęli Bałkany. Niemniej Zachód do dzisiaj uważa „prawowierców” za gorszych, a prawosławni mają jednak głęboki dystans do Zachodu. Śmieszne jest to, że Konstantynopol uważał Kościół rzymski za schizmatyków, a Rzym nazywał prawosławnych również schizmatykami.

O dziwo najbardziej zaciekłe wojny toczyły się między samymi chrześcijanami. Katarzy, albigensi i inni byli wycinani w pień, bo byli zalążkami rewolucji w łonie tego samego kościoła. A już wojna trzydziestoletnia, między zwolennikami starego Kościoła a zwolennikami reform w duchu Marcina Lutra, była jedną wielką rzezią. Luter był pierwszą osobą, która otwarcie wypowiedziała się przeciw złym zwyczajom w Kościele. To on 31 października 1517 roku umieścił na drzwiach kościoła w Wittenberdze 95 swoich tez.

Ten europejski konflikt trwał od 23 maja 1618 do 24 października 1648 pomiędzy protestanckimi  państwami Świętego Cesarstwa Rzymskiego (I Rzeszy) wspieranymi przez inne państwa europejskie – takie jak Szwecja, Dania, Republika Zjednoczonych Prowincji, czyli część Niderlandów oraz Francja, a katolicką dynastią Habsburgów

Dziś dziwmy się islamistom i ich rewolucji, a przecież jakieś trzysta – czterysta lat temu chrześcijanie postępowali podobnie. Szaleństwa religijne, obok nacjonalizmów, są najsilniejszymi i najbardziej groźnymi w skutki obłędami.

Czy są narody lepsze i gorsze?

W Nowym Testamencie nie ma ani słowa o wyższości jakiegoś narodu nad innymi narodami. Owszem, Stary Testament, który również jest częścią Pisma Świętego chrześcijan, wielokrotnie wspomina o Żydach, jako o narodzie wybranym, czyli jednak lepszym. A Bóg obiecuje Abrahamowi: „Będę ci błogosławił i dam ci potomstwo tak liczne jak gwiazdy na niebie i jak ziarnka piasku na wybrzeżu morza; potomkowie twoi zdobędą warownie swych nieprzyjaciół. Wszystkie ludy ziemi będą sobie życzyć szczęścia [takiego, jakie jest udziałem] twego potomstwa, dlatego że usłuchałeś mego rozkazu” – wspomina Biblia Tysiąclecia.

Może to dlatego chrześcijaństwo, uznając się za lepszą wersję starożytnej wiary Żydów, przyjęło z początkiem swego istnienia, że niechrześcijanie są po prostu gorsi. Może dlatego Kościół rzymskokatolicki zainicjował Wyzwolenie Ziemi Świętej, czyli kolejne Wyprawy Krzyżowe – w imię lepszej wiary i lepszych narodów.

Nasi krzyżowcy

Polska również, pośrednio, jest ofiarą wypraw krzyżowych. Bo oto po upadku ostatnich warowni Krzyżowców w Ziemi Świętej pozostali w Europie zupełnie bezrobotni bogaci, zbrojni i umiejący walczyć wojownicy. Między innymi w takiej sytuacji znalazł się Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, zwany u nas Krzyżakami. I to właśnie ich sprowadził w 1226 roku na Mazowsze książę Konrad Mazowiecki I, by zapewnić obronę posiadłości piastowskich przed Prusami, nękającymi Mazowsze. Krzyżacy dokonali podboju Prusów i doprowadzili do ich chrystianizacji. Opanowali też obszary późniejszych Prus Wschodnich oraz dzisiejszej Łotwyi Estonii, tworząc z tych ziem państwo.

Zakon zajmował także na długie lata tereny Polski i Litwy. Swoje państwo Krzyżacy nazwali Prusy, od nazwy plemienia, które wymordowali. To te krzyżackie Prusy były przez wieki naszym problemem, aż w końcu to one stały się motorem rozbiorów Polski. I to ich duch, ich mentalność i władze pchnęły zjednoczonych Niemców do militaryzmu i parcia na Wschód. Z myśli i doktryny tych Prusaków zrodziły się także I I II wojna światowa.

„Lecz krzyżackiego gadu nie ugłaszcze

Nikt ni gościną, ni prośbą, ni dary;

Małoż Prusaki i Mazowsza cary,

Ziem, ludzi, złota wepchnęli mu w paszcze?

On wiecznie głodny, choć pożarł tak wiele,

Na resztę naszę rozdziera gardziele”.

 

Tak pisał Adam Mickiewicz w „Grażynie”.

 

Czy Zakon szerzył wiarę? Oczywiście, bo służyła ona podbojowi i ich panowaniu, a także bogaceniu się.

Szaleństwo nacjonalizmów

Skąd się wzięły nacjonalizmy? Z przekonania, że jesteśmy lepsi, bo produkujemy lepsze samochody, jesteśmy lepiej wykształceni i ładniejsi, że zapanujemy nad sąsiadami, a może nad całym światem – jak śpiewano w hymnie Niemiec hitlerowskich.

Czasem współczesny nacjonalizm objawia się też tym, że jakieś państwo chce przewodzić, zaopiekować się słabszymi narodami i pomagać. im. Tyle, że za tę pomoc trzeba sporo płacić. A czym silniejszy opiekun, tym stawka za opiekę jest większa. Jak to u gangsterów.

Nie ma ludzi lepszych i gorszych – są jedynie różni. Nie ma też lepszych państw. I nie ma jedynego wzorca ustrojowego. I wcale nie jest powiedziane, że liberalny kapitalizm jest jedyną możliwą wersją ustrojową. A poszukujących innych ustrojów nie trzeba traktować innych tak jak podczas wojen religijnych.

Nacjonalizm jest mi najwstrętniejszym ze wszystkich obłędów ludzkości. Bo o ile mogę jeszcze jakoś zrozumieć i wybaczyć szaleństwo religijne, to cyniczna, wyrachowana i zimna postawa wszystkich nacjonalistów (tak historycznych, jak obecnych), którzy chcą podbojów „gorszych narodów” jest kwintesencją międzynarodowego bandytyzmu.

 

WALTER ALTERMANN: Nekropolie – hołd Zmarłym, znak historii i świadectwo o nas samych

Spacery po cmentarzach są pouczające – wiele dowiadujemy się oczywiście o zmarłych, ale też o żyjących. Nie mówię, że spaceruję po cmentarzach niejako socjologicznie, nie mniej pewne ogólne, że się tak wyrażę wnioski – same z siebie się nasuwają. Jako łodzianin z urodzenia odwiedzam jedynie łódzkie cmentarze. Poniższa garstka cmentarnych refleksji dotyczy głównie Łodzi, ale nie tylko.

Po pierwsze w ciągu ostatnich 70 lat nasze polskie cmentarze niebywale się zmieniły. Najpierw, w latach 50-tych na cmentarzach były głównie groby ziemne, takie kopczyki. Wiosną, latem i jesienią wyglądały naprawdę pięknie, bo obsadzano je najczęściej – bo bokach – zimozielonym bluszczem. A na środku, na głównej płaszczyźnie grobu sadzono bratki. Te groby miały jedna wadę, trzeba było o nie dbać, a głównie regularnie podlewać. Co bywało dla rodzin zmarłych uciążliwe.

Nasze bogacące się cmentarze

Pod koniec lat sześćdziesiątych pojawiły pierwsze nagrobki z lastryko. Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że lastryko to rodzaj sztucznego kamienia, wykonanego z twardego grysu kamiennego i białego cementu. Można powiedzieć, że rodziny odetchnęły, bo nie trzeba było ciągle grobów podlewać. Jednak lastryko po latach zmieniało swą urodę, beton wypłukiwały deszcze i nagrobki zaczęły straszyć.

Potem, pod koniec lat 70-tych, zaczęły się pojawiać nagrobki z granitu, które, przy minimalnej pielęgnacji, wyglądają porządnie. Tu trzeba powiedzieć, że dzisiaj granitowe nagrobki nie są bardzo drogie i stać na nie bardzo wielu.

Jest jednak faktem, że droga od kopczyków ziemnych do granitowych nagrobków była drogą, ukazującą, że społeczeństwo nasze z wolna, ale stawało się z każdym dziesięcioleciem coraz bardziej zamożne.

Pomniki

Z grobów XIX wiecznych zachowało się na łódzkich cmentarzach kilkadziesiąt pięknych, pełnych poważnego uroku nagrobnych pomników. Najczęściej są to kamienne obeliski, zwieńczone krzyżem. Ale nie brak też kamiennych monumentów w formie nagrobnych sześcianów. I wszystkie one są kamienne.

Jest też wiele nagrobków (już od początków XX wieku), których centralne miejsce zajmują rzeźbione postacie. Niektóre z nich są dłuta przednich mistrzów rzeźbiarstwa. Mają doskonałe proporce, są wykonane z doskonałego kamienia, a przede wszystkim mają „poetyczne dusze”. Zmuszają do oddania się nastrojowi powagi i przemijania.

Z początkiem lat 90-tych minionego wieku pojawiły się też na łódzkich cmentarzach współczesne rzeźby. Kilka jest wielce udanych – te są nagrobkami artystów rzeźby i malarstwa. Niestety jednak, pojawiają się też coraz częściej wielkie monumenty, które ze sztuką nie mają nic wspólnego.

Mijając je, zastanawiam się niekiedy, dlaczego fundatorzy tych wielkich, ale nieudanych rzeźb nie wysupłali jeszcze kilku tysięcy złotych na zawodowego rzeźbiarza, który z pewnością stworzyłby dzieło z sensem artystycznym. Ceniąc cech kamieniarzy, uważam jednak, że artysta zawsze się przy rzeźbach przyda.

Popisy cmentarne

Oczywiście, również na naszych cmentarzach króluje staropolskie: „Zastaw się, a postaw się”. Bo o co chodzi w końcu z grobami naszych przodków? Teoretycznie chcemy upamiętnić ich życie, przywołać z pamięci jacy byli dla nas, a my dla nich. Tyle doktryna Kościoła.

Ale w praktyce chodzi też o to, żebyśmy się popisali, żebyśmy pokazali światu, że stać nas, że nie jesteśmy biedakami, jak reszta naszej rodziny, nasi znajomi i sąsiedzi. I tym sposobem również na cmentarzach można widzieć wyścig i popis bogatszych. Dzisiaj ważny jest ten, kto wystawi jak najbardziej okazały pomnik. Pomnik! Nie żaden tam nagrobek.

Sztuka chodnikowa i gust podmiejski

Na cmentarzach można też spotkać niezwykłe monstra nagrobkowe. Nie powiem, żeby cokolwiek na cmentarzach mnie śmieszyło, bo życie i śmierć traktuję bardzo poważnie. Sa jednak – postawione niedawno – nagrobki, które wywołują u mnie szok.

Jeden z takich dziwacznych nagrobków ma upamiętnić młodego człowieka. Nagrobek wygląda tak: dół stanowi wielka granitowa płyta, a u jej końca – patrząc od oglądającego grób – wznosi się wielka szklana i gruba płyta, na której środku jest zdjęcie roześmianego zmarłego. Ta szklana płyta jest podświetlana (prawdopodobnie żarówkami led) i mieni się wieloma kolorami. Czasami też słychać płynącą z tego grobu piosenką. Zapewne był to ulubiony utwór tego, który spoczywa w grobie.

Chwilami zdaje mi się, że forma na cmentarzach przerasta treść. Treścią jest to, że w grobie spoczywa ktoś nam bliski, kochany. Bywa, że jego śmierć była dla rodziny ogromnym wstrząsem, a nawet tragedią. I w tym momencie pojawia się forma, która ma uczcić pamięć zmarłego i oddać nas ból po jego stracie. Być może stąd biorą się takie dziwaczne pomysły, jak ten z podświetlanym i grającym grobem.

Czy zwykły człowiek jest w stanie stworzyć nagrobek, rzeźbę nagrobną, których tematem będzie strata i ból? Myślę, że nie. Oczywiście Jan Kochanowski w swych „Trenach” umiał opisać swą stratę, ból i rozpacz. Michał Anioł stworzył „Pietę”, w której matka trzyma w ramionach zmarłego Chrystusa. Jednak obaj wymienieni artyści byli geniuszami. A przeciętni ludzie nie powinni przecież silić się na formy, które są im obce i nieznane. Skromności na naszych cmentarza nie ma za wiele.

Groby poległych  

Narzekam tu trochę na obyczaje cmentarne, ale jestem jednak pełen uznania dla stowarzyszeń, które rokrocznie ozdabiają groby poległych w obronie ojczyzny, To piękny i szlachetny gest. Dzięki tym oznaczeniom zatrzymuję się przy grobie z biało-czerwoną szarfą i czytam, co głosi epitafium. Okazuje się, że na łódzkich cmentarzach spoczywa bardzo wielu żołnierzy wojny 1920 roku, i wojny, która zaczęła się 1 września 1939 roku. Odnajdujemy, dzięki tym szarfom, groby walczących w Powstaniu Warszawskim z 1944 roku. Są też groby poległych w walce i pomordowanych przez Rosjan uczestników rewolucji 1905 roku.

Warto, także na cmentarzach, dowiedzieć się, że żyli wśród nas ludzie, którzy tworzyli historię. Wtedy opada z nas bieżący egoizm i choćby na minutę dociera do nas myśl, że jesteśmy tylko częścią czegoś większego.

 

Znowu obrazek ze sklepu sprzedającego stroje na Halloween. Taki wybór, że wszystko pasuje do polskiej rzeczywistości... Fot. HB

WALTER ALTERMANN: Doktorów Judymów chwilowo brak

Co najmniej dwa pokolenia międzywojenne wychowały się na Prusie i Żeromskim. To dzięki ich pisarstwu bowiem docierało do społeczeństwa polskiego, że bogatsi muszą pomagać biedniejszym, lepiej wykształceni – analfabetom. Znałem takich ludzi. A żeby nie było niejasności, nie byli w PZPR. Byli jednak z ducha socjalistami, a może nawet byli niezorientowanymi politycznie, ale dobrze wychowanymi ludźmi.

Służenie innym – to był międzywojenny obowiązek patrioty. Nie obnosili się z tym, ale młodzi nauczyciele jeździli do głuchych wsi na rubieżach ówczesnej Polski, by uczyć, dobrze uczyć – za bardzo małe pieniądze. A młodzi lekarze, pół darmo leczyli biedaków w robotniczych dzielnicach.

Oczywiście nie wszyscy tacy byli, ale bardzo duża część społeczeństwa wcielała w życie wielkie idee społecznikowskie. To było wspaniałe społeczeństwo obywatelskie. I takich ludzi wychowywali Żeromski i Prus.

Dwoistość bytu profesorów

Ostatnio udało mi się wzbudzić zainteresowanie moją przypadłością pewnego profesora medycyny. Za jedyne 600 zł, podczas prywatnej wizyty. W szpitalu natomiast profesor jest niedostępny, wyniosły i nie zniża się do poziomu chorych. Być może ma coś z dyskiem i nie może się schylać, bo chorzy jednak leżą na łóżkach. Nadto każdy chory jest męczący, bo wydaje mu się, że jest najważniejszy na świecie i oczekuje Bóg wie czego.

Śladem profesorów idą doktorzy, specjaliści I i II stopnia a nawet stażyści. Od lekarzy nauczyły się tego sposobu bycia pielęgniarki, salowe i oczywiście recepcjonistki. Taki dziś mamy styl w służbie zdrowia.

Na tym tle wyjątkowo dobrze wypadają Ukrainki, które są po prostu miłe i uczynne. Może akurat im zależy na swojej pracy? A może nie mają innych możliwości? A może Ukraińcy, mieszkający obecnie w Polsce zachowują się tak jak u siebie, w swoim kraju?

Cele służby zdrowia

Celem dzisiejszej służby zdrowia są dobre, coraz większe zarobki lekarzy. Oczywiście nie da się wiele zarobić bez chorych, zatem istnieje mentalne przyzwolenie na pacjentów, ale przecież w umiarkowanych ilościach.

Najpierw – na początku nowej rzeczywistości – całkiem konkretną wizją, było sprywatyzowanie usług medycznych, leczenia i opieki nad chorymi. Ówczesna prasa podawała nam (obywatelom) jako przykład USA i Niemcy, gdzie prywatna praktyka lekarska ma się dobrze i gwarantuje przyzwoity poziom medyczny. Pisano też, że owszem, że tam też istnieją państwowe szpitale, ale celem dla Polaków miały być prywatne szpitale i prywatni lekarze. Oczywiście nikt nie pisał, że Polska jest za biedna, że naprawdę jedynie garstka obywateli będzie się mogła leczyć prywatnie.

Oczywiście są obecnie prywatne kliniki, ale zajmują się głównie świadczeniem usług medycznych z zakresu medycyny estetycznej, zatem zabiegami bardzo drogimi. Całkiem dobrze mają się też lekarze prowadzący prywatną praktykę. Ludzie przestali wierzyć w państwową służbę zdrowia. Może z autopsji, z przykrego doświadczenia?

Sprywatyzowane zęby

W nowych czasach (po 1989 roku) jako pierwsze sprywatyzowano nasze zęby. I to bardzo sprytnym sposobem. Uznano, że każdy obywatel ma prawo do leczenie ośmiu przednich zębów w górnej szczęce i ośmiu w dolnej. Piątki, szóstki siódemki oraz ósemki uznano za zupełnie prywatną sprawę obywatela. Ponieważ starsi ludzie mają u nas spore braki, zgodzono się, żeby raz na 5 lat, każdy społecznie ubezpieczony, mógł też ubiegać się o sztuczną szczękę.

Dentyści – z związku taką reformą – mają się już u nas dobrze, szczególnie ci, którzy są otwarci na nowe techniki i wynalazki. Ciż są już książętami wśród medyków. Jedynie co smuci, to fakt, że na ulicach widać ogromne rzesze bezzębnych i „bezszczękowych” starców. Kobiety bowiem, jako rozsądniejsza część populacji, bardziej dbają o siebie.

Patenty na godziwe zarobki lekarzy

Pierwszym sposobem na zostanie bogatym lekarzem jest zdobycie, przez absolwenta akademii medycznych, specjalizacji, a następnie zrobienie doktoratu. Lekarz z tytułem doktora nauk medycznych ma wtedy wielkie szanse na zatrudnienie się w placówkach szpitalnych. To jest początek kariery, bo wtedy może zrobić nawet habilitację, a na koniec zostać profesorem.

Co może profesor? Profesor  może wszystko. Jako ordynator szpitalnego oddziału może w każdej chwili przyjąć na swój oddział każdego, z pominięciem jakichś tam kolejek, swoich chorych. Skąd profesor bierze swoich chorych? Ano z prywatnej praktyki, którą ma obok pracy w państwowej służbie zdrowia.

Oczywiście wizyta u profesora sporo kosztuje, ale w zamian pacjent ma gwarancję, że w przypadku konieczności położenia się do szpitalnego łóżka, miejsce będzie na pewno. A jako pacjent profesora z pewnością będzie traktowany mniej brutalnie niż pacjent z ulicy, albo od jakiegoś nieszpitalnego doktora.

Jeżeli zajdzie konieczność operacji, pacjent profesora musi być też przygotowany na okazanie profesorowi wdzięczności. Ile wynosi dzisiaj wdzięczność? To zależy od rodzaju przypadłości. Neurochirurgia, choroby serca są najdroższe, ale nawet chirurg, operujący złamaną nogę oczekuje, że nasza wdzięczność nie ograniczy się do kwiatów. Krótko mówiąc – pacjent musi być przygotowany na wdzięczność „pooperacyjną” w granicach od 10 do 20 tysięcy złotych.

Ludzie o tym mówią między sobą, ale nie spieszą się z zawiadamianiem prokuratury, bo są przekonani, że po czymś takim w żadnym szpitalu w Polsce nie znajdą już pomocy.

Wielbiciel szybkich samochodów

Były marszałek Senatu profesor Tomasz Grodzki ma postawione zarzuty korupcyjne, ale skutecznie unika spotkań z prokuratorem, bo ciągle chroni go immunitet senacki. Warto przypomnieć tę postać, szczególnie teraz, gdy nowy rząd ściga różnych znaczących polityków poprzedniego rządu.

Mnie utkwił w pamięci wywiad p. Grodzkiego sprzed kilku lat, gdy w telewizyjnym wywiadzie, zdradził, że ma słabość do szybkich samochodów. Co to znaczy szybki samochód? To znaczy że jest on drogi, bardzo drogi.

Może dla przykładu profesor-senator Grodzki powinien jednak poddać się procedurom organów państwa? Wypadałoby, naprawdę.

Co robić z naszą medycyną

Każda kolejna ekipa rządowa obiecuje przed wyborami, że zrobi porządek. Że bez kolejek będziemy mogli się dostać do każdego lekarza. I co z tymi obietnicami dzieje się po wyborach? Nic istotnego. Państwowa służba zdrowia domaga się jedynie pieniędzy. I jest w tym dużo prawdy, bo Polska wydaje z budżetu na nasze zdrowie najmniej z wszystkich państw Unii Europejskiej. Wszystkie kolejne rządy mówią, że dały bardzo dużo. I co? Nic. Gdzieś, jakoś te pieniądze wyciekają, a szalupa nabiera coraz więcej wody.

Gdzie się podziewają, na co idą nasze pieniądze (bo płacimy przecież niemałe ubezpieczenia zdrowotne), tego jakoś nikt nie mówi?

Może trochę światła na tę gospodarkę w publicznej służbie zdrowia rzuciła pani minister Izabela Leszczyna, która (29.10.2024) potwierdziła prasowe doniesienia, że mamy w systemie bardzo wielu lekarzy zarabiających od 80 do100 tysięcy złotych miesięcznie. Dodała także, że jeden z lekarzy złożył fakturę za wrzesień na 299.000 zł. Czyli prawie 300 tysięcy zapłaci w październiku owemu lekarzowi państwo, za jego pracę na rzecz publicznej służby zdrowia.

Może tu jest pies pogrzebany? Może coraz większe wydatki państwa powodują jedynie coraz większe zarobki lekarzy, który są gotowi z poświęceniem „przyjąć na klatę” każdą, nawet najwyższą podwyżkę swoich zarobków? Bo nasi dzisiejsi lekarze są gotowi do dużych poświęceń.