Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Powodzianie cierpią w ciszy

Powódź się skończyła? Sądząc z jedynek największych portali tak, ale sądzę, że tysiące powodzian ma w tej sprawie inną opinię. Woda spłynęła, ale to nie koniec nieszczęścia, to jego początek.

Ludzie zostali bez dachu nad głową, kończą im się pieniądze, lub też dawno im się pieniądze skończyły. Jeśli czyjś dom ocalał, to jego ściany są mokre i do zimy bez potężnych osuszaczy, których bardzo brakuje, nie wyschną. Jeśli nie wyschną nie będą miały podczas mrozów żadnej izolacyjności termicznej. O takich „drobiazgach” jak grzyb nie wspomnę. Infrastruktura jest zniszczona, przy tym poziomie organizacji, o którym opowiadał linczowany dziś przez urzędników Tuska były Komendant Główny Państwowej Straży Pożarnej gen. Bartkowiak, nie daj Boże żeby przeszedł jakiś kolejny kataklizm.

Powodzianie cierpią w ciszy

Co się dzieje z powodzianami? A na przykład są zwalniani z pracy – Taką traumę przeżyłam… wszystko w błocie, w szlamie, a tu jeszcze listonosz wręcza wypowiedzenie. To najgorsza rzecz, ten moment. To jest załamujące doświadczenie, kiedy dobytek życia zabiera woda, zaczyna się sprzątanie, organizowanie jak tu dalej żyć, a tu jeszcze taka dobijająca wiadomość, że nie będziesz miała środków do życia – powiedziała w rozmowie z Tysol.pl pani Julia (imię zmienione na jej prośbę), która dostała wypowiedzenie z PKP Cargo.

Dzisiaj powodzianie wraz żołnierzami WOT, służbami i wolontariuszami pracują i cierpią w ciszy. Przejrzałem strony główne „wiodących mediów”. Temat powodzi i powodzian nie istnieje. Skończyły się putiniady Donalda Tuska, skończył się temat powodzi. Kierownik nie robi przedstawiania, więc nie ma o czym pisać.

Dzielny kierownik

Kierownik jest dziś zajęty czym innym. Jednego dnia „pokona” alkotubki”, następnego dnia postraszy paczkomaty. Każdego dnia rzuci swoim medialnym ogarom taki czy owaki żer, nad którym te będą deliberować w półmózgim zachwycie. Sprawa powodzi przestała się kierownikowi opłacać. „Odrobił” w oczach opinii publicznej katastrofalne słowa o tym, że „prognozy nie są przesadnie alarmujące” odstawiając cyrk, który nawet Jacek Żakowski nazwał „metodą putinowską” i trzeba mu oddać, że jak wskazują sondaże, zrobił to skutecznie. Ach jakiż z niego frant!

Tylko co z tymi ludźmi tam na południu? Tymi wybierającymi tony szlamu, tymi desperacko usiłującymi osuszyć domy, załatwić jakieś lokum dzieciom, ogarnąć im jakąś szkołę. Zastanawiającymi się jak przeżyć. Chowającymi bliskich.

Może i zachwyciłbym się sprytem kierownika, a może i zaśmiałbym się z głupoty „opinii publicznej” pasanej jak głupia krowa na ściśle wyznaczonych pastwiskach, ale kiedy myślę o tych ludziach, jakoś nie umiem.

Wszystko co mi przychodzi do głowy to stek wulgaryzmów.

Tak, to straszne. Ale trzeba żyć dalej… — 17. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

„Od razu zaczęto strzelać. Nie było żadnego ostrzegawczego strzału, żadnych rozmów… Dzieci, jak sądzę, zginęły natychmiast. Zdołałem spojrzeć na Ritę i dzieci… Leżeli już martwi. Rita coś jakby do mnie powiedziała i to było wszystko…” — publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to wstrząsająca kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Publikujemy kolejny fragment książki. Wcześniejsze odcinki można przeczytać TUTAJ

5 marca 2022 roku, sobota, godzina 7.10. Bucza, ulica Lecha Kaczyńskiego, nr 3.

W 2014 roku Rosjanie, ponownie ignorując prawo międzynarodowe oraz własne zobowiązania wobec świata i Ukrainy, wtargnęli na Krym i Donbas.
„Marjinkę zbombardowali, Krasnohoriwkę zbombardowali” — żaliła się Walentyna Czikmarjowa. „Co nam było zostać? Synowie nie chcieli rosyjskich paszportów i nie chcieli do Rosji. Chcieli mieszkać tylko na Ukrainie…”

Jako pierwszy na poszukiwania „nowego świata” wyruszył Witalij Czikmarjow, starszy syn pani Walentyny. „Pojechał dużo wcześniej” — opowiadał jego młodszy brat Ołeksandr. — „I spodobała mu się Bucza”.

„Nie chciałam opuszczać Donbasu, mieszkałam tam 48 lat” — kontynuuje pani Walentyna. — „Tam sprzedaliśmy dom, tutaj kupiliśmy. Starszy syn pomógł nam go kupić”.

Witalij osiedlił się w Leśnej Buczy, a Ołeksandr, w 2018 roku, w pięknym dwupiętrowym domu z czerwonej cegły w centrum miasta, na ulicy Mykoły Muraszki 16, za cerkwią Andrzeja Pierwszego Powołanego.

„Przyjechałam tu dla dzieci, aby im pomagać” — mówi pani Walentyna. — „Ożenili się, żyli. Pojawiły się wnuki. Żyliśmy bardzo dobrze… Dobrze żyliśmy… Dzieci do szkoły, do przedszkola, a ja odbierałam starszego Matyuszę ze szkoły. I młodszego Kłymczika z przedszkola, kiedy Rita była w pracy… Oni, Ołeksandr i synowa Rita, kochali dzieci i siebie nawzajem…”

Rodzina Czikmarjowów rzeczywiście była bardzo zżyta. „Nie mogę opisać, jakie to było szczęście, że byliśmy razem” — opowiadał Witalij. „Mamy bardzo wielu kumów, przyjaciół i wszyscy są w Buczy. Na każde święta wszyscy razem, u matki. Miała duży stół, pełno dzieci. Mówiła: ‘Czego więcej potrzeba w życiu, kiedy wnuki są obok, dzieci, synowe?’…”

Ale przeklęta wojna dopadła rodzinę także w Buczy… O tragedii Czikmarjowów telewizja nakręciła poruszający dokument o prawie hellerowskim tytule „Bucza 22”, stąd świat dowiedział się o jeszcze jednym przypadku spośród wielu rosyjskich zbrodni w naszym mieście… Dzięki dziennikarzom poznano szczegóły tej straszliwej tragedii. Jednej z tysięcy..

Wojna, której wszyscy się spodziewali, ale świadomie odrzucali taką możliwość, wybuchła rankiem 24 lutego. „Nie wiedzieliśmy, co robić, co z rodzicami, dokąd uciekać” — mówi zrozpaczony Witalij. „Zostaliśmy. A po 25 lutego nie było już szans, żeby wydostać się z Leśnej Buczy. Saszko mógł wyjechać, gdyby ktoś wiedział, do czego to wszystko zmierza. Ale dokąd miałby jechać, zostawiając rodziców? Rozmawialiśmy przez telefon. Siedzieli w piwnicy. U mamy była taka solidna piwnica. A z każdym dniem było coraz gorzej”.

Według relacji Ołeksandra: „Siedzieliśmy w piwnicy przez tydzień, a może i dłużej… Kiedy było cicho, wychodziliśmy na górę… Mama była cały czas z ojcem, bo on był sparaliżowany, a nie było jak go sprowadzić do piwnicy…”.

Pani Walentyna wspomina tamte dni, nie kryjąc łez: „Matyusza siedział w piwnicy osiem dni i pisał na laptopie: ‘Bardzo kocham Ukrainę. Zaatakowali nas Rosjanie. Nienawidzę ich! Gdybym miał 18 lat, poszedłbym bronić swojej Ukrainy, ale mam tylko dziewięć lat. Ale bardzo, bardzo kocham swoją Ukrainę’. A wtedy zaczęli tak bombardować, że dzieci były przerażone, nie spały. W piwnicy było wszystko słychać…”.

Wieczorem 4 marca synowa nie wytrzymała napięcia i niepewności:

— Mamo, wyjedziemy — zwróciła się Rita do teściowej. — Wszyscy już wyjeżdżają…

Razem z Czikmarjowami Buczę postanowili opuścić ich sąsiedzi — Halina z mężem Ołegiem oraz jego matka. Przygotowali dwa samochody: Ołeksandr Czikmarjow — swojego forda, a sąsiedzi — białego dodge’a z napisem na szybie dużymi literami „DZIECI”…

„Psychicznie nie dało się już tam wytrzymać” — mówił Ołeksandr.

O siódmej rano następnego dnia, jak wspomina pani Walentyna, „rano była cisza. Pomyślałam: może już przestali strzelać. I wyjechali. Zamknęłam im bramę. Rita doszła do furtki i powiedziała: ‘Mamo, no to trzymajcie się’. A syn nic nie powiedział. Nie pożegnałam się. Byłam w takim szoku, że nawet z wnukami się nie pożegnałam. Oni w półśnie wsiedli do samochodu i odjechali. I sąsiedzi pojechali z nimi. Za kierownicą była kobieta…”.

Plan był taki: wpaść do Witalija w jego domu w Leśnej Buczy, zatankować samochody, bo prawie nie mieli paliwa, a potem wszyscy razem do Kijowa. „U nas było naprawdę źle, aż strach” — opowiadał Witalij. „Byliśmy już ubrani, spakowani”. Cały czas na telefonie.

— Włącz głośnik, żebym słyszał — powiedział Witalij do Rity, która siedziała obok Ołeksandra, prowadzącego forda, zaraz po tym, jak rodzina ruszyła spod swojego domu.

Kiedy samochód skręcił w bulwar Bohdana Chmielnickiego, Rita zameldowała:

— Wyjechaliśmy, jedziemy…

— Mów, co widzisz po lewej, co po prawej…

— Wszystko w porządku — uspokajała bratowa. — Przejeżdżamy przez „Warszawkę”.

— Co teraz widzisz? — dopytywał Witalij

— Przed nami zakład PTEM i coś stoi na drodze…

— Zatrzymajcie się!…

Nagle w słuchawce rozległ się głośny strzał i rozpaczliwy krzyk Rity:

— Ojej, trafili mnie! W nogę!…

— Zawracajcie!

Witalij usłyszał jeszcze kilka strzałów i jak jego bratowa krzyczy z bólu i przerażenia. Potem telefon ucichł…

Ołeksandr opowiadał: „Zatrzymaliśmy się, zatrzymali się też sąsiedzi” — wspominał tragiczne szczegóły tego dnia, które wydarzyły się naprzeciwko budynku PTEM w Buczy, przy ulicy Lecha Kaczyńskiego 3.

„Od razu zaczęto strzelać. Nie było żadnego ostrzegawczego strzału, żadnych rozmów… Dzieci, jak sądzę, zginęły natychmiast. Zdołałem spojrzeć na Ritę i dzieci… Leżeli już martwi. Rita coś jakby do mnie powiedziała i to było wszystko…”

Ołeh Doroszuk, którego rodzice mieszkali w pobliżu Czikmarjowych, opowiadał, że wtedy nadjechała kolumna pojazdów z literą „V” na bokach. Buczanie zjechali na bok i zatrzymali się w tzw. zatoczce, żeby przepuścić kolumnę wojskową. Zostali rozstrzelani”.

„Miałem postrzeloną nogę, jej kawałek zwisał” — wspominał niemal ze łzami Ołeksandr, przywołując ten przerażający moment. — „Upadłem na ziemię, czołgałem się w stronę drzew… Moja noga wyglądała, jakby została odstrzelona. Nie z jakiegoś pistoletu czy karabinu, ale z czegoś dużego kalibru. Ostrzelali cywilny samochód, który nie był w żaden sposób zamaskowany. Nawet nie zapytali, dokąd jedziecie, dlaczego i po co? Po prostu zaczęli strzelać. Było im wszystko jedno…”

Gdy Ołeksandr wydostał się z uszkodzonego samochodu, ten stanął w płomieniach… Martwe dzieci i jego żonę pochłonął ogień… W drugim samochodzie, jak opowiadał Ołeh Doroszuk, „zginął wujek Ołeh” (Towkacz), a jego żona, która została ranna w ramię, razem z teściową zdołały później dotrzeć do szpitala…

Po pewnym czasie na ulicy pojawili się pojedynczy przechodnie. „Podszedł do mnie mężczyzna, zobaczył mnie i zaczął ze mną rozmawiać” — opowiadał Ołeksandr. — „Znalazł w samochodzie sąsiadów jakiś koc, którym owinął mi nogę. Potem poszedł szukać pomocy. Po jakimś czasie pojawiło się jeszcze dwóch mężczyzn, dwóch młodych chłopaków. W tym momencie przejeżdżał samochód. Chłopcy zatrzymali go i położyli mnie na tylnych siedzeniach”.

Za kierownicą tego białego samochodu toyoty siedział były pracownik Prokuratury Generalnej, Walery Ranskyj. „Piątego marca, kiedy te potwory były już wszędzie, jechałem do Leśnej Buczy” — wspominał mężczyzna. — „Przede mną widzę, że w zatoczce naprzeciwko PTEM stoją dwa samochody: biały dodge i jeszcze jeden przed nim. I dwóch ludzi tam się krząta. Zahamowałem, dają jakieś znaki, żebym się zatrzymał. Zatrzymuję się, otwieram okno, a oni pytają: czy mogę zawieźć rannego do ambulatorium na Puszkina, które znajduje się na podwórzu bloku. Pytam, gdzie jest ranny? A oni mówią: ‘Tam, w parku’. Mówię: ‘Chłopcy, znajdźmy coś, jakiś prześcieradło’. I wyciągałem go przez lewe drzwi, a oni mi go podawali…”

Już po chwili, zaledwie jakieś trzysta metrów dalej, Walery Ranskyj dowiózł ciężko rannego do punktu medycznego, który przed wojną nazywał się Dziennym Ośrodkiem Opieki. „Ludzie krzyczą, że tu jest ranny” — opowiadał chirurg wojskowy, Serhij Sachacki. — „Podbiegamy… Jedyną rzeczą, którą udało mi się z niego wyciągnąć, było to, że nazywa się Saszko Czikmarjow. I że pochodzi z Doniecka… Patrzę na jego stan, zakładam opaskę uciskową, próbuję z nim rozmawiać. Mierzę ciśnienie — prawie nie ma, 60 na 0! Zakładamy kroplówkę… Nie było krążenia obwodowego. Trzymałem kroplówkę, a krew już przez nią płynęła… Dzięki Bogu, udało się dowieźć go do szpitala… Od razu trafił na salę operacyjną…” Jednak nogę trzeba było amputować aż do kolana. O tych strasznych wieściach matka Ołeksandra dowiedziała się od sąsiadki, której cudem udało się uratować przed niechybną śmiercią…

Po ewakuacji szpitala Ołeksandra przewieziono do Kijowa na dalsze leczenie.

Tymczasem zwęglone szczątki Rity Czikmarjowej oraz jej dzieci pozostawały w spalonym samochodzie na ulicy Lecha Kaczyńskiego. Jak opowiadała pani Walentyna: „Leżeli tam dwadzieścia trzy dni. Nie można ich było zabrać. Strzelanina była straszna…”.

Na odwagę, by zebrać szczątki znajomych, zdobył się Ołeh Doroszuk, który ryzykując własne życie, pełnił funkcję wolontariusza w Buczy. „Musiałem wychodzić na ulicę, bo trzeba było pomagać znajomym starszym ludziom” — opowiadał wolontariusz. —„Kilka razy mnie zatrzymali, pytali — gdzie jest biała opaska? Nie nosiłem jej, mówiłem — widzicie, mam na szyi szalik Dynamo? Jest tam biały kolor. A oni na to: dokumenty, telefon, rozbieraj się, ręce za plecy… Kiedyś wracałem do domu od rodziców. W tym czasie okupanci rabowali sklepy i biura. Zatrzymali mnie, związali ręce taśmą z tyłu, szalik owinęli wokół twarzy i też zaklejono taśmą, postawili mnie pod ścianą. Stałem tak cztery godziny”.

28 marca Ołeh Doroszuk udał się do PTEM, aby zabrać szczątki ludzi. „Poszedłem tam rano” — opowiadał mężczyzna. — „Pojawił się tam też kolejny minibus, biały volkswagen, również ostrzelany. Okazało się, że kobietę pochowano w parku, a na mogile położono tabliczkę rejestracyjną”. (Na marginesie, świadkiem tego, jak orkowie zabili pasażerów tego samochodu, był burmistrz Buczy Anatolij Fedoruk. „Byłem świadkiem rozstrzelania trzech rodzin, które jechały samochodem” — opowiadał dziennikarce „Ukraińskiej Prawdy” Ołdze Kyryłenko 8 kwietnia. — „W jednym przypadku była ranna kobieta z dzieckiem, mężczyzna błagał na rosyjskim posterunku, by ich nie zabijali, bo ona była w ciąży. Faktycznie pochował ją na skrzyżowaniu ulic Lecha Kaczyńskiego i Szewczenki… Zastrzelili ich w samochodzie, który wciąż tam stoi. Tablicę rejestracyjną mężczyzna faktycznie wykorzystał zamiast krzyża… Są informacje, że i jego też zastrzelili”).

Ołeh Doroszuk kontynuował: „Spojrzałem do samochodu i zobaczyłem, że ciała wciąż leżą w środku… Wziąłem koc, przykryłem nimi ciała sąsiadów, zamknąłem drzwi, żeby psy nie mogły się tam dostać, i poszedłem szukać pomocy. Nikogo nie znalazłem. Wróciłem. Rozłożyłem koc, wyciągnąłem ciała, wziąłem jakiś worek. Włożyłem tam czaszkę, kości. Zawiązałem w węzeł, zarzuciłem worek na ramię i poszedłem w stronę domu. Dotarłem do skrzyżowania ulicy, gdzie mieszkali, i zawołałem sąsiadów. Weszliśmy na teren kościoła, wykopaliśmy na boku mogiłę.”

O tym opowiadała inna sąsiadka, pani Nadia: „Wykopaliśmy osobny grób, pochowaliśmy ich, postawiliśmy krzyż, wszystko jak należy” — mówi mieszkanka Buczy, Nadija. Na tabliczce tego krzyża sąsiedzi zapisali: „Czikmarowie: Rita, 34 lata, Matwiej, 10 lat, Kłym, 4 lata”, oraz daty urodzin i dzień śmierci — 5 marca 2022 roku…

„Zastanawialiśmy się, czy w ogóle powiedzieć babci, że jej wnuki są tutaj pochowane” — wzdychał Ołeh Doroszuk. — „Przyznaliśmy się dopiero trzeciego lub czwartego dnia…” Pani Nadia dodaje: „Potem przyprowadziliśmy babcię i pokazaliśmy: „Waliczko, tutaj leży twoja synowa i wnuki…”.

Ołeh kontynuuje: „I zaczęła tu przychodzić każdego ranka, przynosić im ciastka albo piec naleśniki. Wiecie, jak to zawsze bywa… Codziennie rano gotowała im jedzenie, swoim wnukom…”.

Zmarłych ekshumowano 12 kwietnia, a tydzień później rodzina pochowała Ritę, Matwieja i Kłyma…

„Powiedziałem Ołeksandrowi, że trzeba żyć” — wspominał Witalij Czikkmarow. — „Tak, to straszne. Ale trzeba żyć dalej. Matka jest, ojciec jest… Będziemy musieli żyć dalej. Chłopcy chcieli mieć psa… Zdobędziemy psa… Zbudujemy budę… Trzeba go czymś odciągnąć, trzeba…”

Ale niezależnie od słów pocieszenia, takie rany emocjonalne nigdy nie zagoją się w rodzinie Czikkmarowych.

„Rita, jakby to przeczuwała” — płacze pani Walentyna. — „Siedzieliśmy pewnego wieczoru na kanapie, a ona mówi: ‘Niedługo urodziny Tarasa Szewczenki. Matwi musi nauczyć się wiersza.’ I zaczęła recytować:
'Jak umrę, to pochowajcie
Mnie na mogile
W szerokim stepie
Na mojej umiłowanej Ukrainie…’

Rita jakby przeczuwała swoją śmierć… Przeczuwała…

Nie wejdziemy do grobu zamiast wnuków i Rity. Musimy żyć dalej dla Ołeksandra, który przeżył, dla Witalija, który całe życie nas chronił… Chciał nas ocalić z Doniecka, od tamtej wojny, a trafiliśmy na tę…”

Bucza, ulica Centralna. Około 5 marca.

83-letni Wiktor Turyk, cierpiący na głuchotę, wyszedł na balkon swojego mieszkania i zobaczył na dole rosyjski czołg. Czołgista również go dostrzegł i krzyknął do starca: „Schowaj się, dziadku! Nie wolno wychodzić!” Jednak Wiktor nie rozumiał czego od niego chciano i nadal stał na miejscu. Gdy sąsiedzi, widząc, że celują w Turyka z karabinu, zaczęli krzyczeć: „Nie strzelajcie, chłopcy, on jest głuchy!” — relacjonowała sąsiadka Alla. — „Na próżno. Strzał — i Hala Turyk już wdową…”

Bucza, ulica Wodociągowa, nr 54

Władysław Wergiński, który mieszkał na ulicy Wodociągowej 54, wyszedł z mieszkania, aby wyrzucić śmieci. I już nie wrócił… Jego matka, Ludmiła, opowiadała dziennikarzom: „Nie ma go, nie ma. Zniknął mój Władysław. Serce czuje coś złego. Idę do Rosjan, błagam: 'Powiedzcie, co z nim, gdzie on jest?’ Nic nie mówią, tylko mnie przepędzają jak psa. Czekam, aż się zmienią, znowu idę: 'Szukam dziecka, zrozumcie!’ Żaden nie powiedział, choć doskonale wiedzieli, gdzie leży. Sami go przecież zastrzelili. Znalazłam go później, kiedy poszłam zebrać coś na rozpałkę. Obok leżeli Ania Kopaczkowa i Jura Martynenko…”

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Premier Tusk walczy o życie

Jeszcze w feralny piątek 13 września, kiedy mówił, że „prognozy nie są specjalnie alarmujące” sprawiał wrażenie, że ma nadzieję na weekend w Sopocie. Chwilę później nastąpił powodziowy armagedon i musiał się wziąć do roboty. Jak to ktoś zgrabnie ujął na „X”, Donald Tusk walczy o polityczne życie.

Wiemy z wieloletnich doświadczeń, że nie jest łatwo zmusić Donalda Tuska do pracy. Właściwie łatwiej uznać sprawę za z góry straconą. Tym razem jednak Donald Tusk zrozumiał, że wobec tego co się dzieje jest to jego być albo nie być. Kosztowna to nauka, za którą trzeba było zapłacić nieznaną jak dotąd liczbą ofiar, zaginionych i prawdopodobnie miliardów strat materialnych, ale najwyraźniej skuteczna.

Machina PR

Potężna machina PR poszła w ruch. „Widziałem a własne oczy, że tak wysoki standard obejmuje to konkretne miejsce. Wszędzie tu dookoła Wrocławia to po prostu, mają na tyle mają możliwości technicznych, że stać ich co najwyżej na worki i piach. Więc worki, piach i podwyższają te wały. A tutaj całe wały są wyłożone folią i agrowłókniną. I z tego co mi wiadomo, to tylko tam są zrobione w ten sposób (…)” – mówił w wywiadzie dla Tysol.pl walczący z falą powodziową we Wrocławiu wolontariusz Piotr Przybysławski.

„Tak, to była pokazówka dla Tuska. Bo właśnie tam  go tam zawieziono, żeby mu pokazać, jak to wszystko sprawnie działa w mieście. A w innych miejscach we Wrocławiu, działają sami tylko wolontariusze, ze wsparciem OSP i WOT co najwyżej” – podkreślił Przybysławski.

Nigdy dotąd nie stosowaną w cywilizowanych krajach praktykę publicznych i transmitowanych w największych telewizjach (za wyjątkiem Telewizji Republika, co jest swego rodzaju zbrodnią odmowy dostępu do informacji dla jej być może zagrożonych utratą życia widzów) sztabów kryzysowych najlepiej opisał Jacek Żakowski w neo-TVP. „Tusk sięgnął po metodę putinowską, której się w demokracjach nie stosuje. No nie ma tak, że jak jest powódź w Stanach, to prezydent siedzi i ruga urzędników publicznie i to jest transmitowane. Tak nie ma w Niemczech, w Wielkiej Brytanii, we Francji, nigdzie. To jest typowo autorytarny model zarządzania” – zwrócił uwagę Żakowski za co spotkała go fala hejtu ze strony Silnych Razem. O Jacku Żakowskim można sądzić cokolwiek, ale tutaj ma rację.

Z jednej strony ma rację, ale z drugiej najwyraźniej jest to metoda skuteczna. Nie w sensie organizacyjnym, każdy kto próbował coś zorganizować wie, że upublicznienie procesu nie pomaga. Ale w sensie PR-owym skuteczna, skoro niewielka, ale jednak, większość Polaków uznała, że Tusk, który dezinfomował nt. stanu zagrożenia „radzi sobie z powodzią”. Do tego dochodzą seryjne próby „zmiany tematu” w przestrzeni publicznej, a to odgrzewane kotlety z aferą wizową, a to jakieś wyskoki Sikorskiego, a to bobry. A jeszcze szantaże emocjonalne wobec każdego kto ośmieli się skrytykować działania wodza…

Dlaczego?

Dlaczego to wszystko? Ano dlatego, że Tusk błyskawicznie zrozumiał, że nie może jechać na weekend do Sopotu, tylko musi zawalczyć o swoje polityczne życie. I można go nie lubić, ja go na przykład nie lubię, można go uważać za zdrajcę, który nie działa w interesie Polaków, ale on jak trzeba gryzie ziemię.

W tym czasie opozycja gryzie słone paluszki.

Fot. Pixabay

WIKTOR ŚWIETLIK: Media z partią, partia z mediami

Od mediów dramatyzujących, wścibskich, krytykanckich, tylko jedne są gorsze. Takie, które zawsze uspokajają i bronią władzy w imię społecznej odpowiedzialności.

 Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby katastrofa na miarę Czarnobyla odbyła się w Stanach Zjednoczonych w 1986 roku. Tamtejsze media, w większości wrogie administracji Reagana, robiłyby jej jesień średniowiecza z rana, w południe i wieczorem. Przekazy byłyby nieuczciwe. Urzędnicy byliby winni wszystkiemu. A teraz wyobraźmy sobie, zresztą nie musimy, wystarczy wspomnieć lub poczytać w książce Siergieja Plokhy’ego, co było w schyłkowym Związku Radzieckim. W sumie, wielu naszym zarówno decydentom, jak i szacownym redaktorom z wiodących mediów musiałoby się podobać. Pełna odpowiedzialność. Zupełnie jak u nas podczas powodzi, osoby wzbudzające panikę, zadające trudne pytania, podejrzane o rozpowszechnianie „fake newsów”, zostałyby zatrzymane przez organa bezpieczeństwa i przesłuchane. Krytycy władzy to krytycy społeczeństwa. Mokre sny pracownika „Gazety Wyborczej”, zastępcy Adama Michnika, o zamykaniu mediów krytykujących podczas powodzi ukochanego premiera, spełniłyby się co do joty.

Sytuacja jest trudna, ale pod kontrolą. Władze są na miejscu. Ludność dotknięta przez kataklizm, ale wdzięczna. Premier w pocie czoła zajmuje się napominaniem, czasem surowym, ale zawsze z ojcowską czułością, urzędników i samorządowców by jeszcze ciężej pracowali. Działają co prawda sabotażyści, malkontenci, tłuste koty poprzedniego ustroju cieszące się w kraju lub na emigracji społecznym nieszczęściem. Ale i z nimi władza sobie poradzi, dopóki zjednoczona z nią będzie zdrowa tkanka społeczna. Nasza władza, w obliczu kryzysu, nieustannie pracuje na rzecz zabezpieczenia naszych potrzeb. To czas, abyśmy wykazali się solidarnością i wsparciem dla decyzji, które podejmuje. Każdy z nas, jako część zdrowego społeczeństwa, ma obowiązek wspierać działania rządu, który stoi na straży naszego bezpieczeństwa, w ramach którego organizuje bratnią pomoc. Pamiętajmy, że tylko razem, w jedności z władzą, możemy stawić czoła każdemu kryzysowi. Społeczeństwo z Tuskiem, Tusk ze społeczeństwem. i tak dalej. Nie trzeba tu nic nowego wymyślać. Gotowe matryce prezentują panowie w mundurach sprzed 43 lat, których nagrania są dostępne w internecie.

Alexis de Tocqueville pisał, że wolność mediów nie jest zbyt piękna, a amerykańskie gazety, które przypisywały amerykańskim prezydentom kochanki – niewolnice i domagały się linczu nielubianych polityków, go mocno oburzały. Ale, jak uznał francuski arystokrata, to krwiobieg demokracji. Bez takiej wolnej, krytykanckiej prasy, by ona nie istniała.

I właśnie to się marzy naszym medialnym oficerom politycznym, a także dzieciom i synowym autentycznych oficerów bezpieczeństwa poprzedniego ustroju, pozdrawiających nas każdego dnia ze szklanego ekranu. Marzy się, jak w PRL, ugruntowanie pseudodemokratycznej dyktatury na dziesięciolecia, a to wyklucza tolerancję dla krytyków. W takim podejściu, wykluczającym prawo do patrzenia na ręce władzy, tresowana jest już nie tylko silnarazem pychosfora mecenasa Giertycha, ale odbiorcy coraz większej ilości mediów powtarzającej jak automaty brednię, że „podczas powodzi nie wolno krytykować rządu”.

Reporter Telewizji Republika Janusz Życzkowski w czwartek po raz piąty nie został wpuszczony na posiedzenie sztabu kryzysowego. Fot. TV Republika

Telewizja Republika skarży KPRM do prokuratury

Prezes Telewizji Republika Tomasz Sakiewicz złożył do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez pracowników Kancelarii Premiera Rady Ministrów, którzy uniemożliwiają udział dziennikarzy stacji w posiedzeniach sztabów kryzysowych.  

O złożeniu zawiadomienia poinformował w serwisie X szef wydawców Republiki Jarosław Olechowski.

„Prezes @RepublikaTV złożył do prokuratury zawiadomienie dotyczące nielegalnych działań urzędników @KPRM_CIR którzy blokują dziennikarzom Republiki możliwość udziału w posiedzeniach sztabów kryzysowych związanych z powodzią. Republika jest drugą co do wielkości telewizją informacyjną w Polsce docierającą do milionów Widzów. Blokując naszą pracę Tusk odcina Polaków od informacji krytycznych dla ich bezpieczeństwa” – napisał.

Przestępstwo ma polegać na tłumieniu krytyki prasowej, a w związku z tym narażenie na niebezpieczeństwo utraty zdrowa lub życia osoby zamieszkujące obszary objęte stanem klęski żywiołowej.

Dziennikarze TV Republika od kilku dni nie są wpuszczani na posiedzenia sztabu kryzysowego, które odbywają się terenach dotkniętych powodzią. Wcześniej złożenie zawiadomienie o możliwości popełnienie przestępstwa w tej sprawie zapowiedział szef Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Maciej Świrski (pisaliśmy o tym TUTAJ). Protest wystosowało też Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP (TUTAJ). Sprawą zainteresował się również zastępca Rzecznika Praw Obywatelskich Wojciech Brzozowski, który wysłał w tej sprawie zapytanie do  wojewody dolnośląskiego Macieja Awiżenia, jako organizatora konferencji.

„Do Rzecznika wpływa wiele skarg na blokowanie wstępu dziennikarzy Telewizji Republika na konferencje prasowe i inne wydarzenia. Skarżący informują o narastającym poczuciu wykluczenia z życia społecznego przez pozbawienie ich dostępu do informacji o najważniejszych wydarzeniach w kraju, przekazywanych przez wybraną przez nich stację telewizyjną. Niektórzy takie działania organów władzy publicznej oceniają jako przejaw dyskryminacji z uwagi na światopogląd”  – napisał zastępca RPO.

 

Fot. Pixabay

WIKTOR ŚWIETLIK: Telegram w objęciach demokracji

Francuski dziennik „Liberation” triumfuje z powodu, że platforma Telegram zaczyna współpracować z francuską policją w namierzaniu, między innymi, pedofilów. Walka z pedofilią rzecz święta i tylko chyba pedofil by jej nie pochwalił, więc temat zostaje sprowadzony do jednego. Problem w tym wszystkich co kryje się za „między innymi”.

„Między innymi” oznacza, że śledztwa i „współpraca” Telegrama mają odnosić się też do innych spraw, nie związanych z pedofilią. Może to być na przykład terroryzm. Instrukcje jak skonstruować materiały wybuchowe, gdzie je kupić, czy wręcz plany zamachu. Tu też trudno mieć pretensje. Ale przecież – znając kierunki w jakich nasza europejska oaza wolności zmierza – mogą to być i inne sprawy. Propagowanie faszyzmu, mowy nienawiści, wspieranie ruchów radykalnych, a także, rzecz jasna, populizm i walka z fake newsami. A te ostatnie fronty, jak pamiętamy, zostały gremialnie otwarte przez operatorów amerykańskich serwisów społecznościowych, w których marnujemy nasze życie, na tyle skutecznie, że mogło mieć to istotny wpływ na wyniki ostatnich wyborów w USA.

Szczególne wątpliwości w dawnych czasach, kiedy na terenie Unii Europejskiej nie doceniano jeszcze tak bardzo tej szczególnej wartości, jaką jest wolność słowa, jest metoda, przy pomocy której Telegram przekonano do współpracy. Dawniej byłyby to spotkania, odwołanie się do oczywistego interesu publicznego, może udział w jakiejś wspólnej akcji promocyjnej. Tym razem sprawę załatwiono w sposób krótszy, bardzo bliski zresztą dziś rządzącym Polską, którzy zdaje się, starają się być wręcz europejskimi trendsetterami. Założyciela Telegrama Pawła Durova po prostu we Francji zatrzymano i przez kilka dni przesłuchiwano i maglowano.

Jeszcze ciekawszy jest wcześniejszy kontekst sprawy, bo wydaje się, że Durov nie zawsze był aż takim zagrożeniem dla światowego i francuskiego bezpieczeństwa. Otóż, jak wiadomo, opuścił on Rosję, aby unikać nacisków ze strony reżimu putinowskiego i wystarał się o kilka innych obywatelstw, w tym francuskie i Arabii Saudyjskiej. Co więcej, z prezydentem Francji Emmanuelem Macronem zostali kolegami. Macron namawiał Durova by na stałe przeniósł swój biznes do Francji, czytaj: wspierał go politycznie. Durov odmówił, zdaje się z tych samych przyczyn, dla których wyjechał z Rosji. Jak tłumaczył, ma jednak z francuskimi organami ścigania „gorącą linię”, gdzie pomaga ścigać terrorystyczne czy pedofilskie treści. Jak tłumaczy, ściganie go za to, że coś pojawia się w serwisie mającym 900 milionów użytkowników to jakby ścigać twórców internetu, natomiast, jak twierdzi, w sytuacjach, gdy służby go informują o takich podejrzeniach, reaguje.

Jak się okazuje to nie wystarcza. Wygląda na to, że byśmy byli wszyscy bezpieczni, służby muszą nie tylko współpracować, ale kontrolować. Nie tylko po to, by wygrywać przestępców, ale przede wszystkim byśmy wszyscy byli umoszczeni w politycznych objęciach tych, co zawsze i by nikt inny nie doszedł do władzy. Jak widać walka o praworządność i demokrację „tak, jak ją rozumiemy” ma dużo szerszy kontekst niż tylko polski i nie jest to dobra wiadomość.

 

WIKTOR ŚWIETLIK: Była sobie konstytucja

W tle dziwacznego wjazdu do siedziby Marszu Niepodległości i trzepania laptopa nielubianego przez mainstream polityka, a także wielu innych “inb”, którymi raczy nas władza i jej medialni funkcjonariusze, wprowadzane są przepisy, które mogą tej ekipie pozwolić na zrobienie porządku z opozycyjnymi mediami.  

Donald Tusk ogłosił, że rząd przyjął projekt ustawy, ustawy umożliwiającej szefowi ABW decydowanie o tym, które treści w Internecie prezentują się jako posiadające “charakter terrorystyczny”. Na mocy decyzji szefa ABW będą one usuwane.

Właściwie, można by przyklasnąć. Ostatecznie, jeśli pojawi się instruktaż jak połączyć zapalnik z materiałem wybuchowym to należałoby go jak najszybciej usunąć. Problem w tym, że mam poważne wątpliwości, czy tylko tego będzie dotyczyć zmiana.

Najważniejszy jest jednak tryb jej wprowadzania. Ekipa Tuska powołuje się na przepisy europejskie. Tyle, że stoi ona w jaskrawej, oczywistej sprzeczności ze świętą, do niedawna, Matką KON-STY-TU-CJĄ!, która w swoim artykule 30. mówi o zakazie cenzury prewencyjnej, co miało być jednym z największych osiągnięć DE-MO-KRACJI!

Czy ktokolwiek w tej sprawie rozmawiał ze społeczeństwem, opozycją, organizacjami choćby takimi, jak SDP? Pomyślano o tym, by porozmawiać z opozycją i do konstytucji dopisać zastrzeżenie? Nie, bo i po co. Po prostu, mamy tu w Europie walkę z terrorem, więc wprowadzamy przepisy. Co prawda, niedawno pozwoliliśmy rosyjskiemu szpiegowi zapoznać się z całą metodologią, a być może także siecią rozpracowywującego go polskiego wywiadu, by triumfalnie zawiózł to Putinowi, co prawda, akcja łapania rosyjskich szpiegów, autorów podpaleń, z którymi surową rozprawę zapowiadał premier, okazała się hucpą, ale teraz to już bierzemy się na poważnie, bo w ramach “dostosowywania się do przepisów europejskich”.

Człowiek, jeśli ma w sobie choć odrobinę rozsądku, może bazować na doświadczeniu. Na jakim doświadczeniu mogę bazować? Na takim, że ta władza wpuszcza niekontrolowaną falę imigrantów, skupiona jest wyłącznie w tym obszarze na marketingu i groźnych wypowiedziach premiera. Pamiętacie jeszcze “męską rozmowę z Olafem Scholtzem, do której w ogóle nie doszło”? Miała odbywać się po tym, jak policja niemiecka wysadziła grupkę przybyszów. Policja niemiecka wysadza ich teraz bez przerwy i nikt się już nie przejmuje.

Za to ta władza w jednym jest może nie sprawna, ale przejawia godny innego tematu zapał. W cenzurowaniu, zamykaniu i traktowaniu prawa jak papieru toaletowego.

Orzeczenie Sądu Najwyższego jeśli będzie korzystne dla rządu i uderzy w PiS będzie legalne, jeśli będzie na korzyść PiS będzie wydane przez nielegalny organ. Tak jest ze wszystkim. Ekipa Donalda Tuska popełnia coraz większe nadużycia, w coraz bardziej ostentacyjny sposób gwałci prawo i jakiekolwiek zasady praworządności na gruncie krajowym, przede wszystkim w ramach zwalczania, legalnej konkurencji politycznej i wolnych mediów. I to jedyne do czego Tusk może użyć tych, wprowadzanych z oczywistym pogwałceniem polskiego prawa, zapisów.

 

 

 

Barbara Nowacka w hali EC 1 w Łodzi na finiszu kampanii parlamentarnej KO w październiku 2023 rroku (w monitorze pierwsza z prawej w bliższym planie). Fot.: archiwum HB/ re/ r

SŁAWOMIR JASTRZĘBOWSKI: Przyćmiła mnie Barbara

Pewnie Państwo niestety wiedzą, niemniej poinformuję: ministrem edukacji jest Barbara Nowacka, lat 49. Pytanie, które stawiają nie tylko uczniowie brzmi: Czy ona naprawdę jest taka mądra, czy może świadomie kłamie i manipuluje?

Jak ktoś z zaklapowanym horyzontem, wiedzą i być może moralnością może być szefem edukacji polskiego państwa? W sumie nie wiem jak, ale to się dzieje. Może jak za starych dobrych czasów komuny (PRL) wystarczy chęć szczera oraz ideologia?

Cóż, wyrafinowanym erudytą Barbara Nowacka nie jest, co orzec można po 28 sekundach słuchania jej dowolnego wywodu. W czasie wywiadu w Polsacie o stricte politycznej imprezie Campus Polska, na której tresowany nutą nastoletni narybek przeistacza się w niezłomnych demokratorów powiedziała: “My jako Campus Polska nie dotknęliśmy ani złotówki z publicznych pieniędzy. Byli sponsorzy, byli wspierający, były samorządy. Wszystko jest jawne”.

Nie jest łatwo uwierzyć, że kobieta będąca wiele lat w polityce, którą zbłąkany powiew historyczny posadził na stanowisku ministra nie wie, iż pieniądze z samorządów, którymi obsypano partyjną imprezę Trzaskowskiego są jak najbardziej publiczne, bo pochodzą z podatków państwowych i lokalnych. Jeżeli pani Basia kochana tego nie wie, to ta niewiedza jest oczywiście dyskwalifikująca, jeżeli wie i świadomie kłamie, to jest to tym bardziej dyskwalifikujące. Niby jest jeszcze trzecie wyjście, ale sam nie wiem: może pani Nowacka uznała, że wszystkie te samorządy sypiące monetę przed wielce empatycznym Rafałem są po prostu już ich, prywatne?

W sumie jak patrzy się na dokonania choćby niejakiego Sutryka z Wrocławia zatrudnionego na stanowisku prezydenta miasta i znanego z kręcenia lodów nie waniliowych, to może i rzeczywiście te samorządy są już prywatne? Mimo szeregu afer i niejasności, w których pojawiało się nazwisko “Sutryk”, lud miasta Wrocław wybrał go na nową kadencję prezydencką. Chciałbym mieć dobre zdanie o mieszkańcach Wrocławia, ale łatwo nie jest.

Zabawne, że cała ta historia z finansowaniem z naszych pieniędzy partyjnego spędu Campus, wyszła teraz, kiedy PO z patosem morlanej wyższości gardłuje o nadużyciach PiS przy ostatnich wyborach. Część Państwowej Komisji Wyborczej uważa, że nadużycia były, część uważa, że nie było. Sprawę miałby przesądzić Sąd Najwyższy, ale jak przesądzi tak, że się Platformie nie spodoba, to Platforma weźmie i nie uzna orzeczenia sądu, gdyż publicznie obnoszą się z mottem przestępców: “Będziemy stosować prawo, tak jak je rozumiemy”. Niemniej przyzwoiciej (politycy rzadko rozumieją to słowo) byłoby z choćby z powodu Campusu mniej gardłować.

Mógłbym jeszcze napisać, że walcząca z katechezą w szkołach pani minister nie uznaje Trybunału Konstytucyjnego, ponieważ nie uznaje, ale ja naprawdę głęboko wierzę, że przyjdą czasy, że będzie musiała uznać i mimo wszystko zapoznać się z asocjacjami słowa “przyzwoitość”. Poczekam, trudno.

WIKTOR ŚWIETLIK: Utrwalacze władzy Tuska

Jeśli komuś wydawałoby się, że nasi rodzimi obrońcy demokracji, miłośnicy praworządności, zwolennicy Europy, i wszystkiego, co było, „żeby było jak dawniej” po uzyskaniu władzy i podzieleniu miejsc przy upragnionym żłobie, zatrzymają się, to się mylił. Władza i jej media weszły w stan „utrwalania”, całkiem jak w latach 40-tych.  

Dość charakterystyczne, że w czasach, gdy PiS i wykorzystywał (czasem nader niemądrze) media publiczne, a także był w stanie zapewniać reklamy jakimś sprzyjającym mu mediom prywatnym, tamta strona podnosiła straszliwy jazgot po tytułem: róbcie sobie to za swoje. Po odzyskaniu TVP i zamontowaniu tam funkcjonariatu medialnego z nieocenioną w swojej bezstronności i refleksyjności panią Schnepf na czele, wydawałoby się, że ci, którzy chcą sobie coś innego oglądać, mają spokój. Mają swoje telewizje i podcasty w niezależnym od rządu serwisie streamingowym. Z miejsca, kolejnym etapem było – dość typowe zresztą dla Czerskiej, staliniaki dobijanie rannych przeciwników wyniosły z domów – uderzanie w reklamodawców, z których większość z miejsca się kajała, że śmiała dać także grosz na mającą milionową oglądalność Republikę. Potem zaczęła się, już mniej skuteczna, walka z Krzysztofem Stanowskim, który zresztą starał się salonowi nadmiernie nie podpaść, ale miewał inne zdanie, a do tego przede wszystkim należał do innego konglomeratu medialnego.

To dobijanie przeciwnika na każdym kroku, życie jego życiem powodowane chyba brakiem własnych wartości, poglądów i celów uderza jeszcze bardziej w przypadku odebrania przez PKW PiS funduszy na funkcjonowanie. Po wczorajszej decyzji PKW w Internecie z miejsca zaczęto organizować zbiórkę na opozycję. Wydawałoby  się, że do tego już się doczepić nie da. Koalicja Obywatelska, jej najbardziej tępi,  najbardziej zaangażowani funkcjonariusze wszelkiej maści i media, są dziś wrośnięci w miliardy budżetowe, eurofundusze, fundusze norweskie, wszelką możliwą kasę na wspieranie demokracji, walkę z praworządnością, o wolność słowa i inne ewidentne oksymorony. W tej sytuacji wydawałoby się, że jeśli ludzie chcą wesprzeć swoją i tak już skutecznie utopioną partię, to mogą. W sytuacji, w której przypomnijmy pikniki wojskowe były kampanią wyborczą, a kampania wyborcza prowadzona przez Owsiaka nie. Jak to działa, wyłożyła zresztą wyraźnie pani Barbara Nowacka. Minister, nomen men, edukacji  wyjaśniła, że platformerski Campus Polska nie korzysta ze środków publicznych tylko… z samorządowych.

I co? I kiedy wydawało się, że już jest pozamiatane, że PiS odcięty, że praworządność i demokracja kwitną, jak u Michników w domu we wczesnych latach 50. wykryto jeszcze jedno zagrożenie. Te właśnie wpłaty. Wielińscy i Giertychowie Tuska ruszyli do kolejnego boju ze swoim najbardziej żelaznym orężem. Podwójnym standardem. Oto partiom nie wolno zbierać. Tusk mógł zbierać, Hołownia mógł zbierać na Youtubie, a PiS nie wolno.

W gruncie rzeczy, mając taką sytuację, jaką ma dziś rząd i jego medialna sfora, czyli carte blanche, poparcie dla przestępstw ze strony Berlina i ustawione w większości sądy (wyroków tych nieustawionych po prostu się nie respektuje tłumacząc to ich nielegalnością) spokojnie można wszystko. Aż do czasu, kiedy komuś z bezradności puszczą nerwy. A rewolucje nie zawsze w końcu muszą być pokojowe.

Fot. archiwum/ HB/ re/ e

Alarm nadmorski podnosi STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Gdynia tonie!

Wkrótce na ulicach pięknej polskiej Gdyni pojawią się plakaty z napisem: „Szczurku wróć!”. Wróć, bo skłócona obecna władza topi miasto.

Zarządzał 26 lat. To oczywiście bardzo długo. W kolejnych wyborach głosowały na niego dominujące ilości mieszkańców. Bił pod tym względem rekordy kraju. Wojciech Szczurek szedł jak morska burza od wyborów do wyborów w Trójmieście. Ani śp. Adamowicz z Gdańska, ani Karnowski z Sopotu nie mogli się z nim równać, zresztą nawet w kraju inni prezydenci miast popularnością nie sięgali mu do pięt.

Prezydent Gdyni pełniąc przez wiele lat funkcję przewodnika miasta był na pewno postacią niezwykłą. To taki wzór jak metr z Sevres – solidarnościowe korzenie, dobrze wykorzystany okres samorządowego terminowania u charyzmatycznej działaczki „Solidarności” stanu wojennego a potem prezydent Gdyni Franciszki Cegielskiej, pracowitość, partnerskie ralcje z mieszkańcami, skromność, również w kwestii mieszkaniowej. Unikanie blichtru i puszenia się na oficjalnych uroczystościach. Gdy dowiadywał się, że będą to pompy z udziałem prezydentów Trójmiasta – nie uczestniczył – po prostu.

Po odzyskaniu suwerenności kraju w 1989 roku Gdynia mogła być porównywana do Gdyni międzywojennej, choć to może byłaby przesada. Bo tamta eksplozja inwestycyjna pod wodzą Eugeniusza Kwiatkowskiego i współpracowników nigdzie w Polsce już się nie powtórzyła.

Na to miasto powstałe z morza – dzięki pracowitości autochtonów i tych, którzy przyjechali tu za chlebem – wybrano znakomite miejsce z głębokim dostępem Bałtyku poprzez Zatokę. W rekordowym tempie zbudowano port i miasto. Wieczna chwała budowniczym.

Szkoła Morska, Dworzec Morski, dworzec kolejowy, sąd, poczta, kościołym budynki dowództwa Marynarki Wojennej, Urzędu Morskiego, wielkich organizacji przemysłowych, linii oceanicznych, banków, wreszcie ogromne magazyny portowe, bunkry obronne, falochrony – to wszystko w Gdyni ma smak, urok, praktyczną przydatność.

Potem była germańska zemta na Gdynianach za to, że ośmielili się stawić gospodarczo czoła hanzatyckiemu Gdańskowi – zbrodnia na Kaszubach w Piaśnicy, wielotysięczna wywózka Gdynian.

Po roku 1945 odradza się polska Gdynia. Wydobyte zostają trupy niemieckich okrętów, rozminowane drogi wodne i baseny portowe, na nabrzeżach wstają dźwigi. Wracają do swojego ukochanego miasta Gdynianie.

Jeszcze nie wiedzą, że czeka ich w grudniu 1981 jaruzelsko-kiszczakowa zbrodnia na stoczniowcach i portowcach za to, że protestowali przeciwko wyzyskowi ludzi pracy. Noc stanu wojennego. I radość 4 czerwca 1989 roku.

Duch do działania odrodził się ze zdwojoną energią. Polska wychwalała ludzi morza  – stoczniowców, portowców, „kolebkę” Solidarności, ale wkrótce ją i gospodarkę morską zniszczyła – przez nieudolność i zakłamanie. Elity władzy oddały władzę za… uwłaszczenie i wyczekiwaną unię z wymarzonym zachodem. Tak było.

Po ruskiej zależności byliśmy suwerenni. W Gdyni też zostaliśmy samorządni. Ale sprzedano statki handlowe (PLO miało ich 174, teraz ma dwa!) i zamknęliśmy, zredukowaliśmy stocznie.

W Gdyni wybrano dobrze – energiczną i popieraną przez mieszkańców prezydent Franciszkę Cegielską, a po niej właśnie Wojciecha Szczurka – wkrótce wieloletnią samorządową gwiazdę. I tak było przez ćwierć wieku.

Nie wszystko jednak się udało. Np. ambitne i wydawało się realne plany posiadania własnego lotniska pasażerskiego. Był i jest wspaniały, dogodny i bardzo bezpieczny teren pod Gdynią na płaskowyżu oksywskim. Ale samotna samorządowa władza nie podołała w walce z biurokracją centralną i europejską. Stłumiono gdyńskie ambicje.

Nie odbudowano także utraconej wskutek poleceń Unii Europejskiej wielkiej, nowoczesnej i ogromnie wydajnej stoczni (samochodowce, gazowce). Pracowała dla Polski, nadano jej nazwę Komuny Paryskiej, nazwę zmieniono – na „Gdynię”. Miastu Gdynia i jej mieszkańcom podcięto korzenie – z 16 tysięcy stoczniowców ocalało tylko kilka tysięcy w zakładzie produkującym jedynie segmenty statków. Ale dobre i to. Bo inne wielkie stocznie zlikwidowano.

Błędy robiło też miasto. W śródmieściu ambitni i zaradni deweloperzy nadmiernie zagęścili przestrzeń miejską, nie poradzono sobie z problemem parkingów. Gdynianie uznali, że Szczurek się wypalił! I zamknął w ratuszu niczym w wieży z kości słoniowej.

Fakt, że nic nie zrobiono i to prawie przez 40 lat z rozwalonym ośrodkiem rekreacyjno-basenowym. Redłowska Polanka. Zniszczono obiekt i zostawiono piaszczyste wyrobisko w miejscu, które każde miasto uznałoby za dar natury. Bo otoczone leśnymi drzewami. Przy wspanialej leśnej dolinie. Było tu wielkie i popularne niegdyś kąpielisko nad skarpą brzegową tuż na zatoką, sięgające plaży i wody.

To mój najpoważniejszy zarzut wobec byłego prezydenta Gdynia – Szczurka.

        ***

Ostatecznie wybory przebiegały pod dyktando ludzi, którzy obiecali koalicję. Koalicję właśnie przeciwko długoletniemu prezydentowi. I wygrali. Wybrali młodą, ładną ale zupełnie niedoświadczoną w samorządowych bojach radczynię prawą Aleksandrę Kosiorek.

Sukces? Guzik prawda, bo zaraz przyszła klęska – komitet nowej prezydent Gdyni, mimo że nazywał się „Dialog” nie został poparty w głosowaniu na radnych.

I zaczęło się. Z ławek rezerwowych podnieśli ludzie, którym wcale nie chodzi o miasto. Im chodzi o prywatę. Mijają miesiące, pat trwa. Widomym znakiem jest nie dogadanie się radnych w sprawie wyboru wiceprezydentów. Nastąpiły kłótnie o stanowiska, m.in. skarbnika i inne intratne posady. Wprawdzie jeszcze się w ratuszu nie biją, ale wzajemnie blokują.

Prezydent ma jednego doświadczonego samorządowca, który w poprzedniej Radzie Miasta był jej przewodniczącym. Pozbył się go Szczurek. Kosiorek na nim się oparła i wybory wygrała. Ostatnio Zygmunt Zmuda-Trzebiatowski przez kilka miesięcy był felietonistą pisząc na łamach Dziennika Bałtyckiego. Objawił się jako błyskotliwe pióro i rzeczowy znawca problemów miejskich, samorządowych. Pan Zygmunt uznał jednak, że wystarczy mu rola doradcy prezydenta miasta. Nie ma najwyraźniej większych ambicji. Albo też czai się i czeka, bo rzeczywiście mógłby być prezydentem miasta. Na razie siedzi w małym pokoiku i nie wychyla się, gdy inni podgryzają si e wzajemnie.

Tymczasem z poprzednio utajnionymi ambicjami, objawił się teraz inny radny Tadeusz Aziewicz (znany działacz PO). I on i forowany przez niego syn Dominik to główni antagoniści prezydent Gdyni. Obejrzałem ostatnio wywiad w Telewizji Gdańskiej z młodym Aziewiczem. Dziennikarz lokalny dał przykład wasalskiego poddaństwa. Jedyne czego dowiedzieliśmy się to, że nowa prezydent ma otwarte drzwi dla mieszkańców a za Szczurka tak nie było. Wzajemne uśmiechy osłodziły ten antyprogram – nic o sprawach budowlanych, a zanosi się na dalszą, znaczącą rozbudowę osiedli mieszkaniowych, nic o stoczniach, nic o Polance Redłowskiej, nic o problemach komunikacyjnych o wleczącej się budowie tzw. „czerwonej drogi”.

Jeśli walka radnych zmieni się w permanentny bojkot wzajemnych propozycji, jeśli szczuć będą na siebie i najwyraźniej kultywować zasadę im gorzej tym lepiej dążąc do obalenia kobiety, którą wybrali – miasto straci impet rozwoju, stanie się terenem zaminowanym politycznie i społecznie.  Gdynia zacznie tonąć. Tak, tonąć, choć nie w morzu, ale przez głupich ludzi.

Może ratunek jest w deweloperach gdyńskich – na czele Andrzejem Boczkiem, który wybudował wiele wspaniałych domów w ostatnich dziesięcioleciach. Może to on zajmie się Redłowską Polanką. Ponadto zainteresowali się tym wołającym o pomstę do nieba zaniedbaniem oligarchowie – Krauze i Solorz. Redłowska Polanka czeka na zmiłowanie prawie już pół wieku.

Presydent Aleksandra Kosiorek zaczęła dobrze. Spotkała się m.in. z piłkarzami Arki Gdynia, na boisku. Ładnie się przedstawiła i obiecała nawet, że obiekt sportowy Redłowska Polanka odbuduje. To trochę porwanie się z motyką na słońce. Gdynia choć ciągle bogata sama sobie nie da rady.

Dobroczyńcy z innych miast na pewno nie myślą o Gdyni. Jak zwykle takie obiecanki – cacanki to tylko po to by jeszcze zarobić. Gdyni strzec muszą Gdynianie. Ślady tego pozostały na wzgórzach nad właśnie Polanką Redłowską w postaci czterech ogromnych dział dalekosiężnych zainstalowanych przed wybuchem wojny. Te działa to fantastyczne zabytki, ale jedno już spadło ze skarpy i leży u podnóża wzgórza. Hańba, bo leży od kilkudziesięciu lat.

Od pewnego czasu przebąkuje się o budowie w Gdyni portu kontenerowego. To gigantycznie przedsięwzięcie miałoby wyjść poza główki portowych falochronów w Zatokę. Byłaby to konkurencja dla wielkiego hubu kontenerowego powstającego w Gdańsku. Zamierzenie porównać można do dokonań 20-lecia międzywojennego. Brawo! Ale czy przy obecnych tendencjach antyinwestycyjnych w kraju będzie zrealizowane? Jest to zadanie na wielką ogólnokrajową inwestycję. Musi jednak towarzyszyć temu troska samorządowców zjednoczonych a nie skłóconych.

Nadzieje wzbudza to co zrobiono w sprawie inwestycji portowych dokonanych w ostatnich latach. To sukces zarządzających Urzędem Morskim i dyrektorów portu w Gdyni. Kolejny po Przekopie Wiślanym, a także po wybudowaniu tunelu w Świnoujściu.

Można było. Ale niestety jest obawa, czy to sie nie skończyło? Nie ważne teraz kto chwali się przy końcówce inwestycji tymi dokonaniami. Niech się chwali. Nawet tym co zrobili inni. Najważniejsze, że budowy powstały.

Zwracam się więc do radnych w Gdyni. Poskromcie swoje ambicje. 242 tysiące mieszkańców wam zaufało. Daliście się wybrać kokietując, że utworzycie koalicję. Dajcie więc poparcie nowej prezydent albo przywołajcie z powrotem Szczurka, nad którym zlitowano się w Sopocie dając mu około 2 tysięce złotych miesięcznie jako doradcy inwestycyjnemu miasta.

Śmieszno i straszno: i tu polecę za Brzechwą nawiązując do jego wierszyka ze sławnym cytatem, kiedy to kapusta mówi:

 

„Moi drodzy, po co kłótnie,

Po co wasze swary głupie,

Wnet i tak zginiemy w zupie!”