Sytuacja kobiet na Wschodzie i Południu nie jest łatwa. W Indiach, istnym tyglu kulturowym, gdzie spotyka się kobiety w każdym stroju, moda zdaje się być wyznacznikiem wyzwolenia. Czym bardziej odsłonięte ciało kobiet, tym większa emancypacja? Nic takiego. W Indiach, poza dużymi miastami idea sufrażystek jest jeszcze w powijakach. Mimo praw wyborczych dla Hindusek i innych mieszkanek Subkontynentu. Zdj. Przed zabytkowym fortem w Agrze, Fot. HB - 9 marca 2023 r.

WALTER ALTERMANN: Sufrażystki jako memento

Powiedzmy od razu i wprost – nie wszystkie nowości w sferze społecznej są godne potępienia. Bywają i takie nowe pomysły społeczne, które przynoszą bardzo dobre skutki. Ale człowiecza natura każe nam się buntować przeciw wszystkiemu co nieznane. Może z ostrożności i przykrych doświadczeń?

Nie jestem konserwatystą, więc mnie nie wszystkie przejawy, zapowiadające nowe porządki, denerwują. Żeby zrozumieć w czym rzecz, przyjrzyjmy się problemowi z przełomu XIX i XX wieku, który wtedy rozpalał – głównie mężczyzn – do białości.

Sufrażystki

Sufrażyzm pochodzi od łacińskiego suffragium – głos wyborczy. Ruch sufrażystek pojawił się w Europie pod koniec XIX wieku, na początku w Wielkiej Brytanii i USA. Najsilniejszy był tuż przed rozpoczęciem I wojny światowej. Hasłem głównym zbuntowanych kobiet była walka o równe prawa wyborcze. Sufrażystkami nazywano w szczególności członkinie założonej w roku 1903 w Wielkiej Brytanii organizacji Women’s Social and Political Union.

Większość sufrażystek odwoływała się do metod nieposłuszeństwa obywatelskiego. Organizowały więc protesty, pisały petycje, dążyły do przemian świadomościowych. Wyodrębniło się również skrzydło radykalne, zwane sufrażetkami, które stosowało ostre formy protestu i przemoc. Uciekały się one do takich działań jak przykuwanie się łańcuchami do ogrodzeń, przerywanie wystąpień przeciwników politycznych czy akty przemocy, m.in. podpalenia skrzynek pocztowych i pustych budynków lub wybijanie szyb w oknach wystawowych. Ruch sufrażystek miał także swoje intelektualne oblicze, w Anglii bardzo mocno wspierał go sam John Stuart Mill.

Jedną z bohaterek ruchu była Emily Davison, która zmarła w wyniku obrażeń głowy doznanych po wpadnięciu pod konia, należącego do króla Jerzego V, podczas gonitwy Derby w roku 1913. Po tym wydarzeniu wiele aktywistek ruchu zostało aresztowanych i następnie uwięzionych, a gdy w ramach protestu podjęły strajk głodowy, poddano je przymusowemu odżywianiu.

W obronie tego, jak jest

Tu warto zauważyć, że tak naprawdę przeciwnikami sufrażystek byli mężczyźni rządzący ówczesną Europą i USA, przekonani, że jest dobrze, jak jest. Ówcześnie każda kobieta kończąca studia była traktowana jak wynaturzenie, dziwactwo i rozwydrzenie obyczajowe. Niektórych konserwatystów kobiety z dyplomami uniwersyteckimi rozpalały wręcz do białego. I nie była to gorączka pożądań. Na dowód wystarczy przeczytać życiorys Marii Skłodowskiej-Curie.

Wynikiem tej akcji sufrażystek było wprowadzenie w Wielkiej Brytanii prawa, które zezwalało na czasowe zwolnienie więźnia ze względu na stan zdrowia – policja mogła jednak w każdej chwili doprowadzić go do więzienia dla odbycia reszty wyroku, gdy tylko uznała, że stan zdrowia czasowo zwolnionego więźnia uległ poprawie. Celem takiego prawa było przeciwdziałanie akcjom strajków głodowych prowadzonych przez sufrażystki, co zdobywało im sympatię społeczną.

Sufrażystki ponadklasowe 

Z początku ruch tzw. kobiet wyzwolonych był bardzo zróżnicowany – tak pod względem środowisk, z których wywodziły się sufrażystki, jak i poglądów, które głosiły. Niemniej z czasem górę w nim wzięły tendencje lewicowe. Choćby z tego powodu, że państwa wyraźnie dzieliły sufrażystki na panie i robotnice.

W październiku 1909 roku Lady Constance Lytton, arystokratka i sufrażystka, została aresztowana i wysłana do więzienia w Newcastle. Kiedy policja odkryła, że jest córką Lorda Lyttona, byłego wicekróla Indii, po dwóch dniach nakazano jej zwolnienie.

W więzieniu Lytton prowadziła strajk głodowy w proteście przeciwko aresztowaniu i dalszemu odmawianiu kobietom prawa do głosowania. Jednak jej zdrowie bardzo się już wówczas pogorszyło, a władze obawiały się, że śmierć uczyni z niej męczennicę sufrażystek. Między innymi z tego względu postanowiono ją zwolnić. Lytton głosiła jednak, że tak naprawdę zawdzięcza wolność przynależności klasowej i statusowi społecznemu – że to dlatego potraktowano ją inaczej, a policjanci odnosili się do niej z większą uprzejmością i delikatnością niż do innych bojowniczek z ruchu.

Na kolejnej manifestacji pod więzieniem Lady Lutton pojawiła się przebrana za służącą. Została aresztowana i ponownie rozpoczęła strajk głodowy. Tym razem jednak nie tylko nie została zwolniona, ale ośmiokrotnie poddano ją karmieniu na siłę.

Zdj. Lady Constance Lytton w 1910 r. Fot. ze strony Suffragette Stories

Karmienie na siłę było powszechną, brutalną formą tortur stosowanych przeciwko emancypantkom. Polegało na wlewaniu unieruchomionym kobietom jedzenia do gardła lub przez rurkę wprowadzoną do nosa. Istnieją dowody na to, że kobiety były także karmione doodbytniczo. Fatalny stan zdrowia Lytton był oczywisty w chwili jej aresztowania, ale ponieważ była w przebraniu służącej zakładano, że kobieta pochodzi z niższej klasy i nikogo to szczególnie nie przejęło.

Zamiarem Lytton było wyciągnięcie na światło dzienne postępowania policji wobec robotnic. Chciała pokazać, że o ile zamożnym emancypantkom oszczędzano brutalnego traktowania, policjanci nie mieli oporów przed torturowaniem biedniejszych działaczek. Jedna z nich Anne Kenney, pisała o Lytton, że jej „pasja i poświęcenie dla kobiet z klasy robotniczej były wyjątkowe”. Z takich aktów solidarności wyłania się obraz ruchu emancypacyjnego jako ponadklasowego aktywizmu, w którym członkinie elity stały ramię w ramię z kobietami z klasy robotniczej i wspólnie walczyły przeciwko zinstytucjonalizowanej mizoginii.

Jak I wojna światowa zmieniła sytuację kobiet

W sukurs walczącym kobietom przyszła, o dziwo, I wojna światowa, która spowodowała, że zaczęło brakować rąk do pracy w fabrykach. I przy maszynach musiały stanąć kobiety. Zmieniło to społeczny punkt widzenia na możliwości kobiet.

W Wielkiej Brytanii ruch na rzecz przyznania kobietom prawa do głosowania przybierał stopniowo na sile w ciągu całej wojny i w roku 1918 brytyjski parlament przyznał prawo głosu kobietom w wieku od 30 lat, które prowadziły gospodarstwo domowe, żonom mężczyzn, którzy prowadzili gospodarstwo, właścicielkom dóbr, które przynosiły roczny dochód w wysokości co najmniej 5 funtów, absolwentkom brytyjskich wyższych uczelni. W Stanach Zjednoczonych prawo głosu zagwarantowała kobietom 19 poprawka do Konstytucji wprowadzona w roku 1920. W Wielkiej Brytanii prawa kobiet do głosu zostały zrównane z prawami mężczyzn w roku 1928.

Należy przy tym pamiętać, że status polityczny kobiet w Wielkiej Brytanii już przed 1918 rokiem stopniowo się podnosił. W latach 70. i 80. XIX wieku zostały dopuszczone do studiów na głównych uniwersytetach w kraju. W tym samym czasie zagwarantowano im również prawo do gospodarowania własnymi zarobkami po zawarciu małżeństwa i do posiadania konta bankowego.

Sufrażystki w Polsce

Sytuacja polskich sufrażystek była specyficzna, ponieważ Polacy nie mieli swojego państwa. Brytyjskie czy amerykańskie sufrażystki wywierały presję na rząd, domagając się równych praw. Polskie działaczki były rozproszone w trzech zaborach, a w każdym z nich panowało inne ustawodawstwo, mniejsza lub większa swoboda polityczna i różne strategie walki, ale też współpracy z zaborcą.

Dostęp do edukacji – był na szczycie listy postulatów wysuwanych przez polskie emancypantki. Wykształcenie dawało kobietom zawód, niezależność finansową, szansę na rozwijanie talentów i pasji. Natomiast możliwość głosowania i kandydowania w wyborach dawało realny wpływ na prawo i politykę, a dzięki temu współtworzenie państwa.

W końcu, w Polsce stało się tak, że prawa wyborcze uzyskały kobiety 28 listopada 1918 roku, gdy Józef Piłsudski podpisał Dekret Naczelnika Państwa o ordynacji wyborczej. Wielki wpływ na jego decyzję miały kobiety z politycznego otoczenia Naczelnika, te które brały udział w działalności konspiracyjnej PPS, Organizacji Bojowej, Polskiej Organizacji Wojskowej i Legionach.

Wnioski i przestrogi 

Jeżeli przypominam dziś historię sufrażystek, to jako naukę i przestrogę dla nas współczesnych. Społeczeństwa są z natury konserwatywne, nie licząc małych grupek „rewolucjonistów z urodzenia”. Ów przemożny konserwatyzm prowadzi jednak do odrzucania a priori, jeszcze przed dogłębnym zrozumieniem nowych idei, każdej nowej myśli. Bo tak jest spokojniej i bezpiecznej.

Zdj. Taj Mahal – tutaj niewiele kobiet słyszało o sufrażystkach, chociaż, o ile mają pieniądze lub rodzina zapłaci mogą się uczyć Mają też prawa wyborcze. Czy kobiety w Indiachi, w jakiejś części są emancypantkami? Wyzwolenie kobiet w Indiach w rozumieniu Zachodu? Nierealne? Można powiedzieć tylko, że ciężko to idzie… Fot. HB – Agra, 9 marca 2023 r.

Jednakże rozwój społeczny, tak jak techniczny, następuje właśnie dzięki rewolucjonistom i nowatorom. Pierwsza kolej przyjmowana była jako wynalazek szatana. Podobnie jak światło elektryczne, nie wspominając już o pierwszych balonach czy aeroplanach. Wszystko to wydawało się ludzkim masom przeciwne naturze i miało prowadzić do końca ludzkiego gatunku. Przeciwnicy zmian zawsze też powoływali się na Boga.

Dziś również ostro gotuje się w społecznym kotle, pojawiają się nowe pomysły na urządzenie świętych jeszcze instytucji. I jakbym słyszał z przeszłości potężne chóry konserwatystów, którzy wtedy w kształceniu kobiet, w ich prawach wyborczych widzieli jedynie upadek moralności, rozwydrzenie i rozpasanie seksualne.

Dlatego zalecałbym więcej spokoju, panowie. I więcej rozwagi. Trzeba nauczyć się rozdzielać ziarno od plew, bo w każdym nowym ruchu są dobre i złe pomysly.

 

 

 

Pod koniec grudnia 2023 r, w całym kraju odbyły się protesty przed siedzibami mediów publicznych, m.in przed TVP3 Łódź Fot. arch. HB/ re/ e

Czy media mogą dobrze funkcjonować bez niepodległości? HUBERT BEKRYCHT: Dziennikarstwo niesuwerenne

Dawno, dawno temu – to banał, ale może trzeba o tym przypominać – gazety były redagowane także na obszarach, które nie miały niepodległości lub tej suwerenności, jako państwa, nie odzyskały. Więcej, z postępem techniki media były najlepszym, poza wojną, narzędziem na rzecz odzyskania bytu państwowego. Przykłady można mnożyć, ale wystarczy podać jeden – Polska. Nie będzie to jednak felieton o prasie sprzed 1918 roku…

Niestety, zamiast zagłębiać się w arcyciekawe meandry polskich gazet codziennych i periodyków z okresu odzyskiwania niepodległości Polski, trzeba dzisiaj się zastanowić, czy polskie media działają tak jak powinny funkcjonować w krajach suwerennych? Otóż, moim zdaniem, większość niestety nie działa w ten sposób. Zdecydowanie ponad 75 proc. portali, gazet, rozgłośni i telewizji to działające w Polsce hybrydy udające wolność słowa, tuszujące swoją wewnętrzną cenzurę i manipulujące odbiorcami. Manipulacja w tym przypadku to bardzo eleganckie określenie kłamstwa – kreowane na potrzeby propagandy politycznej poprawności.

Jest tak źle, że może być tylko lepiej?

Nie trzeba chyba przypominać, że większość mediów na świecie – także te w sercu Unii Europejskiej, w Polsce – promują idee liberalne, lewicowe i lewackie, jeśli to w ogóle są idee. Co gorsza, nie ma u nas od końca ubiegłego roku dotychczasowego pluralizmu medialnego. To znaczy, że w głównym nurcie mediów nie można już znaleźć takich rozwiązań jak w latach 2016 – 2023, gdzie konserwatywne były media publiczne i w mniejszym stopniu prywatne, bo rząd któremu podlegają media państwowe był konserwatywny. A dużych prywatnych mediach, sprzyjających opozycyjnym wobec rządu liberałom, lewicowcom i lewakom, dominowały poglądy zupełnie inne, często określane jako właśnie politycznie poprawne.

Bałagan? Nie. Należało tylko wprowadzić zupełnie nowe prawnie nowoczesne regulacje medialne, aby uprościć i uczynić przejrzystym wybór szefów mediów publicznych na styku Rady Mediów Narodowych i Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Te instytucje często były wobec siebie dziwne zależne, ale też zupełnie oddzielne. Polityka…

Błędy konserwatywne

Zjednoczona Prawica miała na reformę medialną dwie kadencje. Dzisiaj nie czas na nieustanne okładanie medialną pałką polityków konserwatywnych, choć to oni popełnili w tej materii sporo błędów. Tylko, że trzeba o tych błędach pamiętać, aby nie powtarzać ich w przyszłości a nie ciągle rozdrapywać rany. Przede wszystkim należy wbić do głów polityków nie tylko prawicy, że media publiczne, jeśli mają przetrwać, nie mogą być instrumentalnie wykorzystywane przez partie rządzące. I tu pojawia się pewna sprzeczność. Bowiem rzecz jednak w tym, że media publiczne są państwowe, rządowe, de facto zarządzane przez nominatów Rady Ministrów.

Trudno rozwiązać ten problem, ale naprawdę da się. Wiem coś o tym, bo pracowałem w telewizji publicznej w tamtym czasie. Przyznać jednak należy, że zmiany w mediach publicznych w latach 2016 – 2023 były najkorzystniejsze dla odbiorców od 1989 r. Poprawiono przekaz społeczny i wzmocniono stronę techniczną. Przyjęto do pracy wiele nowych osób, które nie chciały powielać „wzorców” swoich nowych koleżanek i kolegów zatrudnionych jeszcze w PRL. Pojawiło się wiele nowych programów, których już nie ma, ale wkrótce będą się o nie upominać odbiorcy. Także ci, którzy byli niechętni mediom publicznym za rządów konserwatystów. Co zatem się stało, że dzisiejsze tzw. środki masowego przekazu są narażona na całkowitą utratę niepodległości i zwijanie się jako instytucje państwowe?

Medialny zamach stanu 19/20 grudnia 2023 r.

Często słyszę uwagi, że nazywanie wydarzeń rozpoczętych przez rząd Donalda Tuska 19 grudnia 2023 roku medialnym zamachem stanu jest nadużyciem. Wielu dziennikarzy straciło pracę za taką, barwną, nacechowaną publicystyką, interpretację bezprawnego przejęcia przez rząd utworzony 13 grudnia mediów publicznych. Dlaczego? Bo to był medialny zamach stanu i rząd chce to zakrzyczeć bredniami o „zbrodniach PiS”. Bo ten proces zamachu stanu w mediach nadal pełza w postaci fikcyjnej likwidacji TVP, PR i PAP i powołania, także nielegalnie, marionetkowych członków władz tych instytucji.

Czymże jest siłowe przejęcie mediów jak nie zamachem stanu? To jasne, że zwycięska ekipa parlamentarna może decydować o mediach państwowych – publicznych, ale zmiana ich zarządów to nie zmiana koszuli, kurtki lub samochodu. Pozostańmy przy porównaniu motoryzacyjnym – pojazd elektryczny, czyli zawodny, modny w UE liberalny i lewacki napęd mediów publicznych powinien być wprowadzony zgodnie z prawem i obyczajem. A przecież było to bezprawie przypominające w grudniu ub. roku napad na bank. Napad zbirów, którzy chcieli jak najszybciej się wzbogacić. Polityka to nie praca przy układaniu kwietnych dywanów, ale – na Boga – to też nie wbijanie noża w plecy. Nie było odpowiedniego prawa, trzeba było je uchwalić. Rząd 13 grudnia pod wodzą premiera Tuska miał i ma (nie wiadomo jak długo jeszcze) większość parlamentarną i nie umiał tego zrobić? Nie umiał, czyli to nie jest dobra polityczna koalicja.

I ostatnie argumenty na bandytyzm, nie tylko polityczny, obecnie rządzącej ekipy. Medialny zamach stanu to fakt, bowiem jego cechą zawsze jest wyłączanie nadajników, tak aby dezinformować społeczeństwo, wprowadzać je w błąd albo świadomie podburzać do rozruchów. Najlepiej w Święta Bożego Narodzenia. To nie scenariusz puczu politycznego i medialnego w krajach afrykańskich, południowoamerykańskich, czy azjatyckich. To był scenariusz medialnego zamachu w Polsce.

Uderzono nie tylko w media publiczne zwalniając i zastraszając setki dziennikarzy. Złamano też wszelkie zasady stosując nielegalne metody wobec innych środków przekazu. Represje rządu Tuska dotyczą od prawie roku konserwatywnych mediów. Władze urządziły nagonkę m.in. na: TV Republika, media Gazety Polskiej, Tygodnik Solidarność, Tysol pl., telewizję wPolsce24 i inne media Fratrii oraz Do Rzeczy i Orle Pióro, TV Trwam, czy Radio Maryja lub Radio Wnet – przepraszam, że nie wymieniam wszystkich, ale byłaby to bardzo długa lista.

Utrata niepodległości medialnej

Pomijając żenujący fakt, że prawie prezydent wszystkiego i Warszawy, czyli Rafał Trzaskowski i rząd jego partii PO, szykanują organizatorów i uczestników Marszu Niepodległością, to coraz więcej mediów działających w Polsce traci suwerenność. Dlaczego zestawiam te fakty obok siebie? Bo najpierw odbiera się ludziom wolność zgromadzeń, wolność sława a potem wmawia się im, że mogą z tych wolności korzystać, ale tylko w mediach, które popiera rząd, czyli według prawa, jak je rozumie formacja premiera Tuska.

Nie chcę stygmatyzować Polaków wybierających na przykład TVN, TVP zamiast TV Republika i telewizji wPolsce 24 czy TV Trwam. Nie ma sensu. Należy tylko, o czym ten rząd nie chce pamiętać, dać wszystkim równy dostęp do wszystkich mediów, nie prześladować tych, których dziennikarze mają inne niż rząd poglądy społeczne. I błagam, nie zawracajcie mi proszę uwagi, że dziennikarstwo to „bezwzględny obiektywizm”. Tysiąc raz powtarzałem i powtórzę tysiąc pierwszy raz: nie ma obiektywizmu dziennikarskiego, jest tylko rzetelność. Nie tylko medialna. Poza tym, należy wystrzegać się jak ognia komentarza w programach stricte informacyjnych. No chyba, że serwis podzielono na część z wiadomościami i panel publicystyczny. Poza tym, jeśli się nie łamie prawa, można promować linię redakcji. Jakie regulacje zabezpieczą takie rozwiązania, które na początku lat 90. Były, w większości mediów, obowiązujące bez zapisów prawa? Nie wiem, ale od tego są politycy wszystkich partii. W końcu za to im płacimy. A te zasady dotyczą wszystkich wydawców i tych liberalnych z domieszką lewacką i tych konserwatywnych.

Niepodległość medialna, tak jak ją tutaj nazwałem, to w gruncie rzeczy bardzo prosta droga do demokracji. Niestety demokracja jest w agonii, takoż i niepodległość w mediach całego świata. Bo jest różnica, czy medium nadaje na koniec programu Odę do radości czy Mazurka Dąbrowskiego.

 

Słońce grzeje a ekolog szaleje... Fot. archiwum/ hb/ re

O zakłamaniu m.in. ekologów i polityków pisze WALTER ALTERMANN: Aberracje postępu

Średniowieczna myśl metafizyczna mówi o tym, że mniej więcej co 9 – 12 lat dochodzi do gwałtownego wzburzenia umysłów młodych ludzi. Ma to mieć związek z cyklem słonecznym, którego największa aktywność dziwnie jakoś pobudza umysły młodych i wiedzie ich do wojen, i wszelkiej maści rewolucji. Nie pisałbym o tym, gdyby nie to, że słońce jest właśnie w cyklu największej aktywności. A młodzi znowu się burzą.

Pewnie jest to jakaś przepowiednia wyciągnięta z mrocznej Kabały, ale przecież coś w tym jest. Jakoś się potwierdza, jeżeli przyjrzymy się wiekowi XX, w Europie i Polsce. Tu wyjaśnijmy, że doktryna słoneczna zakłada, że rewolucje i wojny są niejako zwieszeniem czasu. I czas liczy się niejako od nowa. Zatem – rok 1905 przyniósł Europie potężne rewolucje, a I wojna światowa wybuchła w roku 1914. Potem mamy Wielki Kryzys od roku 1929, a w końcu II wojnę światową, która zaczęła się w 1939. Od 1945 do 1956 gdy mija lat 11 i mamy zaburzenia w Polsce, i na Węgrzech. Po około 12 latach mamy rewolucje młodych w USA, Francji, Niemczech, Włoszech, w Czechach i w Polsce – mówimy o latach 1967 – 1968. Następny rok „aktywnego słońca” to rok1980. Potem mamy okres 1990-92. Dalej już, nie licząc niczego na siłę, musimy stwierdzić, że coś w tym jest. Obecnie umysły młodych ludzi znowu się burzą słonecznie.

Liczmany i fetysze zamiast prawdziwych celów

Zostawiając metafizykę, astrologię i numerologię, trzeba powiedzieć, że stan pobudzenia młodych od jakichś 10 lat jest ogromy. W poprzednim felietonie pisałem o zagubieniu się młodych ludzi, nadmiernie wykształconych, we współczesnym świecie. Co rodzi powszechną nerwicę, której efektem jest powszechna frustracja.

Znerwicowani frustraci szukają nowych bogów, bo na znalezienie prawdziwego Boga trzeba wysiłku ducha, choć zawsze tak było, ale dzisiaj nikomu nie chce się szukać własnych dróg. Wszystko ma być dla młodych gotowe i podane elegancko na tacy. Może to wina rodziców, którzy biegną przed młodymi z przenośnymi odkurzaczami wysysając z ich życiowych dróg pyłki i kamyczki, żeby młody się nie ubrudził i nie zmęczył.

Gwoli prawdy wszyscy są zagubieni w tak szybko zmieniającym się świecie – starzy i młodzi. Jednak starzy spokojnie i cierpliwie czekają końca, wierząc, że jakoś to będzie. Natomiast przed młodymi jest jeszcze wiele do przejścia w nieznanym i wrogim świecie, więc się burzą.

A ponieważ bez ogólnego sensu żyć trudno więc młodzi znajdują sobie zastępczych bogów, czyli bożki pomniejsze i liczmany, które przecież nic nie znaczą. Obecna rewolucja młodych ma kilka sztandarów, ma rozgrzewające do białości cele: ekologiczny, seksualny i obyczajowy. Na początek zajmiemy się celem głównym, czyli ekologią.

Ekologia i realia

Walka o ochłodzenie klimatu jest celem głównym obecnej rewolucji młodych. Nie mówię, że klimat nam się nie ociepla. To jest niezaprzeczalny fakt. Jednak sposoby realizacji tego celu, czyli ochłodzenia, budzą przerażenie. Młodzi ekowojownicy nie biorą bowiem pod uwagę dwóch istotnych elementów. Po pierwsze – nie wszyscyśmy równi w winie. Po drugie – ekolodzy nie rozumieją, że ludzie chcą jednak żyć.

Nie interesuje ich kto tak naprawdę przegrzewa nam planetę. Nie liczą składowych, nie interesuje ich jakie działania i czyje, mają istotnych wpływ na ocieplenie. Oni liczą tak, jakby liczyli średnią dochodów Rockefellerów i moją. Dodają fortuny miliarderów do mojej skromnej emerytury, dzielą przez dwa i wychodzi im, że Rockefellerowie dużo mniej zarabiają, natomiast ja jednak mam za dużo. Po czym obarczają winą za ocieplenie i miliarderów i biedaków, po równo.

Czego nie mam

A przecież ja nie mam floty prywatnych odrzutowców, nie jeżdżę limuzynami, nie mam  wielohektarowego domu, którego ogrzewanie kosztuje więcej niż ogrzewanie kilkudziesięciu czteropiętrowych bloków z epoki Gierka. Dodajmy też ogromne prywatne baseny bogatych, z ogrzewaną wodą – tych też nie mam. A te tysiące motorowych jachtów milionerów, te tony  benzyny, które rozpędzają owe statki w podróże bez sensu i donikąd?

Nie odpowiadam także za wojny, w których samoloty bojowe spalają hektolitry benzyny, detonują miliony pocisków, które spalają tlen i wprowadzają do atmosfery miliardy kilowatów energii. Nie dam sobie wmówić odpowiedzialności również za wszystkie rakiety, które najpierw spalają tony paliwa, a po dotarciu do celu wybuchają – niszcząc także atmosferę.

Dlaczego ekolodzy nie dzielą świata na tych, którzy indywidualnie są bardziej odpowiedzialni, ale czepiają się biednych, przeciętnych ludzi? Prawdopodobnie dlatego, że chcą tych biednych przestraszyć, a nie straszą bogatych, bo ci mają to gdzieś. Bo zanim gruby schudnie, to chudy umrze.

Skrajna determinacja ekologów

W walce o klimat, jak w każdej walce trzeba zachować zdrowy rozsądek. Odnoszę jednak wrażenie, że ekolodzy najchętniej pozbyli się jakichś 70 procent ludzkości, żeby tylko powietrze było chłodniejsze i bardziej czyste.

Ekologia stała się nową wiarą. I jak każda wschodząca wiara jest bezwzględna i dogmatyczna. I dąży do swych celów po trupach, dosłownie, tak samo jak wszystkie średniowieczne kościoły. Te nowe wiary są dla wielu młodych błogosławionym szaleństwem, bo nie liczą się z tym co jest, nie chcą iść drogą ewolucji, a jedynie drogą rewolucyjną.

Niemcy, których władze w znacznym stopniu są opanowane przez Zielonych, już zaczęły odczuwać ekonomiczne skutki „walki o klimat. Niemiecki przemysł już odczuwa skutki zielonej polityki, skutkiem której zielona energia jest kilkukrotnie droższa od tradycyjnej. Ekonomiści z Niemiec przewidują wręcz katastrofę ekonomiczną, a co za tym pójdzie tragedie ludzi, którzy stracą pracę. Ekolodzy nie zdają sobie sprawy, nie chcą wiedzieć, że zapobiegając katastrofie ekologicznej gotują Europie katastrofę ekonomiczną.

Myślę sobie, że ekolodzy coraz bardziej przypominają hunwejbinów Mao. I mamy nowy liberalny kapitalistyczny komunizm w maoistowskim wydaniu. Ci hunwejbini pochodzą w przeważającej większości z bogatych krajów Europy więc nie zauważają też, że w Europie są również biedniejsze kraje i narody, które nie mogą zmieniać się klimatycznie w tym samym tempie co Francja czy Niemcy. Takie są realia, ale co tam realia, gdy krew się burzy w imię nowego bóstwa.

Ekolodzy nie widzą także, że Chiny i USA nie realizują polityki nowej energii i tym samym podbijają Europę swoimi tanimi produktami. Ostatnimi dniami prezydent elekt Donald Trump podkreśla, że żadna ekologia go nie interesuje. Może w przyszłości…  – mówi. Na razie – zapowiada – trzeba będzie zadbać o amerykański przemysł. I w tym ma rację.

Zakłamanie ekologów

Ekolodzy są zakłamani do cna. Walczą o czystą energię w Europie, zgadzając się jednak na potężniejący z każdym rokiem import chińskich artykułów przemysłowych. Choć wiedzą, że Chiny  nie przejmują się ekologią.

Kilka lat temu doszło do pouczającego zdarzenia, gdy w Kanale Sueskim utknął ogromny kontenerowiec i stał tak na mieliźnie całe trzy tygodnie. Na skutek tego papier toaletowy w Europie natychmiast zdrożał o 30 procent. Okazało się bowiem, że zablokowany statek wiózł ogromną liczbę rolek papieru toaletowego. Wyprodukowanego w Chinach. I wyszło szydło z worka, że Europa ekologiczna nie chce produkować tego artykułu pierwszej potrzeby, bo do jego produkcji trzeba sporo energii cieplnej, a dodatkowo w powietrze wyrzucane są tony pyłów. Bo na zimno w ogóle żadnego papieru produkować się nie da.

Cel jasny, ale straszny

Zatem okazało się, że ekologom nie przeszkadza, gdy świat ogrzewają i zanieczyszczają Chińczycy, ale bardzo im przeszkadza jakakolwiek produkcja w Europie. A przecież świat mamy ten sam i jeden. I już 30 lat temu w Himalajach odnaleziono pyły powęglowe z Zagłębia Ruhry.

Według ekologów Europa ma dać dobry przykład, wtedy zawstydzeni Chińczycy i Amerykanie, przeproszą cały świat i pójdą śladem Europy. Po takim rozumieniu świata, jego ekonomicznych praw wyraźnie widać, że europejscy ekolodzy są nie tyle naiwni, co po prostu i zwyczajnie głupi.

Ekolodzy są niezwykle bitni i nie idą na żadne kompromisy. Odnoszę wrażenie, że są gotowi walczyć o ochłodzenie klimatu do ostatniego człowieka na Ziemi.

 

Zdj. Amsterdam. Czasem tęsknimy za takim "postępem" jak w Niderlandach. A tam "postępowe" są m.in. sklepy z marihuaną i pamiątkami z Amsterdamu. Już Holendrzy mieszkający tam od pokoleń tęsknią za naszym "zaściankiem." Ale nasi "postępowcy" pracują ciężko na to, aby sklepy z tzw. trawą były w każdej polskiej gminie Fot. archiwum/ hb/ re

WALTER ALTERMANN: Postęp i inne zagrożenia

Coraz częściej słyszę o konieczności postępu, głównie w sferze mentalnej i obyczajowej. W świecie techniki postęp jest oczywiście rzeczą naturalną i oczekiwaną. Niekiedy nawet ułatwia nam życie. Choć nie we wszystkich dziedzinach i nie na każdym polu. Ot, weźmy wojny. W takim średniowieczu, i oczywiście w antyku, wojny były, bo wojny były zawsze. W końcu jesteśmy wszyscy potomkami Kaina.

Jednak stare wojny miały, że się tak wyrażę, pierwiastek ludzki, chory pierwiastek, ale jednak ludzki. Trzeba było bowiem dopaść przeciwnika na wyciągnięcie włóczni, lub miecza, żeby go zaszlachtować. Narażając się przy tym, że przeciwnik może być szybszy i bardziej sprawny.

Z biegiem wieków wojny stały się coraz bardziej „odhumanizowane”. Dzisiaj operator drona, siedzący spokojnie i bez zagrożenia w eleganckim, klimatyzowanym pomieszczeniu wysyła na śmierć dziesiątki i setki ludzi. To też jest postęp, ale czy dobry? Chyba nie, skoro niesie śmierć.

Postępowe atomówki

To postęp technologiczny pozwolił również na zbudowanie bomby atomowej. Skutkiem czego dzisiejsza Rosja, państwo biednych ludzi, ale mocno uzbrojone w atomówki, szachuje cały świat i jest właściwie bezkarne w straszeniu, atakowaniu sąsiadów i wymuszaniu korzyści dla siebie. Czy dzisiejsza Rosja ma coś innego do zaproponowania światu niż surowce energetyczne i broń? Chyba nie. Jednak trzeba się z nią liczyć i ustępować, bo ma pociski atomowe.

Dlatego z dużym dystansem, a nawet niewiarą, podchodzę do wszelkich haseł i żądań zwolenników postępu technicznego. Bo weźmy samochody, które w PRL-u były oznaką pozycji społecznej i prestiżu. Nawet właściciel dychawicznego Fiata 126  uważał, że jest lepszy od wszystkich „bezsamochodowców”. A dzisiaj okazuje się, że samochody zatruwają powietrze. Fakt, że jest ich coraz więcej, więc i smrodu mamy więcej niż jeszcze 40 lat temu.

Na ten problem postępowcy odpowiadają programem aut elektrycznych. Nie zastanawiając się jednak, skąd świat będzie brał surowce do wykonywania baterii. I skąd będziemy brali prąd do naładowania tych baterii. I ile przy tym zatrują środowiska.

Ponieważ żyję już wiele lat, stwierdzam, że właściwie wszystkie zmiany jakich doświadczałem były zmianami na gorsze, zatem bardzo ostrożnie podchodzę do wszelkich nowości. Bo już kilka razy zbawienie ludzkości okazywało się dla niej potworną katuszą.

Postęp obyczajowy

Trzeba się zgodzić z postępowcami, że świat mentalny także się zmienia. Jednak nasz świat wartości i obyczajów nie zmienia się sam z siebie, bo te zmiany wytwarzamy sami. Świat (tak rozumiany) nie jest przecież pogodą. A zmienia się głównie pod naporem i wskutek agresji tych, którym w zastanym świecie jest za ciasno i wszystko ich uwiera.

Niestety nie wszyscy potrafią zaakceptować świat zastany, taki, w jakim się urodzili. I stają się postępowcami.  Można nawet powiedzieć, że świat zmieniają jedynie niezadowoleni i wściekli. I Bogu dzięki, gdy chodzi o medycynę i leki, ale co do reszty mam wątpliwości.

Skąd biorą się postępowcy

Myślę, że postępowcy rekrutują się z grupy osób głęboko znerwicowanych. Nerwica to nie są żarty, bo dotyka ona sporej części naszej populacji. A jest także skutkiem tego, że coraz więcej osób nie rozumie zmieniającego się świata, lub też rozumie go opacznie. Prawdopodobnie nasz świat zmienia się zbyt szybko.

Gdy czytam, że niebawem wszelkie urzędy i instytucje państwowe nie będą już z obywatelem korespondowały listownie, na papierze, ale przy pomocy maili, to jednak dostrzegam problem. Po pierwsze spora część Polaków nie umie obsługiwać komputerów, a nie ma żadnej ustawy, żeby ich do tego zmusić lub ograniczać ich prawa. Po drugie urzędy są dla obywatela, a nie obywatel dla urzędów. I zadaje mi się, że powracają w formie elektronicznej czasy realnego socjalizmu.

Fałszywa demokracja internetowa

Mamy też w świecie za dużo informacji. Także tych internetowych. Codziennie jesteśmy zalewani gigabajtami przekazów, które nas w sumie otępiają. Internet w ogóle jest groźny, bo przeciętny człowiek nie jest w stanie przecedzić zalewu informacji, nie jest w stanie oddzielić ziarna od plew.

Internet jest również fałszywą demokracją. Bo co z tego wynika, że każdy może dziś przedstawić światu swoje zdanie? Nic nie wynika. Czyli jest nerwica, bo ja piszę, a świat nic z tymi moimi wielkimi i odkrywczymi myślami nie robi. Czyli staję się znerwicowanym frustratem.

Skutkiem tak gwałtownych zmian ludzie dzisiaj nie mają swojego miejsca. Szukają, studiują, nadal szukają, ale niewielu znajduje satysfakcjonujące ich zajęcia – czyli zostają frustratami, znerwicowanymi frustratami.

Za dużo wykształconych?

Może też mamy w Europie za dużo ludzi wykształconych? Każdy student widzi siebie w przyszłości jako człowieka opromienionego sławą, bogatego i szczęśliwego. A kiedy przyjdzie mu wykonywać pracę mechaniczną, choć w biurze, popada we frustrację. I w nerwicę.

Dawniej, jeszcze w XX wieku, świat był prosty i zrozumiały. Owszem ludzie też studiowali, ale nie takimi masami. W latach 30-tych studiowało w Polsce, każdego roku, około 20.000 ludzi. Dzisiaj w samej Łodzi studiuje rocznie około 80.000 osób. Może przed wojną studiowało za mało Polaków, dzisiaj chyba trochę przydużo.

Gdybyśmy mieli przed wojną taką masę ludzi wykształconych, jak dzisiaj, to nigdy nie zbudowalibyśmy Gdyni i Centralnego Okręgu Przemysłowego. Bo inżynierów było przy tych budowach niewielu. Ale za to mieliśmy wielu majstrów, techników. No i bardzo wielu robotników.

Nie zachęcam, żeby wracać do XIX wieku, gdy syn chłopa był chłopem a syn szewca zostawał szewcem. Ale warto znać trzy przysłowia: Wedla stawu grobla; Pilnuj szewcze kopyta; Za pan brat świnia z sołtysem.

Teraz przed wszystkimi otwierają się złudne „szerokie perspektywy”. A ich niezrealizowanie rodzi dywizje i armie znerwicowanych frustratów. A najgorsze jest to, że to oni prą i „nacierają na kierunku postęp i nowoczesność obyczajowa”. Wtedy są groźni. I takie są uboczne, ale groźne skutki demokracji.

Konkretnie o nowych, aberracyjnych pomysłach znerwicowanych postępowców napiszę w następnym felietonie.

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Dlaczego Polacy nie lubią Niemców?

Znany z jednostronnego przedstawiania sytuacji w Polsce Philipp Fritz opisał w die Welt wyniki kompleksowego badania, z którego wynika, że stosunek Polaków do Niemców od lat się pogarsza. A sytuacja wcale nie zmieniła się po dojściu do władzy proniemieckiego Donalda Tuska.

Czy ktokolwiek z Państwa czuje się zaskoczony? Chyba nie. Tym bardziej, że kto ma oczy ten widzi, że nawet jeśli ktoś miał co do stosunku Niemców do Polaków jakieś złudzenia, to – w wyniku rządów realizującego niemiecką agendę wobec Polski Donalda Tuska – szybko się ich pozbywa.

Fascynujące „przyczyny”

Fascynujące są jednak przyczyny tego stanu rzeczy, a przynajmniej tak jak je widzi wieloletni korespondent w Warszawie i opowiada o nich rodakom na łamach jednego z najbardziej poczytnych niemieckich dzienników własnymi słowami i słowami ekspertów o polską brzmiących nazwiskach. Otóż wg. Fritza „winien jest rząd PiS, który oczerniał Niemców” i „telewizja państwowa zawsze malowała swojego zachodniego sąsiada w ciemnych barwach”. No może jeszcze trochę „historia”.

I te bzdury Niemcy, w tym Niemcy, którzy mają pogłębiać wiedzę Niemców nt. Polaków, tacy jak Fritz, powtarzają sobie od lat, jedocześnie głośno „dziwiąc się wzajemnemu niezrozumieniu”. Nie wiem, czy robią to celowo, czy też autentycznie nie mogą wyjść z jakiegoś rodzaju ograniczeń umysłowych, które nie pozwalają im zrozumieć oczywistości, ale spróbuję pomóc.

Panie Fritz

Zatem, Panie Fritz, tą drogą, bo na „X” Pan mnie zbanował, tak w telegraficznym skrócie:

Zacząć należałoby od tego, że Polacy coraz mniej lubią Niemców, ponieważ mija coraz więcej lat od rzezi, której Niemcy dokonali na Polakach, a najeźdźcy nie kwapią się do adekwatnego zadośćuczynienia. Właściwie nie kwapią się do żadnego, które nie byłoby obraźliwe wobec skali zbrodni niemieckich na obywatelach Polski. Polskie ofiary nie mają nawet pomnika w Berlinie, zrabowane przez Niemców polskie dzieła sztuki nadal leżą w niemieckich piwnicach, a polskiej mniejszości nie został oddany majątek odebrany dekretami Goeringa. Jakby tego było mało, Niemcy kłamią na temat wspólnej historii i przy użyciu niewątpliwie potężnych narzędzi propagandowych, utwierdzają niesprawiedliwe stereotypy na temat Polaków. Pan by kogoś takiego lubił?

Co więcej, Niemcy mieniąc się „sojusznikiem Polski” realizują geopolitykę sprzeczną z interesami Polski i innych państw Europy środkowej. Do Nord Stream już może nie ma po co wracać, ale kto chce widzieć, widzi jak Niemcy dążą do powrotu robienia interesów z Rosją, lub też nigdy nie przestali ich robić, jak choćby w przypadku sprowadzania do rafinerii Schwedt ropy rzekomo kazachskiej, ale cudem jakimś wykazującej cechy ropy rosyjskiej. Niemcy mają oczywiście prawo prowadzić taką geopolitykę jaką uznają za słuszną, ale trudno za „sojusznika” uznawać kogoś, kto prowadzi wobec nas politykę wrogą, jak choćby w przypadku zakulisowego rozbijania jedności państw regionu Trójmorza, korumpowania elit, czy blokowania inwestycji rozwojowych.

Być może najbardziej ostatnio irytuje Polaków traktowanie przez Niemcy Polski jak śmietnika. I to nie tylko śmietnika na szkodliwe niemieckie odpady, ale również na skutki nieudanych niemieckich eksperymentów politycznych, jak w przypadku masowej migracji, czy działających wbrew interesom Polaków rządów implementowanych siłami powolnych Niemcom mediów. Pan wybaczy Pnie Fritz, ale trudno Was w tym wszystkim lubić (przy czym mam na myśli głównie niemieckie elity różnych poziomów, ponieważ ze strony zwykłych Niemców bywało, że spotykałem się z zaskakującym zrozumieniem).

Co mogą Niemcy?

Czy można coś w tej sprawie zrobić? Można. Oddajcie co ukradliście, wypłaćcie reparacje, przestańcie mieszać nam się do naszych spraw, przestańcie kłamać na temat Polski i zabierzcie swoje śmieci. A kiedy nam przejdzie złość, zastanowimy się jak oprzeć wzajemne stosunki na możliwej synergii i poszanowaniu odrębności interesów.

WALTER ALTERMANN: Nekropolie – hołd Zmarłym, znak historii i świadectwo o nas samych

Spacery po cmentarzach są pouczające – wiele dowiadujemy się oczywiście o zmarłych, ale też o żyjących. Nie mówię, że spaceruję po cmentarzach niejako socjologicznie, nie mniej pewne ogólne, że się tak wyrażę wnioski – same z siebie się nasuwają. Jako łodzianin z urodzenia odwiedzam jedynie łódzkie cmentarze. Poniższa garstka cmentarnych refleksji dotyczy głównie Łodzi, ale nie tylko.

Po pierwsze w ciągu ostatnich 70 lat nasze polskie cmentarze niebywale się zmieniły. Najpierw, w latach 50-tych na cmentarzach były głównie groby ziemne, takie kopczyki. Wiosną, latem i jesienią wyglądały naprawdę pięknie, bo obsadzano je najczęściej – bo bokach – zimozielonym bluszczem. A na środku, na głównej płaszczyźnie grobu sadzono bratki. Te groby miały jedna wadę, trzeba było o nie dbać, a głównie regularnie podlewać. Co bywało dla rodzin zmarłych uciążliwe.

Nasze bogacące się cmentarze

Pod koniec lat sześćdziesiątych pojawiły pierwsze nagrobki z lastryko. Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że lastryko to rodzaj sztucznego kamienia, wykonanego z twardego grysu kamiennego i białego cementu. Można powiedzieć, że rodziny odetchnęły, bo nie trzeba było ciągle grobów podlewać. Jednak lastryko po latach zmieniało swą urodę, beton wypłukiwały deszcze i nagrobki zaczęły straszyć.

Potem, pod koniec lat 70-tych, zaczęły się pojawiać nagrobki z granitu, które, przy minimalnej pielęgnacji, wyglądają porządnie. Tu trzeba powiedzieć, że dzisiaj granitowe nagrobki nie są bardzo drogie i stać na nie bardzo wielu.

Jest jednak faktem, że droga od kopczyków ziemnych do granitowych nagrobków była drogą, ukazującą, że społeczeństwo nasze z wolna, ale stawało się z każdym dziesięcioleciem coraz bardziej zamożne.

Pomniki

Z grobów XIX wiecznych zachowało się na łódzkich cmentarzach kilkadziesiąt pięknych, pełnych poważnego uroku nagrobnych pomników. Najczęściej są to kamienne obeliski, zwieńczone krzyżem. Ale nie brak też kamiennych monumentów w formie nagrobnych sześcianów. I wszystkie one są kamienne.

Jest też wiele nagrobków (już od początków XX wieku), których centralne miejsce zajmują rzeźbione postacie. Niektóre z nich są dłuta przednich mistrzów rzeźbiarstwa. Mają doskonałe proporce, są wykonane z doskonałego kamienia, a przede wszystkim mają „poetyczne dusze”. Zmuszają do oddania się nastrojowi powagi i przemijania.

Z początkiem lat 90-tych minionego wieku pojawiły się też na łódzkich cmentarzach współczesne rzeźby. Kilka jest wielce udanych – te są nagrobkami artystów rzeźby i malarstwa. Niestety jednak, pojawiają się też coraz częściej wielkie monumenty, które ze sztuką nie mają nic wspólnego.

Mijając je, zastanawiam się niekiedy, dlaczego fundatorzy tych wielkich, ale nieudanych rzeźb nie wysupłali jeszcze kilku tysięcy złotych na zawodowego rzeźbiarza, który z pewnością stworzyłby dzieło z sensem artystycznym. Ceniąc cech kamieniarzy, uważam jednak, że artysta zawsze się przy rzeźbach przyda.

Popisy cmentarne

Oczywiście, również na naszych cmentarzach króluje staropolskie: „Zastaw się, a postaw się”. Bo o co chodzi w końcu z grobami naszych przodków? Teoretycznie chcemy upamiętnić ich życie, przywołać z pamięci jacy byli dla nas, a my dla nich. Tyle doktryna Kościoła.

Ale w praktyce chodzi też o to, żebyśmy się popisali, żebyśmy pokazali światu, że stać nas, że nie jesteśmy biedakami, jak reszta naszej rodziny, nasi znajomi i sąsiedzi. I tym sposobem również na cmentarzach można widzieć wyścig i popis bogatszych. Dzisiaj ważny jest ten, kto wystawi jak najbardziej okazały pomnik. Pomnik! Nie żaden tam nagrobek.

Sztuka chodnikowa i gust podmiejski

Na cmentarzach można też spotkać niezwykłe monstra nagrobkowe. Nie powiem, żeby cokolwiek na cmentarzach mnie śmieszyło, bo życie i śmierć traktuję bardzo poważnie. Sa jednak – postawione niedawno – nagrobki, które wywołują u mnie szok.

Jeden z takich dziwacznych nagrobków ma upamiętnić młodego człowieka. Nagrobek wygląda tak: dół stanowi wielka granitowa płyta, a u jej końca – patrząc od oglądającego grób – wznosi się wielka szklana i gruba płyta, na której środku jest zdjęcie roześmianego zmarłego. Ta szklana płyta jest podświetlana (prawdopodobnie żarówkami led) i mieni się wieloma kolorami. Czasami też słychać płynącą z tego grobu piosenką. Zapewne był to ulubiony utwór tego, który spoczywa w grobie.

Chwilami zdaje mi się, że forma na cmentarzach przerasta treść. Treścią jest to, że w grobie spoczywa ktoś nam bliski, kochany. Bywa, że jego śmierć była dla rodziny ogromnym wstrząsem, a nawet tragedią. I w tym momencie pojawia się forma, która ma uczcić pamięć zmarłego i oddać nas ból po jego stracie. Być może stąd biorą się takie dziwaczne pomysły, jak ten z podświetlanym i grającym grobem.

Czy zwykły człowiek jest w stanie stworzyć nagrobek, rzeźbę nagrobną, których tematem będzie strata i ból? Myślę, że nie. Oczywiście Jan Kochanowski w swych „Trenach” umiał opisać swą stratę, ból i rozpacz. Michał Anioł stworzył „Pietę”, w której matka trzyma w ramionach zmarłego Chrystusa. Jednak obaj wymienieni artyści byli geniuszami. A przeciętni ludzie nie powinni przecież silić się na formy, które są im obce i nieznane. Skromności na naszych cmentarza nie ma za wiele.

Groby poległych  

Narzekam tu trochę na obyczaje cmentarne, ale jestem jednak pełen uznania dla stowarzyszeń, które rokrocznie ozdabiają groby poległych w obronie ojczyzny, To piękny i szlachetny gest. Dzięki tym oznaczeniom zatrzymuję się przy grobie z biało-czerwoną szarfą i czytam, co głosi epitafium. Okazuje się, że na łódzkich cmentarzach spoczywa bardzo wielu żołnierzy wojny 1920 roku, i wojny, która zaczęła się 1 września 1939 roku. Odnajdujemy, dzięki tym szarfom, groby walczących w Powstaniu Warszawskim z 1944 roku. Są też groby poległych w walce i pomordowanych przez Rosjan uczestników rewolucji 1905 roku.

Warto, także na cmentarzach, dowiedzieć się, że żyli wśród nas ludzie, którzy tworzyli historię. Wtedy opada z nas bieżący egoizm i choćby na minutę dociera do nas myśl, że jesteśmy tylko częścią czegoś większego.

 

Znowu obrazek ze sklepu sprzedającego stroje na Halloween. Taki wybór, że wszystko pasuje do polskiej rzeczywistości... Fot. HB

WALTER ALTERMANN: Doktorów Judymów chwilowo brak

Co najmniej dwa pokolenia międzywojenne wychowały się na Prusie i Żeromskim. To dzięki ich pisarstwu bowiem docierało do społeczeństwa polskiego, że bogatsi muszą pomagać biedniejszym, lepiej wykształceni – analfabetom. Znałem takich ludzi. A żeby nie było niejasności, nie byli w PZPR. Byli jednak z ducha socjalistami, a może nawet byli niezorientowanymi politycznie, ale dobrze wychowanymi ludźmi.

Służenie innym – to był międzywojenny obowiązek patrioty. Nie obnosili się z tym, ale młodzi nauczyciele jeździli do głuchych wsi na rubieżach ówczesnej Polski, by uczyć, dobrze uczyć – za bardzo małe pieniądze. A młodzi lekarze, pół darmo leczyli biedaków w robotniczych dzielnicach.

Oczywiście nie wszyscy tacy byli, ale bardzo duża część społeczeństwa wcielała w życie wielkie idee społecznikowskie. To było wspaniałe społeczeństwo obywatelskie. I takich ludzi wychowywali Żeromski i Prus.

Dwoistość bytu profesorów

Ostatnio udało mi się wzbudzić zainteresowanie moją przypadłością pewnego profesora medycyny. Za jedyne 600 zł, podczas prywatnej wizyty. W szpitalu natomiast profesor jest niedostępny, wyniosły i nie zniża się do poziomu chorych. Być może ma coś z dyskiem i nie może się schylać, bo chorzy jednak leżą na łóżkach. Nadto każdy chory jest męczący, bo wydaje mu się, że jest najważniejszy na świecie i oczekuje Bóg wie czego.

Śladem profesorów idą doktorzy, specjaliści I i II stopnia a nawet stażyści. Od lekarzy nauczyły się tego sposobu bycia pielęgniarki, salowe i oczywiście recepcjonistki. Taki dziś mamy styl w służbie zdrowia.

Na tym tle wyjątkowo dobrze wypadają Ukrainki, które są po prostu miłe i uczynne. Może akurat im zależy na swojej pracy? A może nie mają innych możliwości? A może Ukraińcy, mieszkający obecnie w Polsce zachowują się tak jak u siebie, w swoim kraju?

Cele służby zdrowia

Celem dzisiejszej służby zdrowia są dobre, coraz większe zarobki lekarzy. Oczywiście nie da się wiele zarobić bez chorych, zatem istnieje mentalne przyzwolenie na pacjentów, ale przecież w umiarkowanych ilościach.

Najpierw – na początku nowej rzeczywistości – całkiem konkretną wizją, było sprywatyzowanie usług medycznych, leczenia i opieki nad chorymi. Ówczesna prasa podawała nam (obywatelom) jako przykład USA i Niemcy, gdzie prywatna praktyka lekarska ma się dobrze i gwarantuje przyzwoity poziom medyczny. Pisano też, że owszem, że tam też istnieją państwowe szpitale, ale celem dla Polaków miały być prywatne szpitale i prywatni lekarze. Oczywiście nikt nie pisał, że Polska jest za biedna, że naprawdę jedynie garstka obywateli będzie się mogła leczyć prywatnie.

Oczywiście są obecnie prywatne kliniki, ale zajmują się głównie świadczeniem usług medycznych z zakresu medycyny estetycznej, zatem zabiegami bardzo drogimi. Całkiem dobrze mają się też lekarze prowadzący prywatną praktykę. Ludzie przestali wierzyć w państwową służbę zdrowia. Może z autopsji, z przykrego doświadczenia?

Sprywatyzowane zęby

W nowych czasach (po 1989 roku) jako pierwsze sprywatyzowano nasze zęby. I to bardzo sprytnym sposobem. Uznano, że każdy obywatel ma prawo do leczenie ośmiu przednich zębów w górnej szczęce i ośmiu w dolnej. Piątki, szóstki siódemki oraz ósemki uznano za zupełnie prywatną sprawę obywatela. Ponieważ starsi ludzie mają u nas spore braki, zgodzono się, żeby raz na 5 lat, każdy społecznie ubezpieczony, mógł też ubiegać się o sztuczną szczękę.

Dentyści – z związku taką reformą – mają się już u nas dobrze, szczególnie ci, którzy są otwarci na nowe techniki i wynalazki. Ciż są już książętami wśród medyków. Jedynie co smuci, to fakt, że na ulicach widać ogromne rzesze bezzębnych i „bezszczękowych” starców. Kobiety bowiem, jako rozsądniejsza część populacji, bardziej dbają o siebie.

Patenty na godziwe zarobki lekarzy

Pierwszym sposobem na zostanie bogatym lekarzem jest zdobycie, przez absolwenta akademii medycznych, specjalizacji, a następnie zrobienie doktoratu. Lekarz z tytułem doktora nauk medycznych ma wtedy wielkie szanse na zatrudnienie się w placówkach szpitalnych. To jest początek kariery, bo wtedy może zrobić nawet habilitację, a na koniec zostać profesorem.

Co może profesor? Profesor  może wszystko. Jako ordynator szpitalnego oddziału może w każdej chwili przyjąć na swój oddział każdego, z pominięciem jakichś tam kolejek, swoich chorych. Skąd profesor bierze swoich chorych? Ano z prywatnej praktyki, którą ma obok pracy w państwowej służbie zdrowia.

Oczywiście wizyta u profesora sporo kosztuje, ale w zamian pacjent ma gwarancję, że w przypadku konieczności położenia się do szpitalnego łóżka, miejsce będzie na pewno. A jako pacjent profesora z pewnością będzie traktowany mniej brutalnie niż pacjent z ulicy, albo od jakiegoś nieszpitalnego doktora.

Jeżeli zajdzie konieczność operacji, pacjent profesora musi być też przygotowany na okazanie profesorowi wdzięczności. Ile wynosi dzisiaj wdzięczność? To zależy od rodzaju przypadłości. Neurochirurgia, choroby serca są najdroższe, ale nawet chirurg, operujący złamaną nogę oczekuje, że nasza wdzięczność nie ograniczy się do kwiatów. Krótko mówiąc – pacjent musi być przygotowany na wdzięczność „pooperacyjną” w granicach od 10 do 20 tysięcy złotych.

Ludzie o tym mówią między sobą, ale nie spieszą się z zawiadamianiem prokuratury, bo są przekonani, że po czymś takim w żadnym szpitalu w Polsce nie znajdą już pomocy.

Wielbiciel szybkich samochodów

Były marszałek Senatu profesor Tomasz Grodzki ma postawione zarzuty korupcyjne, ale skutecznie unika spotkań z prokuratorem, bo ciągle chroni go immunitet senacki. Warto przypomnieć tę postać, szczególnie teraz, gdy nowy rząd ściga różnych znaczących polityków poprzedniego rządu.

Mnie utkwił w pamięci wywiad p. Grodzkiego sprzed kilku lat, gdy w telewizyjnym wywiadzie, zdradził, że ma słabość do szybkich samochodów. Co to znaczy szybki samochód? To znaczy że jest on drogi, bardzo drogi.

Może dla przykładu profesor-senator Grodzki powinien jednak poddać się procedurom organów państwa? Wypadałoby, naprawdę.

Co robić z naszą medycyną

Każda kolejna ekipa rządowa obiecuje przed wyborami, że zrobi porządek. Że bez kolejek będziemy mogli się dostać do każdego lekarza. I co z tymi obietnicami dzieje się po wyborach? Nic istotnego. Państwowa służba zdrowia domaga się jedynie pieniędzy. I jest w tym dużo prawdy, bo Polska wydaje z budżetu na nasze zdrowie najmniej z wszystkich państw Unii Europejskiej. Wszystkie kolejne rządy mówią, że dały bardzo dużo. I co? Nic. Gdzieś, jakoś te pieniądze wyciekają, a szalupa nabiera coraz więcej wody.

Gdzie się podziewają, na co idą nasze pieniądze (bo płacimy przecież niemałe ubezpieczenia zdrowotne), tego jakoś nikt nie mówi?

Może trochę światła na tę gospodarkę w publicznej służbie zdrowia rzuciła pani minister Izabela Leszczyna, która (29.10.2024) potwierdziła prasowe doniesienia, że mamy w systemie bardzo wielu lekarzy zarabiających od 80 do100 tysięcy złotych miesięcznie. Dodała także, że jeden z lekarzy złożył fakturę za wrzesień na 299.000 zł. Czyli prawie 300 tysięcy zapłaci w październiku owemu lekarzowi państwo, za jego pracę na rzecz publicznej służby zdrowia.

Może tu jest pies pogrzebany? Może coraz większe wydatki państwa powodują jedynie coraz większe zarobki lekarzy, który są gotowi z poświęceniem „przyjąć na klatę” każdą, nawet najwyższą podwyżkę swoich zarobków? Bo nasi dzisiejsi lekarze są gotowi do dużych poświęceń.

 

Sowiecki organ propagandowy "Prawda". Gazeta miała tyle wspólnego z prawdą, co sowieckie państwo z tzw. demokracją ludową... Za to papier z "Prawdy" doskonale nadawał się do mycia okien w czasach niedoborów, kiedy w Polsce rządzili komuniści. Fot. arch.

WALTER ALTERMANN: Sztuczna inteligencja kontra żywa głupota

Być może sztuczna inteligencja jest u nas bardziej rozpowszechniona niż sądzimy. I nie mam na myśli naszych prominentnych polityków, bo w ich przypadku wchodziłaby jedynie wersja mocno uproszczona.

Taki algorytm, który sprowadzałby się do umożliwienia kopania i moralnego unicestwiania przeciwników – z pominięciem „realnych faktów”, a z zastosowaniem „faktów fikcyjnych”. Oczywiście wiem, że każdy fakt jest prawdziwy i realny, ale napisałem tak, żeby oddać ducha kierującego naszymi politykami.

Sztuczna inteligencja w Krakowie

Najczęściej widać i słychać sztuczną inteligencję w radiach i telewizjach. Najgłośniejszym jest przypadek Off Radia Kraków, która to stacja zrealizowała (przy użyciu sztucznej inteligencji) audycję z udziałem nieżyjącej już od 12 lat naszej noblistki, Wisławy Szymborskiej. Skandal polega na tym, że autorzy i stacja nie zaznaczyli wystarczająco czytelnie, że wypowiedzi poetki nie są archiwalne, ale pochodzą z montażu tekstów prasowych i książkowych, a głos Szymborskiej jest tworem AI. To znaczy, z zachowanych materiałów archiwalnych, w których poetka mówiła, wypreparowano jej głos, poddano go cyfrowej obróbce i przy pomocy algorytmów AI stworzono jej nowe wypowiedzi.

Tym sposobem można teraz użyć każdego głosu, do każdego tekstu. I można stworzyć audycję, w której tow. Gomułka chwali Adama Michnika, Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego. A nawet stworzyć audycję, w której ta czwórka dyskutuje i obsypuje się komplementami.

Prawdopodobnie i niestety sztuczna inteligencja objawia się także w programach polskich stacji telewizyjnych. Piszę „prawdopodobnie”, bo nie sądzą, żeby żywy człowiek mógłby być tak głupi, jak sztuczni lektorzy, co stacje udowadniają seryjnie choćby przy podkładaniu polskiego tekstu pod programy zagraniczne.

Operacja Bagrejszyn

Ostatni przykład działania AI znalazłem w programie historycznym kanału Viasat History Polsat, który nosił tytuł „II wojna światowa. Cena imperium. Odc. 11”. Audycja jest brytyjska i opisuje dzieje II wojny światowej. Jest interesująca, bo przedstawia tę wojnę z brytyjskiego punktu widzenia. Czyli nie ma w nim  mowy o błędach i złych decyzjach Brytyjczyków.

Przedstawiając zmagania Niemców z ZSRR na froncie wschodnim lektor czyta, że jedną z największych operacji na froncie wschodnim była operacja Bagrejszyn. Być może tak było w wersji brytyjskiej, ale czy Polak musi powtarzać błędy poddanych Jego Królewskiej Mości? Operacja ta nazywała się „Bagration” i była nazwą dla rosyjskich zamierzeń i działań. Żaden tam „bagrejszyn”, ale „bagration”!

Wstyd, że nikt w Polsacie, tak wielkiej firmie, o czymś takim nie słyszał. A wystarczyło, żeby redaktor programu w polskiej wersji językowej wszedłby na stronę Wikipedii, gdzie znalazłby poniższą informację: „Operacja „Bagration” (ros. Операция Багратион), również Białoruska Strategiczna Operacja Ofensywna – ofensywa strategiczna Armii Czerwonej, przeprowadzona w dniach 22 czerwca–31 sierpnia 1944. Doprowadziła do prawie całkowitego zniszczenia wojsk niemieckich Grupy Armii Środek na terenie Litwy, Białorusi i wschodniej Polski. Była to prawdopodobnie największa klęska Wermachtu a podczas II wojny światowej. Operacja została nazwana na cześć gruzińskiego księcia i rosyjskiego generała Piotra Iwanowicza Bagrationa poległego w bitwie pod Borodino.”

Od siebie dodam, że bitwa pod Borodino miała miejsce podczas wojny francusko-rosyjskiej w 1812 roku. I że Bagration żył w latach 1765-1812. Oraz i to, że dla Rosjan Bagration jest bohaterem narodowym.

Czekam na moment, w którym któryś z ludzi Polsatu powie, że naczelnym wodzem wojska polskiego w kampanii wrześniowej 1939 roku był Eduard Rajdz Smigły. Dla słabo wtajemniczonych w historię powiem, że ów marszałek nazywał się Edward Rydz-Śmigły.

Czego nie wylewać razem

Polsat, audycja „Punkt widzenia”. Będący rozmówcą dziennikarza, ekspert profesor Stanisław Ossowski naraz rzuca w przestrzeń stare porzekadło, ale z lekka i bez sensu przerobione: „Nie wylewajmy mleka z kąpielą”.

Zabawne, bo kto się ostatnio kąpał w mleku? Ostatnio Kleopatra, która regularnie kąpała się w mleku z dodatkiem miodu i płatków róż, by jej skóra była gładka. Podobno na jedną kąpiel potrzebowano mleka 700 oślic. Natomiast stare porzekadło brzmi: „Nie wylewajmy dziecka z kąpielą”. Naprawdę nie warto kombinować przy starociach, zostawmy je takimi, jakie są.

Łapówki na boiskach

Alvares przyjął piłkę dość przychylnie” – mówi sprawozdawca meczu piłki nożnej, 15.10.2024 roku, w Canal +. Z całym szacunkiem dla mówiącego, dość to pokraczne zdanie. Tym bardziej, że przychylność oznacza w języku polskim skłonność do udzielenia komuś pomocy, ułatwienie komuś załatwienie jakiejś sprawy,

Przychylność jest też eleganckim synonimem łapówkarstwa, bo dzięki łapówce wręczonej urzędnikowi można uzyskać to, co bez „przychylności” byłoby nie do załatwienia.

Orientuje się czy wie?

W czasie posiedzenia komisji ds. Pegasusa jeden z członków komisji pyta Krzysztofa Brejzę: „Czy orientuje się pan o innych osobach, które były podsłuchiwane?”

Recz w tym, że orientować się nie jest tożsame z wiedzą. Poprawnie poseł powinien zapytać: „Czy zna pan nazwiska innych podsłuchiwanych osób?” Nadto zauważę, że orientować się można w czymś, że wspomnę o kierunkach świata, orientowaniu map na kierunek północny.

Wektory

W czasie tego samego posiedzenia Komisji przewodniczący zapytał także Krzysztofa Brejzę tak:

Jakie były powody takich nieprzyjemnych dla pana działań?

Były dwa wektory…  –  odpowiada zupełnie niezrozumiale p. Brejza.

Po czym wyjaśnia, że były dwa cele podsłuchujących, w związku z czym podsłuchujący mieli dwa kierunki działań.

Dlaczego zatem p. Brejza zupełnie bez sensu mówił o wektorach? A, bo to jest elegancko, modnie i z klasą – według niego. Ale czym są te cholerne wektory? Wektor to obiekt matematyczny opisywany za pomocą wielkości: modułu lub wartością, kierunku wraz ze zwrotem (określającym orientację wzdłuż danego kierunku); istotny przede wszystkim w matematyce elementarnej, inżynierii i fizyce

Dlaczego p. Brejza nie powiedział od razu o celach? Myślę, że choć jest z wykształcenia prawnikiem to jego domową pasją są: wyższa matematyka stosowana, fizyka molekularna i inżynieria mostów, które łączą dwa brzegi – sensu i bezsensu.

Zauważmy też, że po chwili p. Brejza dodał, gdyby ktoś miał trudności zrozumienia kwestii z wektorami:

To była akcja open spejs.

Komisja zrozumiała, bo jednocześnie wszyscy jej członkowie pokiwali głową, na znak że zrozumieli. A ja nie zrozumiałem, bo komisja była polska i świadek komisji też był Polakiem. I nie mam zamiaru rozumieć świadków komisji, mówiących jakimś politycznym slangiem. Istnieje też możliwość, że p. Brejza, nauczony przykrymi doświadczeniami, celowo mówił w dwóch językach naraz, żeby zmylić kolejnych podsłuchujących.

A „open spice” to we współczesnym żargonie politycznym przestrzeń otwarta, przestrzeń publiczna, miejsce dla wszystkich, także przestrzeń wymiany idei i poglądów, oraz oczywiście plotek.

 

Bezdomność to zjawisko uniwersalne. Wygląda podobnie w obu Amerykach, Australii, Europie, Afryce i Azji... Fot. Bezdomny w Jaipurze, stolicy indyjskiego Rajastanu. Wiosna 2023 r./ HB/ re

WALTER ALTERMANN: Nasz głęboko skrywany wstyd

Oglądając nasze telewizje musimy bardzo uważać. Szczególnie jeżeli jesteśmy już ludźmi starszymi. Bo oto w eleganckiej, czasem nawet miłej formie telewizje mogą wciskać nam kit.

Niby mówią do nas językiem polskim, niby rozumiemy co mówią, ale przecież nie do końca. Bowiem słowa, w ciągu ostatnich lat, zmieniły swoje podstawowe znaczenia, bardzo wiele przykrych słów po prostu zniknęło z obiegu, zastąpiono je określeniami tak ogólnymi, że nie znaczą już tego, co oznaczały jeszcze 25 lat temu.

Tak stało się m.in. z bezdomnością, człowiekiem bezdomnym i problemem bezdomności. Ot, opakowano problem tak, że ni za cholerę nie wiadomo dziś o co chodzi. Czy o konkretnego, żywego człowieka, czy też o jakiś bliżej nieokreślony dylemat socjologiczny. A pomiędzy człowiekiem a problemem naukowym jest zasadnicza różnica.

Powie ktoś, że współczesność wymaga od nas nienazywania rzeczy po imieniu i dlatego mówimy o ludziach niepełnosprawnych (a nie o kalekach), o niskorosłych (a nie o karłach) i ludziach z deficytem intelektualnym. Myślę, że takie łaskawe, subtelne i delikatne traktowanie bezdomnych to zbytek elegancji. Im potrzeba pomocy materialnej, a nie kulturalnych słówek.

Osoby w kryzysie bezdomności

21 października 2024 roku, na antenie TVP, młoda dziennikarka ze Szczecina przedstawiła osiągnięcia tamtejszych władz miejskich. Okazało się, że miasto będzie miało dla osób w kryzysie bezdomności ogromna ofertę zimową: ogrzewalnie, ciepłe posiłki, możliwość wyprania ubrania oraz nowe, czyste ubrania. A tych osób jest w mieście około 850.

Napisałem, że dziennikarka była młoda, bo młodzi promienieją na świat urodą, zdrowiem i życiową energią. I tak było w tym przypadku. Niestety owa dziennikarka (jak większość młodych ludzi) nie była skłonna do jakieś najmniejszej refleksji. Ona była nastawiona na triumfalne obwieszczenie światu, że władze Szczecina są bardzo dobre dla „osób w kryzysie bezdomności”.

Najpierw zastanówmy się kim są te osoby. To są ludzie bezdomni, czyli tacy, którzy nie mają gdzie spać i żyć. I taki stan dla większości z nas jest przerażający. Ale najbardziej okrutny jest dla samych   bezdomnych.

Bezdomni?

Widujemy ich często w większych miastach, jak włóczą się bez celu, smutni z martwymi oczami, jakby niczego dobrego już się nie spodziewali. Czasem nawet cuchną. I nie pasują do współczesnych miejskich pejzaży. Wokół nowe domy, reklamy dóbr wszelakiego użytku, drogie, błyszczące samochody – a tu oni. Ukuto nawet bardzo pogardliwą nazwę dla tych ludzi – menele.

Czasami bywają obiektami żartów i dowcipów sytych mieszczan. A niekiedy jakaś zdziczała młodzież zakatuje takiego człowieka na śmierć, czasami nawet podpali. Summa summarum – nie lubimy tych ludzi, bo są dla nas wyrzutem sumienia, że nic dla nich nie robimy. Co do tych wyrzutów sumienia, to chyba trochę przesadziłem. Dla większości z nas są po prostu obojętni. Bezdomni dla sporej grupy „mieszkających” są też zagrożeniem, bo mogą podpalić strych ich domu, zanieczyścić piwnicę lub schody – jeśli zdołają się tam wedrzeć. No i ten niechlujny, brudny wygląd, te zapachy, jakie rozsiewają…

I dlatego nie mówimy „bezdomni” ale „osoby w kryzysie bezdomności”. Jakbyśmy chcieli oszukać samych siebie, że nawet przy naszej bierności, ci „kryzysowicze” jakoś tam staną na nogi i jakoś tam zdobędą swój kąt do życia. Jest to rodzaj współczucia, który nic nie kosztuje, a pozwala nam wierzyć, że jednak jesteśmy humanitarni i dobrzy, bo jednak poświęcamy tym biedakom ulotną chwilę w naszych mózgach.

Jak pomagać i komu?

Z bezdomnymi jest problem i to bardzo duży. Musimy przyjąć do wiadomości, że nie wszystkim z nas życie musi się udać, że nie wszyscy jesteśmy skazani na życiowy sukces. Musimy otworzyć się na naszych biednych, także bezdomnych rodaków. I musimy postarać się im pomagać, żeby mogli godnie żyć.

Żaden polski rząd niczego w tej sprawie naprawdę nie zrobi, bo zaraz podniesie się krzyk, że oto wszyscy żyjemy biednie, więc dlaczego pomagać akurat najbiedniejszym. Przecież oni są sami sobie winni, bo mogli żyć inaczej! Nie wierzą Państwo – to skąd biorą się głosy potępienia rządów (obu ostatnich) za pomoc, którą Polska otoczyła Ukraińców? Tych, co uciekli przed wojną.

Zanim zaczniemy poważnie rozmawiać o tym jak nieść pomoc „odrzuconym” musimy mocno uderzyć się w piersi i wyznać, że obecne polskie społeczeństw jest niezwykle egoistyczne. Potrzebny byłby powszechny rachunek sumienia z miłości do bliźniego, którego mamy kochać jak siebie samego.

Rachunki sumień naszych

Jedynym znanym mi autorytetem, w sprawie powszechnego przyznania się nas wszystkich do egoizmu, jest Kościół. Najpierw jednak nasz Kościół i kler powinny przyznać się, że sami żyją nad stan społeczeństwa. A potem brać się do wzruszenia sumieniami wszystkich.

Cnota życia w ubóstwie towarzyszyła Kościołowi u jego zarania. Głosił je, sam żyjąc w ubóstwie święty Benedykt. Ale już w  środkowym Średniowieczu ta cnota została zapomniana. A jest ona fundamentem religii chrześcijańskiej. Ale, że Kościół tworzą ludzie, niewolni od pychy i zarozumialstwa – jest jak jest. Przy czym powtórzę, że przez Kościół rozumiem ewangelicznie nas wszystkich.

Wspaniali, czy tacy sobie?

Polacy są zdolni do nagłych bohaterskich zrywów, do chwilowego poświęcenia, ale mozolna, uciążliwa i wieloletnia praca nas męczy. Potrafiliśmy pomóc Ukraińcom, uciekającym spod bomb Putina. Ale już po dwóch latach mamy pretensje, że ich utrzymanie kosztuje. Choć ekonomiści twierdzą, że ci z Ukraińców., którzy u nas zostali ciężko pracują na swoje utrzymanie, przysparzając też korzyści państwu i budżetowi.

Potrafiliśmy przejąć się i pomóc ofiarom powodzi na Dolnym Śląsku. Tak, to potrafimy doskonale. Ale są w Polsce problemy, które wymagają wieloletnie wysiłku, poważnego skupienia się i pracy od podstaw. Poczynając od kontaktu z biednymi i bezdomnymi. I tego właśnie nie potrafimy, bo jesteśmy niestali i cechuje nas szlachetna, ale jednak płochość i krótkotrwałość zainteresowań.

Nie ma ludzi lepszych i gorszych. Nie ma także narodów lepszych i gorszych. Nikt nie jest lepszy od bezdomnego. Na tym polega humanizm. A jeśli nie ma humanizmu, pojawia się zezwierzęcenie. Uważajmy na siebie, bo złą kroczymy drogą.

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Skoro Tusk chce żebyśmy patrzyli na wschód, patrzmy na zachód

Tusk w swojej drogiej kurteczce na granicy, Tusk z żołnierzami, Tusk ze strażnikami granicznymi. Tusk opowiadający o „Tarczy Wschód”. Proszę, proszę, jakiego mamy obrońcę granicy. Co prawda tylko jednej, ale zawsze.

I tak, to jest ten sam Tusk, który podczas najwyższej fali operacji hybrydowej białoruskich i prawdopodobnie rosyjskich służb przeciwko Polsce mówił o polskim rządzie, że „oni robią jakichś ohydny spektakl, ohydne polowanie na te dzieci i matki”, a jego Platforma Obywatelska głosowała w Sejmie przeciwko powstaniu zapory na granicy z Białorusią. Zanim do Donalda Tuska „dotarło”, że „90 procent tych, którzy przekraczają polską granicę nielegalnie, to ludzie dysponujący rosyjskimi wizami”, mówił, że „wypowiadanie znowu tych słów, które są kompromitujące, że Polska obroni się, tak jakby ci ludzie wypowiedzieli nam wojnę. To są biedni ludzie, którzy szukają swojego miejsca na ziemi”. Otwarcie również wpisywał się w retorykę porównującą działania funkcjonariuszy państwa polskiego do działań „nazistów”- „Postawi mur i płot, i jeszcze jeden mur, i jeszcze najlepiej, żeby prąd elektryczny podłączyć pod to ogrodzenie” – perorował. A teraz proszę, dziś jest tak wielkim obrońcą granicy, że nawet swoją drogą „kryzysową” kurteczkę założył.

Tusk nie broni polskich granic

A żeby nie było tak różowo, jego administracja jednocześnie organizuje pokazy kłamliwego i obraźliwego dla polskich żołnierzy i funkcjonariuszy filmu „Zielona Granica” Agnieszki Holland w  kinach na Ukrainie. Pokazy w ramach Dni Kina Polskiego zorganizował dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie, Jarosław Godun, mianowany na to stanowisko przez koalicję rządzącą. Instytut jest nadzorowany przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

Zatem, z jednej strony Donald Tusk, wprawdzie kłamliwie, ale chciałby się spektakularnie jawić jako wielki obrońca granicy z Białorusią. Tylko co z granicą z Niemcami? O zagrożeniu ze wschodu trzeba pamiętać zawsze, ale dziś to Niemcy podrzucają nam konsekwencje swych błędów politycznych w postaci tysięcy nielegalnych imigrantów. Skale procederu ujawniła na łamach Tysol.pl Aleksandra Fedorska. Granica z Białorusią nie jest w 100% bezpieczna, ale jest już chroniona. Ma swoją zaporę i oddziały wojska oraz Straży Granicznej. Tymczasem granica z Niemcami jest chroniona tylko po niemieckiej stronie, po stronie polskiej nie ma nic, państwo polskie jest tam ślepe. A będzie jeszcze gorzej. Po wejściu w życie paktu migracyjnego, któremu Tusk pozornie się sprzeciwił, ale na takim etapie żeby mu się krzywda nie stała, mówi się już o dziesiątkach tysięcy nielegalnych imigrantów, którzy wjadą do Polski z Niemiec. A to przecież nie koniec. Tusk zgodził się przecież na przyspieszenie realizacji paktu. Dlaczego tej granicy Tusk nie broni? Dlaczego nie wizytuje jej w drogiej „kryzysowej” kurteczce?

Z bardzo prostej przyczyny. Otóż Tusk nie broni polskich granic. Tusk broni tylko swojego odcinka granicy niemieckiej Unii Europejskiej. Nastroje w Niemczech się zmieniły, Niemcy nie krzyczą już „herzlich willkommen”, Niemcy teraz bardzo chcieliby się pozbyć konsekwencji swojej równie głupiej co butnej polityki. Niemiecki establishment boi się dojścia AfD do władzy. Dlatego czym prędzej wziął się za realizację antyimigranckich postulatów AfD. „Na szczęście”, dzięki Donaldowi Tuskowi mają teraz Polskę, gdzie mogą składować nie tylko toksyczne odpady. I będą „składowali”, już „składują” ku absolutnej bierności administracji niemieckiego gubernatora na Polskę.

Patrzmy na zachód

Kłamstwo jest w jakimś smutnym sensie techniką warsztatową polityki. Jednak Donald Tusk wyniósł tę sztukę na rzadko, a być może wcale niespotykane w Polsce „wyżyny”. Dlatego, nauczeni przecież wieloletnim doświadczeniem rządów tego człowieka, któremu kłamstwo przychodzi równie łatwo jak szyderczy uśmiech nad upadającymi polskimi potencjałami, za każdym razem kiedy usiłuje przyciągnąć nasza uwagę na wschodzie, tym bardziej intensywnie powinniśmy sprawdzać, co tam znowu odwalił z drugiej strony.