Zdj. archiwum HB

HUBERT BEKRYCHT: Problemy opozycji z dziennikarzami, czyli polityczne kotlety medialne

Jak świat światem politycy i dziennikarze żyjąc w jednym medialnym systemie nie zawsze się ze sobą zgadzają, delikatnie mówiąc. Może jestem staroświecki, ale wciąż uważam, że szacunek do pracy w redakcjach, podobnie jak szacunek dla pracy ekip politycznych, powinien być fundamentem współpracy mediów z osobami kreującymi życie publiczne. Niestety, coraz częściej politycy opozycji w Polsce – jak ujął to mój znajomy przypominając fachowy termin – niebezpiecznie przesuwają granice. Ba, to już nawet nie aneksja terenu dziennikarskiego, to agresja wobec dziennikarzy. Jeśli nawet nie wszystkich, to wkrótce może się tak stać a wtedy nie tylko polityczna opozycja zacznie wybierać sobie pytania na konferencji prasowej, czy dziennikarzy, którzy mają je zadać. A może niedługo politycy będą sami sobie zadawać pytania i sami na nie odpowiadać. Po co im będą media? Bo są. Na razie.

Podczas pisania tego tekstu nie ucierpiał żaden z polityków. Chyba… No, przynajmniej nie powinien.

Życie publiczne i w ogólne życie się brutalizuje. Jesteśmy bardziej nieuprzejmi wobec siebie, żeby nie napisać chamscy, ale i takie skrajne zachowania nie są dziś niczym dziwnym. Ludzie słuchając innych koncentrują się nie na przekazie, tylko na tym co ich najbardziej interesuje, czasem są niecierpliwi, nawet agresywni. W mediach powstają specjalne zespoły, które pracując praktycznie całą dobę – mają jedno zadanie – dostarczyć informację, najlepiej sensacyjną. W polityce całe grupy sztabowców pracują nad zagłuszaniem najgorszych – ich zdaniem – przekazów dotyczących własnych ugrupowań.

Pan chyba jest nienormalny, panie redaktorze

To zdanie adresowane do mnie usłyszałem, podczas konferencji prasowej nieistniejącej już partii w parlamentarnej kampanii wyborczej w 1997 roku. Polityk nie żyje, eksperymentalne ugrupowanie polityczne nawet komornikowi nic nie zostawiło, ale pamięć tego dnia jednak pozostała. Wówczas mnie to śmieszyło, teraz już nie. Zadałem zwyczajne pytanie o źródła finansowania kampanii. Polityk się wściekł. I był to wówczas niechlubny przykład, że tak nie wolno. Dziennikarz, co nie jest dziś dla wszystkich oczywiste, też człowiek. Niestety, takie obcesowe traktowanie reporterów to teraz norma.

Są całe zestawy technik manipulacyjnych dla polityków. Uczy ich się, nawet na drogich specjalnych kursach, jak wykiwać dziennikarzy, jak żurnalistów zdenerwować, straszyć pozwami sądowymi. I kto prowadzi te kursy? W większości dziennikarze, którzy przeszli „na drugą stronę mocy”, choć i czynnych pismaków tam nie brakuje.

Bowiem, dziennikarz wobec polityka też nie jest bez winy (patrz cykl Waltera Altermanna na sdp. pl). Otóż w wielu redakcjach – i tutaj się narażę – jak grzyby po deszczu powstawały i powstają tzw. działy śledcze. Ten twór pochodzi z anglojęzycznych krajów, a jego nazwa, niestety źle przetłumaczona, dotyczy zespołów zajmujących się tropieniem ważniejszych afer. Z tym, że zespoły owe nie miały wcale zastępować policyjnych i prokuratorskich śledczych.

Po latach nie tylko w Polsce okazało się, że nie ma dziennikarstwa śledczego, są tylko źle zabezpieczone dokumenty… I tzw. źródła, które nie są prawdziwymi dziennikarskimi informatorami a prowokatorami podstawionymi przez zagrożone publikacją podmioty.

Lata temu dwóch dobrych dziennikarzy nabrał policyjny kapuś, bo artykuł miał być o korupcji w policji. W kampaniach wyborczych zdarzają się jeszcze gorsze manipulacje. Podsuwa się żądnym politycznej krwi dziennikarzom „kwity” na polityków rozmaitych ugrupowań. Wartość tych dokumentów, poza kampanią jest dyskusyjna, ale przed wyborami gorączka władzy odbiera czasem rozum i dziennikarzom i politykom. Ale częściej politykom.

Redaktorze, trzymajmy się tematu

To najczęściej wypowiadane przez polityków zdanie w reakcji na niewygodne pytanie. Nasi politycy, teraz częściej opozycyjni niż rządowi, zupełnie odlecieli narzucają konferencjom prasowym tematy, nadając nazwy, kryptonimy i sens. Tak, tak, organizacja bardzo wielu konferencji prasowych nie ma sensu, bo partia i tak nie zamierza odpowiadać na aktualne pytania.

Ostatnio w Łodzi politycy KO krytykowali po raz 534. brak pieniędzy z KPO, sprawę ważną, ale na Boga, ileż to można powtarzać. Tym bardziej, że nie odpowiadają na pytania o to, czy przypadkiem politycy opozycji donosząc w PE na polski rząd nie utrudniają odblokowanie tej puli dotacji i pożyczek.

Kiedy pojawiło się wiele pytań o skandaliczne zachowanie lidera Agrounii Michała Kołodziejczaka przytulonego do konińskiej listy wyborczej KO, politycy opozycji oskarżyli media, szczególnie publiczne, o wszystko, co najgorsze. A Kołodziejczak – ich zdaniem – jest „zaszczuty”. To interesujące, bo widziałem kilkakrotnie podczas blokad Agrounii, jak jej szef, w przerwach między wylewaniem gnojówki przed kościołem w Srocku (woj. łódzkie) lżył policjantów wskazując tłumowi rolników funkcjonariuszy bez munduru…

Liderzy KO w Łodzi – poseł i były baron SLD w regionie Dariusz Joński oraz „jedynka” KO w Sieradzu – poseł i dawny rzecznik rządu PO-PLS Cezary Tomczyk beż zmrużenia oka obrażali dziennikarzy zapewniając, że przecież tego nie robią, pokrzykiwali, pouczali, pytali reporterów o ich poglądy, przerywali nawet ludziom ze stacji z niebiesko-żółtym logo, ale dominowało wmawianie wszystkim, że do „podzielenia” naszej Ojczyzny przyczyniły się TVP i inne media publiczne. Po kolejnej personalnej uwadze kierowanej przez polityków KO do reportera TVP, piszący te słowa na krótko „przerwał” konferencję a konkretnie wylewanie tych pomyj i jako sekretarz generalny Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, w imieniu SDP właśnie, zaprotestował wobec skandalicznego linczu w wykonaniu polityków opozycji.

Polityk nie ogląda telewizji?

Oczywiście po mojej interwencji ton Jońskiego i Tomczyka się nie zmienił. Jak nakręceni jakimś szaleństwem nadal drwili i obrażali dziennikarzy. Stojący obok mnie kolega z redakcji, którą tolerują (jeszcze) przedstawiciele opozycji, właśnie wówczas zauważył, że następuje przesunięcie granicy, czyli ci którzy mają patrzeć na ręce politykom są lustrowani przez owych polityków. Złodziejska zasada „to nie moja ręka”, niestety, coraz częściej zaczyna pojawiać się w polityce. Przykład pojawił się pod koniec wspominanej konferencji prasowej łódzkich liderów list KO. Nie bacząc na uwagi dziennikarzy, politycy rozgrzani kampanią i ponad 30-stopniowym upałem, znowu zaczęli atakować media publiczne, bo nie brakowało niewygodnych dla opozycji pytań, także łodzian, gdyż konferencja odbywała się w południe na ul. Piotrkowskiej w Łodzi:

Tomczyk (KO): Nigdy w TVP nie zobaczymy rzeczy, które dotyczą rządu PiS (niekorzystnych dla PiS relacji – sdp.pl). Bardzo szkoda, bo pluralizm powinien być wszędzie (…) ale wszyscy, jak tu jesteśmy składamy się na TVP… Również na pana pracę (do reportera TVP), także na moją pracę i każdy powinien być obiektywny…

H.Bekrycht (dziennikarz, m.in. sdp.pl – do C. Tomczyka i D. Jońskiego): Czy płacicie panowie abonament radiowo-telewizyjny?

Tomczyk (KO): Ja nie mam telewizji.

D.Joński (KO): Nie oglądam telewizji.

I nagle konferencja prasowa posłów KO skończyła się przecięta dziwną ciszą i moim pytaniem: To skąd panowie orientujecie się, że telewizja publiczna i media publiczne robią te wszystkie rzeczy, o których panowie mówiliście, bo dosyć dobrze znacie program TVP?

Panowie Joński i Tomczyk nie odpowiedzieli, ale może dlatego, że dla nich wszystkiemu zawsze winni są dziennikarze. A może dlatego, że gdyby zapomnieli, że mają jakiś sprawny telewizor z działającą anteną i dostępem do kilkunastu kanałów TVP na przykład pod schodami, czy w ogrodowej altance, to byłoby wykroczenie skarbowe. Przecież nie uwierzę, że Joński i Tomczyk nie wiedzą, że opłata abonamentowa jest obowiązkowa albo że są już na emeryturze albo że wynajmują pokój u emeryta, bo seniorzy nie muszą płacić za posiadanie telewizora. Chyba też nie obchodzą prawa oglądając telewizję używając komputera i sieci, bo, wg. dyrektyw unijnych, ekran laptopa i smartfon to też telewizor, kiedy ogląda się na nim telewizję.

Wspomnicie moje słowa, także po wyborach za wszystko opozycja obwini dziennikarzy, nie tylko mediów publicznych…

 

 

 

 

Collage: HB, żródła: Rzeczpospolita, Polsat News, AP, DPA, PAP

HUBERT BEKRYCHT pisze jak łatwo media tracą resztki dobrej opinii: Rzeczpospolita bez głowy…

Przyznam, że jak dostałem od kolegi fotografię pierwszej strony środowego (12 lipca 2023 r. ) dziennika Rzeczpospolita z informacją, że zdjęcie szefów państw NATO ukazało się bez głowy (dosłownie) prezydenta Polski Andrzeja Dudy, myślałem, że to żart.

Sprawdziłem. Niestety, nie. W oryginale na tej fotografii, w centrum kadru są: szef NATO, prezydent Francji, nad nim prezydent Polski, a dalej w prawo prezydenci USA, Niemiec i premier Wielkiej Brytanii a wśród innych głów państw jest też prezydent Turcji…

Na zdjęciu na pierwszej stronie Rzeczpospolitej jest tylko Stoltenberg, Macron, Biden, Scholz i Sunak. Nad prezydentem Francji stoi prezydent Duda, ale, jakkolwiek to zabrzmi, bez głowy… Na pierwszej stronie polskiej gazety uzurpującej sobie prawo do bycia pierwszym prasowym medium opiniotwórczym ucina się zdjęcie, tak aby nie było twarzy prezydenta Polski na ważnym spotkaniu międzynarodowym!

Nie znam podobnego przypadku i dlatego o tym piszę. Nie zaglądam nawet do mediów innych państw reprezentowanych na szczycie w Wilnie, aby wiedzieć, że ani brytyjskie, ani francuskie, ani amerykańskie a już na pewno nie niemiecki gazety i portale nie „ucięły” głów swoich głów państw. Co więcej, nawet tam, gdzie w centrum kadru nie zmieścili się inni przywódcy, w tych krajach ich politycy mają na zdjęciach głowy. I w przeciwieństwie do redaktorów Rzeczpospolitej coś w tych głowach mają.

Rzeczpospolita dziennik jeszcze całkiem niedawno naprawdę rzetelnie opisujący naszą rzeczywistość umieścił na pierwszej stronie motto „Najbardziej opiniotwórcze medium dekady”. No cóż, dobre samopoczucie redakcji dopisuje, bo to co zrobili 12 lipca to nie tylko skandal, ale zbrodnia medialna. Niestety nie penalizowana w żadnych kodeksach, ale – mam nadzieję – zbrodnia medialna, która wywoła odpowiednią reakcję. Nie tylko wśród czytelników gazety.

Mam nadzieję, że redaktor naczelny Rzeczpospolitej Bogusław Chrabota, dzięki któremu dziennik ratował do 12 lipca może kilka promili swojej dawnej dobrej opinii, ze wstydu stał się czerwony jak leninowskie sztandary. Bo to w końcu nad rzeką Moskwą najlepiej wycinano ze zdjęć stalinowskich prominentów… To jednak było prawie sto lat temu.

Aby to jednak uczynić teraz prezydentowi kraju, w którym ukazuje się gazeta trzeba być albo głupim albo…

Rzeczpospolita bez głowy to nie jest przypadek, chyba, że zdjęcia kadrowano do druku i publikacji w Berlinie albo Amsterdamie. To nie jest przypadek, bo na drugiej stronie wydania Rzeczpospolitej z 12 lipca reklamowana jest działalność jednego z lewicowych aktywistów Sławomira Sierakowskiego, którego teksty są po prostu lewackie. To nie przypadek, bo po kilku minutach lektury, nie tylko tej z 12 lipca, nie widać większych różnic między Rzeczpospolitą a Gazetą Wyborczą.

I jeszcze mój ukochany dowcip, który daje się jeszcze, na szczęście, twórczo przerabiać:

Jaka jest różnica między Rzeczpospolitą a Platformą Obywatelską. Żadna. No, może tylko taka, że w Rzeczpospolitą można teraz rybę zapakować.

Alternatywa MARCINA WOLSKIEGO: Wariant lotaryński, czyli tryumf mądrości i fantazji

Co byłoby, gdyby król Stanisław Leszczyński utrzymał się na tronie a Korona Polski nie przypadłaby Sasom? Co stałoby się, gdyby przez ostatnie sto lat przed zaborami chciwość przegrała z zapobiegliwością a zaprzaństwo uległo patriotyzmowi rozumianemu, jako dobro narodowe? Historyk, pisarz, publicysta Marcin Wolski zanurza nas w nurcie swojej następnej powieści. Wir alternatywny naprawdę wciąga. Bez szkody dla czytelnika, choć trochę w głowie się zakręciło. Warianty alternatywne historii nie są wcale łatwe do przeprowadzenia a narracja wymaga niesamowitej wiedzy i wielu badań naukowych. Autor przeprowadza nas z wielką swobodą przez meandry dziejów, lekko tylko zmienionych, ale skutek jest nieoczekiwany. Z czasem Wariant lotaryński robi się opowieścią przygodową a jednocześnie swobodnym narodowym totolotkiem niewypełnionych kuponów, bo przecież czytając wiemy jak było naprawdę…

Nie ma chyba lepszych opowieści niż te, których zakończenie nas zaskakuje a już zupełnie wyjątkowe są zakończenia inne niż w znanej nam historii. Można te nieoczywiste finały przeżywać na kartach powieści zwanych historiami alternatywnymi. W Polsce, poza Waldemarem Łysiakiem (rewelacyjny zbiór opowiadań Perfidia) autorami fantastyki, chyba najwięcej takich opowieści ma na swoim koncie Marcin Wolski.

To człowiek mający cechy bohaterów z kart swoich książek. Dlaczego? Bo każda z nich nawiązuje do tego, co tu i teraz. Lecz chyba tylko Wolski potrafiłby te cechy nazwać i zliczyć. Autor będąc chory na Polskę docenia innych, nie zamyka się w zakonie miłośników naszych porażek, zauważa sukcesy i próbuje je opisywać.

Owszem, niektórym producentom sześciu kryminałów rocznie i ośmiu sensacyjnych oparów absurdu także rocznie wydaje się, że wystarczy zmienić datę wybuchu jakiejś wojny, czy zmienić jej zwycięzcę a już powieść alternatywna historycznie gotowa. Pominę milczeniem nazwisko dziennikarza, który wciąż pisze bzdury o historii najnowszej i myląc odwagę z odważnikiem twierdzi, że to, co napisał zdarzyło się naprawdę, tylko czytelnik tego nie rozumie. Są też w literaturze współczesnej całkiem intersujące narracje, ale jeśli chodzi o fantazję i dbałość o szczegóły przegrywają z Autorem chociażby specyficznej serii alternatywnej – tzw. trylogii smoleńskiej. Tutaj nie wystarczyło przejrzeć roczniki gazet, czy archiwa internetowe. Trzeba autentycznie kochać historię swojego kraju, aby ją dobrze zmieniać…

Wolski konsekwentnie od lat próbuje wykrzesać z dziejów Polski wciąż więcej. Nie wystarczy, że postać jest prawdziwa. Musi jednak się prawdziwie zachowywać, tak jak opisali ją współcześni. To też cecha Wolskiego. W Wariancie lotaryńskim, poza marginalnymi epizodami, występują postacie prawdziwe, no może czasem z innymi cechami charakteru. To wymagało od Autora wielu godzin w archiwach, pomijając czas spędzony przed komputerem, aby jeszcze zweryfikować fakty. Tu dochodzi do głosu dziennikarska natura publicysty. Marcin Wolski kreśli lekko stylizowanym, lecz zrozumiałym językiem epoki przyszłość Polski. Przyszłość, której nigdy nie było, ale mogłaby być, gdyby nie zawirowania przeszłości. A wariantów zmiany tego, co na pewno się wydarzyło jest mnóstwo.

Król Stanisław Leszczyński i jego nieznane powszechnie cechy. W osi akcji kilka innych, w tym polskich, koronowanych głów i dostojników ówczesnej Europy. Inny wynik jednej z polskich wolnych elekcji, inny niż w rzeczywistości przebieg kilku kluczowych bitew. Szykujący się do rozpadu Polski zaborcy, którzy doznali porażki. Czego chcieć więcej?

Proszę Państwa, siadać i czytać Wariant lotaryński. Kto po setnej stronie odgadnie zakończenie, temu chwała.

Czekam na kolejną opowieść alternatywną Marcina Wolskiego. Tym razem prawie współczesną. Mogłaby się na przykład zaczynać przed wyborami w 2023 roku i jak zwykle skończyć dobrze. Dla Polski.

Ciekawe, czy ktoś kiedyś napisze, co stałoby się gdyby Wolski po 1989 roku został prezesem TVP na mocy ustawy, która uniemożliwiałaby odwołanie Autora Wariantu lotaryńskiego przed 2027 rokiem?

 

Marcin Wolski, Wariant lotaryński, Leszno 2023

4 czerwca 1989 r. umocnił komunizm i umożliwił jego przemalowanie na lewicę Fot. arch.

Hubert Bekrycht: PRECZ Z KOMUNĄ!

34 i 31 lat temu wydarzyły się w Polsce rzeczy fundamentalne. W kolejności wybory, które, miały być wstępem do odzyskania niepodległości oraz zdrada elit układających się z komunistami wraz z  ich agenturą. Wybory 4 czerwca 1989 r. były zasłoną dymną przed upadkiem rządu Jana Olszewskiego 4 czerwca 1992 r. 4 czerwca 89′ miał zapobiec realnemu upadkowi komunizmu, co próbowano zatrzymać 4 czerwa 92′. Na szczęście nieskutecznie.

O tym, że wybory 4 czerwca 1989 roku to lipa przekonałem się kilkanaście dni wcześniej. To wówczas niektórzy działacze polityczni Solidarności nie zaprotestowali, kiedy komuniści nie zarejestrowali NZS. W całym kraju rozpoczęły się strajki studenckie. Od końca maja do 3 czerwca 1989 r. strajkowaliśmy przy al. Kościuszki 65 w Łodzi.

Pudrowanie trupa

Wchodząc na strajk uważałem, że wybory 4 czerwca są ważne, wychodząc wiedziałem już, że to kit, że trzeba już tylko skreślić komuchów i ich pomocników z tzw. listy krajowej, bo te wybory to jednak była ściema. Pudrowanie komuszego trupa za zgodą części opozycji. Boleśnie się o tym przekonałem trzy lata później, 4 czerwca 1992 r. Czyja była Polska po upadku rządu premiera Olszewskiego? Komunistów i ich pomagierów. Dopiero po kilkunastu latach zaczęło się przejaśniać. No i się zaczęło.

Poduszka po upadku komuny

Opluwanie konserwatywnych rządów i ich wyborców to gra, która ma przestraszyć ludzi chcących aby Polska należała do jej obywateli – nie do rosyjskiej, czy innej obcej agentury i nie do nihilistycznych grup, dla których donosy do UE na Polskę są jedyną metodą polityczną. 4 czerwca 1989 r. rozpoczął proces hamowania rozpadu komunizmu i gloryfikacji PRL oraz jej służb siłowych. 4 czerwca 89′ doprowadził do 4 czerwca 92′, bo chciano wysadzić w powietrze marzenia Polaków o prawdziwej suwerenności. Komunistyczna bezpieka probówała zniszczyć wszystko, co symbolizowały solidarnościowe wartości.

A ty maszeruj, maszeruj…

Teraz też próbuje zniszczyć powołując się na marzenia o niepodległym kraju z 4 czerwca 89′ a milcząc o 4 czerwca 92′. Ten marsz ma bronić kraj przed legalnie wybraną władzą, konserwatywnym rządem wybranym przez wymaganą większość wyborców. To będzie marsz komunistycznych premierów z SLD (teraz w PE z list KO- PO), celebrytów mających w PRL jak w raju, sierot po PRL, którzy oprócz pieniedzy chcą władzy i pomagających im liberałów, lewicowców, lewaków a także olbrzymi zbiór – chcę w to wierzyć – zmanipulowanych osób. Na Wschodzie trwa inwazja ruskich barbarzyńców na Ukrainę. U nas trwa inwazja postkomunizmu na nasze umysły. Pod szyldem ważnej daty. Daty wykrzywionej poprzez manipulację faktów historycznych. Daty wykorzystanej cynicznie w polityce.

Fot. HB

Normalne wariactwo, czyli HUBERT BEKRYCHT: Precz z komuną! Albo koniec świata (3)

Nie ma już większych wątpliwości. Świat, który znamy odchodzi do… No właśnie, gdzie? Nie leci kometa, i – pomimo alarmów ekologów – nie ma na razie potwierdzonych klimatycznych zmian, które rozwalą planetę. Także Putinowi grożącemu wojną jądrową nikt nie pozwoli nacisnąć czerwonego guzika. Świat, moim zdaniem, będzie nadal istniał. Tyle, że bez głowy i bez systemu nerwowego. Zresztą już teraz, na przykładzie dziennikarzy i naszej pracy, można odnieść takie wrażenie, bo aby przekazywać informacje trzeba mieć głowę na karku.

Przykre to lecz prawdziwe, ale nie ma się co oszukiwać, dziennikarze pierwsi ucinają ludziom głowę.  Najpierw paraliżują umysł wlewając tyleż prawdy, co fałszu. Przedtem jednak następuje prawdziwa obróbka mózgu. Na zamówienie polityków oczywiście.

W Hadze o równowadze

Całkiem spora grupa mediów i dziennikarzy się temu przeciwstawia, ale polityczna i społeczna poprawność zabija nie tylko duszę, ale i system podtrzymywania zdrowego rozsądku.

Pisałem już o kongresie europejskich dziennikarzy w Hadze i o przedziwnym przebiegu obrad, o akademickich dyskusjach i niepotrzebnnym tzw. biciu piany oraz o uwielbieniu większości delegatów dla pewnej arabskiej stacji telewizyjnej. No i o debacie na temat sytuacji na Ukrainie bez udziału delegata z Ukrainy.

(Nie) zależność w czasie wojny

Ostatniego dnia obrady przypominały pościg. Szybkość przyjmowania ważnych decyzji była wprost proporcjonalna do czasu upływającego do odlotu samolotów wielu dlegatów. W końcu piatek jest też w Europie. Maszyna ruszyła i przyjęto wiele ważnych dokumentów m.in. intencyjna uchwała o poparciu KE w dziele walki o wolnośc mediów. Tyle, że nie wiadomo, czy zajmująca się tymi sprawami komisarz Vera Jurowa po kolejnych wyborach i ponownej nominacji do tytułu biurokratki roku, dotrzyma obietnic.

Nie wiadomo również, jaki będzie miała przebieg operacja wzajemnego odłączania się, czy też przyszywania do siebie Europejskiej Federacji Dziennikarskiej (EFJ)  i Światowej Federacji Dziennikarskiej (IFJ). Podjęto w tej sprawie uchwałę. Tyle, że na ewentualne zmiany przyjdzie czas dopiero przy nastepnych wyborach do władz EFJ za dwa lata. Przyjęto także inne dokumenty m.in. dotyczące dziennikarzy relacjonujących rosyjską inwazję na terytorium naszego wschodniego sąsiada oraz pomocy mediom na Ukrainie.

W nocy z czwartku 11 maja na piątek 12 maja biura organizacyjnego kongresu przysłano projekty pilnych uchwał. Jakich? Między innymi propozycję dokumentu autorstwa reprezentantów małej (110 członków) polskiej organizacji o bardzo adekwatnej do grupy nazwie: Towarzystwo Dziennikarskie. Dwóch oddanych członków tego towarzystwa wiernie pracowało nad uchwałą ws. pogarszania się stanu wolności mediów w Polsce.

Głos zabrał prominentny członek TD, wieloletni dziennikarz i pomocnik liberalnych polityków, sam zresztą ubiegał się o mandat PO w wyborach do europarlamentu a wcześniej był członkiem PZPR. Grzmiał z trybuny, że to katastrofa, że media w Polsce toną, że nie ma u nas wolności słowa…

Spokojnie czekając na wynik głosowania stanął ów filar TD nieco z boku prezydium. Wówczas to, jako naczelny wariat SDP, poprosiłem o głos. Próbowałem tłumaczyć, iż w Polsce, owszem wiele się mediach zmieniło, ale na lepsze. Po prostu większa liczba ludzi nie mających przed 2015 r. możliwości odbioru mediów odpowiadających ich konserwatywnym poglądądom, uzyskała do takich mediów dostęp. A o tym, że w naszym kraju jest wolność głoszenia rozaitych, nawet głupich poglądów, świadczy fakt przybycia do Hagi dwóch wspaniałych polskich dziennikarzy z TD a nie umieszczenia ich w więzieniu.

Na koniec swojej, przyznaję, nieco emeocjonalnej przemowy zaznaczyłem iż sprawozdawca projektu „pilnej” uchwały mający teraz usta pełne frazesów o wolności słowa, sam należał do komunistycznej partii, która skutecznie tłumiła ową wolność a słowa poddawała cenzurze.

Przedstawiciel TD zarzucił mi kłamstwo, bo wspomniałem (ach ten precyzyjny prawniczy język), że był działaczem komunistycznej partii. Poprawiłem się i odtąd mówiłem, że był członkiem tego hegemonistycznego ugrupowania i ekspozytury Moskwy nad Wisłą.

Wróciłem na miejsce. Wniosek przeszedł. Tylko SDP i Ukraińcy mieli inne zdanie. Głosowaliśmy przeciw. Kilka federacji, niektóre z krajów postkomunistycznych, wstrzymało się od głosu. Zapewne leczą w ten sposób sumienie.

Potem przyszło do mnie niezwykle barwne towarzystwo, też dziennikarskie, ale z całej Europy. Tłumaczyło mi dwóch Francuzów, Grek, Hiszpanka i Portugalka, że przecież oni mają znajomych komunistów, z którymi rozmawiają i nawet się przyjaźnią. Spytałem członków tej niezwykłej delegacji, czy wiedzą, że mówimy o prawdziwej partii komunistycznej sprzed 1989 roku? Nie wiedzieli, ale nie tracili sił. Dowodzili, że komuniści też mają prawa obywatelskie…

Po chwili podszedł do mnie delegat z Niemiec i powiedział, że większość delegatów wierzy tylko w to, co im się przedstawi w oficjalnych przemowach i dokumentach. Wiedział co mówi. Na moją uwagę, że to przecież dziennikarze, odrzekł, że tym gorzej dla dziennikarstwa.

I dla odbiorców ich mediów.

 

Fot.: HB

HUBERT BEKRYCHT: (Nie) zależność w czasie wojny (2)

Będzie krótko. To niektórzy już może przyjmą z niedowierzaniem, zatem – być może – zaskoczenie numer dwa: będzie krótko, ale i na temat, bo tematu nie wybierałem. Temat wybrał mnie.

Otóż, jestem delegatem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich podczas odbywającego się w Hadze kongresu Europejskiej Federacji Dziennikarzy (Annual Meeting European Federation of Journalists – EFJ). Po południu miała być dyskusja o niezależności dziennikarskiej w obliczu coraz większej liczby konfliktów zbrojnych na świecie, a szczególnie w obliczu agresji rosyjskiej na Ukrainę. Dyskusja była, ale nie o tym.

Holnderska depresja i rosyjska ruletka

Panel prowadziła Holenderka, przewodnicząca tamtejszego stowarzyszenia dziennikarskiego (NVJ) Renske Heddma. Oprócz niej w debacie uczestniczyła szefowa działu zagranicznego niderlandzkiego koncernu medialnego NOS Esther Bootsma, wieloletnia korespondentka telewizji Al Jazeera Step Vaessen oraz dwóch Rosjan. Jeden musiał uciekać na Zachód, bo Putin przeszło rok temu, właśnie za niezależne dziennikarstwo postanowił go ukarać przynajmniej wieloletnim więzieniem a mówiło się też o gotowości Kremla do wyeliminowania – nazwałem go tak dla bezpieczeństwa – opisywanego Rosjanina numer 1. Ów zaraz po debacie zniknął, jak to się mówi, po angielsku.

A teraz Rosjanin numer 2. Wjeżdża do Moskwy, kiedy chce. Wraca. Narzeka na „represje” Putina w postaci trzymiesięcznej wizy, ale przyjeżdża do Rosji i z niej po prostu wyjeżdża na Zachód w stanie nietkniętym. A przecież, jak napisano w tytule debaty, jest niezależnym rosyjskim dziennikarzem. Kiedy kończy się dyskusja zostaje jeszcze długo. Pytam go, bo mnie to męczyło, czy ja coś pokręciłem, że on przyjeżdża i wyjeżdża do Moskwy ze swobodą gwiazd rocka, popu lub sportu, które jeszcze niedawno korzystały z zaproszeń Kremla? „Kolego, nie boisz się, że Cię Putin nie wypuści, bo źle o nim piszesz?”. A on mi z uśmiechem na ustach odpowiada:, „Ale ja nie piszę o Putinie, nie piszę polityce tylko o ekonomii”. Przyznam, że mnie zatkało. Zapytałem, czy żartuje? Odpowiedział, że nie i mnie odetkało.

Al Jazeera wzorem niezalezności dziennikarskiej, czyli paranoja

Przypominam, wszystko dzieje się teraz w holenderskiej Hadze na kongresie dziennikarskim EFJ podczas debaty o niezależności mediów. Rosjanin, prawdopodobnie z zagranicznym paszportem swobodnie poruszający się teraz po swoim kraju a do tego korespondentka arabskiej telewizji Al Jazeera mówią o niezależności. Reporterka zresztą zapewniała, że dobrze się tam czuje, bo zadaje tylko swoje pytania, że jej stacja jest niezależną korporacją medialną, że w ogóle jest tam super. Zaniemówiłem. Telewizja wielokrotnie podejrzewana o sprzyjanie terrorystom i niedopuszczalne z nimi kontakty, faworyzująca Palestyńczyków w sporze z Izraelem, jest „niezależna”? „Chyba od rozumu swoich odbiorców” – przypomniały mi się słowa mojego przyjaciela. Ale nie, groteska trwa. Jeden z reprezentantów Towarzystwa Dziennikarskiego zabiera głos. Bredzi coś o wyważaniu racji podczas wojny, niedosłyszałem, czy na Bliskim Wschodzie, czy na Ukrainie. A potem mówi, że relacja z jesieni 2021 roku autorstwa Step Vaessen z granicy polsko-białoruskiej, w której dziennikarka stronniczo – moim zdaniem – przedstawiała domniemane wypychanie przez polskich żołnierzy uchodźców m.in. z państw arabskich, którzy jakoby uciekali przed wojną w swoich krajach, z powrotem na Białoruś.

W relacji była wzmianka o „setkach ofiar” takiego postępowania polskich służb mundurowych. Nie doprecyzowano, jakie to ofiary, bo na pewno nie śmiertelne. W tamtym tygodniu nie było przypadków śmierci obcokrajowców, którzy nielegalnie przedostali się przez granicę Polski i UE szmuglowani przez przemytników ludzi. No i na tym „niezależnym dziennikarstwie” arabskiej stacji jest wyraźna rysa. Nie ma w relacji oficjalnego stanowiska Straży Granicznej, są tylko świadkowie „zbrodni” jej funkcjonariuszy i Wojska Polskiego, ale bez podania źródła i dowodów informacji, że istotnie ktoś poniósł śmierć.

Podczas dyskusji mówię niderlandzkiej dziennikarce telewizji Al Jazeera, że nie usłyszałem nigdy jak pyta kogoś z elit politycznych Bliskiego Wschodu o podejrzenia korupcyjne i związki z terrorystami. Nie odpowiedziała na te moje wątpliwości. Co do rzetelności relacji z granicy podkreśliłem, ze korespondentka – delikatnie mówiąc – mija się z prawdą. Zaprzeczyła. Tłumaczyła, że było wiele jej relacji i chyba nie mówimy o tej samej. Po spotkaniu w prywatnej rozmowie też trzyma się tej wersji. Opadły mi ręce…

Wątpliwości, prawda i rzetelność zamiast obiektywizmu

Reasumując na kongresie największej europejskiej korporacji dziennikarskiej do debaty o niezależności mediów podczas wojny zaproszono, między innymi, dwie osoby.

Osoba numer 1: Rosyjski dziennikarz, który podczas inwazji Moskwy na Ukrainę swobodnie porusza się po kraju Putina, wjeżdża i wyjeżdża, kiedy mu się podoba i do tego na w zachodnich mediach nie pisze o polityce, ale o ekonomii…

Osoba numer 2: Holenderka, korespondentka Al Jazeery, która jeszcze przed inwazją relacjonując kryzys uchodźczy, do którego doprowadził kumpel Putina mówi w relacji dla arabskiego koncernu medialnego, że polskie służby wpychają z powrotem na Białoruś „wycieńczonych” uchodźców. Uwaga moja: głównie młodych mężczyzn z Bliskiego Wschodu. Korespondentka nie potrafi do dziś wytłumaczyć, czy były jakieś „ofiary”, czy mówiła o innych „ofiarach” sprzed innej niż polska i UE granicy.

Szlag mnie trafił, bo gadają, gadają, a gdzie w tym wszystkim napadnięty kraj – Ukraina? Siedzi obok mnie. Konkretnie siedzi obok mnie zdenerwowany mój kolega szef IMTUU, Niezależnego Związku Mediów na Ukrainie Serhiy Shturkhetskyy (to oficjalna pisownia jego nazwiska w alfabecie łacińskim). Zgłosił się do głosu wcześniej, ale coś go prowadząca nie dostrzega. Krzyknąłem „Posłuchajcie głosu wolnej Ukrainy”! Mężczyzna z obsługi technicznej podchodzi z mikrofonem do ukraińskiego dziennikarza. Serhij najpierw dziękuje za wsparcie dla jego walczącego z rosyjskimi barbarzyńcami kraju, potem już z przekąsem wspomina, ze chętnie znalazłby się w gronie panelistów, ale nikt go nie zapraszał…

Gra orkiestra, szwagra biją – jak mówią w moich stronach, w Łodzi i okolicach.

No dobra, okłamałem Was, nie było krótko. Ale na pewno na temat. Bo są zgromadzenia, które zupełnie nie trzymają się wyznaczonych tematów i są tematy, które jak ten – powtórzę – mnie wybrały. A mojego kłamstwa o tym, że będzie krótko nie wstydzę się. Niech inni wstydzą się kłamstw o domniemanej niezależności i obiektywizmie podczas relacji z konfliktów, inwazji i wojen.

I z przykrością pisze, że nie ma obiektywizmu dziennikarskiego. Nie tylko podczas wojny. Są tylko, jak w życiu i w każdym zawodzie, rzetelność i uczciwość przekazu.

Otwarcie AM EJF w Hadze zorganizowane przez Niderlandzkie Stowarzyszenie Dziennikarskie NVJ Fot. HB

HUBERT BEKRYCHT: W Hadze o równowadze, czyli dlaczego tytułów się nie rymuje (1)

Nie należy nadużywać pretensjonalnych nagłówków, leadów, forszpanów, krzyczącej czcionki, kiedy nie jest to coś naprawdę ważnego lub bulwersującego. Zastosowałem tę formułę i tylko Odbiorcy mogą ocenić, czy słusznie, bo to, co piszę jest próbą relacji z pierwszych godzin rozpoczętego w czwartek dziennikarskiego kongresu, czyli dorocznego spotkania Europejskiej Federacji Dziennikarskiej w Hadze (Annual Meeting European Federacion of Journalists).

Jestem delegatem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich na to spotkanie, obok mnie siedzi szef IMTUU, Niezależnego Związku Mediów na Ukrainie Serhiy Shturkhetskyy (to oficjalna pisownia jego nazwiska w alfabecie łacińskim). Tak jakoś wyszło, że od kilku dni jesteśmy w kontakcie a od 48 godzin, tu w Holandii, w kontekście dziennikarzy i dziennikarstwa, rozmawiamy o sprawach dalekich od Królestwa Niderlandów. O inwazji rosyjskiej a Ukrainę, o znaczeniu dziennikarstwa podczas tego ciężkiego nie tylko dla kraju Serhiya czasu. Ciężkiego przede wszystkim dla Ukraińców, dla Europy, świata i EFJ.

Porządek a rzeczywistość. Obrad…

Gdyby przejrzeć porządek dzienny kongresu są tam też sprawy bezpieczeństwa na świecie, głównie bezpieczeństwa dziennikarzy. Na początku kongresu uczciliśmy pamięć Koleżanek I Kolegów, którzy polegli, albo zostali zamordowani w pracy, między innymi na Ukrainie.

Wobec planu na ubiegłoroczne spotkanie coraz mniej jest też punktów dotyczących wojny i pomocy Ukrainie. Mniej jest też w planach dyskusji o sprawie najważniejszej, tej, która, poza wojną, sprowadziła nas do Hagi. Chodzi o finanse EFJ, które zdominowane są przez naszą „matkę” IFJ Międzynarodowe Stowarzyszenie Dziennikarzy (International Federation of Journalists).

Polityczna poprawność ponad wojną?

Dużo natomiast, od pierwszych godzin spotkania, poświęca się – nie chciałbym pisać tego określenia, ale napiszę – politycznej poprawności, która nie jest, do cholery w dominującym od konfliktów świecie, sprawą najważniejszą.

Zatem już od rana „rozgorzała” debata i sprawozdania. Politycznie poprawna. Wkurzyłem się, bo, kiedy giną dziennikarze, kiedy są zamykani w więzieniach, co rozpatruje się w pierwszej godzinie kongresu. Otóż, paru sympatycznych kolegów mówi m.in. o molestowaniu dziennikarek w sieci. Zgadzam się, to sprawa ważna, ale czy warta stygmatu patriarchatu i nietolerancji w środowisku dziennikarskim. Przecież to nie jest prawda, wszędzie zdarzają się przekroczenia norm obyczajowych, nawet prawa, ale na Boga, czy ten, nie waham się tego tak nazwać zawodowy feminizm, nie może poczekać do czasu załatwienie najistotniejszych kwestii – bezpieczeństwa członków EFJ na Ukrainie i pomocy dla tego kraju, walce z naruszaniem niezależności mediów i finansom federacji. Zobaczymy.

 

Aha, zapomniałbym,

w towarzystwie bez zmian

Tak jak w ub. roku w Izmirze przy podziale głosów  5 mandatów przyznano „delegacji” z Polski (taki twór jest w statucie, choć w EFJ są zupełnie różne trzy podmioty, w tym SDP). I tu ciekawostka, wg. statutu głosy (mandaty) należą się stowarzyszeniom skupiającym powyżej 600 osób.

Podczas przekazania głosów przedstawiciel Towarzystwa Dziennikarskiego (oficjalnie 110 członków) dosłownie wpłynął w okolice mównicy i chciał odebrać głosy, zapewne w imieniu całej polskiej sceny dziennikarskiej. Administracja EFJ wytłumaczyła mu, że – tylko z powodu tzw. obyczaju kongresowego tak małym organizacjom, jak TD, należy się najwyżej jeden głos. Nie można bowiem zignorować największej polskiej organizacji w EFJ, czyli SDP liczącego ponad 2800! Ostatecznie dostaliśmy 4 mandaty.

Między mną a delegatem TD doszło do ostrej wymiany zdań. Ów człowiek obraził się na SDP, kiedy nie chcieliśmy go wybrać prezesem stowarzyszenia i współzakładał TD i dotąd opowiada  niestworzone rzeczy o naszym gronie, tak jak w Izmirze, gdzie forsował projekt zmanipulowanej uchwały, która, w skrócie, sprowadzała się do tezy, że w Polsce i na Węgrzech szaleje cenzura… A kongres w 2022 r. odbywał się w Turcji.

Zwróciłem mu uwagę, aby nie kompromitował Polski podczas kongresu. Powiedziałem, że w mojej ocenie TD jest silnie upolitycznione, bo związane z PO ( mocne, delikatnie pisząc, powiązania z EPP, frakcją PE, w której jest właśnie PO i PSL). Poradził mi tonem znanym mi z pogróżek pod moim adresem, abym „tak się nie zachowywał”. Wobec tego dodałem jeszcze tylko, że drugi z reprezentantów TD był członkiem partii komunistycznej, a obecnie zasiada w kadłubowej radzie z etyką w nazwie… Teraz TD przygotowało – m.in. pełne komplementów pod adresem znanej z nienawiści do Polski komisarz europejskiej Very Jurowej z EPP – stanowisko w sprawie zagrożeń wolności mediów. To już sytuacja nie tyle śmieszna, co smutna…

 

fot. archiwum

Efekt dobosza, czy świąteczne wzmożenie? HUBERT BEKRYCHT: Wielkanocni dziennikarze

Jeszcze kilka dni temu atakowali papieża św. Jana Pawła II, zaledwie przed trzema tygodniami wygadywali głupoty o Kościele katolickim, wcześniej przyklaskiwali „opiłowaniu” wiernych i lżyli ludzi przed świątyniami w imię „prawa” do zabijania nienarodzonych… Teraz są otwarci na wszystkie poglądy, bo przecież Wielkanoc zbliża się dużymi krokami a ich polityczni, liberalni idole spuścili nieco na święta z tonu. Dziennikarze wielkanocni – typ tchórzliwego zająca, który uciekając wciąż załatwia się na wycieraczkach milionów polskich domów.

Przed świętami kościelnymi, nawet w bardzo antyreligijnych i antyklerykalnych periodykach i programach, naczelni unikają bezpośredniego zwarcia. Są media codziennie atakujące wiarę, które na okładce w grudniu umieszczają żłóbek a wiosną, na Wielkanoc, ukrzyżowanego Chrystusa, choć te symbole są im potrzebne, jak „wielkanocnemu zającowi, czy królikowi dzwonek”. To fakty.

„Święte” pomyłki i pomyleni

Kiedyś jedna z dziennikarek, deklarująca się jako agnostyczka, przed Wielkanocą pomyliła publicznie Wielką Środę ze Środą Popielcową. Teraz też niektórzy medialni żołónierze opozycji przekonują, że mimo ataków na świętości, są „tolerancyjni wobec wszystkich religii”. Najlepiej tych, które w praktyce nie występują w Polsce. Po co to robią owi dziennikarze wielkanocni? W tym roku na pewno ze strachu, aby nie podpaść elektoratowi swoich politycznych mocodawców z PO i dawnego SLD (podzielonego dla niepoznaki na lewicowy plankton), bo to właśnie liberałowie mają największy stres przed kampanią wyborczą do parlamentu. Mieli ruszyć ławą, wspólną listą, aby pokonać konserwę z PiS. A tu niespodzianka świadcząca o tym, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu z komunizmem razem wziętych.

Fabryki fałszu wykonują plan

Oto fabryka fake newsów rozsiana po kilku medialnych prywatnych koncernach zaczęła produkować fałszywki o Janie Pawle II. Fałszywki podobne do tych komunistycznych z archiwów bezpieki. Przypadek? Nie. I tak cały misterny plan bezpośredniego ataku na polskiego świętego skończył się jeszcze zanim się na dobre zaczął.

Efekt idiotycznych zarzutów słychać i widać. Nawet niektórzy opozycyjni parlamentarzyści przyznają, że przegrali wybory. Jeszcze co prawda słychać topiących się w ogniu wstydu ołowianych doboszy, którzy bębnią na nutę „zapisywania papieża do PiS”, ale to już końcówka tego niesławnego, fałszowanego zresztą potwornie, utworu.

Uwaga, roboty polityczne!

Czy prawica zdoła się pozbierać, aby wygrać jesienne wybory i kontynuować reformy? Nie wiem. Wiele wskazuje na to, że tak. Trzeba jednak wyzbyć się pychy, że „nie ma z kim przegrać”. Demony pewności siebie czekają tylko na odpowiednią okazję. A i święci w niebie nie zawsze będą pomagać, kiedy ich znudzi powtarzalność popełnianych błędów.

Zatem, Alleluja i do… świątyń.

A potem do rodzin.

I dopiero na końcu do stołów.

 

 Wszystkiego najlepszego w ten wielkanocny czas, Nadziei, która odmienia wszystko, pokoju i spokoju oraz zrozumienia, że Chrystus nie po to zmartwychwstał, abyśmy jeszcze raz próbowali grać w kości o jego szaty…

Współpracownicy portalu sdp.pl

 

Archikatedra katolicka w New Delhi z pominkiem Jana Pawła II Fot./coll. HB

HUBERT BEKRYCHT: Oszczercy Jana Pawła II, spróbujcie tego w Azji!

Chrześcijaństwo w Azji od lat zmaga się z prześladowaniami. Podpalenia kościołów, nękanie wiernych, coraz częściej dotkliwe ich pobicia, czy morderstwa a nawet krwawe pogromy – to, niestety gorzki powszedni chleb Pański w tej części świata. W różnym stopniu wyznawcy Chrystusa są represjonowani w różnych krajach, szczególnie na południu największego na planecie kontynentu. W najliczniejszej demokracji parlamentarnej świata – Indiach, gdzie również dochodzi do prześladowań, ale władze rządowe i lokalne próbują walczyć z represjami, chrześcijanie nie chcą, więc uwierzyć, że bardzo szanowanego tu papieża – pielgrzyma, Jana Pawła II szkaluje się bezpodstawnie w kraju skąd pochodzi Święty. „Tutaj nikt nie będzie usuwał albo niszczył pomników Jopo” – zapewnia wskazując na pomnik papieża z Polski dozorca archikatedry pod wezwaniem Najświętszego Serca Jezusowego w stolicy Indii New Delhi.

 

Pomimo natychmiastowej zgody na rozmowę sprzątający dziedziniec przed archikatedrą przy Ashok Place w Delhi, prosi, aby nie podawać nawet jego imienia (nazwałem go, zatem Dewan). Dozorca nie ma teraz wiele pracy, zimą (od listopada do marca, kiedy temperatury najczęściej nie przekraczają w stolicy 27 stopni, chociaż bywają dużo cieplejsze a nawet gorętsze wyjątki) w dzień powszedni ludzi jest mniej a msze tylko trzy. Więcej wiernych jest oczywiście w niedzielę.

Wówczas odprawianych jest aż siedem mszy, najwięcej, bo aż cztery po angielsku, dwie w hindi i jedna w malajam, czyli w języku drawidyjskim, gdzie jest wiele elementów tamilskiego.

Oszczerstwa wobec tego, który zmienił świat

Dewan przerywa pracę i nie wierzy, że w Polsce, kraju Jana Pawła II – Jopo (John Paul mówione bardzo szybko) – jak niektórzy delhijczycy nazywają naszego papieża – jest tyle osób, którzy kłamią i rzucają oszczerstwa szkalując Świętego.

„Jeśli rzeczywiście tak jest, to są głupi. Spróbuj u nas obrazić pamięć Gandhiego, niezależnie od wyznania, byłoby to jednocześnie szkalowanie kraju” – powiedział Dewan. „Tutaj nikt nie będzie usuwał albo niszczył pomników Jopo! U was te oszczerstwa to uwikłanie w walkę polityczną, kłamstwa i kalanie świętości wybitnego duchownego” – złości się sprzątacz przed katedrą.

„Nie wierzę w te zarzuty, zresztą dawno to wszystko wyjaśniono, teraz pewnie to kolejna fala pomówień po coraz śmielszych prześladowaniach chrześcijan także w Europie. U was pustoszeją teraz kościoły, jeszcze nie ma krwawych pogromów, ale jeśli nie szanuje się autorytetów…” – zastanawia się Dewan a ja, po tych słowach, zastanawiam się czy mój rozmówca jest rzeczywiście sprzątaczem, dozorcą? Może to ksiądz? Kościelny? Pytam o to, ale nie odpowiada. Śmieje się perliście pokazując dentystycznie białe zęby. Nie pozwala zrobić sobie na koniec zdjęcia. „Jemu zrób, bo on jest bohaterem, przyjechał tu i widział naszą biedę. Może to nasz Jopo zmienił świat. I Indie” – dodaje „Powiedz tam u siebie, że my katolicy z Indii nie damy obrażać Ojca Świętego Jana Pawła II” – podkreślił Dewan.

Japo good man

Przed katedrą siedzi kilka kobiet w tradycyjnych strojach. Niestety ich hindish jest tak mało dla mnie wyraźny, że słyszę tylko zapewnienia o tym, iż również „wierzą”. Wskazują jednak wyraźnie na katedrę i na pomnik papieża. Nie rozumieją, o co pytam. Zresztą, chyba i tak nie uwierzyłyby, że ktoś w kraju urodzenia Japo bruździ papieżowi ubogich, jak delhijczycy także nazywają Jana Pawła II. W miarę wyraźnie słyszę tylko: „Jopo good, Jopo holly man (Jopo dobry, święty człowiek)”. Nie mam pewności, czy to chrześcijanki, bo stroje są hinduskie, ale nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.

Niedaleko archikatedry jest świątynia sikhijska. Jest jeszcze przed południem jest tam tłoczno. W skupieniu i modlitwie przemierzają teren gurudwary. Mężczyźni w charakterystycznych turbanach, kobiety we wzorzystych rozmaitego typu okryciach. Sporo dzieci.

Strażnik w pomarańczowym turbanie z groźnie wyglądającą włócznią pyta mnie, czy chcę wejść. Odpowiadam, że dopiero przyjechałem i może innym razem, bo przecież „tylu tu waszych wiernych, nie chcę przeszkadzać”. Odpowiedział komplementami o dobrym wychowaniu albo nazwał mnie dobrym człowiekiem – nie zrozumiałem. Strażnik jest miły, więc wpadam na pomysł i pytam, czy wie, kto to św. Jan Paweł II. „To święty człowiek z Europy. Był w Indiach” – odpowiada lekko dotknięty, że posądzam go o niewiedzę i zapewnia mnie, że jest dobrze wykształcony.

 

Kiedy już skończyłem opowieść o tym, jak obrażany jest papież Polak w swym kraju, strażnik wyglądał na zdziwionego, ale widać, że nie chciał o razu odpowiadać. Po kilku sekundach odrzekł, że jego religia to religia tolerancji. „Jeśli jesteś rzeczywiście pobożnym Sikhem nic złego nie zrobisz inaczej się modlącym” – powiedział a ja nie spodziewałem się zresztą innej odpowiedzi, bo wiara w Indiach to dosyć złożona materia.

Po chwili jednak człowiek w pomarańczowym turbanie mówi trochę ciszej. „Bardzo to dziwne, że ktoś nie szanuje swojej religii i tradycji. Chyba taka tradycja szybko zginie (powiedział ‘umrze’) „ – zakończył.

Nie wiem, czy wszystko dobrze zrozumiałem, ale większość z tych dosyć chaotycznie przeprowadzonych rozmów była po prostu bardzo budująca. Nie wiem na pewno, czy wszyscy mówili szczerze, nie znam na tyle Indii, bo jestem tu zaledwie kilka dni. Dowiedziałem się jednak o tym kraju jednego. Większość ludzi uważa tu, że jeśli w coś głęboko wierzysz, nie jesteś w stanie o tym myśleć źle.

W Polsce trwa kampania opozycyjnych oskarżeń sfabrykowanymi esbeckimi papierami wobec człowieka, który już nie może się obronić. Wierzę jednak, że ci, którzy to robią kiedyś przynajmniej zrozumieją istotę swego parszywego zachowania.

Gęstniejący sos pomówień wcześniej, czy później wyparuje. Zostanie jednak tak wykpiwana tolerancja środowisk konserwatywnych i nasza obrona Świętego Człowieka, zwyczajnego człowieka, który cieszy się szacunkiem nawet w dalekiej Azji a w swoim kraju, z którym związki zawsze papież podkreślał, jest szkalowany w imię jakiś kilkudziesięciu mandatów w parlamencie. Bo tyle zdobędzie jesienią opozycja po tej oszczerczej kampanii.

A oszczercy… No cóż, są odważni tylko chowając się za immunitetem i w Internecie. Oszczercy Jana Pawła II, spróbujcie tak się zachować w Azji, na przykład przed delhijską archikatedrą lub kilka kroków dalej przed sikhijską świątynią. I niech Pan Bóg ma was w swojej opiece…

 

 

HUBERT BEKRYCHT: Demokratyczne media muszą wspierać Ukrainę!

Nie, nie będzie to spis mediów i dziennikarzy dobrze lub źle relacjonujących ogromną tragedię naszych wschodnich sąsiadów. Zostawiam to medioznawcom, którzy dopiero po dekadzie będą mogli te wojenne relacje i relacje o wojnie należycie ocenić. Ważne, że chyba na zawsze upadł kolejny mit o korespondencjach wojennych. Chodzi o „bezstronność” reporterską, która w postaci poprawności politycznej niszczyła albo jeszcze niszczy media na całym. Napad Rosji na Ukrainę udowodnił, że rzetelni dziennikarze powinni opowiedzieć się po stronie obrońców suwerennego państwa napadniętego przez zwolenników dyktatury.

Zdanie to podziela, na szczęście, większość międzynarodowej społeczności dziennikarskiej. Po inwazji rosyjskiej na Ukrainę zetknąłem się jednak też z opiniami, m.in. serbskich oraz greckich dziennikarzy i naśladujących ich zachodnich żurnalistów narzekających na „mało obiektywne relacje z Ukrainy”. Czyli „bezstronne”, zawierające też „punkt widzenia Moskwy”. Było to podczas międzynarodowego kongresu dziennikarskiego, zatem bójka – na sali obrad – nie wchodziła w grę. Do cholery, wojna obronna, wojna Ukrainy z bezduszną Moskwą, nie zasługuje na „obiektywne” relacje. Bo niby jak? Dziennikarze mieliby zapytać Putina o masakry w Buczy i Irpieniu? Jakie odpowiedzi otrzymaliby tacy dziennikarze? Jeżeli zdążyliby dokończyć pytanie…

Wiadomo, ludzie w krajach, gdzie Rosja – także poprzez prawosławie w obrządku podlegającym cerkwi w Moskwie – nie ma (jeszcze) aż tak negatywnych konotacji jak w Polsce i w innych krajach dawniej okupowanych przez Sowietów, są podatni na kremlowską propagandę. Dziennikarze też.

My nie musimy. To nie tylko nasza wojna, bo jeśli – nie daj Panie Boże – Ukraina upadnie, następna będzie Polska a za nami cała Europa. To także inwazja bandytów z Kremla. Bandytów, którzy od czasów sowieckich zupełnie się nie zmienili.

Niegdyś lewicujący korespondenci wojenni wierzyli, że jeśli nie opowiedzą się po żadnej ze stron, na przykład, podczas wojen w Hiszpanii ,Afryce lub południowo-wschodniej Azji, zdołają zdać „obiektywną” relację. Wielu z nich zostało zabitych. Jedni przez jedną stronę konfliktu, drudzy przez drugą…

A gdzie, ważna dla międzynarodowej społeczności relacja? W tym przypadku z Ukrainy? Nie powstanie, jeśli nie opowiesz się po stronie Kijowa, stronie wspieranej m.in. przez NATO. No chyba, że jakiś reporter chce zaistnieć w rosyjskich lub ormiańskich, kubańskich, północnokoreańskich mediach.

To jest wojna obronna, wojna złego (Rosja) z dobrym (Ukraina), wojna diabła (Putin) z aniołami (Ukraina). Naiwne? A kto powiedział, że dziennikarze nie są naiwni?

 

„Prawda” z 16 marca 1917 r. "informuje" o "deklaracji niepodległości" Polski Zdj.: Wkipedia

HUBERT BEKRYCHT: A jeśli TVN nie tylko kłamie?

Pytanie jak najbardziej zasadne w kraju, w którym opozycja protestuje przeciwko sytuacji, kiedy przegrywając wybory nie może rządzić. W Polsce samorządy PO administrują podsycając nienawiść do legalnych władz krajowych a eurodeputowani opozycji uprzejmie donoszą na swój kraj do wszystkich instytucji Unii Europejskiej szkodząc wszystkim Polakom, nawet wyborcom PO, PSL i postkomunistów. Dopełnieniem jest telewizja TVN, która chce, w ramach „zabezpieczeń” procesowych, zabronić cytowania polityków mówiących, że TVN kłamie. Zabronić na rok. Oznacza to cenzurę prewencyjną. To nic, że to wbrew Konstytucji RP opozycja i jej media rozstrzygają, co jest a co nie jest zgodne z polską ustawą zasadniczą. Sytuacja przypomina zmagania łyżwiarza figurowego (media publiczne i konserwatywne), który w Igrzyskach Olimpijskich został zgłoszony jako hokeista (TVN, GW, Onet oraz inne media wspierające opozycję w walce z rządem).

Podczas posiedzenia sejmowej komisji kultury i środków przekazu z udziałem przedstawicieli Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz dziennikarzy doszło do czołowego zderzenia medialnej ciężarówki TVN i innych mediów komercyjnych zwalczających rząd z przestrzegającymi przepisów kierowcami mediów publicznych a także konserwatywnych.

Nic to…

To nic, że m.in. dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich dr Jolanta Hajdasz, redaktor naczelny Gazety Polskiej Tomasz Sakiewicz, szef portalu TVP Info Samuel Pereira i wreszcie sam przewodniczący KRRiT Macieja Świrski tłumaczyli cierpliwie, że TVN chce po prostu kneblować usta mediom, które krytykują tę manipulującą prawdą stację wymachując amerykańskim paszportem właścicieli. To nic, że TVN ma zamiar „zabezpieczać” swoje procesowe dobra na rok usiłując uzyskać sądowy zakaz cytatów krytykujących stację. To nic, że cenzura prewencyjna jest w Polsce zakazana…

Groch z kapustą i wybory

To  nic, że włączając kolejny manipulacyjny bęben i mieszając sprawę ukarania TVN za reportaż „Siła kłamstwa” maszyneria opozycyjnych mediów próbowała zakrzyczeć opinie o promoskiewskiej wymowie filmu. To nic…

Ważny w tym wszystkim jest kontekst. Zbliżające się wybory znowu skutecznie wyeliminowały otwartą dyskusję o kodeksie prasowym, o dziennikarstwie, o skandalicznym artykule prawa, przy pomocy którego można wyeliminować każdego dziennikarza. Do całego arsenału środków wyłączających możliwość krytykowania polityków opozycji, jej czołowy propagandowy organ, czyli TVN, stara się włączyć cwany sposób na „zabezpieczenie dóbr”, który jest skuteczniejszy niż zabicie dziennikarza i wysadzenie w powietrze nieprzyjaznej redakcji – przypomnieć należy, że takich właśnie sposobów imały się – całkiem niedawno – na przykład niemieckie lub pochodzące z Bliskiego Wschodu komunistyczne, lewackie i anarchistyczne organizacje terrorystyczne. Skuteczności prawa nad przemocą chyba nie trzeba udowadniać.

Prawda i g…. prawda

Jeśli ktoś nie sięgnie do wiarygodnych źródeł a postawi na komiksowy przekaz mediów antyrządowych może dowiedzieć się, tak jak z Gazety Wyborczej, że: „Sakiewicz długo opowiadał o sobie, mówił, że ‘niejeden dureń się do naszego zawodu dostał’, że ‘ma prawo powiedzieć, że manipulacja jest manipulacją’, oraz że stacja TVN ‘nosi piętno komunizmu, kremlowskie’” – do tej pory w relacji GW wszystko się zgadza.

A dalej ci, którym nie jest wszystko jedno piszą: „Krzysztof Mieszkowski (KO) skomentował słowa Sakiewicza jako ‘wylewanie krokodylich łez przez reżimowego dziennikarza’. Gdy Mieszkowski poradził jemu i jego kolegom, by mieli odwagę zmierzyć się z rzeczywistością, by nie beczeli jak takie beksy, cholera jasna bądźcie damami, Sakiewicz wykrzyknął: ‘Czy ten cham może przestać nas obrażać?!’ – I nawet zaproponował mu bójkę przed Sejmem. – Jak chce się sprawdzić, kto jest mężczyzną, to proszę przed Sejm – krzyczał” –  napisano w GW.

Nie warto…

No cóż, taka interpretacja, bo przecież nie informacja, nie jest w mediach antyrządowych związanych z opozycją – m.in. w GW i TVN – niczym nowym. Na dowód wystarczy przytoczyć tytuł artykułu w GW: „Dziennikarz prorządowych mediów nazwał posła KO ‘chamem’. I chciał się bić z nim przed Sejmem”. Równie dobrze moglibyśmy w portalu sdp.pl dać taki tytuł: „Poseł Mieszkowski (KO) obraził szefa Gazety Polskiej i uciekł”. Bo przecież pan Mieszkowski nie uciekł?

Rozumiem Tomasza Sakiewicza. Honor jest sprawą najważniejszą i należy się o to nawet bić, ale w przypadku niektórych posłów… nie warto.

W tym przypadku opisu obrad komisji sejmowej prawda w antyrządowych, opozycyjnych mediach ma tyle wspólnego z prawdą, co dziennik o tej samej nazwie redagowany niegdyś na Kremlu.

Pozostaje tylko początkowe pytanie: A jeśli TVN nie tylko kłamie?

 

 

 

HUBERT BEKRYCHT: Czego i sobie (nie) życzę…

Nadszedł wreszcie, ale nic się w nim nie zmieni, jeśli my się nie zmienimy. Czy rok 2023 ma jakąś cudowną moc, która przepędzi zło całego świata? Nie, po prostu rok 2022 był pod wieloma względami szczególnie zły.

Należy jednak oddzielić sytuację międzynarodową spowodowaną rosyjską napaścią na Ukrainę oraz kryzys gospodarczy od tego, co nam się zdarzyło w życiu. Nie mamy jeszcze wojny, nie przymieramy głodem, jest prąd, w domach ciepło… Trudny czas na świecie powoduje, jak w mijających miesiącach, bezprzykładną międzyludzką Solidarność. Tak było w minionym roku.

W mediach było w 2022 roku różnie – histerycznie, jak w polityce; patriotycznie, jak w życiu społecznym; wróżbiarsko, jak w gospodarce; specjalistycznie i ekspercko, jak w piłce nożnej.

Ten rok, 2023, może być dla mediów wolnego, demokratycznego świata przełomowy. Trzeba jednak podwyższyć poziom komunikowania się z odbiorcą. Nie można posługiwać się, jak od kilku lat, fake newsami, które kilka dni po publikacji będą powoli wycofywane, a „winę” zrzuca się na inne publikatory. Ludzie, być może, to jeszcze kupią, ale za kilka lat nikt już nie uwierzy w redakcyjne słowo pisane i mówione.

W mediach społecznościowych, zamiast wierzyć lub nie wierzyć miliarderom trzeba w końcu przestać nurzać się w pogłoskach i na nie odpowiadać. Same internetowe enuncjacje nie zmieniają świata. Robią to potwierdzone informacje.

Zrezygnujmy w mediach z przedstawiania świata poprzez okulary prasy bulwarowej. Plotkarskie portale nie zastąpią rzetelnych wiadomości. Powtórzyć należy, że tabloidyzacja rzeczywistości w końcu wzbudzi lęk odbiorców i media publikujące półprawdy w końcu upadną, tylko koszt społeczny tego procesu będzie ogromny.

Nie wstydźmy się swoich poglądów. Dziennikarz powinien je mieć i – poza czystą informacją – powinien używać mózgu i swoich zasad a nie tylko algorytmów popularności mediów, dla których pracuje.

I chyba najważniejsze, przestańmy w końcu ciągle zajmować się innymi mediami. Nie bądźmy społecznymi kanibalami, bo w końcu zjemy siebie i nasz dorobek.

Czego w Nowym Roku 2023 dziennikarzom, pracownikom redakcji, właścicielom mediów, politykom i sobie życzę.