Unikajmy mieszania z błotem mowy ojczystej, zresztą nie tylko jej... Fot. archiwum/ h/ re

WALTER ALTERMANN: Primo voto, advocatus diaboli i znany mistrz języka francuskiego

Ostatnio w Polsacie można było usłyszeć, jak ktoś z dyskutantów, brał w obronę sprawę uznaną przez pozostałych uczestników za niezałatwioną przez rząd. Wtedy to dyskutant powiedział: „Muszę być adwokatem tego diabła”. Po czym zaczął wykręcać kota ogonem, twierdząc, że niezałatwienie tej sprawy przez rząd jest kłamstwem, bo rząd wszystko załatwił bardzo dobrze. Mamy więc grube niezrozumienie zwrotu „adwokat diabła”. Zanim sprawę wyjaśnię, muszę powiedzieć, że nieznany jest językowi polskiemu zwrot „adwokat tego diabła”. Jeżeli już powołujemy się na cytaty kulturowe, to bardzo proszę robić to rzetelnie, bez własnych ozdóbek i dodatków, jak „tego”.

Adwokat diabła to łacińskie „advocatus diaboli”. Jest to ktoś broniący sprawy niesłusznej lub taki, który atakując dobrą sprawę, przyczynia się do lepszej orientacji w dyskutowanych kwestiach. Tu zauważę, że w procesach kanonicznych, mających ustalić, czy ktoś nadaje się na ołtarze – jako błogosławiony, czy święty – powołuje się do dzisiaj właśnie adwokata diabła, który ma za zadanie podważać zasługi kandydata, wątpić w prawdę świadków. A wszystko po to, żeby potem już nikt podobnych zarzutów świętemu, lub błogosławionemu nie stawiał. Dzisiaj jednak, w potocznej polszczyźnie adwokat diabła znaczy tyle, co obrońca złej sprawy.

Primo voto

Naród nasz staje się coraz bardziej wykształcony, bo w dużych miastach mamy już prawie 30 procent ludzi wykształconych. Co prawda, do wyższego wykształcenia zalicza się również licencjaty, ale jednak wykształconych przybywa. Przy czym nikt nie notuje na jakim poziomie są ci wykształceni.

W związku z tym coraz więcej osób zaczyna używać obcych zwrotów i polskich archaizmów, chcąc dać potwierdzenie, że sroce spod ogona nie wypadli. Ostatnio znalazłem tego przykład w internecie, gdzie pewien wykształcony jegomość, bo zaznaczył, że jest adwokatem, pisząc o swojej rodzinie przedstawił też córkę. Córka jest widać zamężna, bo ma inne niż ojciec nazwisko, ale adwokat zaznacza, że jej primo voto to nazwisko jego, czyli ojca. I mamy kłopot kulturowy, bo zwyczajowo utarło się, że piszemy o kobiecie tak:

de domo, z domu lub nazwisko panieńskie. W XIX wieku de domo pisali często rodowi hrabiowie i książęta, ale najczęściej dziewiętnastowieczni burżuazyjni  dorobkiewicze.

primo voto – określało nazwisko kobiety po pierwszym mężu, czyli wdowy, która ponownie wyszła za mąż. Bo rozwodów dawniej tak wiele nie było. Bywało też, że pisało się – po pierwszym mężu.

secundo voto, tertio voto – tak pisało się o zacnych matronach, które pochowały co najmniej jednego, dwóch, lub więcej mężów.

Takie był obyczaje w XIX wieku. Potem ten zwyczaj ułacinniania zanikł, bo był anachrpniczny. I nie ma powodu, żeby ten archaizm wskrzeszać, nawet, jeśli jest się adwokatem.

Z czego słynął Napoleon

Pan Tomasz Tomaszewski, sprawozdawca meczu tenisowego postanowił błysnąć znajomością  historii, więc powiedział o rosyjskim tenisiście Danile Miedwiediewie: „Świetnie włada językiem Napoleona”.

I wyszło nie bardzo dobrze, bo Napoleon nigdy nie nauczył się poprawnej wymowy jezyka francuskiego. A nawet musiał się go uczyć, bo ten cesarz Francuzów urodzony na Korsyce, dobrze znał język włoski – język ojca i matki. Znał też doskonale miejscowy język korsykański, a biografowie podkreślają, że nigdy nie pozbył się korsykańskiego akcentu.

Gdyby sprawozdawca chciał błysnąć, powinien powiedzieć, że Miedwiediew doskonale mówi językiem Prousta, Racine’a, Moliera a nawet Balzaka. A już najlepiej byłoby nie nurzać się w niepewnych odmętach metafor i powiedzieć, że Miedwiediew świetnie mówi po francusku. Ale pan Tomaszewski kultywuje starą szkołę „sprawozdawczości wyższego typu” i kocha mroczną poezję sprawozdawczości. Szkoda, bo na tenisie, mimo wszystko, się zna.

 Aktywiści językowo też groźni

„Remont poznańskiego rynku był bardzo przedrożony” – oświadczyła młoda aktywistka miejska z Poznania, w programie TVP Info, 25 XI 2023 r. Przy wypowiadaniu tego nowatorskiego zdania, aktywistka była bardzo pobudzona.

Zasmuciła mnie ta młoda, aktywna kobieta, bo chcąc zwrócić uwagę na przedłużający się remont poznańskiej starówki, co powoduje spory wzrost kosztów oraz utrudnienia dla mieszkańców,  posunęła się do ostrego ekstremizmy językowego. Bo nie ma w naszym języku czegoś takiego jak „przedrożony”, i nie będzie, bo to potworek językowy.

Co do aktywistów – nie mam o nich dobrego zdania. Są zbyt często szaleni w swoich akcjach i nie widzą świata poza własnymi ideami. Tu powiem, że bardzo interesujące rzeczy dzieją się w sprawie aktywistów w Niemczech. Dotychczas w Berlinie wydano już 550 wyroków sądowych na niekorzyść aktywistów klimatycznych z grupy „Ostatnie Pokolenie”. I jak przekazał portal niemieckiego dziennika „Welt”, nie zapadł ani jeden wyrok uniewinniający.

A w Bawarii, na zlecenie bawarskiego Urzędu Kryminalnego (LKA) oraz prokuratury w Monachium, w Niemczech przeprowadzono obławę na członków organizacji „Last Generation”. Siedmiu działaczom zarzuca się założenie bądź wspieranie organizacji przestępczej. Od miesięcy ta grupa prowadzi kontrowersyjne akcje protestacyjne w Niemczech i innych krajach Europy – przykleja się do ulic w celu zablokowania ruchu czy oblewa dzieła sztuki w galeriach płynnymi substancjami. Swoimi protestami aktywiści chcą zmusić rząd do bardziej zdecydowanej polityki klimatycznej.

Z tego co wiem, aktywistka z Poznania nie ma na sumieniu podobnych akcji, ale już niszczenie języka polskiego, może być karane. I mówi o tym odpowiednia ustawa. Nie mówię, że dużo, ale za „przedrożenie” powinna dostać jakieś dwa miesiące aresztu. O chlebie i wodzie.

 

 

Nie zawsze, to co widać, znaczy, to co oznaczałoby po wnikliwym przyjrzeniu się... Fot. arch/ HB/ re

WALTER ALTERMANN: Święta wojna i chciejstwo w szerokim spektrum inwestycji

„Loża prasowa” w TVN24, 19 XI. 2023 r. – „Prezes Kaczyński prowadzi nieświętą wojnę …”   – mówi Justyna Dobrosz-Oracz. I mamy kolejny przykład, że dziennikarz coś wie, ale nie do końca wie, co wie. Zwrot „święta wojna” jest stałym zwrotem frazeologicznym, którego zmieniać nie wolno. Niestety, pani Dobrosz-Oracz postanowiła być kreatywna i nadała mu nowe znaczenie, zmieniając „świętą wojnę” na „nieświętą wojnę”. I oczywiście wyszło bez sensu, bo prawdopodobnie nie wiedziała skąd się ten związek frazeologiczny wziął i co znaczy.

 Otóż – święte wojny były ogłaszane w średniowieczu, gdy chodziło o walkę z muzułmanami, o wyzwolenie Ziemi Świętej, albo o zniszczenie Katarów. Po raz pierwszy użył tego wyrażenia Piotr Pustelnik – w odpowiedzi na wezwanie papieża Urbana II do krucjaty – ogłaszając pierwszą wyprawę. Była to wyprawa ludowa w 1096 roku i poprzedzała właściwą pierwszą krucjatę. Piotr Pustelnik był francuskim zakonnikiem i wędrownym kaznodzieją.

Wtedy to walka o krzyż, o chrześcijaństwo usprawiedliwiała wojny, czyli te wojny były święte. Z biegiem lat i wieków „święta wojna” zmieniła znaczenie, i dzisiaj znaczy tyle, co szaleństwo, walka bez sensu, walka bezrozumna, zaciekła, w obronie nie wiadomo czego.

Zatem pani Dobrosz-Oracz powinna powiedzieć, że prezes Kaczyński prowadzi „świętą wojnę”. Ale być może wystraszyła się, że będzie pomówiona o neopogaństwo, o obrazę świętości – i powiedziała co tam wiedziała.

Chciejstwo

2 listopada 2023 roku trener piłkarzy ŁKS-u, Piotr Stokowiec, mówi w Polsacie, przed meczem Pucharu Polski: „Musi nas cechować chciejstwo. Rzecz w tym, żebyśmy chcieli grać.” Święte słowa pana trenera, bo inaczej się nie da.

Słowa cenne, ale nie do końca precyzyjne, bo trener powiedział też, że jego zawodników ma cechować „chciejstwo”. I mamy problem, bo pojęcie „chciejstwa” stworzył sam Melchior Wańkowicz, według którego oznaczało ono negatywną cechę naszego polskiego charakteru. Wańkowicz twierdził, że nie stać nas na rzetelną codzienną pracę, na pracę rozumną i perspektywiczną, bo mamy niestałe, płoche charaktery więc kierujemy się jedynie zamiarami, poprzestajemy na „chciejstwie”, za którym nie idą realne działania. Nagle coś ogłaszamy, jakieś zmiany, jakieś plany… i na tym poprzestajemy, bo nie mamy do realizacji tych planów sił, ludzi oraz pieniędzy.

Krótko mówiąc – Wańkowicz był za tym, żeby mierzyć zamiary według posiadanych możliwości. Zupełnie inaczej niż Mickiewicz, który stawiał na ducha, co obwieścił już w „Pieśni filaretów” z 1820 roku, gdzie pisał:

 

Cyrkla, wagi i miary
Do martwych użyj brył;
Mierz siłę na zamiary,
Nie zamiar podług sił
.

 

Faktem jest, że nowy trener ŁKS-u ma kłopot, bo w jego drużynie sił mało a i duch niebyt odważny.

 

Szerokie spektrum możliwości bycia śmiesznym

Z meczu piłkarskiego pomiędzy Widzem Łódź i Ruchem Chorzów, który odbył się 18 listopada 2023 roku, wynotowałem również trzy zadziwiające zdania sprawozdawcy Canal+.

Pierwsze zdziwienie – po usunięciu z boiska, przez sędziego, zawodnika Ruchu, sprawozdawca mówi: „Teraz Widzew ma szerokie spektrum możliwości”. Zastanowiło mnie kim z wykształcenia jest ów sprawozdawca? W grę wchodziły studia z zakresu zarządzania lub filozofia z ontologią jako zakresem pracy magisterskiej. Po chwili zdecydowałem się na to, że sprawozdawca najpewniej był posłem na Sejm, bo tam najłatwiej można nabawić się takich przypadłości językowych.

Zdziwienie drugie. W chwilę po usunięciu z boiska drugiego zawodnika Ruchu, sprawozdawca mówi: „Musimy się okiełznać w tych zmianach boiskowych”. Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś sam sobie zakładał kiełzno, lub chomąto i uzdę.

Zdziwienie trzecie. „Po doprowadzeniu przez Widzew do remisu, sprawozdawca mówi: „Teraz wynik jest bardzo przychylny dla Widzewa”. Niestety o przychylności nie mogę powiedzieć nic dobrego. Przychylny ludziom bywa najczęściej urzędnik-łapownik, ale tylko za dodatkową opłatą. Przychylni bywają też wykładowcy wyższych uczelni, którzy z dobrego serca lub ze znudzenia dają przysłowiową „tróję” egzaminowanym studentom, plotącym na egzaminach banialuki. Podsumowując, podejrzewam, że ktoś z Canal+ musiał być bardzo, ale to bardzo przychylny sprawozdawcy, gdy angażował go do pracy.

Kto z czym finiszuje

Czytam tytuł na portalu wnp.pl: „Francuska grupa finiszuje inwestycję w Częstochowie”. A w tekście trochę inaczej: „Francuska grupa CGR kończy inwestycję w nową halę w Częstochowie.”.

Mamy dwa problemy Pierwszy to tytułowy finisz. Bo dlaczego autor napisał z francuska, kiedy z tekstu głównego, że opanował znaczenie finiszu? Nie chciał się powtarzać? To trzeba było, napisać, że inwestycja: jest na ukończeniu, zbliża się do końca.

Drugi problem, to nieporadność składniowa. Nie jest to bardzo po polsku, gdy pisze się, że: grupa CGR kończy inwestycję w nową halę. Inwestycja ma w tym przypadku dwa znaczenia: budowa oraz wyłożenie pieniędzy na tę budowę. Jednak w obu przypadkach „kończy się budowa nowej hali”, a nie „kończy się inwestowanie w budowę”. Chyba, że inwestor wycofał się z płacenia, za tę inkryminowaną budowlę. Wtedy tak.

 

Fot.: archiwum/ HB/ re

WALTER ALTERMANN: „Mega dziwne” i nieustające zaskoczenia językowe

Ostatnio pewna pani, dobrze pod czterdziestkę, stwierdziła w TVN, że coś tam jest „mega ciekawe”. Posmutniałem, bo język licealistów wtargnął już na dobre do języka naszych mediów. Czasami jest to zabawne, ale i tak smutne, bo infantylne.

 

Oczywiście jest problem dla psychologa – dlaczego dorośli, dojrzali ludzie używają publicznie pojęć niejasnych, nieokreślonych i dziwnych? Jednym z takich słówek jest „mega”. Coś jest mega, coś jest cool, coś jest giga. Otóż myślę sobie, że powody są trzy.

Pierwszy powód – dorośli ciągle chcą być młodzi, od dawna już chodzą w T-shirtach, w jeansach i trampkach. Jednak czas robi swoje i dorośli jakoś nie młodnieją, a wręcz przeciwnie. Jednak ludzie dorośli, a nawet starzejący się, nie chcą tego przyjąć do wiadomości i zachowują się jak dzidzie-pierniki. Bywa to śmieszne, a nawet tragikomiczne.

Powód drugi – dorośli chcą być akceptowani przez młodych, chcą zachowywać się i mówić językiem swych dzieci i wnuków, w nadziei, że zatrzymają czas.

Powód trzeci – żyjemy w kulturze terroru młodości, bo starość jest przykra, nieatrakcyjna fizycznie i przypomina nam o końcu, jaki czeka nas wszystkich.

Biorąc pod uwagę to co wyżej – dorośli zachowują się jak idioci, próbując oszukać czas, nie potrafiąc korzystać z uroków wieku poważnego. A przynosi on swoje atrakcje. Nie wiem czy należy do nich bieganie po parkach, raczej jest to czas na „pogłębioną refleksję”, na czytanie poważnych dzieł, na odwiedzanie muzeów – na co nie mieliśmy czasu, gdy trzeba było wychować dzieci.

 

Stopniowanie przymiotników

Przy okazji tych poważnych myśli o młodości i starości, zajmijmy się językiem polskim, na przykładzie owego „mega ciekawe”. Zatem – mamy dwie odmiany przymiotników.

 

  1. Regularne stopniowanie przymiotników oraz przysłówków odprzymiotnikowych tworzy się następująco:

  • formy stopnia wyższego tworzymy regularnie, dodając do tematu przymiotnika w stopniu równym przyrostek -szy lub -ejszy (szybszy, ładniejszy, piękniejszy), a do tematu przysłówka w stopniu równym przyrostek -ej (szybciej, ładniej, piękniej).
    • formy stopnia najwyższego tworzymy, dodając do stopnia wyższego przymiotnika lub przysłówka przedrostek naj- (najszybszy, najładniejszy, najpiękniejszy, najszybciej, najładniej, najpiękniej). Stopniowanie regularne jest również nazywane stopniowaniem prostym.

 

  1. Stopniowaniu nieregularnemu podlega tylko kilka przymiotników: duży — większy — największy (ściślej mówiąc, w tym przypadku przymiotnik duży otrzymał stopień wyższy i najwyższy przymiotnika wielki), mały — mniejszy — najmniejszy, dobry — lepszy — najlepszy, zły — gorszy — najgorszy.

 

I na koniec dowcip językowy, stary, bo przedwojenny, zaczerpnięty z przedwojennych kabaretów: A jak należy stopniować przymiotnik „chory”? To proste: stopień podstawowy – chory, stopień wyższy – chorszy, stopień najwyższy – trup.  

Nieznany cezar antycznego Rzymu

Viasat History Polsat, 7 XI, 2023 r. Program o starożytnym Rzymie. Lektor czyta: „Cesarz Wespezjan, panował w latach…”

Cesarz, dość znaczący w historii, nazywał się naprawdę Wespazjan i panował w latach w latach 69–79. Jednak lektor kilkukrotnie mówi o Wespezjanie. Dlaczego? Być może lektor – a może również tłumacz i redaktor polskiej wersji – znają angielski, nie znając zupełnie historii Europy?

Przy okazji. Jedno jest pewne – Anglicy o wiele gorzej niż Polacy wymawiają łacinę. My wymawiamy bardzo dobrze, w czym są zgodni wszyscy językoznawcy. A u Anglików major to mejdżer, cezar to sizer. Więc radziłbym unikać angielskich wzorców, w wymawianiu łaciny po polsku.

Hojny ZUS

Od pewnego czasu w różnych internetowych portalach pojawiają się tytuły, zachęcające do przeczytania – szczególnie przez emerytów. Ostatnio rewelacja była taka: „300 zł dla każdego od ZUS”.

Żywotnie zainteresowany, bo jestem emerytem, czytam. I dowiaduję się, że te tytułowe 300 zł otrzyma każdy, jednak pod warunkiem, że wylegitymuje się stwierdzoną niepełnosprawnością. Bo te 300 zł są dodatkiem pielęgnacyjnym. Rozważyłem rzetelnie wszystkie za i przeciw. I wybrałem pełnosprawność, bo samookaleczenie się za jedyne 300 zł miesięcznie, to nie jest dobry interes.

Innym – całkiem niedawnym – razem, czytam w nagłówku informacji, że istnieje prosta możliwość uzyskania dodatku emerytalnego w wysokości 5.000 zł miesięcznie. Jednak tekst wyjaśnia, że trzeba dożyć 100 lat, żeby ZUS płacił miesięcznie po 5.000 zł. Faktycznie to proste. Nie trzeba nic robić, tylko żyć do setki. Ale też… na co stulatkowi te dodatkowe 5.000 zł miesięcznie? Niby można poszaleć, ale ZUS nie gwarantuje zdrowia na te szaleństwa.

Tak się zastanawiam, kto jest sponsorem tak radośnie optymistycznego obrazu ZUS? Może rząd, ale bardziej stawiałbym na marketingowców ZUS-u.

 

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Dokąd Niemcom tak spieszno?

Być może stoimy przed największym zagrożeniem dla polskiej państwowości od dziesiątków lat. I słusznie obawiamy się skutków tego zagrożenia. Warto jednak również pamiętać, że to co nas przeraża, jest paradoksalnie objawem słabości przerażających.

Niesłusznie mówi się o „federalizacji UE”, to określenie zakłamuje istotę procesu, którego jesteśmy świadkami. Słowo „federalizacja” zakłada jakąś równość podmiotów. Tymczasem proponowane zmiany, ze zniesieniem weta na czele, sprawią, że wpływ państw mniejszych na wspólny los ogromnie spadnie, a wpływ państw takich jak Niemcy czy Francja, ogromnie wzrośnie. W zasadzie najwięcej do powiedzenia mają mieć Niemcy. Myślę, że właściwszym słowem byłaby tu „centralizacja”

Trudno nie postrzegać tego jako podstępnej realizacji odwiecznych postulatów niemieckiego nacjonalizmu, tym razem pod płaszczykiem „wartości europejskich”. Jeśli dodać do tego oparcie na ideach neomarksistowskiego „Manifestu z Ventotene” oraz iluzoryczność „europejskiej demokracji”, najzupełniej uzasadnione są porównania do Związku Socjalistycznych Republik Europejskich. A jeśli wziąć pod uwagę, że zmiany mają postawić Niemców w roli europejskich ubermenschów, nas w roli untermenschów, a Polskę w roli niemieckiego Lebensraum, uzasadnione wydaje się porównanie do IV Rzeszy.

Skąd ten pospiech?

Skąd się natomiast bierze ten pośpiech i chęć ukrycia tego miażdżącego procesu za nerwowymi zapewnieniami, że „w zasadzie nic się nie dzieje, jeszcze dużo czasu, a w ogóle to odebranie nam prawa decydowania o sobie, leży w naszym interesie”? Otóż bierze się z dwóch źródeł.

Po pierwsze w jakimś sensie Niemcy się walą. Same i bardzo konsekwentnie podcięły sobie korzenie wzrostu, z jednej strony uzależniając się od taniego gazu z Rosji, który nie bez problemów zniknął po rosyjskiej inwazji i opierając energetykę, po jednoczesnym zamknięciu elektrowni atomowych, na marzeniach o „tanim prądzie” z wiatraczków i słoneczka. Jakby tego było mało, zawaleniu, choć być może chwilowemu, uległa nie tylko geostrategiczna koncepcja wspólnej z Rosją przestrzeni „od Lizbony do Władywostoku”, ale również „plan B” polegający na ścisłej współpracy z Chinami. Sprytni Chińczycy owszem, wzięli technologie, ale teraz sami sobie produkują samochody elektryczne i niemieckich nie potrzebują. Niemcy desperacko potrzebują żebyśmy, w Europie środkowej i wschodniej, zostali ich „Chińczykami”, rynkiem zbytu i rezerwuarem taniej siły roboczej. Jeśli dołożyć do tego katastrofę społeczną wywołaną niekontrolowaną migracją, katastrofę polityczną związaną ze wzrostem poparcia dla AfD i katastrofę finansową związaną z orzeczeniem niemieckiego TK o nieprawidłowej relokacji 60 mld euro, co spowodowało ogromną wyrwę w budżecie, mamy mniej więcej pełen obraz czarnej dziury w jakiej znajdują się nasi zachodni sąsiedzi.

Po drugie, Europa wymyka się Niemcom z rąk. Oczywiście, że ciągle wielu narodom mogą zrobić krzywdę, Polakom znowu zrobili. Ale spójrzmy szerzej. Hiszpanie powstali przeciwko swoim hurraeuropejskim socjalistom, Włosi choć niestety mocno uzależnieni od brukselskiej łaski, to wściekli, Szwedzi się wymknęli, we Francji umacnia się Front Narodowy, Węgry wiadomo, w Polsce (szkoda, że sam jeszcze do tego nie doszedł) PiS wcale nie został rozbity, a wczoraj w nocy dowiedzieliśmy się, że tradycyjnie na niemieckie posyłki Holendrzy, postanowili najwięcej mandatów dać Geertowi Wildersowi i jego eurosceptycznej Partii Wolności. I dlatego w działaniach brukselskich, a w istocie berlińskich mandarynów, jest tyle pośpiechu i nerwowości.

– Geert Wilders, lider skrajnie prawicowej Partii Wolności zdobył najwięcej głosów w środowych wyborach w Holandii – wynika z exit polls. O jakiej federalizacji Europy tu w ogóle mowa – napisał na Twitterze publicysta Sorosowej Rzepy Jędrzej Bielecki, zwykle stanowiący z racji zabawnie „entuzjastycznego” wobec „nadchodzącej waadzy” stosunku, twitterowe pośmiewisko. I ja się z nim zgadzam.

Niemcy zapominają

Przy czym daleki jestem od entuzjazmu, czy hurraoptymizmu, to co się dzieje na brukselskich (czytaj – berlińskich) salonach, jest dla nas bardzo groźne, a postawa zdrajców głosujących za odebraniem Polsce suwerenności, odrażająca. Pewna nadzieja jednak w tym, że Niemcy znowu zapominają o tym, że może i są „najsilniejsi w Europie”, ale nie są silniejsi od całej reszty Europy.

Jednym z najbardziej histerycznie powtarzanych przez brukselskich (czytaj – berlińskich) mandarynów zaklęć jest „populiści chcą zniszczyć zjednoczoną Europę”. A tymczasem, szczególnie biorąc pod uwagę skąd się popularność owych „populistów” bierze, stwierdzenie, że „zjednoczona Europa doskonale sobie z autodestrukcją radzi sama”, wydaje się oczywistością i truizmem.

Błędy nasze powszechne – WALTER ALTERMANN: Patynacja progresywnego draftu

Transmisja meczu piłki nożnej w Canal+, widzimy, jak zawodnik odbiera piłkę i szybko rusza z nią na bramkę przeciwnika. Kibice lubią takie momenty. Niestety nastrój psuje sprawozdawca, który mówi: „On ma w genach progresywne prowadzenie piłki”. Pomijam już geny, ale czy można „progresywnie prowadzić piłkę”?   

Gdyby sprawozdawca powiedział, że napastnik gra szybko, aktywnie, agresywnie – byłoby normalnie. Ale nie ma tak dobrze, bo sprawozdawca musi się pochwalić, że zna obce słówka. Panowie sprawozdawcy: piłka kopana jest prosta, nie nadawajcie temu sportowi jakichś niesamowitych znaczeń! Dajcie kibicom cieszyć się grą piłkarzy.

A „progresja” według słownika PWN to: 1. osiągnięcie kolejnego stadium rozwoju, 2. ekon. stopniowe wzrastanie; 3. muz. powtarzanie motywu, zwrotu melodycznego na stopniowo zmieniającej się wysokości; 4. podatek porgresywny, dla którego charakterystyczny jest wzrost stawki podatkowej w miarę wzrostu podstawy wymiaru podatku.

W sumie progresja to postęp i wzrost. I tyle.

Mamy ten draft

„Śniadanie Rymanowskiego” w Polsacie, 5 pażdziernika 2023 r.  Audycja toczy się żywo i miło, gdy nagle poseł Dariusz Wieczorek z Lewicy mówi:

– Mamy już draft umowy koalicyjnej.

– A kiedy zobaczymy ten draft? – pyta posła prowadzący audycję Bogdan Rymanowski.

Poseł powiedział, aby i panom w studio było jeszcze bardziej kulturalnie. Mnie jednak znowu trafił szlag. Bo czym jest ów „draft”, który stał się tak modny wśród dziennikarzy? Otóż – „draft” to angielskie słowo, które oznacza projekt, wstępne założenia.

Winę za taką sytuację ponosi p. Rymanowski, bo oczywiście goście mogą pleść co im do głowy przyjdzie i nie wypada ich poprawiać. Ale przecież – na „draft” gościa, pan Rymanowski mógł powiedzieć:

– A kiedy zobaczymy ten projekt?

Ale nie, bo p. Rymanowski też chce być nowoczesny i znający. Sytuacja jest identyczna z tą z „Nie ma róży bez ognia” Stanisława Barei. Tamże między Bohdanem Łazuką a Stanisławą Celińską toczy się dialog, w którym Łazuka wrzuca obce zwroty, na co Celińska mówi:

– Ja pracuję w telewizji, to ja pana rozumiem.

Mogę nawet przyjąć i wybaczyć, że w harmidrze, bałaganie i napięciach panujących w pokojach dziennikarskich ten „draft” ułatwia komunikację „wewnątrz dziennikarską”. Ale co to  obchodzi widza i słuchacza? W końcu jesteśmy w Polsce, w której obowiązuje nasz język narodowy. A media mają obowiązek mówić po polsku! I oczywiście mówić w tym języku zrozumiale i jasno!

 Patyna

„Łowcy staroci” to brytyjski bardzo dobrze zrobiony program o handlarzach starociami i antykami.  Niestety w Polsce informacje i dialogi czytają polscy lektorzy. I tu mamy już ostry zjazd z jakością. A odpowiada za tę „obsuwę” Discovery Historia.

W odcinku 17 widzimy, jak renowator przystępuje do patynowania nowych elementów starego mosiężnego żyrandola. Idzie mu dobrze, ale niestety odzywa się lektor: „ A teraz zajmie się patynacją”. Otóż nie ma takiego słowa jak „patynacja”. Znamy natomiast działanie, czynność patynowania, czyli postarzania.

Kto co gra

„Ile w sumie zagrał pan ról aktorskich” – pyta dziennikarz telewizyjny znanego aktora. Aktor odpowiada, że nie liczył, a ja mam wątpliwości, co do pracy dziennikarza. Chodzi mi o logikę pytania. Bo jakie w końcu mógł jeszcze grać role ów aktor? Przecież aktor zawsze gra role i nie trzeba już mówić o „rolach aktorskich”. To tak jakby pytać lekarza” „Ilu porad lekarskich pan udzielił?”

Oczywiście aktor mógł być jeszcze – dla przykładu –  rodzicem, mężem, radnym i posłem, ale tych ról nie grał. Każda rola – jeżeli grana – jest przypisana aktorstwu, więc nie wolno pytać „Ile ról aktorski pan zagrał”. Wystarczy powiedzieć: „Ile ról pan zagrał”. Mogą być role filmowe, teatralne, kabaretowe, ale wszystkie one zawsze są grane. I są aktorskie.

Czy pan outsurcinguje?

Prezes jednej z większych organizacji gospodarczych mówi w TVP: „Większość z naszych nowych przedsiębiorców outsorcinguje”.

Co znaczy przywołany outsourcing? Słownik informuje, że Outsourcing (ang. outside-resource-using) – inaczej: „obsługa zewnętrzna” to jedna z najefektywniejszych strategii zarządzania, oznaczająca korzystanie ze źródeł (zasobów) zewnętrznych poprzez wydzielenie ze struktury organizacyjnej przedsiębiorstwa niektórych, realizowanych przez nie funkcji i przekazanie ich do wykonania usługodawcy zewnętrznemu, który jest w stanie wykonywać dane procesy skuteczniej. Outsourcing polega zatem na przekazywaniu m.in. zadań, funkcji, projektów i procesów do realizacji innym podmiotom.

Ja rozumiem, że termin „outsorcing” zagościł i przyjął się u nas. Ale o tym, że ktoś  outsorcinguje – pierwsze słyszę. To duża niezręczność i kłopot jezykowy. Oczywiście wiem, że bardzo wiele polskich czasowników zostało utworzonych od rzeczowników. Mamy „handel” i nie dziwi nas, że ktoś „handluje”. Jednak mamy też „sklep”, ale nie mamy na szczęście słowa „sklepuje”. Mamy „zlecenie”, ale nie mamy „zleceniuje”. A żołnierz kierujący czołgiem na szczęście nie czołguje, bo jest kierowcą czołgu.

Jak zatem miał poprawnie powiedzieć ów prezes Specjalnej Strefy Ekonomicznej? Ano tak: „Większość z naszych nowych przedsiębiorców działa w systemie outsorcingu.” Jedno słowo więcej – owo „działa” – i jesteśmy u siebie w domu, a nie szwędamy się po obcych językach i krajach.

 

Kolejne błędy tropione przez WALTERA ALETRMANA: „Czy ukaracie tego, co depta?”

Ciągle słyszę jak w różnych stacjach telewizyjnych dziennikarze mówią: „Czy ukaracie sprawców tego czynu?”  Wiem dobrze, że taka właśnie jest ludowa wersja odmiany „ukarać”. I wiem, że wszyscyśmy z ludu, ale na litość Boga, od chronienia sztuki i kultury ludowej są: Cepelia, ludowe zespoły pieśni i tańca, ludowe zespoły obrzędowe i muzea regionalne. A we współczesnych mediach musimy mówić polszczyzną literacką. I dlatego poprawnie zadane pytanie powinno brzmieć: „Czy ukarzecie sprawców, tego czynu?”    

 

Dla ułatwienia nauki naszego języka, wszystkim chętnym, przytaczam prawidłowe formy odmiany:

  • ja. ukarzę
  • ty. ukarzesz.
  • on/ona/ono. ukarze.
  • my. ukarzemy.
  • wy. ukarzecie.
  • oni/one. ukarzą

 Deptanie

„I tu widzimy człowieka, który depta flagę” – słyszymy w telewizji, jako komentarz do przykrego obrazu z manifestacji 11 listopada. Deptanie flagi jest oczywiście poważnym wykroczeniem, ale mówienie „depta” zamiast „depcze” też nie powinno ujść na sucho.

O funkcji i roli Chochoła w „Weselu” Wyspiańskiego napisano już opasłe tomy. Jednakże wszyscy badacze literatury są zgodni co do jednego – chochoł jest słomianym okryciem, na zimę, pięknego krzaku róży. Otulenie krzaczka słomą ma pomóc róży przetrwać i ponownie rozkwitnąć. U Wyspiańskiego ta róża oznacza serce, ducha polskości, które odżyją.

Chochoły

Mamy też finałowy obraz dramatu, w którym Chochoł wkracza na scenę a pod melodię jego śpiewu, i gry na skrzypcach wszyscy weselnicy tańczą „jak zaśnięci”. To z kolei oznacza, według Wyspiańskiego, że naród nasz nie dorósł jeszcze do przebudzenia, że w naszych sercach i głowach panuje ciągle zima, żeśmy puści, słabi i nierozumni. Że zaprzepaścimy każdą szansę, gubiąc złoty róg.

Jakże więc zaskoczyła mnie telewizyjna – w TVP Info – interpretacja problemu Chochoła. Pewien dyskutant powiedział bowiem tak: „Walczycie teraz z chochołami, które się samemu stworzyło”. Poczułem się jakbym żył w latach 40-tych, bo to wtedy ortodoksyjni komuniści nawoływali do „walki z chochołami”. Co oznaczać miało, że pora już porzucić marzenia o wolnej Polsce i pra – patrząc realnie – jak naj ściślej współpracować z Ojczyną Światowego Komunizmu.

Radziłbym staranniej dobierać dyskutantów. I szukać takich, którzy będą mniej skłonni do publicznego szastania metaforami, cytatami, których nie rozumieją. No i będą mniej uduchowieni. Bo to jednak wstyd.

Bezwstyd

Słyszę ciągłe powoływanie się na prawo. Przy czym jest to branie na świadka prawa w sensie negatywnym. Szelmowsko uśmiechnięci parlamentarzyści twierdzą wtedy, że prawo o czymś tam nie mówi, że czegoś im nie zabrania. Ich oponenci twierdzą wtedy, że ważny jest również duch prawa, konstytucji.

Opadają mi w takich razach z bezsiły ręce, bo to co wszyscy rozumieją jako oczywiste naciąganie, naginanie prawa, zwyczajne łajdactwo, to to wszystko macherzy parlamentarni z zadowoleniem wykorzystują dla korzyści własnych partii.

Nie pozostaje mi więc nic innego, jak przywołanie starej, bo rzymskiej sentencji: Quod non vetat lex, hoc vetat fieri pudor. Co cię tłumaczy na polski tak: Czego nie zabrania prawo, tego zabrania wstyd. Autorem tego powiedzenia jest Lucius Annaeus Seneca, starożytny pisarz i mędrzec, który widział, co robią z prawem jego współcześni.

A bezwstyd u nas rośnie, grubieje i rozpycha się bezczelnie. Bezwstyd – tak, to byłaby najkrótsza i najbardziej celna definicja obecnego stanu rzeczy.

Poza marginesem

Dziennikarz sportowy canal+ mówi o powrocie do tenisowej czołówki zawodnika, który całkiem niedawno w ogóle się nie liczył: „On był poza marginesem…” I znowu mamy kłopot z polską frazeologią. Mamy zwrot: „on jest na marginesie”, ale nie mamy zwrotu mówiącego, że ktoś jest „poza marginesem”.

Wyjaśnijmy kłopot. W dawnych czasach karty zeszytu, książki miały z prawej strony marginesy, które służyły do nanoszenia poprawek, uwag, odnośników lub informacji pomniejszych. Stąd teksty na kartach dzieliły się na główne i marginalne. Te na marginesach były istotne, ale nie tak jak teksty główne. Zatem powiedzenie, że coś jest na marginesie oznacza, że nie ma ono takiego znaczenia jak tekst główny.

Natomiast stwierdzenie dziennikarza, że ktoś jest „poza marginesem” świadczy o głębokim niezrozumienie klasycznego powiedzenia. Nawet gdyby ktoś się uparł i na siłę próbował nadać dziennikarskiej poetyce sens, to znaczyłoby ono, że ktoś „spoza marginesu” w ogóle nie istnieje.

Niestety bardzo wielu dziennikarzy ciągle próbuje zmieniać klasyczne zwroty i frazy, z czego rodzą się stylistyczne potworki.

 

 

Rys. Cezary Krysztopa

Politycy konserwatywni, nie słuchaliście, to teraz macie/mamy! CEZARY KRYSZTOPA przepowiada: Budowanie, nie szczekanie

Bardzo się cieszę, że coraz więcej ośrodków politycznych i komentatorów mówi o suwerenności, o której pisałem w poprzednim tekście na stronie SDP, jako o absolutnie kluczowym wyzwaniu jakie obecnie przed Polską stoją. Trochę szkoda, że nie wcześniej, polityka „kompromisu z Brukselą” pozostawiła niestety spore i trwałe szkody, ale lepiej późno niż wcale.

W tym kontekście zgadzam się z tezami przemówienia Jarosława Kaczyńskiego, który mówił, że „Polska może zamienić się w kraj zamieszkany przez Polaków, ale rządzony z zewnątrz”, a jako jedno z najpoważniejszych zagrożeń wymienił Niemcy. W obecnej sytuacji, fakt, że w zagrożonej, choć w różny sposób, i ze wschodu, i z zachodu Polsce, władze przejmuje „partia niemiecka” jest paskudnym zrządzeniem wyborców. Ale jest nim. I jeśli chcemy sobie w tej sytuacji poradzić, trzeba odpowiednio odczytać znaki, wyciągnąć wnioski i podjąć działania oparte nie na emocjach, ale na zimnej kalkulacji.

Dość polaryzacji

Dlaczego PiS wygrał wybory, ale najprawdopodobniej przegrał władzę, prawie dokładnie według scenariusza, który opisałem ponad rok temu na tym portalu, w artykule pt. „Powiem, jak będzie i to się Wam nie spodoba”?

KRYSZTOPA: Powiem, jak będzie i to się Wam nie spodoba

Ano dlatego, że zaskakującym symbolicznym zwycięzcą i beneficjentem wysokiej frekwencji okazała się tzw. „Trzecia Droga”. Czy ze względu na jakieś tajemnicze punkty jej programu, czy może charyzmę liderów? No zapewne nie. Słusznym wydaje mi się założenie, że tę polityczną enigmę zagłosowali ci, którzy mieli dosyć politycznej polaryzacji i poszukali dla niej alternatywy. W tym kontekście, PiS mógł zrobić chyba niewiele rzeczy głupszych niż „tuskowanie” na ostatniej prostej kampanii. A jeśli ktoś to tłumaczy „ukłonem w stronę twardego elektoratu”, to chyba go nie zna, ja znam kilku przedstawicieli i wszyscy pukali się w głowę.

 

Okres po wyborach i inauguracji nowego Sejmu, wydaje się być przedłużeniem kampanii wyborczej. Z tym samym, a może i wyższym poziomem zacietrzewienia po obu spolaryzowanych stronach, choć z kilkoma modyfikacjami. Szeroko pojęta frakcja Tuska najwyraźniej odrzuciła z ulgą biało-czerwone sztandary, którymi spowijała się w ostatnich miesiącach. Zapowiadana jest likwidacja wszystkiego co mogłoby Polsce służyć w rozwoju i bezpieczeństwie. Jednocześnie jednak warto zauważyć, że gromko wyrażane groźby i wymachiwanie pięściami, zdają się skrywać poczucie słabości. Wbrew temu co prawdopodobnie wydaje się najbardziej zapalczywym, nie wróciły czasy „wszechwładzy” jak przed 2014 rokiem (tak – 2014 – przed pozostawieniem przez Tuska Kopacz i Komorowskiego jak dzieci we mgle). Rząd Tuska, który prawdopodobnie powstanie będzie rządem słabym i targanym wewnętrznymi sprzecznościami, mającym przeciwko sobie istotne i umocowane konstytucyjnie instytucje z Prezydentem RP na czele. Więc jednocześnie prawdopodobnie niezdolnym do spełnienia większości, choćby i najgłośniej wyrażanych przez swoje części składowe obietnic. Nie dziwi mnie więc ani trochę, że zamiast chleba, oferuje swojemu elektoratowi igrzyska prowokując groźbami „rozliczeń” czy „odstrzeleniem” pisowskich wicemarszałków Sejmu i Senatu.

PiS nadal „tuskuje”

Za to zupełnie dziwi mnie fakt, że PiS tę grę podejmuje, w ten czy w inny sposób wtórując zawodzeniu „demokratycznych” zapiewajłów i usiłując odpowiedzieć im na tym samym poziomie. Tak jakby zupełnie nie odczytał przesłania wyniku ostatnich wyborów. Jakby nadal, kompletnie bez sensu „tuskował” i z jakichś tajemniczych powodów przyjmował wyznaczoną mu przez Tuska rolę.

A po co? PiS nie utworzy rządu, ale ciągle ma na czym budować, ma ogromne potencjały. Będzie tworzył największy opozycyjny klub sejmowy w historii III RP. Ma, no bo w jakimś stopniu ma, swojego Prezydenta. Liczne instytucje. Przez jakiś czas jeszcze media publiczne. W ostatnich wyborach głosowało na PiS 7,5 miliona osób, to jest potęga. W dziwnie „zapomnianym” już referendum, mniej więcej po ok. 11 milionów osób odpowiedziało na pytania zgodnie z rekomendacją PiS. To jest potencjał do zagospodarowania, tylko trzeba poszukać klucza. W sondażu Dziennika Gazety Prawnej miażdżąca większość Polaków opowiedziała się za pozostawieniem głównych projektów PiS. To większość daleko wykraczająca poza elektorat Prawa i Sprawiedliwości. Bo i Polacy są już inni niż w 2015 roku. Jeszcze można ich, czego dowodem wyniki wyborów, zmanipulować, ale są już daleko bardziej świadomi swoich interesów i mają ambicje daleko wykraczające poza posiadanie starego Volkswagena i dobrej stawki za zbiór szparagów u bauera za Tuska. Mało tego! Z badań niemieckiej Fundacji Adenauera, która finansowała Campus Trzaskowskiego, wynika, że choć to złożona sprawa, jak to sprawy młodzieży, to w wielu kwestiach polska młodzież, wbrew wrażeniom jakie usiłuje wywołać czasem agresywna mniejszość na ulicy, jest nastawiona konserwatywnie w kwestiach takich jak aborcja, suwerenność czy bezpieczeństwo. Tylko trzeba poszukać odpowiedniego języka i do nich mówić. Jest na czym budować! Tylko jak?

Błąd „opozycji totalnej”

Moim zdaniem z całą pewnością nie powtarzając błądu „opozycji totalnej”, której koncepcja zabetonowała przegrywów z Platformy na dwie kadencje. Na ten moment to tylko pomaga Tuskowi i jego giermkom odciągnąć uwagę od ich słabości, a być może od tego co będzie próbował zrobić z CPK, elektrowniami jądrowymi, terminalem kontenerowym w Świnoujściu, czy zbrojeniami.

Ja rozumiem, że jest stres. Strach o to, że Tusk zdąży dokonać nieodwracalnych destrukcji. Ja ten strach podzielam. Rozumiem, że są emocje, które podpowiadają by szczującym odpowiedzieć jeszcze mocniej. Ale moim zdaniem nie tędy droga. I nie droga w obwarkiwaniu każdego „kto nie jest PiSem” (efekty widać w postaci braku zdolności koalicyjnej). Takie metody przydają się może na Twitterze, czy przy robieniu memów. W moim najgłębszym przekonaniu drogą PiS nie jest podejmowanie gry Tuska, ale unoszenie się metr nad nią. Przekonanie tych, którzy uważają, że wielkie projekty PiS powinny być kontynuowane, że PiS jest jedyną gwarancją ich kontynuowania. Zbieranie wściekłych po możliwej likwidacji programów socjalnych. Tusk tu na pewno bardzo pomoże. Przekonywanie bardziej świadomych swojego interesu Polaków, że jedyną drogą realizacji ich interesu jest suwerenność (tu uwaga, twarze „kompromisu z Brukselą”, pisząc bardzo oględnie, niespecjalnie się przydadzą). Być może próba stworzenia szerszego bloku ugrupowań gotowych do jej obrony. Budowanie, nie szczekanie.

Tyle, że oczywiście, to wymaga większej cierpliwości, mniej więcej takiej, jaka jest potrzebna przy oczekiwaniu w dole rzeki, aż spłyną nią „trupy wrogów”.

Fot.: HB

O nieznośniej lekkości zarabiania pieniędzy przez tzw. dziennikarzy pisze HUBERT BEKRYCHT: Klikarze

Podczas politycznych przełomów jak nigdy widać naszą pracę. Odbiorca praktycznie od ręki dysponuje obrazem, dźwiękiem i opisem tego, co dzieje się np. podczas poniedziałkowego (13.11.2023 r.) rozpoczęcia nowej kadencji parlamentu. Niestety, oprócz dziennikarzy, w tym gorącym czasie dorabiają tzw. klikarze, czyli dawni dziennikarze albo – częściej – ludzie będący pracownikami mediów zatrudniani po to, aby rozliczne portale miały się czym karmić. To tzw. kontent (content), czyli zawartość głów chcących kreować news’y ludzi. Kiedy zaczynałem, jako dziennikarz nie można było nawet pomyśleć o „kreacji wiadomości”. Ale, kto bogatemu (wydawcy) zabroni?

Nie ma żadnych nowoczesnych regulacji prawnych dotyczących nowych form dziennikarskich – to pierwszy problem szkodliwego wpływu klikarzy na nasz zawód. Prawnicy redakcyjni dosłownie wyrębują wąskie ścieżki w dżungli przepisów. Jeśli są nieuczciwi, mogą – jak łyżwiarze figurowi – omijać przeszkody przepisów oczywistych wynikających z kodeksów. Często zresztą przepisów ze sobą sprzecznych. Robią miejsce dla klikarzy i ich pseudoinformacji. Jeśli zaś prawnik redakcyjny jest uczciwy i chce działać ws. klikarzy zgodnie z literą prawa… Może stracić pracę.

Fikcja prawa i prawo fikcji

Pseudowiadomości są w tej chwili podstawową zawartością wielu dużych serwisów informacyjnych. Przy czym klikalność jest tu osobnym zagadnieniem, chodzi też o liczbę cytowań. Kiedyś śmialiśmy się z prasy bulwarowej, z pracujących tam koleżanek i kolegów, z tego, że muszą pisać o tym, że człowiek pogryzł psa lub we wsi opodal dużego miasta na świat przyszło cielę z trzema głowami. Brrr.

Teraz jest gorzej, choć z pozoru niewiele zwiastuje gnicie zawodu. Dziennikarskie, reporterskie relacje, korespondencje, łączenia bezpośrednie – tzw. live’y, felietony, analizy – wszystko to możemy znaleźć bez względu na charakter i formułę działalności mediów. W kilkanaście sekund. Na popularnych portalach, które słyną z tego, że są popularne, jak wrzód na siedzeniu wielu redaktorów naczelnych wyskakują problemy z nowym dziennikarstwem, w tym z wymyślaniem bzdur powielanych potem przez koncerny medialne. Koncerny, które odpowiadają prawnie za pierdółki wypisywane przez swoich „dziennikarzy” – klikarzy.

Tak, ale nie

Dziesiątki przykładów bagnistych wiadomości prezentowanych każdego dnia dostarczają nam portale nowe i te istniejące przy dużych gazetach, rozgłośniach telewizjach.

Rozbawił mnie „dziennikarz” (tak się przedstawia na profilu społecznościowym), który opisywał sytuację po obradach Sejmu, gdzie sensacyjnym tonem obwieszczał, że minister rządu premiera Mateusza Morawieckiego nie został wypuszczony z gmachu na ulicy Wiejskiej. Dlaczego? Bo w kuluarach trwało świętowanie wybrania dwóch posłanek na wicemarszałków KO. Sensacja? Jeszcze nie. Otóż minister został zmuszony do „zmiany trasy” i wyjścia z parlamentu innym wyjściem, bo nie chciał się przepychać… W tym przypadku zamiast ministra internauci wyśmiewali klikarza – „dziennikarza”.

Potem jeszcze, chyba to już „news” kogoś innego, ktoś z sejmowych kondorów (aby nie pisać sępów) do zadań specjalnych zauważył post nowego posła, orzełka z partii mającej malutki klub (sprawdzić, czy okna zamknięte), który opisywał tego samego ministra stojącego w kolejce do aktywacji tabletu „mimo, że wszyscy posłowie dostali kod”. Ów nowy poseł ani klikarz nie zauważyli, że takich procedur nie da się wykonać samemu bez złamania zasad bezpieczeństwa. Wszystko można w komputerze zrobić samemu, tylko później nie należy narzekać na ataki hakerskie Moskwy lub Mińska, chyba, że jakaś partia lubi.

Oddzielną kwestią jest zamierzony atak polityczny, podczas którego z ministra próbuje zrobić się człowieka zagubionego, niekompetentnego…

Ostrzejszy obraz uzyskamy dodając do tego, że gorącym towarem są teraz newsy o latającym „normalnymi” samolotami D.Tuskiem a od rana do wieczora media klikane podają, że jeden z posłów lewicy przerwał konferencję, bo na oczach polityków i dziennikarzy wybuchł pożar. Ów poseł za brawurową decyzję o przerwaniu konferencji jest wychwalany pod niebiosa – to klikarze. Informacja została przekazaa przez klikarzy w takim tonie, jakby parlamentarzysta poskomunistycznej formacji sam ten pożar gasił. Chyba tylko dwóch dziennikarzy dodało, że i tak musiał przerwać, bo na miejsce, gdzie stał powinien wjechać samochód Staży Pożarnej.

Kasa, kasa, kasa…

Wśród durnoty klikarskiej braci zdarzają się też wiadomości prawdziwe, ale podane tak, aby sensacja przelewała się z tych kilku zdań i kilku zdjęć, jak wezbrana rzeka przez tamę. Np. prawdą jest, że znany aktor ukradł smakołyki z cukierni. Nikt jednak nie wspomina, że było to 60 lat temu a cukiernia należała do babci aktora. Nikt nie wspomina na początku tego „wstrząsającego wyznania”. Obłęd. Tyle, że bardzo lukratywny dla mediów tworzących takie odpady uchodzące przez kilka dni za objawienia „dziennikarskiego” kunsztu a nawet „dziennikarskiego śledztwa”.

O szkodliwości procederu uprawianego przez klikarzy, który trwa w najlepsze od kilku lat bez żadnych ograniczeń, świadczy fakt, że tych „newsów” nie trzeba oznaczać – „Uwaga, wiadomość potencjalnego sponsora” albo „Uwaga, to nie do końca prawda, ale i tak nam nic nie zrobicie, zatrudniamy dużą korporację prawniczą i sporo jej płacimy”.

Jeszcze przed pandemią, takie produkty dziennikarsko-podobne łatwo było wychwycić. Teraz, nawet specjaliści nie nazywają tych wykwitów fejkami a relacjami kreowanymi… Koniec świata? Jeszcze nie, jest jeszcze AI, czyli sztuczna inteligencja. I nie piszę o rozumowaniu klikarzy, niektórych dziennikarzy, czy wielu polityków oderwanych od pługa swych dawnych dobrych zawodów.

Ciekawe, co powiedziałby Edvard Munch na określenie "masakryczny"? Zdj. E. Munch ,"Krzykk"

WALTER ALTERMANN: Cudzysłowy i inne dziwaczności

Niedawno na pasku TVN24 przesuwało się takie zdanko – „Rosja dziękuje Korei za „wsparcie” ”. Zwróćmy uwagę, że w tym krótkim komunikacie słówko „wsparcie” zamknięte było w cudzysłów. Co to ma znaczyć? Że nie było żadnego wsparcie Korei przez Rosję? A może, owo „wsparcie” było w istocie pognębieniem Rosji? Do żadnego sensownego wyjaśnienia wzięcia „wsparcia” w cudzysłów nie doszedłem. Prawdopodobnie dając ów cudzysłów TVN24 chciał dać do zrozumienia, że potępia wspieranie Rosji przez reżim Kim Dzong Una. Możliwe, ale dlaczego mam się domyślać? Czyli głupota alias abstrakcja, bo komunikat musi być jasny, bez żarcików pana paskowego. Albo pani paskowej.

W klasycznej polszczyźnie cudzysłów to cytat z kogoś, z cudzej wypowiedzi lub z jakiegoś tekstu. Tak się jednak jakoś porobiło, że ostatnimi laty cudzysłów trafił też do telewizji, i żyje w niej w wielce osobliwy sposób. Najczęściej to życie cudzysłowu możemy zobaczyć w trakcie dyskusji politycznych.

Oto widzimy jak dorosły facet, zdawałoby się człowiek poważny, w trakcie swej wypowiedzi unosi obie dłonie, na wysokość twarzy dłonie, wysuwa z nich po dwa palce – serdeczny i wskazujący, lekko te cztery palce zagina i macha nimi, jakby coś zdrapywał w powietrzu. Ma to oznaczać, że to co mówi bierze w cudzysłów, czyli żartuje. Ma to być – jak się domyślam śmieszne – ale niestety nie jest, przynajmniej dla mnie.

Można opowiedzieć żart wprost, można kogoś zacytować, uprzedzając, że się z takim zdaniem nie zgadzamy, ale machanie palcami jest żenujące. Nie dziwi mnie, gdy robią to między sobą nastolatki, ale facet ubiegający się o mandat poselski po prostu się ośmiesza. A mógłby powiedzieć, na przykład tak:

– Nie zgadzam się z ostatnią wypowiedzią ministra, który twierdzi, że jego resort ma sukcesy.

Ale nie, gość w telewizji tak konstruuje, z użyciem czterech zagiętych palców, swą wypowiedź:

– Ostatnio minister powiedział (tu paluszki), że jego resort ma sukcesy (i znowu paluszki).

W sumie mamy do czynienia z potężną infantylizacją stosunków społecznych, a wszechobecne cudzysłowy są tego najlepszym dowodem. I jeszcze jedno – dlaczego wszyscy chcą być tacy dowcipni? Mamy obecnie w Polsce całkiem sporą grupę dobrych zawodowych satyryków, mamy kabareciarzy… Naprawdę wystarczy. Dojdzie do tego, że młodzieniec oświadczający pannie miłość powie: „Bardzo, bardzo Cię „kocham””. I przy kocham zamacha palcami. I dostanie w twarz, bo żarty w takim momencie są niestosowne.

Byłoby dobrze, gdyby posłowie, ministrowie i premier trzymali „ruki pa szwam”, albowiem głupota, wsparta głupią gestykulacją jest gorsza od czystego kretynizmy – takiego bez paluszków.

Oznajmienie, powiedzenie czegoś, czy informacja

„Oznajmił o tym Putin…” – mówią do mnie z telewizora, a konkretnie z TVN 24. Tymczasem oznajmienie to informacja urzędowa, podniosła, ważna.

Biorąc pod uwagę to co mówi od kilku lat prezydent Rosji, rzekłbym, że nie było to oznajmienie, a ledwie informacja, i nie wiadomo czy prawdziwa. Gdyby Putin poinformował, że odchodzi, wtedy tak, wtedy mielibyśmy do czynienia z oznajmieniem. I jeszcze jeden błąd w tych trzech słowach. Oznajmia się coś, nie o czymś. O czymś się informuje i mówi. A oznajmuje się coś. Wiem, że składnię mamy skomplikowaną, ale innej nie mamy, więc szanujmy ją.

Hindenburg kontra Hindenberg

Program Wojna Światowa 1914-1945 w Polsat History, produkcja brytyjska. Lektor sprawnie, bo szybko podaje tłumaczenie angielskiego lektora. Nagle jednak, bez uprzedzenia, nachodzą go wątpliwości i mówi: „Wtedy prezydent Hindenberg podjął decyzję”.

Czyli odczytał nazwisko Niemca jakby ten był Anglikiem. Naprawdę przecież ów niemiecki polityk nazywał się Hindenburg. Po chwili jednak lektor mówiąc o marszałku Erichu Ludendorffie, wymawia jego nazwisko poprawnie po niemiecku.

Coś mi się zdaje, że w Polsce oprócz tradycyjnych dwóch ukrytych opcji – niemieckiej i rosyjskiej, mam trzecią, mocno zakonspirowaną, ale bardzo aktywną – angielską. A wszyscy lektorzy telewizyjni są tej ostatniej aktywistami.

Co robi Iga?

6 listopada, 2023 roku, w czasie meczu tenisowego pań, w Canal +Sport można było usłyszeć takie zdanie sprawozdawcy: „Iga lideruje w klasyfikacji zwycięskich drugich serwisów”.

I mamy kłopot z pięknem naszego języka, a właściwie z jego obrzydzaniem. Przywykliśmy już bowiem, że lider to prowadzący w jakichś zawodach. Przywykliśmy, że ktoś jest liderem plastikowych okien. Trudno, ale tak bywało i będzie, że język polski kupuje, przyswaja sobie nazwy i pojęcia z innych języków.

Jednak ze wspomnianym „lideruje” jest kłopot, bo choć rozumiemy komunikat, to jakoś nie możemy go zaakceptować. Być może za kilkanaście lat „lideruje” nie będzie już tak drażniące, ale na razie jest. W języku polskim jest wiele czasowników, utworzonych, ukutych od rzeczowników, ale zachowujemy w takich przypadkach daleko idącą wstrzemięźliwość. I słusznie.

Bo wyobraźmy sobie, że ktoś powie o prezydencie RP, że on „prezydentuje”. Albo ktoś wojewoduje, marszałkuje, kierownikuje… Najlepszym wyjściem jest w przypadku nowych rzeczowników, nie tworzyć od razu czasowników odrzeczownikowych, trzeba poczekać, może ktoś znajdzie lepsze słowo niż my? Choćbyśmy byli nawet dumnymi sprawozdawcami sportowymi, nie bądźmy liderami zmian!

 O piekle

„W kościele mówi się o piekle w sposób oględny.” – to cytat z „Naszej małej stabilizacji” Tadeusza Różewicza.

Kończę tym cudnym zdaniem, dla dowodu, że nasza mowa jest piękna, na przekór wszystkim ludziom naszych dzisiejszych telewizji, radiostacji, gazet oraz obu połączonych izb parlamentu – Sejmu i Senatu.

 

.

 

 

Wielu dziennikarzom wydaje się, że tworzą neologizmy, ale w 99 procent przypadków to psaskudne błędy językowe, które w przyszłości będą porównywane z niektórymi wątkami sztuki. Albo kiczu

Katastrofę językową zapowiada WALETR ALTERMANN: Masakryczny generał

Relacjonujący sprawę masowego zabójstwa w USA, gdzie jeden uzbrojony szaleniec zabił około 20 osób, a 60 ranił, dziennikarz TVN mówi: „Rozgrywały się masakryczne sceny”. Osłupiałem, bo „masakryczny” jest żartobliwą kontaminacją dwóch słów: makabryczny i masakra. Tak się mówiło przed laty w środowiskach młodzieżowych o złej sztuce teatralnej, marnej książce czy nieudanym filmie. Ale żeby takim językiem mówić o prawdziwej ludzkiej śmierci i tragedii bliskich?

Dziennikarz jednak brnął dalej, bo w chwilę po tym, stojąc na tle palm w Los Angeles, mówi: „Mieszkańcy są objęci jakąkolwiek pomocą, jaką potrzebują”. I co takiemu gościowi zrobić? Kary boskiej na takiego nie ma?

Ja wiem, że TVN promuje wszystkie odmęskie feminizmy językowe, łącznie z hydrauliczynią i kierowczynią, ale żeby być aż tak postępowym, żeby wysyłać jegomościa słabo mówiącego po polsku aż do Kalifornii? Chyba, że pojechał tam w nagrodę za zajęcie pierwszego miejsca – w wewnętrznym konkursie stacji – ze znajomości języka polskiego.

Generał pacyfista

Ze sporym zdumieniem przyjąłem wypowiedź generała Różańskiego, który powiedział: „Dzisiaj większość wojskowych to pacyfiści…” Tę rewelację obwieścił 26 października w TVN24.

Gdyby taką „pogłębioną refleksję” wydobył z siebie jakiś major, a niechby i pułkownik, powiedziałbym – trudno, zdarza się w najlepszej rodzinie, tym bardziej, że każda służba w mundurze jest nerwowa. Żołnierze – nawet w czasach pokoju – działają zawsze pod presją, więc zdarza się, że niektórym nerwy puszczają.

Jednakże generałowi broni Mirosławowi Różańskiemu, w niedalekiej przeszłości,  powierzano bardzo odpowiedzialne stanowiska. Był przecież w latach 2015-2017 dowódcą generalnym sił zbrojnych. A od człowieka na takim stanowisku można chyba oczekiwać, że potrafi zapanować nad własnymi emocjami, a jego przemyślenia będą dotyczyły doktryn wojennych, strategii i stanu naszych Sił Zbrojnych. Tymczasem generał Różański doszedł do wniosku, że wojny są bez sensu i należy je ignorować, odmawiając w nich udziału – bo do tego przecież sprowadza się w praktyce pacyfizm.

Mnie się zdaje, że Polacy nie oczekują od swoich generałów agresji i chorobliwej wojowniczości, ale generał-pacyfista to już przekroczenie granic. No i najważniejsze, jeżeli – jak mówi generał Różański – „Dzisiaj większość wojskowych to pacyfiści…”, to może zamiast kupować w świecie drogi sprzęt militarny, zamiast samemu podejmować się produkcji czołgów, rakiet i innych takich, należałoby zacząć zmiany w armii od poszukiwania takich generałów, którym wojna nie będzie straszna.

Komentariat

W dyskusji politycznej TVN 27 października 2023 r.. młody – to ważne, że młody – politolog stwierdza: „Obecnie cały polski komentariat zajmuje się wynikami wyborów”.

Zdumiało mnie to nowe dla mnie pojęcie „komentariat”. Sprawdziłem w słownikach z lat dziewięćdziesiątych – nie ma. Sprawdziłem w internetowym słowniku PWN – też nie ma. Ale już w Wikipedii jest, bo słownik Wikipedii po prostu – jak ludzie mówią –  nie bawi się w analizy: skąd się wzięło, czy jest sensowne i poprawne.

Skąd zatem wzięło się pojęcie „komentariatu”? Pewności nie mam, ale na 99 procent słówko to zostało przeniesione z zachodnich pracowni politologicznych. I przez naszych politologów, socjologów zostało kupione, przyswojone i szybko wdrożone.  I teraz głównie posługują się nim ludzie młodzi – jak ów przytoczony przeze mnie na początku politolog. Młodość chce być bowiem dynamiczna i aktywniejsza niż starość. No i najważniejsze – komentariat brzmi naukowo, a to już widza i słuchacza ma rzucać na klęczki.

Moim zdanie należałoby „komentariat” rozbudować, poprzez podział, co mogłoby wyglądać tak: zawodowy komentariat, amatorski komentariat, społeczny komentariat, internetowy komentariat – niby poprzednie trzy kategorie mogą działać również w internecie, ale przecież daleko nie wszystkie. I wreszcie najważniejsze z komantariatów – komentariat fałszywy, czyli działający na zlecenie poszczegółnych partii.

I tak to nam rośnie, rozszerza swój zakres działania paranoja językowa, jak perz w ogrodzie, którego zniszczyć nie sposób. Co robić? Nie używać, nie być na siłę nowoczesnym, bo komentariat, to nie akcjonariat. I mówmy po polsku. Zamiast „komentariat” mówmy: wszyscy wypowiadający się w sprawie…

Oczywiście, tak ceniona przez amatorów naszego języka Wikipedia podaje, że „masakryczny” jest slangowym określeniem czegoś wspaniałego, lub – jak kto woli – czegoś okropnego, odrażającego. I tu mam uwagę do wszystkich uczących się przy pomocy Wikipedii, czerpiących garściami wiedzę z Internetu – daleko na takiej wiedzy nie zajedziecie. Chyba, że deleguje was TVN do jakże przyjemnej Kalifornii.

Konsultacje

W kolejce do lekarza nigdy nie jest wesoło, ale w końcu spotykają się tam sami chorzy. Tym razem jednak rozbawiła mnie pani rejesteratorka, która dyrygowała kolejką. W pewnym momencie zapytała: „Kto z państwa jest kolejny na konsultacje?”

Nikt się ruszył, ani z krzeseł, ani spod ściany. Wtedy rejestratorka zmieniła zdanie i zapytała: „A kto na wizytę?” Teraz kolejka objawiła swoją kolejkową kolejność, bo na wizytę byli wszyscy.    Podjąłem sprawę i zapytałem, co znaczą te jej „konsultacje”.

– Jak to? Konsultacje to to samo co wizyta! – odparła mocno zirytowana rejestratorka.

Podziękowałem za wyjaśnienie, ale dyskusji nad znaczeniem słów nie podjąłem. Nie będę przecież dzielił się wiedzą z rejestratorką, która tego nie oczekuje. Poza tym – mogłaby mnie na przykład w ogóle skreślić z kolejki…

Niemniej zarejestrowałem, że dziwny język panoszy się obecnie nawet w przychodniach, bo każdy chce być brany za „uczonego”, nawet rejestratorki i lekarze. Sobie jednak wyjaśnijmy, że „konsultacje” to: 1. zasięganie opinii u specjalisty; 2. udzielanie rad i wyjaśnień przez specjalistę lub rzeczoznawcę; 3. narada specjalistów lub decydentów przed decyzją w jakiejś sprawie.

Oczywiście przez całe lata „konsultacja” znaczyła potocznie jakieś ustalenia między specjalistami. A ja, idąc do lekarza oczekuję informacji i pomocy, a konsultować to mogą się lekarze między sobą, w jakichś szczególnie trudnych przypadkach.

Niestety coraz więcej ludzi – już nie tylko dziennikarze i politycy – grzebie przy języku. Boże, wybacz im, albowiem nie wiedzą co czynią.