Fot. Jerzy Pantak

Medale Gloria Artis dla olsztyńskich dziennikarzy

Troje dziennikarzy – Joanna Wańkowska-Sobiesiak, ks. Jan Rosłan i Zenon Złakowski – z Warmińsko-Mazurskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich otrzymało wysokie odznaczenia państwowe.

Uroczystość wręczenia odznaczeń odbyła się w Olsztynie w środę, 3 maja przy okazji wojewódzkich obchodów 232. rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja.  Brązowe medale „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” z rąk wojewody warmińsko-mazurskiego Artura Chojeckiego odebrali: Joanna Wańkowska-Sobiesiak, ks. Jan Rosłan i Zenon Złakowski. Medal ten nadawany jest przez ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego osobom szczególnie wyróżniającym się w dziedzinie twórczości artystycznej, działalności kulturalnej lub ochronie kultury i dziedzictwa narodowego.

Joanna-Wańkowska-Sobiesiak, z wykształcenia konserwator zabytków, a z pasji dziennikarka i pisarka od prawie 50 lat. Z prasą branżową i regionalną związała się już w latach 80. XX wieku podczas pracy w PP Pracownie Konserwacji Zabytków  w Olsztynie, a potem jako urzędnik państwowy w Urzędzie Wojewódzkim (była m.in. pełnomocnikiem wojewody ds., mniejszości narodowych i etnicznych). Publikowała m.in. w Posłańcu Warmińskim, obu Dziennikach Pojezierza, Rzeczpospolitej, Słowie Dzienniku Katolickim, Gazecie Warmińskiej, Tygodniku Warmińskim, miesięczniku SDP Bez Wierszówki, wydawnictwach stowarzyszenia „Borussia”. Joanna Wańkowska-Sobiesiak jest autorką szesnastu reportażowych książek poświęconych głównie przeszłości Warmii i Mazur oraz Prus Wschodnich oraz losów ich mieszkańców,  ostatnio interesuje ją głównie tematyka mazurska. Od 29 lat należy do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, a w latach 2002-2011 była prezesem oddziału SDP w Olsztynie. Organizowała i przewodniczyła jury wielu konkursów dziennikarskich. Niedawno została wybrana wiceprezesem WM Oddziału SDP.

Ks. Jan Rosłan, absolwent polonistyki i teologii, dziennikarzem jest już 50 lat. Publikował jeszcze jako student w prasie młodzieżowej i społeczno-kulturalnej, członek redakcji Rezonansu, pisma NSZZ Solidarność w Olsztynie (do stanu wojennego). W 1983 roku związał się z dwutygodnikiem Posłaniec Warmiński, którego był redaktorem naczelnym w latach 1999-2007. Był też sekretarzem dwumiesięcznika Warmińskie Wiadomości Archidiecezjalne oraz dwa lata redaktorem naczelnym Kalendarza Maryjnego. Kilka lat był rzecznikiem prasowym Kurii Metropolitalnej w Olsztynie i korespondentem Katolickiej Agencji informacyjnej. Jan Rosłan  wydał też kilka książek, kilkanaście zredagował lub był ich współautorem, jego teksty ukazywały się w wielu antologiach. Do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich należy od 35 lat, przewodniczy komisji członkowskiej WMOSDP. Od siedmiu lat jest redaktorem naczelnym miesięcznika Debata. Jest też członkiem kolegium redakcyjnego i stałym felietonistą olsztyńskiego czasopisma SDP Bez Wierszówki.

Zenon Złakowski, absolwent polonistyki, dziennikarzem (głównie radiowym) jest także od 50 lat. Wcześniej pracował w olsztyńskich bibliotekach. Współredagował pismo Przemiany, w 1973 roku został reporterem Radia Olsztyn, a w1986 roku związał się z Posłańcem Warmińskim. Jest poetą, debiutował w 1976 roku, a jego utwory ukazały się w wielu zbiorach. W 1982 wydał też pierwszą książkę prozatorską „Nim skończy się dzień’, do dziś napisał kilka kolejnych, zwłaszcza biograficznych i dokumentalnych poświęconych historii NSZZ „Solidarność” (do tego związku wstąpił w 1981 r.). W 1992 roku przyjęty do Związku Pisarzy Polskich. Był redaktorem naczelnym olsztyńskiego dwutygodnika  Nasz Region (2000 r.), a następnie miesięcznika Krajobrazy i Spojrzenia (2005-2008) wydawanego przez Stow. Warmińska Inicjatywa Kulturalna, którego był prezesem. Jest znanym działaczem katolickim (był m.in. prezesem Akcji Katolickiej 1996-1999) i społeczno-politycznym. W latach 1989-1991 był posłem z ramienia Komitetu Obywatelskiego, a w latach 1998-2002 radnym olsztyńskim z ramienia Akcji Wyborczej „Solidarność”. W 2006 roku zasiadał w Radzie Nadzorczej Radia Olsztyn z rekomendacji Ligi polskich Rodzin. Jest też honorowym członkiem WM Oddziału SDP i laureatem kilku konkursów prasowych. Wciąż pisze, ostatnio scenariusz do filmu „Atak na region” na podstawie swojej książki „Stało się”.

Jerzy Pantak

 

Fot. Pixabay

Podwójne standardy, hipokryzja, manipulacja – felieton JOLANTY HAJDASZ

Chcę zwrócić uwagę na pozornie mało istotne wydarzenia z ostatnich dni dotyczące jednej telewizji i jednego tygodnika, by pokazać, jakimi metodami posługuje się współczesny świat mediów chcąc manipulować opinią publiczną, a w ślad za tym oczywiście chcąc manipulować naszym myśleniem i światopoglądem.  Temat jest oczywiście obszerny, nie da się go zamknąć w krótkim felietonie, ale czasem mały przykład mówi więcej niż potężny wielostronicowy podręcznik. Fakty, o których chcę powiedzieć pokazuję po prostu podwójne standardy, jakie obowiązują w mediach przedstawiających się jako pozornie obiektywne, czy pozornie niezależne.

Kilka dni temu David Zaslav, szef amerykańskiego koncernu Warner Bros. Discovery, firmy będącej właścicielem telewizji TVN odwiedził siedzibę stacji w Warszawie i jak można się było spodziewać wychwalał „uczciwość dziennikarską” podległej mu stacji telewizyjnej nadającej w Polsce. Jesteśmy dumni z poziomu informacji przedstawianych w TVN. Walczymy o uczciwość dziennikarską i dbamy o to, aby widzom w Polsce przedstawiać wszystkie fakty i opinie z każdej strony – mówił do swoich dziennikarzy przedstawiciel globalnego medialnego giganta. Prezes wypowiadał się także w telewizyjnym wywiadzie, przed przyjazdem do Polski kontaktował się z przedstawicielami Białego Domu, a ostatnio spotkał się z Prezydentem Andrzejem Dudą, co ma nam wszystkim pewnie pokazać prestiż kierowanej przez niego stacji.

W jego wypowiedziach nie znalazło się jednak nawet malutkie słowo „przepraszam” za skandalicznie manipulatorski, bo nieprawdziwy film atakujący Jana Pawła II, wyemitowany przez jego telewizję TVN kilka tygodni wcześniej. Medialny boss nie odniósł się w żaden sposób to tego, że sugestywny i zrealizowany z wielkim rozmachem technologicznym pseudo dokumentalny reportaż oparty jest m.in. na preparowanych przez Służbę Bezpieczeństwa fałszywych materiałach i że jego autorzy popełnili szereg błędów merytorycznych i warsztatowych. Co z tego, skoro mamy wolność słowa i każdy może opublikować dowolne kłamstwo praktycznie bez konsekwencji, szczególnie gdy jest tak wielkim międzynarodowym gigantem medialnym? Brak tego słowa „przepraszam” za błędy popełnione przez dziennikarzy i redaktorów TVN  w stosunku do Jana Pawła II i pamięci o nim nakazuje co najmniej dystans i wielką rezerwę w odniesieniu do głoszonych przez prezesa Warner Bros Discovery szczytnych haseł o tym jak podległa mu telewizja walczy o uczciwość dziennikarską i dba o to, aby widzom w Polsce przedstawiać wszystkie fakty i opinie z każdej strony.

W materiale o Papieżu Polaku nie znalazły się przecież żadne fakty przeczące postawionej z góry krzywdzącej go tezie, nie przedstawiono ich także później, wiec nadal obowiązuje w tamtym środowisku ta fałszywa narracja, jaką przedstawiono w filmie „Franciszkańska 3”. Jeśli szef koncernu wychwala taki standard informowania o otaczającym nas świecie, jeśli nie potrafi przyznać się nawet do błędów udowodnionych publicznie przez fachowców, w tym wypadku chociażby historyków, to nie miejmy złudzeń, że z prawdą taki przekaz ma niewiele wspólnego. Nie mam wątpliwości, że na tak daleko posuniętą manipulację nie byłoby miejsca w jego kraju, w Stanach Zjednoczonych i natychmiast znalazłby się sposób na ukaranie manipulatorów, którzy nawet nie potrafią publicznie przyznać się do popełnionych błędów.  Wniosek jest prosty – podwójne standardy, inaczej u siebie, inaczej w takim peryferyjnym dla niego kraju jak nasz.

I kolejna sprawa – skandaliczny list redakcji tygodnika NIE do zachodnich redakcji o notorycznym łamaniu wolności słowa w Polsce. W liście do redakcji zachodnioeuropejskich gazet m.in. w Niemczech, Holandii, we Włoszech, Hiszpanii czy Francji redakcja założona przez komunistycznego propagandzistę Jerzego Urbana pisze, że – cytuję – polskie państwo rządzone przez prawicowe i ultraprawicowe partie łamie zasadę wolności słowa i nie respektuje praw człowieka. Gazeta w swoim liście pisze o rzekomym szoku, w jakim znalazła się polska opinia publiczna po filmach i artykułach, które – uwaga znowu cytat – rzekomo wykazały, że Karol Wojtyła już jako arcybiskup krakowski przyczynił się do tuszowania przypadków pedofilii w Kościele katolickim.

Oczywiście gazeta nie dodaje, że były to publikacje wbrew faktom, wbrew opracowaniom historyków i że sama pisząc w ten sposób okłamuje adresatów swojego listu. Nas w Polsce raczej to nie dziwi, bo przecież tak właśnie działał ich założyciel oczerniając działaczy podziemnej „Solidarności” i Kościoła na swoich konferencjach prasowych dla zagranicznych korespondentów akredytowanych w Polsce w czasie stanu wojennego, ale dzisiaj na Zachodzie przecież nikt o tym nie wie ani tego nikomu nie przypomni.

W Polsce nikt żadnej gazety, nawet tak skrajnie wulgarnej i kłamliwej jak NIE, nie zamyka, ani w praktyce niczym nie każe, nawet mimo obrazoburczych treści. W przypadku NIE, gdy zareagował dystrybutor, a więc Poczta Polska i PKN Orlen usuwając ze swoich punktów sprzedaży ten numer tygodnika, który skrajnie szyderczo wykorzystał po raz kolejny wizerunek Jana Pawła II i Krzyża świętego, to przecież kolporterzy prasy zostali pozwani do sądu i śmiem twierdzić, że to oni będą ukarani wbrew logice, faktom i zasadom odpowiedzialności za słowo, która powinna obowiązywać wszystkie media. Ale w naszej obecnej zachodniej kulturze wszystko można odwrócić. Obrazoburczy tygodnik, który powinien być ukarany za swoje kłamstwa i brak szacunku dla cudzych świętości powołuje się dzisiaj na ideały wolności prasy i wolności słowa, „zapominając” poinformować zagranicznych adresatów swojego listu chociażby o tym iż wszystkie te pseudoinformacje dotyczące Jana Pawła II oparte są na kłamstwach i manipulacjach materiałami wytworzonymi w czasach komunistycznych przez służby bezpieczeństwa, a ich wiarygodność jest dzisiaj dosłownie żadna.

Niestety trzeba więc powiedzieć wprost, że kraje zachodnie znalazły się w pułapce fantazji i utopii na temat rozpowszechniania swoich wartości na całym świecie. Do kanonu tych wartości należy oczywiście także wolność słowa. Okazuje się ona próżnym sloganem, bo jest szyderczo i cynicznie wykorzystywana przez wpływowe środowiska polityczne i medialne także w naszym kraju. Najsmutniejsze w tym jest to, że przez taką postawę hipokryzji i podwójnych standardów Zachód nie jest w stanie realnie przeciwstawiać się prawdziwym zagrożeniom współczesnego świata. Wrogowie prawdy o otaczającym nas świecie wiedza o tym dobrze, medialne kłamstwa żyją i żyć będą swoim życiem. Dodajmy jednak – dopóki nie będziemy takich metod demaskować.

„O radości iskro bogów…” – CEZARY KRYSZTOPA o kosztach członkostwa w Unii Europejskiej

Pamiętacie histerię po publikacji raportu profesorów Krysiaka i Grosse? Niesamowity wylew emocjonalnych torsji po pracy naukowej, która matematycznie wykazała, że biorąc pod uwagę nie tylko środki, które Polska otrzymała z UE, ale też przepływy finansowe i bilans handlowy, nasz kraj od 2004 do 2020 roku stracił na członkostwie w UE 535 miliardów złotych.

Bo fundusze UE to nie „datki od dobrego brukselskiego wujka”, ale opłata za zezwolenie na gospodarczą kolonizację Polski, traktowanie jej jak rynku zbytu, rezerwuaru taniej siły roboczej i transfery zysków. Polski przemysł mogący stanowić konkurencję dla zachodnioeuropejskiego został zlikwidowany, polski handel zdominowany przez zagraniczne sieci, miliardy wytransferowane, to i po co Europa zachodnia miałaby nam coś jeszcze rekompensować? Dopóki widziała w nas posłuszną utrzymankę, kupowała nam czasem prezenty, ale teraz, kiedy zostaliśmy z jej dzieckiem w postaci wojny na Ukrainie, nie widzi już interesu.

Pozytywy

I żeby nie było, że nie dostrzegam pozytywów. Dostrzegam. Wolności przepływu pieniędzy, towarów i usług, oraz ludzi, to niewątpliwa wartość, choć jakoś tak dziwnie różnie działają w różne strony. Dostrzegam również aspekt członkostwa związany z bezpieczeństwem. Oczywiście, że UE przed niczym konkretnym nas nie obroni, nie ma czym i chwała Panu, bo być może teraz „praworządności” na polskich ulicach broniłyby europejskie czołgi na energię słoneczną. Niewątpliwie jednak członkostwo w UE jest, lub raczej było, dla Rosji sygnałem, że należymy do niemieckiej strefy wpływów.

Jednak Polska nie dotrzymała warunków umowy kolonizacyjnej. Polacy uznali, ze chcą zawalczyć o własną podmiotowość, więc kolonizatorzy stawiają ją pod pręgierzem  i głodzą. Naiwni sądzili, że może wybuch wojny na Ukrainie będzie okazją do resetu wzajemnych stosunków, ale stał się tylko motywacją do jeszcze intensywniejszego głodzenia pod zmyślonym pretekstem „problemów z praworządnością”. Centrali zawalił się plan wspólnego imperium z Rosją, więc na gwałt potrzebuje gotówki. Być może dzięki wstrzymaniu należnych Polsce funduszy europejskich, nawet w zakresie bezpośrednich rozliczeń z Brukselą, staniemy się płatnikiem netto jeszcze szybciej niż to miało nastąpić. Tym bardziej, że grzecznie wszystko pospisujemy.

Bilion

Co więcej, okazało się, że potrzebny wcześniej do budowy „hubu energii z Rosji” koncept likwidacji konkurencyjnych źródeł energii, niektórzy wzięli na poważnie, energicznie go rozwijają i przekuwają na kolejne pozbawione demokratycznej legitymacji dyrektywy, dzięki którym stracimy samochody i możliwe, że domy. W skali państwa, według ministra Waldemara Budy, wprowadzenie założeń Fit for 55 może nas kosztować około biliona złotych, z czego ok 1/5 UE ma na zrekompensować, ale jeśli ma nam rekompensować tak jak „zrekomensowała” w ramach KPO, to może lepiej o tym nie mówmy.

I w tej sytuacji minister Buda, ten sam który pisał do samorządów żeby wycofywały się z prorodzinnych uchwał, w wywiadzie dla Radio Zet mówi – Jestem przekonany, że w 2024 roku tak zdemolujemy Parlament Europejski, jeśli chodzi o całkowicie inne podejście, że odwrócimy część tych reform…

Pozwolę sobie zostawić Państwa z tą zaskakującą puentą.

 

Fot. archiwum

WALTER ALTERMANN: Polska sztuczna inteligencja – nasz sukces

Od dawna podejrzewałem, ale już mam pewność. Nie czekając na prace Zachodu, po cichu opracowaliśmy i wdrożyliśmy do użytku sztuczną inteligencję. Na razie działa w naszych programach telewizyjnych, ale niebawem jej skutków doświadczymy wszędzie. 

Oto oglądam sobie na Discovery audycję historyczną, a właściwie najpierw czytam informację o programie. I tak ją stacje reklamuje i informuje o niej: „Zgłębiając przeszłość. Serial dokumentalny USA. Człowiek urodzony w 1887 roku przewidział wielka depresję i II wojnę światową…”

Już mamy to cudo

Ponieważ o wielkiej depresji jeszcze nie słyszałem, obejrzałem ową audycję. I okazało się, że chodziło o wielki kryzys, który zaczął się w 1929 roku, a trwał do 1933 roku. Zacząłem się zastanawiać kto to napisał… I wyszło mi że musiała ten tekst stworzyć właśnie nasza polska, rodzima sztuczna inteligencja. Potem – w wyniku głębszego jeszcze zastanawiania się – doszedłem do wniosku, że jest to iście epokowy wynalazek – prosty, ale skuteczny. Jak działa to cudo techniki? Normalnie, wystarczy wziąć niedouka, dać mu angielski tekst i niech tłumaczy. Ponieważ osobnik zna słabo angielski to tłumaczy jak automat, albo wprost z Wikipedii.

Dlaczego uważam, że niedouk jest konieczny do działania polskiej sztucznej inteligencji? Z dwu powodów – dobrze wykształcony człowiek chciałby zarabiać więcej i zastanawiałby się o co chodzi. A niedouk jest szybki, godzi się na marną płacę, nic nie wie i skutkiem tego nad niczym się nie zastanawia.

Rozstrzyganie

W TVP, dnia 11.04.2023 roku, w programie „Tajemnice początków Polski”, a więc audycji historycznej, pewien prawdziwy naukowiec, bo miał przed nazwiskiem prof. dr hab. powiedział: „Na tych zgromadzeniach rozstrzygano o sprawach wspólnoty plemiennej”.

Niby komunikat dotarł, ale kulawo. Zauważmy, że rozstrzyganie nie jest tożsame składniowo z podejmowaniem decyzji. Poprawnie byłoby powiedzieć, że na wiecach plemiennych podejmowano decyzje istotne dla wspólnoty.

Niestety z biegiem dziesięcioleci utożsamiliśmy sobie dyskusjęrozstrzyganiem.

Co podkreśla profesor

17 kwietnia w TVP Info wystąpił kolejny raz prof. dr hab. Henryk Domański. Nie mnie osądzać jego poglądy, ale jego lapsus – jak na profesora – był zaskakujący. Otóż powiedział tak: „Warto o tym podkreślać…”

Podkreślać można coś, ale nie można podkreślać o. Piszę o tych nieszczęsny problemach składniowych profesorów, bo jest to niepokojące – skoro tak mówią profesorowie, to jak mówią studenci? Strach się bać czasów, kiedy ci magistrowie – od tych profesorów – wejdą w nasze społeczne życie.

Może się czepiam, ale już tak mam, że nie bardzo wierzą specjalistom, nie wierzę w ich diagnozy i opinie, gdy formułują je tak marnie.

Inspirowanie pana posła

Ostatnio pewien poseł – nazwisko pominę, żeby ani nie podwyższać, ani nie obniżać jego szans w nadchodzących wyborach – zajmuje się amatorsko malarstwem. Bardzo to chwalebne i relaksujące hobby, nic tylko przyklasnąć. Niestety ostatnio w jednej z telewizji poseł zaczął mówić o swoim malarstwie. I tu zaczęły się schody. Poseł powiedział bowiem tak: „Nie inspiruję się w moim malarstwie żadnymi używkami i dlatego mam kreskę prostą, równą i zdecydowaną, a wiem, że wielu malarzy inspirowało się alkoholem i jeszcze gorszymi środkami. I dlatego ich obrazy są takie dziwne”.

Wyjaśnijmy więc, że pojęcie inspiracji ma swoje źródło w łacinie i oznacza natchnienie, zapał twórczy. Inspiracja zawiera rdzeń wywodzący się od łacińskiego spiritus, oznaczającego ducha, tchnienie, a także powiew i wiatr. Inspiratio oznaczać może także natchnienie i oświecenie. A czasownik inspiro, inspirare znaczy m. in.: dąć, dmuchać, rozdmuchać, tchnąć, natchnąć. Przypomnijmy, że w opisie stworzenia człowieka z Księgi Rodzaju Wulgata posługuje się czasownikiem inspiro dla oddania ożywienia człowieka i stworzenia jego duszy.

Tak więc wyjaśnijmy, że owszem wielu twórców było „pod wpływem” alkoholu i narkotyków– jak Witkacy – ale też nie byli „inspirowani” alkoholem lub narkotykami. Inspirować mogą antyczne muzy, żona, kochanka, miłość a nawet filozofia. A zatem – to, że poseł przed malowaniem nie pije jest cenne, bo przy dużej pasji łatwo byłoby mu popaść w uzależnienie.

Zwycięstwo nie jedno ma imię

„Muszą zwyciężyć ten mecz” – mówi sprawozdawca sportowy meczu w Canal+. I mamy kolejny kłopot ze sprawozdawcami sportowymi. Błąd jest częsty, ale nie może być pobłażania dla „recydywy”. Zatem wyjaśnijmy.

Zwyciężyć można w meczu, ale sam mecz można wygrać, przegrać lub zremisować. Tym samym sprawozdawca powinien powiedzieć: „Muszą wygrać ten mecz” lub „Muszą zwyciężyć w tym meczu”.

Niestety ludziom mylą się dwa czasowniki, podobne, ale różne: zwyciężać i wygrywać. Zwyciężać można przeciwnika, ale można też z nim wygrać. Natomiast mecz, nie posiadając cech człowieczych, wymaga innej składni. Mecz można wygrać, można w meczu zwyciężyć.

Powtarzamy – co?

Sprawozdawca meczu piłkarskiego mówi: „Powtarzamy o jego szczęściu…”. Chodziło o to, że jakiś zawodnik znowu miał szczęście i piłka nie wpadła do bramki.

Błąd sprawozdawcy polegał na tym, że zapomniał powiedzieć; co powtarza. A przecież można potarzać czynności, działania, błędy, zdania – nie tylko opinie czy spostrzeżenia. Ale tak to już jest, że chcą nadążyć za akcja sprawozdawcy sportowi skracają, co się da.

 

W Klubie Historycznym SDP o kapelanach Wojska Polskiego zamordowanych przez Sowietów

Klub Historyczny Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich zaprasza 27 kwietnia 2023 roku o godz. 18.30 do Domu Dziennikarza przy ul. Foksal 3/5 w Warszawie na kolejne spotkanie.

Tym razem poznamy historię i losy kapelanów Wojska Polskiego, którzy do końca nieśli pociechę duchową uwięzionym oficerom i razem z nimi zostali zamordowani przez Sowietów w Katyniu i innych miejscach kaźni. Było ich prawdopodobnie 34: 26 księży katolickich; 3 prawosławnych, 2 ewangelickich, 2 greckokatolickich i 1 rabin.

Naszym gościem będzie wybitny znawca tematu doktor Łukasz Stefaniak, prezes Stowarzyszenia Pamięć Kapelanów Katyńskich. To dzięki niemu i Stowarzyszeniu prawda o niezłomnych duchownych trwa. Obejrzymy też wstrząsający film dokumentalny „Kapelani Golgoty Wschodu”, w reżyserii Bogusławy Cichoń -Stanowskiej. Pani reżyser będzie obecna na spotkaniu, podobnie jak przedstawiciele Instytutu Pamięci Narodowej.

Serdecznie zapraszam

Hanna Budzisz – przewodnicząca Klubu Historycznego SDP

 

Nie zawsze słowo, bez zrozumienia ducha języka, oddaje jego rzeczywistą treść. Zdj.: Objaśnienia dla turystów na jednym dziedzińców w Fort Amber, kompleksie obronno-pałacowym niedaleko Dżajpuru, stolicy indyjskiego stanu Radżastan. Fot.: H.B.

Uparty WALTER ALTERMANN tropi błędy: Dalsze języka dręczenie

Dyskusja w jednej z naszych telewizji. Naraz poseł mówi: „Analizowaliśmy o sprawie zboża ukraińskiego…”. To jedna z częstych, okropnych pomyłek składniowych. Te pomyłki zawsze występują w momencie, gdy człowiek z gruntu prosty próbuje mówić językiem o kilka stopni wyższym od niego. Dlaczego ktoś, kto zaszedł tak wysoko, że już jest posłem, chce by uważano go za jeszcze wyżej postawionego?

 

A Wincenty Witos, był chłopem i mówił językiem prostym, językiem swej warstwy społecznej. I to było w porządku. I mówił poprawnie, bo się nie sadził na pana.  Wyjaśnijmy jednak jak to jest z tą „analizą”. Otóż analizować można coś: problem, zjawisko, dane statystyczne, wyniki prac. Natomiast dyskutować można o czymś: o problemie zbożach, o zjawiskach, o danych statystycznych, o wynikach prac.

Kolejne błędne użycie „o”

5 kwietnia 20223 roku, Prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego Kosiniak – Kamysz, formalnie kolejny ze spadkobierców Wincentego Witosa, mówi w swoim wystąpieniu przed kamerami: „Wzywamy wszystkie siły polityczne polskiej wsi o współpracę”. A powinien powiedzieć „… wzywamy do współpracy”. „O współpracę…” natomiast można apelować lub prosić.

Z życiorysu prezesa wynika, że jest absolwentem Liceum w Krakowie, potem skończył studia na Wydziale Lekarskim UJ. Następnie był asystentem w Katedrze Chorób Wewnętrznych i Medycyny Wsi CM UJ. W roku 2010 na macierzystej uczelni uzyskał stopień doktora nauk medycznych.

Wybaczając panu prezesowi ten przykry wypadek, cieszyć jednak może, że obecnie nie praktykuje on już leczenia. Bo wyobraźmy sobie, że mówi do pacjenta: „Wzywam pana o branie przepisanych lekarstw”. Jakby trafił na poważnego krakowskiego inteligenta, mógłby doprowadzić do znacznego pogorszenia stanu zdrowia chorego.

Genesis

„Sami wygenerowaliśmy problem” – mówi w dyskusji, o zalewającym Polskę ukraińskim zbożu, inny poseł. Powinien powiedzieć, stworzyliśmy problem. Ale według posła lepiej powiedzieć – po pańsku – „wygenerowaliśmy”.

Generowanie pochodzi od genezy i oznacza właśnie stworzenie czegoś. Genezą nazywamy przyczyny, które wywołały powstanie czegoś lub doprowadziły do rozwoju czegoś. Określamy tym słowem również sposób powstawania i rozwoju czegoś. Geneza to tyle co źródło, powód, początek. Genesis zaś to jedna z ksiąg biblijnego Pięcioksięgu, co się tłumaczy jako Księga Rodzaju czy Stworzenia.

WP Tech odkrył istnienie podwójnej alternatywy

WT Tech o brytyjskim czołgu Challenger: „Trudno się dziwić – obie alternatywy oznaczały, że globalny prekursor broni pancernej po ponad wieku jej ciągłego rozwoju miałby zrezygnować z produkcji własnych czołgów. Decyzje dotyczące dalszego rozwoju serii człołgów Chelenger oddaliły widmo czołgowego rozbrojenia Wielkiej Brytanii”.

Skąd oni wzięli te „obie alternatywy”? Przecież alternatywa jest jedna i oznacza wybór jednej z dwu z możliwych – przeciwstawnych sobie – dróg postępowania. Ja wiem, że coraz częściej „alternatywa” oznacza w ogóle wybór, ale bardzo przykro patrzeć, jak na skutek zaniechania nauki łaciny w liceach, zanika jedno z podstawowych źródeł naszej kultury – język antycznych Rzymian i ich kultura.

Problemy z Austrią i Austriakami

I nie mam tu na myśli pokrętnych meandrów jakimi płynie współczesna polityka Austrii. Chodzi o to, że do wielu z nas nie dociera, że nazwę państwa niegdysiejszego naszego zaborcy inaczej się pisze i inaczej się wymawia.

Piszemy „Austria”, ale wymawiamy [„Austrja”]. Piszemy „Austriak”, ale wymawiamy [„Austryjak]”. Tak jest i żadnej taryfy ulgowej tu być nie może. Skąd się wzięła taka wymowa? Z historii, bo tak dawniej mówiono o Austrji i Austryjakach – i tak jest do dzisiaj.

Piszę o tym, bo sprawozdawcy skoków narciarskich cały czas mówili: „Oto na belce siada Austriak”. Przykre, ale prawdziwe.

Czym dysponuje zawodnik?

Sprawozdawca meczu piłki nożnej mówi: „Kowalski nie dysponuje dużym wzrostem”. Już o tym pisałem, ale warto przypomnieć, że dysponować można majątkiem, ale gdy chodzi o wzrost piłkarza, gdy nie jest za duży, należałoby powiedzieć: „Kowalski nie jest za wysoki”. Bo już stwierdzenie, że jest mały, bądź niski, byłoby nieeleganckie, a nawet obraźliwe.

Można powiedzieć do faceta, który ma ponad dwa metry wzrostu: „O, jaki pan wysoki”, ale nie wypada powiedzieć do gościa, mierzącego poniżej 165 centymetrów: „O, jaki pan malutki”. Trzeba mieć takt. Dawniej to się nazywała kindersztuba, a dzisiaj może nawet nazywać się takie dobre wychowanie – alternatywą. Niech tam, byle byłoby stosowane – to dobre wychowanie.

Jak wyposażony jest piłkarz?

W czasie transmisji meczu polskiej ekstraklasy sprawozdawca, chcąc pochwalić walory jednego z zawodników mówi: „To piłkarz z dużym wyposażeniem ofensywnym”. Konkretnie nie wiem o co chodziło dziennikarzowi, ale było grubo przed 23.00 i na pornografię czasu jeszcze nie było.

 

 

CMWP SDP komentuje dla Niezależna.pl kontrowersyjną publikację Radia ZET

Dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich  Jolanta Hajdasz w rozmowie z Niezalezna.pl odniosła się do publikacji Radia ZET, dotyczącej Marszałek Sejmu Elżbiety Witek i jej ciężko chorego męża. Zdaniem Hajdasz, artykuł Mariusza Gierszewskiego i Radosława Grucy to „wyjątkowo niskich lotów podłe działanie” a jedynym jego uzasadnieniem byłby „interes społeczny”. – A w tej całej historii na ten moment trudno mi się dopatrzyć jakiegokolwiek interesu społecznego. Czy chcą, żeby pana Witka dzisiaj odłączono od tej aparatury, z godziny na godzinę, bo ktoś tak uważa, inaczej niż lekarze? Przecież to byłaby zbrodnia, nie wolno nawet formułować takich żądań – stwierdziła rozmówczyni portalu. 

Na portalu Radia ZET pojawił się 6 kwietnia w Wielki Czwartek artykuł dotyczący rzekomych nieprawidłowości w szpitalu w Legnicy, a  w tekście pojawiły się wrażliwe informacje o stanie zdrowia pacjenta, umożliwiające jego identyfikację, a także sugestie, jakoby proces (i sposób) jego leczenia był nieprawidłowy oraz odbywał się „kosztem życia i zdrowia” innych pacjentów. Dziennikarze ustalili, że tym „kontrowersyjnym” pacjentem, który „od ponad roku przebywa na oddziale intensywnej terapii” jest mąż Marszałek Sejmu Elżbiety Witek – Stanisław Witek. W tekście możemy przeczytać m.in., że mąż Marszałek Sejmu Elżbiety Witek „od kilkunastu miesięcy blokuje miejsce” na OAiIT (Oddziale Anestezjologii i Intensywnej Terapii-red.) oraz że na skutek tej sytuacji doszło do zgonu innej pacjentki, która miała czekać „8 dni na przeniesienie” na wspomniany oddział. Artykuł kończy się informacją, że „Radio ZET czeka na odpowiedzi na pytania wysłane do Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Legnicy, Prokuratury Okręgowej w Legnicy, Centrali NFZ i Marszałek Sejmu Elżbiety Witek”, jednak nie podano, kiedy te pytania zostały do adresatów wysłane. Marszałek Elżbieta Witek w swoim oświadczeniu podkreśliła, że „w tym tygodniu” rozmawiała z autorami artykułu „tłumacząc złożoność sytuacji i jej szczegóły”. – Niestety Radio ZET pominęło ten fakt i napisało, że nie otrzymało ode mnie informacji – napisała Elżbieta Witek. W godzinach popołudniowych do pytań dziennikarzy Radia ZET odniósł się też Narodowy Fundusz Zdrowia (NFZ). W odpowiedzi podkreślono m.in., że „Decyzje w zakresie metod i sposobu leczenia pacjenta zawsze podejmuje lekarz specjalista, zgodnie ze wskazaniami aktualnej wiedzy medycznej, dostępnymi mu metodami i środkami zapobiegania, rozpoznawania i leczenia chorób, a także zgodnie z zasadami etyki zawodowej oraz z należytą starannością”.– Czas pobytu pacjenta na OAiIT jest uzależniony od decyzji lekarza. Są pacjenci hospitalizowani na oddziale intensywnej terapii dłużej niż rok. W ciągu ostatnich 5 lat takich pacjentów było 83– dodano. Według NFZ, podobnie rzecz się ma w przypadku oceny stanu zdrowia w kontekście „przekazania pacjenta do innego oddziału w celu kontynuacji leczenia lub jego skierowania do hospicjum/ZOL/ZPO”, a także oceny realizacji tych świadczeń w warunkach domowych” – ta również „należy do lekarza”.

Na temat publikacji portalu Radia ZET dla portalu Niezależna.pl  wypowiedziała się dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (CMWP SDP) Jolantą Hajdasz. Jak pisze portal, rozmówczyni podkreśliła, że w tego typu przypadkach decyzja, czy kogoś zabrać z oddziału OIOM, czy nie należy „wyłącznie do lekarzy i dyrekcji szpitala”. – Ci ludzie wiedzą, co robią, mają swoje procedury, różne możliwości. Nie żyjemy w państwie, w którym człowiek pełniący obowiązki ordynatora czy dyrektora szpitala nie wie co ma robić i pyta się o to polityka – mówiła. – Dla mnie skandaliczny jest już sam termin publikacji tego materiału. Robienie tego tuż przed Świętami Wielkanocnymi, w takim wyjątkowym dla wszystkich czasie nie ma żadnego uzasadnienia. Przecież ten dramat nie rozegrał się ani wczoraj, ani dzisiaj  – dodała. Według Hajdasz, w tekście Gierszewskiego i Grucy „nie ma żadnych informacji, ani wniosków istotnych dla sprawy, które usprawiedliwiałyby dzisiejszą publikację z punktu widzenia warsztatu dziennikarskiego. Przeciwnie, każdy dziennikarz wie, że okres przedświąteczny to najtrudniejszy czas na przygotowanie odpowiedzi na publikację czy żądanie sprostowania, więc każdy nawet zupełnie niewiarygodny materiał będzie przez te świąteczne dni nagłaśniany bez względu na to, czy jest choć trochę prawdziwy, tylko z tego powodu, że dotyczy drugiej osoby w państwie. Publikacja tego materiału w Wielki Czwartek „jest więc jedynie uderzeniem w panią Marszałek, żeby sprawić jej dodatkową przykrość i zepsuć korzystny wizerunek, jakim się cieszy”.

– Gdyby autorzy tej publikacji mieli czyste intencje, przeczekaliby z publikacją te świąteczne dni, po to by dać szansę odnieść się do zarzutów zaatakowanym i przede wszystkim, kiedy można by było zweryfikować wiarygodność tych informacji. Teraz przez najbliższe dni temat będzie powielany we wszystkich kanałach komunikowania bez właściwej kontrreakcji, a ci, którzy to nagłośnili, doskonale sobie z tego zdają sprawę, bo przecież wiedzą, dlaczego zdecydowali, że ta publikacja ukaże się dzisiaj.  To w mojej opinii pokazuje rzeczywiste motywy autorów publikacji – wskazała.

Zdaniem naszej rozmówczyni, „komu jaki rodzaj świadczeń się należy, to jest kwestia do wyjaśnienia przez placówkę medyczną, bo decyzje podejmuje lekarz i dyrekcja danego szpitala a nie osoby z zewnątrz”. – Sugestie, że tam się działo coś nieprawidłowego są tutaj wyjątkowo niestosowne, nie na miejscu, choć chcę jednak podkreślić, że kogoś, kogo spotkała taka wielka tragedia, jak w przypadku córki zmarłej pacjentki, trzeba zrozumieć. Ma ona prawo w emocjach formułować bardzo ostre sądy, jednak dziennikarz jest od tego, żeby nie nadawać im rozgłosu, zanim nie sprawdzi wszystkich okoliczności zdarzenia – tłumaczyła.

Jak dodała, sprawę powinny wyjaśnić organy ścigania i szpital, „bo nie ma innej możliwości, żeby zweryfikować te zarzuty”. – Ale sposób nagłaśniania tego w mediach, rodzaj publikacji, mówienie bez żadnego kontrargumentu, pisanie o tym, że ktoś jest winny, bo inny pacjent za długo przebywa na intensywnej terapii, jest absolutnie nie na miejscu – mówi Jolanta Hajdasz.

Oceniając kontrowersyjną publikację szefowa CMWP SDP stwierdziła, że jest to „wyjątkowo niskich lotów podłe działanie” a jedynym jej uzasadnieniem „byłoby działanie w interesie społecznym”. – A w tej całej historii na ten moment trudno mi się dopatrzyć jakiegokolwiek interesu społecznego. Czy chcą, żeby pana Witka dzisiaj odłączono od tej aparatury, z godziny na godzinę, bo ktoś tak uważa, inaczej niż lekarze? Przecież to byłaby zbrodnia, nie wolno nawet formułować takich żądań – stwierdziła. – Biorąc pod uwagę termin tej publikacji, trzeba koniecznie wrócić do tematu po Wielkanocy. Ciekawe kto i dlaczego zdecydował o publikacji tego materiału w ten sposób i w takiej formie?  – pyta Hajdasz. „Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że czasem brakuje w szpitalach łóżek, ale nie można podsycać emocji w ten sposób. Podkreślam, ta publikacja w mojej ocenie ukazała się tylko po to, by uderzyć w marszałek Elżbietę Witek, która nie ma się teraz jak bronić przed fałszywymi argumentami, bo przecież nie każdy przeczyta jej oświadczenie na ten temat, jego zresztą Radio Zet nie będzie nagłaśniać.  Po tej publikacji u odbiorców ma zostać tylko wrażenie arogancji władzy. Mam jednak nadzieję, że innym mediom uda się zdemaskować nie pierwszą przecież manipulację środowiska Gazety Wyborczej, bo przypomnijmy, że koncern Agora jest dzisiaj 100 % właścicielem Radia Zet, które opublikowało ten materiał. Nie pierwsza to osoba publiczna, którą ten koncern usiłuje zniszczyć niegodnymi metodami” – podsumowała szefowa CMWP SDP.

Źródło: Niezalezna.pl

Oświadczenie Marszałek Elżbiety Witek w tej sprawie TUTAJ.

Protest CMWP SDP przeciwko zastraszaniu red. Doroty Kani przez posła Platformy Obywatelskiej

Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP stanowczo protestuje przeciwko skandalicznej wypowiedzi posła Platformy Obywatelskiej Czesława Mroczka, sekretarza stanu w ministerstwie obrony narodowej w rządzie PO/PSL, który 5 kwietnia br. w programie „Poranek Polskiego Radia 24” groził red. Dorocie Kani słowami „rozliczymy przecież Panią, za to co Pani robi w tym imperium Obajtkowym i w Polskim Radiu (…) Pani należy do jakiegoś imperium orlenowskiego, które kłamie Polakom dzień w dzień”. W ten sposób poseł odpowiadał na prośbę  prowadzącej program red. Doroty Kani o odniesienie się do opinii drugiego gościa programu, posła Andrzeja Kosztowniaka, który przedstawił argumenty przeczące tezom głoszonym wcześniej przez posła PO.

Wypowiedź Czesława Mroczka narusza zasadę wolności słowa demokratycznego państwa, ponieważ zawiera zapowiedź pozaprawnych działań polityka skierowanych przeciwko dziennikarce prowadzącej autorski program w Polskim Radiu od kilku lat i znanej z bezkompromisowych i odważnych materiałów dziennikarskich dotyczących ważnych problemów społecznych i politycznych.

CMWP SDP stanowczo podkreśla, iż takie słowne groźby są nieakceptowalne, ponieważ ich celem jest przede wszystkim uruchomienie mechanizmu autocenzury w mediach czyli samoograniczania się nie tylko przez osobę, której się grozi, ale także przez innych dziennikarzy, po to by nie podejmowali w swoich publikacjach trudnych i kontrowersyjnych tematów politycznych i  społecznych, co w oczywisty sposób niszczy zasadę wolnego słowa i prowadzi do ograniczenia swobód obywatelskich. Jest to tzw. efekt mrożący (ang. chilling effect), wielokrotnie opisywany zarówno na gruncie polskiego prawa mediów, jak i innych krajów, jako działanie przeciwko wolności słowa i wypowiedzi.  Wyjątkowo bulwersujące w opisywanej sytuacji jest to, iż działanie takie podejmuje polityk pełniący odpowiedzialne funkcje w państwie w tak newralgicznej dziedzinie jaką jest obronność i bezpieczeństwo kraju, który powinien zdawać sobie sprawę z wagi wypowiadanych gróźb. Atakując słownie dziennikarza poseł Czesław Mroczek świadomie naruszył zasadę wolności słowa w demokratycznym państwie, do której przestrzegania zobowiązani są nie tylko przedstawiciele mediów, ale także politycy.

„Faszysta” z Berezy –TADEUSZ PŁUŻAŃSKI przypomina postać Kostka-Biernackiego

10 kwietnia 1953 r. Sąd Wojewódzki w Warszawie skazał Wacława Kostka-Biernackiego, podczas tajnej rozprawy, na karę śmierci „za tłumienie ruchu rewolucyjnego, faszyzowanie kraju, szkalowanie i zohydzanie Związku Radzieckiego”. Biernacki do winy się nie przyznał: „akt oskarżenia jest wielką nieprawdą”, a stawiane zarzuty to „fantazja autora aktu oskarżenia”, „w protokołach oficera śledczego są włożone mi w usta nonsensy, bo wtedy cierpiałem na bezsenność i podpisując byłem na wpół świadomy”. To przecież oznacza, że ubeccy oprawcy znęcali się nad piłsudczykiem.

Z uzasadnienia komunistycznego wyroku: „Od września 1931 roku do 31 sierpnia 1939 roku w związku z wykonywaniem urzędu wojewody nowogródzkiego i poleskiego, realizując politykę sanacyjnego rządu faszystowskiego dławienia rewolucyjnego ruchu mas pracujących miast i wsi oraz wynaradawiania ludności ukraińskiej i białoruskiej, działał na szkodę Narodu Polskiego”.

Propaganda bolszewicka uczyniła z Kostka-Biernackiego krwawego komendanta twierdzy brzeskiej, a przede wszystkim oprawcę obozu w Berezie Kartuskiej. Te mity funkcjonują nadal, podobnie jak Bereza „wzorowana na hitlerowskich obozach koncentracyjnych”. To niestety wynik trwającego do dziś homo sovieticus. Komunistom udało się wielu wmówić, że ich więzienia były tylko igraszką wobec obozów „faszystowskich”: niemieckich i przedwojennych polskich – prowadzonych przez piłsudczykowski totalitaryzm. Pamiętajmy jednak słowa rtm Witolda Pileckiego, że to niemiecki obóz Auschwitz był igraszką wobec komunistycznej katowni przy ul. Rakowieckiej. W tym więzieniu na warszawskim Mokotowie Pilecki być może spotkał Kostka-Biernackiego, który był tu męczony aż przez dziewięć lat.

Konstanty, w skrócie Kostek

Piłsudskiego poznał w 1905 r. Towarzysz „Ziuk” osobiście przyjął Biernackiego w szeregi PPS. „O ile ujęty byłem bardzo osobą Komendanta, o tyle mocno ochłodziły mnie jego słowa: >>Wy pewnie myślicie, że teraz idzie się ze strzelbą do lasu, ale tak nie jest. Teraz idzie się na ulicę<< (…) Jestem pewien, że gdyby nie dziwny osobisty wpływ, jaki >>towarzysz Ziuk<< wywierał na otoczenie, nie zgodziłbym się na pracę tak różną od ówczesnych pojęć moich o walce zbrojnej o niepodległość. Po parogodzinnej rozmowie >>towarzysz Ziuk<< wybrał dla mnie pseudonim partyjny – Konstanty, w skrócie Kostek. I od tej chwili jestem >>Kostkiem<<” – wspominał Biernacki w 1932 r.

Za działalność w PPS kilka razy trafił za kraty. W 1907 r. osadzony na zamku w Lublinie zorganizował ucieczkę 20 więźniów. Przekopem, który dwa miesiące drążyli, przedostali się do lochów, stamtąd kanałami pod Starym Miastem na wolność.

W Warszawie brał udział w głośnej likwidacji zdrajców, którzy wydali carskiej Ochranie czołowych pepeesowców. Uciekł do Afryki. A ponieważ PPS chciała mieć kadrę wojskową, Biernacki prawie przez rok służył w 1 pułku Legii Cudzoziemskiej niedaleko Oranu.

„A gówno dla ojczyzny wozić, to nie łaska”

W sierpniu 1914 r. Piłsudski mianował Kostka szefem żandarmerii polowej I Brygady Legionów, która wydawała wyroki na podejrzanych o zdradę, szpiegostwo lub prowokację. „Kiedyś opowiadał mi, jak Komendant polecił mu zlikwidować jakiegoś szpiega, który dostał się w ręce pierwszej brygady – wspominał Michał Browiński, poseł na Sejm II RP. – Kostek poprosił go o zwolnienie z tego polecenia, gdyż nie odpowiadało to jego powołaniu żołnierskiemu. Piłsudski odpowiedział: >>A gówno dla ojczyzny wozić, to nie łaska?<<”.

Biernacki dowodził żandarmerią ledwie trzy miesiące, a zdążyło przylgnąć do niego miano Kostka-Wieszatiela. Tak nazywali go koledzy legionowi, parafrazując przydomek wileńskiego gubernatora carskiego Murawiewa. Przez następne dwa lata wojny pozostawał w sztabie Legionów, tuż przy Komendancie.

W lipcu 1917 r. Kostek został internowany w obozie dla oficerów legionowych, którzy wymówili posłuszeństwo Austrii, w Beniaminowie nad Narwią. Wydawał gazetkę satyryczną „Sprzymierzeniec”. Pisał i wystawiał popularną wśród oficerów „Szopkę beniaminowską”, prześmiewając życie obozowe i CK Austrię.

Po Rumunii Rakowiecka

W pierwszym dniu wojny 1939 r. Kostek objął stanowisko komisarza cywilnego w randze ministra przy Naczelnym Wodzu. 18 września razem z rządem przekroczył granicę pod Kutami. W Rumunii przetrzymywany w kilku ośrodkach internowania. Michał Browiński, osadzony w obozie w Caracal, pisał o towarzyszu niedoli: „Znawca i miłośnik średniowiecza, znawca starego języka polskiego. Czytał nam fragmenty niewykończonej jeszcze powieści o Bolesławie Śmiałym, zupełnie interesujące”.

Od końca 1943 r. Kostek był w Rumunii na wolnej stopie, miał szwajcarski paszport dyplomatyczny. Próbował dostać się do polskiego wojska na Zachodzie, ale w Londynie nie chciały go antypiłsudczykowskie władze. Podobny los spotkał też wielu innych sanatorów.

W kwietniu 1943 r. poległ w Warszawie podczas likwidacji volksdeutscha na ulicy Stalowej jedyny syn Kostka – Lesław Ryszard Biernacki, ps. „Romanowski”. Należał do oddziału dywersyjnego prawicowej Konfederacji Narodu.

W marcu 1945 r. w niewyjaśnionych okolicznościach Kostek-Biernacki został aresztowany w Rumunii. 11 listopada 1945 r. zaczął figurować w dokumentach aresztu śledczego przy ul. Rakowieckiej w Warszawie.

 „Klasyczny reprezentant faszystowskiego reżimu”

Reżimowy „Express Wieczorny” z 22 lipca 1946 r. wołał na czołówce: „Kat Brześcia za kratami Mokotowa”. 21 września 1946 r. ukazała się informacja: „Kostek za dwa tygodnie stanie przed sądem”. Z pisma skierowanego do wiceministra sprawiedliwości Leona Chajna: „Kostek-Biernacki postawiony będzie pod pręgierzem nie tylko jako indywidualna jednostka, ale (…) będzie sądzony system rządzenia, którego był wyrazicielem, jako klasyczny reprezentant faszystowskiego reżimu”.

Oskarżenie Kostka miało wykazać, że przez całe życie, niemal od kołyski, był elementem wrogim i szkodliwym. I tak, tępi śledczy, nadzorowani przez Władysława Dymanta, wicedyrektora Departamentu Specjalnego Prokuratury Generalnej (ten sam, który zarządził sądzenie gen. Augusta Emila Fieldorfa przy drzwiach zamkniętych) – wymienili: „agenturalną” działalność w PPS – na usługach wywiadu austriackiego, okrucieństwo piłsudczykowskiego żandarma, przynależność do „elitarnej kliki legionowej”, komendanturę Brześcia, no i przede wszystkim Berezę Kartuską.

Podkreślmy: podległość Berezy Biernackiemu była jedynie tytularna – to miejsce odosobnienia znajdowało się na terenie administrowanego przez niego województwa poleskiego. Nie on był inicjatorem umieszczenia tu przeciwników politycznych, nie on napisał regulamin obozu. Pomysłodawcą Berezy był ówczesny premier Leon Kozłowski. Piłsudski poparł inicjatywę. Wedle zapisu Wacława Jędrzejewicza, Marszałek miał powiedzieć: „Ja nic nie mam przeciw tej waszej czerezwyczajce, ja się na tę waszą czerezwyczajkę na rok zgodziłem”.

Zamknięci w Berezie – głównie komuniści, Ukraińcy i przedstawiciele innych mniejszości narodowych, twierdzili, że wizyty Kostka powodowały zaostrzenie rygoru obozowego. Inspekcje wojewody to akurat prawda, ale w rzeczywistości w ich trakcie ograniczał się do sprawdzania, czy przestrzegany jest regulamin, czy panuje porządek w celach, kuchniach i sanitariatach. Kilka razy faktycznie opiniował wnioski o skierowanie do obozu, ale decydować nie mógł, gdyż Bereza Kartuska podlegała bezpośrednio ministrowi spraw wewnętrznych.

Wracając do komunistów – Berezy „nie lubili”, bo wielu z nich siedziało tam jako wrogowie wolnej, niepodległej II Rzeczpospolitej. A kiedy po wojnie przejęli nielegalnie władzę i dodatkowo uwięzili Kostka – na nim chcieli skupić całą swoją nienawiść do piłsudczyków i winę za Berezę. Do pokazowego procesu, w którym „demokratyczna” władza chciała pokazać zbrodniczość przedwojennej sanacji, jednak nie doszło. Akt oskarżenia upadł właśnie ze względu na Berezę – komunie nie udało się znaleźć wystarczających dowodów i świadków rzekomych przestępstw Kostka.

Na nowy proces musiał czekać następnych siedem lat. Jako „faszyście” zapewniono mu nie byle jakie towarzystwo – siedział w jednej celi z Erichem Kochem, komisarzem Rzeszy dla Ukrainy, skazanym w Polsce na karę śmierci za zbrodnie wojenne.

– Psychicznie trzymał się dobrze – wspominał Kazimierz Augustowski. – Był towarzyski, czasami nawet dowcipkował. Opowiadał nam o Legionach, Algierii, swoim przywiązaniu do Marszałka. Kiedyś Różański miał obchód, jako starszy celi krzyknąłem: „Panie pułkowniku, pan major Różański przyszedł”. Kostek, udając, że nie słyszy, nie ruszył się z miejsca.

„Warunkowo zwolniony”

W sierpniu 1953 r. Sąd Najwyższy „łaskawie” zamienił Kostkowi zasądzoną karę śmierci na 10 lat więzienia, z zaliczeniem aresztu śledczego. Biernacki był już wówczas bardzo chory, miał miażdżycę, chorobę wieńcową, rozedmę płuc, padaczkę. Komisja lekarska w styczniu 1955 r. stwierdziła: „Ogólny stan zdrowia ulega stałemu pogorszeniu, nie rokuje zupełnie poprawy oraz zagraża życiu”.

„Mój mąż od dawna nie może poruszać się o własnych siłach. Na ostatnim widzeniu odniosłam wrażenie, że mąż jest umierający i że przy swoich 71 latach nie przetrzyma tych kilku miesięcy, które mu zostały do odcierpienia” – pisała Anna Biernacka do Rady Państwa w lipcu 1955 r. Sama żyła w nędzy, wielokrotnie była wyrzucana z pracy. Zmarła w Warszawie w grudniu 1972 r.
W końcu „ludowa” władza ulitowała się nad „faszystą”. W listopadzie 1955 r. Wacław Kostek-Biernacki został „warunkowo zwolniony” z więzienia. Z Rakowieckiej do małego pokoiku na ul. Mokotowskiej, gdzie mieszkała jego żona, przewieziono go karetką pogotowia. Potem „erka” przyjeżdżała do „apartamentów” Biernackich często nawet dwa razy dziennie.

Komuniści doskonale wiedzieli, co robią – że mogą wypuścić wroga, przedstawiciela znienawidzonego reżimu piłsudczykowskiego, bo jest już całkowicie nieszkodliwy. Wacław Kostek-Biernacki zmarł 25 maja 1957 r. Został pochowany na starym cmentarzu w Grójcu, w grobie rodzinnym.

„I obok naturalnego wstrętu do śmierci, uczuwam jasną radość, że odchodzę i że nigdy już nie będzie mnie dręczyć nieznośny widok cierpień żyjących istot” – napisał Wacław Kostek-Biernacki w jednej ze swoich powieści „Diabeł zwycięzca”.

 

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Dlaczego nie lubię Niemców?

Tytułowe pytanie jest oczywiście rodzajem prowokacji. Są tacy Niemcy, których lubię i tacy, których nie lubię. Skoro jednak regularnie jestem demaskowany jako „germanożerca”, który „nie lubi Niemców” to niech z tego tekstu mają coś chociaż demaskatorzy.

 

Niemcy, których lubię

Z postaci historycznych mocno porusza mnie na przykład historia admirała Józefa Unruga, z pochodzenia Niemca, który mając za sobą karierę w Kaiserliche Marine, po odzyskaniu niepodległości przez Polskę zgłosił się do Wojska Polskiego, za własne pieniądze kupił polskiej flocie pierwszy okręt ORP „Pomorzanin”. A w 1939 roku dowodził obroną Wybrzeża, które poddało się jako jeden z ostatnich punktów oporu. Mówił lepiej po niemiecku niż po polsku, jednak, kiedy dostał się do niewoli, w rozmowie z tymi, którzy usiłowali go pozyskać do Kriegsmarine, używał wyłącznie języka polskiego, żądał tłumacza i oznajmiał, że 1 września 1939 roku zapomniał języka niemieckiego.

Z osobistych doświadczeń wielce sobie cenię jednego z naszych współpracowników. Mieszkającego w Polsce Niemca, zdaje się, że bez kropli polskiej krwi, który jednocześnie jest szczerym polskim patriotą i daj nam Boże żebyśmy mieli jak najwięcej takich Polaków. Nikt tak jak on nie nauczył mnie dekodowania metod hipokryzji, manipulacji i złośliwości – szczególnie wobec Polski – mediów naszego zachodniego sąsiada.

Mało tego. Doskonale widzę gospodarczy splot Polski i Niemiec, oraz potencjał naszych wzajemnych stosunków, które po uporządkowaniu spraw, które nas dzielą, mogłyby stanowić mechanizm rozwoju obu narodów w o wiele większym stopniu niż stanowią. Tak się jednak nie stanie, dopóki Niemcy nie zmienią swojego postępowania i nastawienia do Polski. Dopóki nie nauczą się do Polski szacunku i tego, że ich podwórko kończy się na Odrze i tam, najdalej tuz przed płotem, powinni zatrzymywać swój zadarty wysoko nos.

Niemcy, których nie lubię

No ale rzeczywiście, są też Niemcy, których nie lubię. Wymieniać można długo – niemiecka wiceprzewodnicząca PE Katarina Barley – autorka koncepcji „głodzenia Polski”, stuknięty na punkcie Polski, choć na szczęście już politycznie zezłomowany Martin Schulz, niemiecki minister obrony narodowej Boris Pistorius, który miał wytykać Polsce, że czołgi przekazane przez nas Ukrainie są „stare i zepsute”, czy szef SPD Lars Klingbeil, który po tym wszystkim przyjechał do Warszawy, żeby nam zaproponować „nowe niemieckie przywództwo”. Na ochotnika zgłosiło się tu ostatnio dwóch niemieckich europosłów, którzy wg. niemieckich mediów „mieli przekonać” Ursulę von der Leyen do finansowego „głodzenia” Polski – przedstawiciel niemieckich Zielonych Daniel Freund i Moritz Koerner z niemieckiej FDP – Polscy wyborcy muszą zdecydować, czy chcą rządu, który jest na kursie kolizyjnym z UE. To ma swoje konsekwencje. Teraz jeszcze tego nie czuć, to będzie odczuwalne dopiero w nadchodzących miesiącach, a dobitnie dopiero z początkiem 2024, kiedy to może zabraknąć pieniędzy, które powinny płynąć z Brukseli do Warszawy – powiedział nawet Freund w rozmowie z Wirtualną Polską. Zapamiętajcie to dobrze, niemiecki europoseł, który miał stać za „zamrożeniem” pieniędzy dla Polski (pieniędzy, które się Polsce należą i które Polska w ramach nieszczęśnie, przy współudziale Mateusza Morawieckiego, uwspólnotowionego długu – już spłaca), mówi w zasadzie otwarcie, że chodzi mu o to żeby Polacy wybrali inny rząd, bo ten mu się nie podoba. A won pajacu, bo Puszkiem poszczuję!

Pewnie z tego, że jestem uprzedzonym germanożercą wynika to, że nie mogę uwierzyć w to, że jakichś dwóch błaznów z pomniejszych niemieckich partii, jest w stanie przekierować politykę Komisji Europejskiej wobec dużego kraju członkowskiego. Dziwnie oczywistym wydaje mi się, że skoro są przedstawicielami partii wchodzących w skład niemieckiej koalicji rządzącej, to są jedynie kukłami, za których średnio mądrymi paszczękami stoi raczej niemiecki rząd. A może szerzej, niemieckie elity, pamiętać bowiem trzeba, że za czasów rządów Angeli Merkel w różnorakich koalicjach, lepiej nie było.

Rola niemieckich mediów

A nie wolno tu zapominać o roli jaką wobec Polski pełnią niemieckie media i ich filie dla Polaków w Polsce. Codzienna, toporna propaganda, niestety z racji siły niemieckiej perswazji, powtarzana w całej Europie i jeszcze dalej. Manipulacje, kłamstwa, a to o nieistniejących „strefach wolnych od LGBT”, a to o „rasizmie polskiej Straży Granicznej”, o rzekomych „problemach z praworządnością”, bo Polska ośmieliła się naruszyć instytucjonalnie kazirodczy ku.widołek nadzwyczajnej kasty z Gazetą Wyborczą na stole i niemieckimi polskojęzycznymi mediami w laptopie, bo ośmieliła się spróbować wprowadzić do wyboru sędziów demokratyczne mechanizmy, nawiasem mówiąc mniej radykalne niż w Niemczech. No ale oni jako Niemcy, „mają wyższą kulturę prawną”. O „rzezi Puszczy”, „piekle kobiet”, „wiewiórkach, „ciamajdanych” i paru innych drobiazgach nie wspomnę. W niemieckich mediach sytuacja w Polsce zawsze przedstawiana jest jednostronnie, rozmawia się tylko z „zaprzyjaźnioną” stroną sceny politycznej. Nic dziwnego, że później okazuje się, że Niemcy ni w ząb nie rozumieją tego co się w Polsce dzieje. Bo choć są tacy niby mądrzy, to sami wierzą we własną propagandę.

Po wszystkich wyzwiskach jakie padały w niemieckich mediach, które porównywały polskich polityków do „psów”, a w nadawanym w niemieckiej telewizji publicznej „wesołym” kuplecie zestawiały ze sobą słowa „Polska” i „kupa”, dziś jak uchem sięgnąć, przez niemieckie media przetacza się fala zawodzenia – „dlaczego ci Polacy tak nas nie lubią?” – „jak ta polska nienawistna prawica może nas tak atakować?”, „tak wykorzystywać resentymenty w kampanii?”, „podgrzewać antyniemieckie nastroje?”. No jak może?

Jest szansa na zmianę?

Czy to wszystko ma szansę się zmienić? Wydaje mi się, że ma. Ale warunkiem jest pogodzenie się Niemiec z tym, że Polska ma własne ambicje i interesy, które nie muszą być zbieżne z interesami Niemiec, że Polska nie chce żadnego „niemieckiego przywództwa” (po tym jak straciły wiarygodność jako sojusznik w wyniku swojego prorosyjskiego serwilizmu i ambiwalentnej postawy wobec rosyjskiej inwazji na Ukrainę, Niemcy powinny milczeć ze wstydem co najmniej przez dwadzieścia lat), nie życzy sobie żeby Niemcy mieszały się w jej wewnętrzne sprawy i szczuły przeciwko niej instytucje Unii Europejskiej. Potem jeszcze tylko reparacje, zwrot ukradzionych w czasie II Wojny Światowej dóbr kultury i zaniechanie podstawiania nogi każdej polskiej inwestycji, która może spowodować wzrost konkurencyjności Polski. Zresztą, to dla ich dobra. Po co im centralne lotnisko w Berlinie, skoro ma być w Stanisławowie?

A później? Sky is the limit. Tych Niemców, którzy mi podpadli już raczej nie polubię, ale takich do polubienia wciąż są przecież miliony.