CMWP SDP na konferencji „Oblicza dziennikarstwa” w Akademii Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu

Anita Gargas, Dorota Kania, Jakub Maciejewski, Janusz Kawecki oraz  Jolanta Hajdasz byli uczestnikami konferencji „Oblicza dziennikarstwa” , jaka odbyła się 27 stycznia 2024 r. w Akademii Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. W  specjalnym panelu dyskusyjnym wystąpili dziennikarze TV Trwam , Radia Maryja i Naszego Dziennika  – redaktorzy  Ewelina Wiśniewska, Piotr Krupa, Jakub Więcław, Michał Rybka, a także redaktor Rafał Stefaniuk.  Jolanta Hajdasz, dyrektor CMWP SDP wygłosiła referat na temat efektu mrożącego procesów typu SLAPP,  jakimi zajmowała się podczas pracy w Centrum w ostatnich 3 latach. 

Akademia Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu  konferencję poświęconą problematyce współczesnych mediów organizuje co roku w styczniu  z okazji wspomnienia św. Franciszka Salezego, patrona dziennikarzy. Tegoroczne sympozjum było zatytułowane „Oblicza dziennikarstwa”.  Spotykamy się tutaj nie po to, żeby tylko tak na siebie popatrzeć, tylko po to, by naładować akumulatory i iść, i odnawiać oblicze ziemi. Każdy niech pomyśli, co ja mogę zrobić w prawdzie i miłości. Temu mają też służyć media – mówił o. dr Tadeusz Rydzyk CSsR, dyrektor i założyciel Radia Maryja oraz TV Trwam, prof. AKSiM otwierając konferencję. O posłudze myślenia w pracy dziennikarza mówił prof. dr hab. inż. Janusz Kawecki, członek KRRiT w latach 2016-2022.Posługa myślenia – tak to wyjaśniał św. Jan Paweł II – jest to wykazywanie dociekliwości i wnikliwości w stawianiu pytań oraz uczciwości w odnajdywaniu na nie odpowiedzi – podkreślał prof. dr hab. inż. Janusz Kawecki.

Uczciwość i prawda w przekazie dziennikarskim nie dla wszystkich jest jednak wygodna. Wtedy zaczynają się schody, o czym na własnej skórze przekonują się często dziennikarze śledczy jak red. Anita Gargas.  Po tym jak już nastąpi publikacja, rozpoczyna się drugi rozdział naszej batalii, bo prawie możemy w ciemno powiedzieć, że nie ważne jakie będziemy mieli dowody, jak bardzo będzie udokumentowane nasze śledztwo, to możemy się liczyć z tym, że czarny bohater naszej opowieści pozwie nas do sądu. Mam 24 procesy przez te parę lat i większość jest w toku – podsumowała red. Anita Gargas.

Procesy przeciwko mediom oraz reprezentującym je dziennikarzom przebiegają w różny sposób. Często w trakcie ich trwania dochodzi do zastraszania dziennikarzy, o czym w swoim wykładzie na przykładzie tzw. procesu SLAPP mówiła dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, dr Jolanta Hajdasz.  Używane jest to po prostu w kontekście procesów, które nie służą wyjaśnieniu tego, jaka była prawda, wskazaniu kto w danym sporze miałby rację. Generalnie chodzi przede wszystkim o to, żeby było to działanie, które polega na akcji procesowej, uwikłaniu osoby bądź podmiotu, która jest pozwana w celu uciszenia go, stłumienia krytyki, a w skrajnych przypadkach wręcz zastraszeniu dziennikarza czy zniechęceniu go do podejmowania tematyki niewygodnej dla osoby skarżącej – oznajmiła dr Jolanta Hajdasz.

O wpływie resortowych dzieci na współczesność i obecną politykę opowiedziała red. Dorota Kania. Współautorka książki „Resortowe Dzieci. Media” wskazywała na konkretne przykłady, w tym przykłady ze świata mediów.  W TVN resortowe dzieci znacie: Monika Olejnik, Andrzej Morozowski, ale również Tomasz Sianecki. Wreszcie moje odkrycie z ubiegłego roku, bo zainteresowałam się, że tak mało wiadomo o panie Katarzynie Kieli, szefowej TVN. Jej ojciec zarejestrowany jako tajny współpracownik był tak ważny dla komunistycznego wywiadu, że wpuścili go do pracy, gdzie? Do ośrodka wywiadu. Tam jako inżynier przeprowadzał prace, takie miał zaufanie bezpieki. Jego córka jest teraz władcą umysłów, rządzi w TVN – podkreśliła red. Dorota Kania.

Choć trudno bronić konserwatywnych wartości w świecie liberalnych mediów, to jednak warto to robić. Między innymi o tym w swojej prelekcji mówił red. Jakub Maciejewski, publicysta tygodnika „Sieci” i portalu wPolityce.pl, korespondent wojenny na Ukrainie. Przede wszystkim nie odpuszczać i naprawdę mieć świadomość z kim mamy do czynienia: głupcy, koniunkturaliści i agentura. Damy radę  powiedział red. Jakub Maciejewski.

Podczas spotkania głos zabrali także dziennikarze Radia Maryja i TV Trwam: Ewelina Wiśniewska, Piotr Krupa, Jakub Więcław, Michał Rybka, a także redaktor Rafał Stefaniuk z Naszego Dziennika – zarazem absolwenci AKSiM.Dziennikarstwo to jest cudowny zawód. To jest wielka misja i odpowiedzialność. Staramy się przekazywać wszystkie informacje starannie, rzetelnie, wiarygodnie. To jest wielka walka o prawdę każdego dniawskazywała Ewelina Wiśniewska, dziennikarz Radia Maryja i TV Trwam. – Każdy dzień jest wyzwaniem, by zadbać o naszych widzów. Wiemy, że po drugiej stronie radioodbiornika, telewizora, komputera, smartfona, jest człowiek, który nam zaufał, który w pewnym sensie nas utrzymuje, bo to, że funkcjonujemy, to jest dar serca wielu osób z całego kraju i zagranicy – dodał Piotr Krupa, dziennikarz TV Trwam.

Zapis video konferencji jest TUTAJ.

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Coraz bardziej gorące krzesło Donalda Tuska

Donald Tusk się spieszy. A przynajmniej tak sądzę. Nie spieszy się z powodu nagłego przebudzenia Polaków pod wpływem autorytarnej hucpy jego ppłk Rympałków, to może nastąpić, ale procesy dysonansów poznawczych są długie i bolesne, tylko z powodu zniecierpliwienia jego białych Panów.

Nie jestem i nigdy nie byłem jakimś szczególnym fanem sondaży i zawsze doradzam daleko idącą ostrożność w ich odbiorze. Tak i teraz niektóre, co bardziej fantastyczne sondaże wydają się być bardziej tworzone jako „argumenty” przeciwko wcześniejszym wyborom, albo narzędzie do straszenia koalicjantów, niż probierz rzeczywistych poziomów poparcia dla poszczególnych partii. Ale przynajmniej część sondaży potwierdza moją tezę, że chociaż mamy do czynienia z cenną konsolidacją wewnętrzną obozu prawicy, to żeby myśleć o poszerzeniu elektoratu szeroko pojętego obozu niepodległościowego, trzeba mieć szerszą, pozytywną ofertę, a nie tylko „to co PiS robił zawsze, co umie i co się sprawdzało”.

Zmartwienia Donalda Tuska

Dlatego wydaje mi się, że na chwilę obecną, Tusk trzymając pewnego rodzaju szantażem wspólnoty przestępczej koalicjantów za buźki, nie musi się martwić o odpływ elektoratu. Ten najbardziej twardy będzie zachwycony bezprawiem dopóki „głowy pisowców będą się toczyły ulicami”, a ten bardziej umiarkowany, czyli elektorat koalicjantów, może jest trochę przestraszony, zszokowany planami likwidacji inwestycji strategicznych, czy zmniejszeniem wydatków na armię, ale i tak nie ma dokąd pójść. Tak więc, przynajmniej póki co, nie wydaje mi się żeby Donald Tusk czuł presje ze strony swojego elektoratu, czy elektoratu koalicjantów.

Natomiast zmartwieniem Donalda Tuska, nie mam wiedzy w tym zakresie, to tylko moja spekulacja, intuicja, nazwijcie to jak chcecie, są jego biali Panowie. Tak, dokładnie ci sami, którzy go z zadaniem wywołania chaosu w Polsce i obniżenia jej konkurencyjności wobec Niemiec, nad Wisłę wysłali. Wydaje się, że to nie tak miało być. Donek miał „załatwić” sprawę brutalnymi metodami podpowiadanymi przez swojego niemieckiego sahiba Klausa Bahmanna, ale jednego wieczora! No dobrze, może kilku dni. Byłoby brzydko, mało demokratycznie, może ktoś by się skrzywił z niesmakiem, ale po Nowym Roku mało kto by już o tym pamiętał.

Zmartwienia białych Panów Donalda Tuska

A tymczasem Tusk ugrzązł ze swoim blitzkriegiem jak Putin pod Kijowem. Podpułkownik Rympałek tak dał ciała na całej linii, że nawet „zaprzyjaźnione” sądy musiały to przyznać. Bodnara trzeba było spalić jako „prawniczego aŁtoryteta” żeby bronić Rympałka. I tylko tym dwóm minister Hennig-Kloska zawdzięcza, że nie jest największym pośmiewiskiem rządu. Podła proweniencja przeróżnych ciemnych typów, wracających do władzy, również nie daje jakiejś wielkiej nadziei na uspokojenie sytuacji w najbliższym czasie.

A biali Panowie Tuska mają eurowybory za kilka miesięcy. Trudne eurowybory, w których środek politycznej ciężkości może się przesunąć w kierunku tych strasznych „populistów”. Wprawdzie zachodnie media ciągle trzymają linię zawodowego optymizmu, ale jak długo uda się utrzymać fikcję? Biali Panowie Tuska zdają sobie sprawę z tego, że pomimo ich medialnej supremacji w krajach zachodniej Europy, coraz więcej ludzi zawsze jakoś dowiaduje się prawdy. A jak wyglądają jako „demokraci” i „obrońcy praworządności” wspierając jednocześnie w Warszawie bandytę, którego ludzie łamią prawo przegryzając ciastko do porannej kawy i wynajmując tępych karków żeby napadali na media?

I w tym sensie wydaje mi się, że krzesło Donalda Tuska przed ogromnym nowym telewizorem w KPRM, może być coraz bardziej gorące.

Zdj. Stefan Truszczyński oraz domena publiczna - collage - st.h/r

Port wojenny w Helu mógłyby wzmocnić NATO na Bałtyku – pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI do JENSA STOLTENBERGA (+wersja angielska)

Szanowny Panie Sekretarzu Generalny,

 
Jestem doświadczonym polskim dziennikarzem, reporterem i twórcą filmów. Pracowałem jako korespondent wojenny na Bałkanach, realizowałem filmy dokumentalne na całym świecie i piastowałem stanowiska kierownicze w Telewizji Polskiej.
 
Od zawsze interesuję się sprawami morskimi, marynarką wojennym i przemysłem stoczniowym. Śledzę zmiany, zachodzące w  polskiej polityce morskiej i potencjale obronnym Polski na morzu. Niestety, były one rozczarowujące i nie mogły się równać z wysiłkiem modernizacyjnym w polskich siłach lądowych i lotnictwie wojskowym.
 
Załączam swój tekst o polskiej bazie marynarki wojennej w Helu i jej marnowanym potencjale. W kontekście rychłego przystąpienia Szwecji do Sojuszu Północnoatlantyckiego, port wojenny w Helu – razem ze szwedzkimi bazami marynarki w Musko i Karlskronie – mógłby znacznie zwiększyć możliwości NATO do operowania na Bałtyku. Mam nadzieję, że mój tekst będzie dla Pana interesujący” – napisał redaktor Stefan Truszczyński do sekretarza generalnego NATO Jensa Stoltenberga.
Przypomonamy fragmenty reportażu Stefana Truszczyńskiego „Hel jest hen…” z 28 grudnia ub. r., który opublikowany został niedawno m.in na portalu sdp.pl:

(…) Hel, ale i cały półwysep to cudo natury – długi na 36 km, wąski pasek lądu miedzy morzem a Zatoką Gdańską. To skarb Polski tak jak Tatry, Mazury, Karkonosze.

O Hel biliśmy się od wieków – ze Szwedami, w 39 bohatersko broniono go przez 32 dni, pod koniec wojny wywożono stąd Kaszubów morzem do Niemiec, a po wojnie w stalinowskich więzieniach zgładzono najdzielniejszych obrońców. Trzeba o tym pamiętać.

Baza ludzi bezradnych

Są wspomnienia. W latach 1932-1935 Polacy zbudowali na Helu ważny port wojenny. Otoczony falochronami. Na zatoce ale z głębokim dojściem od morza. Stanowił ważną bazę marynarki wojennej. Stąd jest tylko mały skok na Bałtyk. Każdy kraj marzy o takim porcie obronnym. Tylko nie u nas.

U nas od prawie 80 lat świetnie zlokalizowany port wojenny na Helu to akwen pusty, szczyt marnotrawstwa – zniszczone falochrony, zniszczone pochylnie slipowe, drogi dojazdowe. Syf i śmietnisko. Choć jest większy od sąsiedniego portu rybackiego i żeglarskiego pozostaje niewykorzystany, zbędny.

Agencja Mienia Wojskowego – dysponent, wydzierżawiła ostatnio połowę portu, kilkadziesiąt metrów długości i szerokości – Uniwersytetowi Gdańskiemu. Przerwało to wprawdzie postępującą dewastację – wyrywanie kabli i złomu. Ale nic poza tym. Niestety może być jeszcze gorzej jeśli UG wykona tu jakieś inwestycje na wodzie. Na przykład zbuduje klatki hodowlane podobne do pobliskiego fokarium, które zatruwa zatokę odchodami zwierzęcymi i zarazkami. Larwy nicienia hodowane we wnętrzach fok to zaraza dla ryb i ludzi (a kąpią się tu latem). Rozbudowa pustego obecnie basenu przez pomysły naukowców z Politechniki Gdańskiej  może zniweczyć wykorzystywanie później portu jako akwenu wypadowego dla floty nawodnej i podwodnej.

Szczury uciekają z tonącego okrętu. Z portu wojennego na Helu nie bardzo mają gdzie uciekać, ponieważ zburzono tu w ciągu ostatniego roku dziesiątki budynków lądowych zaplecza wojskowego. Co tu w końcu będzie, jakie będą decyzje na najwyższych szczeblach wojskowej władzy i państwa – nie wiadomo. Sądząc po ogłoszeniach przetargowych w gazetach ilość sprzedawanych obiektów wojskowych w całym kraju jest bardzo duża. Na Helu pozostaje zdawałoby się drogocenna ale pusta przestrzeń. W prywatnych rękach zniknęło już wielkie wojskowe kasyno, bardzo ładne kino. Żołnierzy, marynarzy już tu na ulicach nie widać.

Port wojenny to ostatni bastion morskiej wojskowej obecności na Helu. Idę falochronem do główki potężnego betonowego obiektu wychodzącego w wody zatoki. Jeszcze są polery służące do cumowania wielkich nawet jednostek. Złomiarze ich nie ukradli, bo są mocno osadzone i ważą tony. Hula wiatr i chłoszcze bryza. Ale jest tu pięknie.

Raz do roku, w sierpniu, dla wczasowiczów i turystów odbywa się tu wojskowa zabawa imitująca lądowanie aliantów w Normandii. Zjeżdżają się wówczas z całej Europy zabytkowe samochodziki wojskowe a nawet czołgi i działa. W mundurach z tamtych lat paradują kombatanci i miłośnicy militariów, przebierańcy. Na pewno przyciąga to młodzież do wojskowej służby. Ale tylko przez kilka dni. Bo tyle trwa kolorowa impreza. Wtedy port wojenny również ożywa. Ale potem nadal gnije.

„…będziem strzec”

Ładnie o morzu mówimy w wierszykach i piosenkach. „… będziem strzec”, a nawet deklarujemy, że może i przyjdzie „na dnie lec”. Ale przecież my floty z prawdziwego zdarzenia nie mamy. A podwodnych okrętów – aż dwa. Tylko nędzne resztki, starocie. Mamy oczywiście wielu generałów i admirałów w służbie i na emeryturze.

Kilka lat temu rozmawiałem z cywilnym wodzem armijnym. Na pytanie o planu rozwoju floty wojennej, o okręty podwodne, usłyszałem: „A po co, przecież są rakiety – na Bałtyk wystarczą”. I tak zostaliśmy z 40-letnim, po pożarze, okrętem podwodnym i 50-letnim „kieszonkowym” podarowanym łaskawie. Przerabialiśmy też kuriozalny incydent, gdy Dowództwo Marynarki Wojennej przeniesiono z Gdyni do Warszawy. Na szczęście trwało to krótko, ktoś puknął się w głowę. Choć można było to dowództwo umieścić nad Morskim Okiem.

Dramaty stoczniowców, unicestwienie przemysłu okrętowego dopełniają obrazu. „Morze, nasze morze, wiernie ciebie będziem strzec”. Ciekawe czym. Józef Unrug, Włodzimierz Steyr – przewracają się w grobie. Niedawno dowiedzieliśmy się jak miała wyglądać obrona kraju na lądzie, na linii Wisły. Jak to by miało przebiegać na morzu. Tajemnica wojskowa.

***

Wersja angielska – english version:
Dear Mr Secretary General,
I am an experienced Polish journalist, reporter and film maker. Among other things, I worked as a war correspondent in the Balkans, made documentaries all over the world, and was the head of Polish Television Channel 2 (TVP2).
Always keenly interested in the navy, shipbuilding and the sea, I have been following changes to Poland’s maritime policies and maritime defence capabilitities in the last decades. Sadly, they have been mostly disaapointing and did not match the modernisation of the Polish army and airforce.

Please find attached my piece on the Polish naval base in Hel and the its wasted  potential. In the light of Sweden’s forthcoming NATO membership, the military port in Hel – together with Swedish navy bases in Musko and Karlskrona -could greatly boost NATO ability to project naval power in the Baltic Sea. I believe you will find my text interesting.

Yours faithfully,
Stefan Truszczyński

HEL IS NEAR, YET SO FAR AWAY

 

by Stefan Truszczyński

Photo: Stefan Truszczyński

Time flies. I last saw the former military grounds in Hel exactly one year ago.
After the armed forces left, these eighty hectares in prime location have lain abandoned.  Now I have returned to look and see what has been done since my last visit.
Hardly anything. The local authorities seem unable to do anything on their own.

The entire 36-kilometre long peninsula with the town of Hel at its wide tip is a true wonder
of nature. Wedged between the open sea and the Gulf of Gdansk, it is one of Poland’s most outstanding natural treasures whose natural beauty rivals that of the Tatra Mountains or the Masurian Lake District.

Poland fought over this piece of coast against various enemies throughout its history.
At the outbreak of World War 2, outnumbered Polish defenders held their ground for 32 days and Hel was among the last Polish outposts to surrender. The people of Kashubian ethnicity who had lived here for centuries were deported to Germany towards the end of the war.
The last surviving defenders perished in Stalinist prisons after the war. Thinking about Hel,
we must remember what price many Poles paid to keep the peninsula Polish.

Deserted base

Poland regained independence after World War 1 and quickly understood the importance
of having a strong navy. For that reason, we soon built a modern military port near the town of Hel. Surrounded by breakwaters, it faced the Gulf but had a deep water access to the open sea.
It was protected from the north and east by a wide strip of land but at the same time offered a quick route to the Baltic Sea. Many countries can only dream of such a prime location for their naval base. But despite these advantages, since the 1980s the military port has been falling into disrepair and finally became a shadow of its former self: empty docks, crumbling breakwaters, neglected slips and unused roads full of potholes. Total mess and heaps of rubbish. Much larger than the nearby fishing and yacht harbour, Poland’s first modern naval port remains deserted.

The Military Property Agency has recently leased half of the naval base to the University of Gdansk. That move put a halt to the ongoing devastation, destruction and theft, however, it may turn out even worse if the university installs seal breeding cages in the docks, like in the nearby seal sanctuary. Faeces and germs from these animals pose a serious risk to both fish and people. Furthermore, civil engineering projects altering the docks could make any future military use of the port facilities impossible.

Numerous base buildings and structures have been demolished over the past year.
Nobody knows what decisions might be taken at the highest levels of military command and civilian administration. Former military facilities are sold at auctions all over Poland.
In Hel, the military base area still awaits its fate. A large navy casino and a beautiful cinema building have already changed hands. Military personnel and navy sailors who used to be common view in the streets of the town are nowhere to be seen.

Photo: Stefan Truszczyński

The former military port is the last remnant of the Polish naval presence on the peninsula.
I walk along the breakwater protruding into the waters of the Gulf. Heavy bollards designed for mooring large vessels are still there: firmly fixed to the concrete, they have resisted scrap metal thieves who have robbed the entire area of anything of value.

Amazingly, hundreds of uniformed soldiers populate this area every August. Military vehicles fill the streets, trucks pull cannons, tanks roll along local dirt roads. But do not be mistaken.
It is only a re-enactment of the Allied Forces’ landing in Normandy – an annual performance for tourists. Historic military equipment arrives from all over Europe. Veterans and enthusiasts parade in WW2 uniforms. Then the participants and spectators leave and the eerily empty base continues to rot away.

How to guard “our sea”?

Polish youth pledge allegiance to the Baltic Sea by singing a popular song, whose lyrics include the vows to “guard our sea” and to “keep it or die and rest on its bottom”. In reality, Poland has little to defend its sea with. Polish navy has merely two old, battered submarines – miserable remnants of better times. By contrast, we have an awful lot of admirals, serving and retired.

A few years ago I talked to a civilian head of the Polish military and I asked about Poland’s plans for the navy, specifically regarding new submarines. “What do we need them for?
he replied, “Missiles are enough for the Baltic Sea”. And now we are left with one 40-year-old submarine salvaged from a fire on board and a 50-year-old 'pocket’ submarine donated to us by another country. Ironically, the Germans who used the navy port in Hel during World War 2 kept there more submarines than all Polish navy has today.

Experienced shipbuilders lost their jobs, shipyards disappeared, the shipbuilding industry has been annihilated. The Poles may sing “Oh, our sea, we will guard you faithfully”, but the most solemn vows cannot make up for tangible military hardware. Józef Unrug and Włodzimierz Steyr, great Polish admirals of the past, are turning over in their graves. The public was recently shocked by the leaked information that if attacked from the east, Poland would keep its defence line not along its border… but along the Vistula River. Nobody knows the plans for the sea. Military secret.

Derelict factories

The tip of the Hel Peninsula is a unique piece of Poland. There are forests, beaches and quays. Thousands of holiday makers come to the town of Hel in summer. And what do they see?
Sad relics of once-thriving fish industry which used to process over 50 thousand tonnes of fish per year. The factories fell into disrepair, they have been reduced to windowless, dilapidated shells, which look haunted. Some were sold. Fortunately the land on which they stand is still owned by the state. The fish caught every day are exported and Hel gets nothing. Local residents lost their jobs and most of them have left. Nobody knows what will happen to the ruins.
Most people have got used to this depressing sight. It is what it is. An eyesore and a sad reminder of many wasted opportunities.

Beach, bunkers and trenches

An efficient transport system between the town centre and the seashore is urgently needed.
The Baltic beach is exceptionally beautiful here, wide, sandy… and almost empty in summer. At the same time thousands of holidaymakers are crammed and squashed on a stretch of dirty sand between the fishing harbour and the military port on the Gulf side of the peninsula.
Three or four kilometres of narrow-gauge rail through the forest would solve this problem and turn the Hel area into a summer destination attracting tourists from all over Europe.

The sandy dunes hide other unknown attractions. A historic, post-war, coastal defence line consisting of bunkers, artillery aiming towers and kilometres of trenches. A disused, crumbling navigation signal tower on the Mount of Swedes – a kind of lighthouse erected almost one hundred years ago, which needs some repair to become a popular tourist attraction.
And a huge bunker in the forest not far from the town centre, which could easily be one of Hel’s highlights but is used as a toilet instead.

Who’s in charge?

A year ago, I pointed out that the town had zero filling stations. Prominent people promised to help but eventually did nothing. After the last general elections, the priorities have changed and all VIPs have forgotten about local drivers. A year ago, I wrote about trees standing dangerously close to the main road of the peninsula. Some trunks still bear marks of vehicles: sad reminders of fatal accidents. Hundreds of trees in the nearby forest are cut down but those which pose real danger are left intact. Should it not be the other way round? How many more people must die before something changes?

There are three towns of the peninsula: Władysławowo, where the peninsula connects with the mainland, Jastarnia in the middle and Hel on the far end. Of those three only Jastarnia has made some progress. The town renovated the fishing and yacht harbour and built a winter marina.
It paid off. Good town management attracted investors and money poured in. But only so much can be done locally. Without the central government’s plan for the coast, the town of Hel and the entire peninsula will never fulfil its true potential.

Hel may be located on the far the edge of Poland, but for the decision makers it seems to be somewhere beyond the horizon. Hel will never cope on its own. When will the politicians finally understand it?

Są prymitywne – tak uważa WALTER ALTERMAN opisując język i obyczaje naszych polityków.

Naszych polityków należy podzielić na trzy kategorie: A. na tych, co ich lubimy; B. na tych, co są nam obojętni; C. na tych, których nie znosimy. Gdyby jeszcze wszyscy oni więcej milczeli, byłoby znośnie, ale oni bez przerwy mówią! Niezależnie od tego czy mają cokolwiek do powiedzenia.

Mój telewizor jest pełny ich wystąpień sejmowych, konferencji prasowych, wywiadów i dyskusji. Gdy grupa A cokolwiek oświadcza, to grupa B i C natychmiast się do tego „ustosunkowuje”. Wtedy ci z grupy A niezwłocznie odpowiadają. Następnie grupa B składa swoje wnioski, do których błyskawicznie odnosi się grupa A i C. I tak od rana do wieczora.

Dochodzi też do przykrych wypowiedzi, gdy ktoś (powiedzmy z grupy C) oświadcza coś kontrowersyjnego, w stosunku do programu własnej partii. Wtedy czujni dziennikarze rzucają się na takiego nietypowego, jak stado wilków, pytając go zajadle, z wyszczerzonymi kłami, czy takie jest teraz zdanie jego partii? Taki delikwent kluczy, tłumacząc się, że to jest akurat jego prywatne zdanie. Czym się kompromituje, bo nikt go przecież „jako prywatnego” do studia nie zapraszał. Wówczas szefowie jego partii, składają oświadczenie, że partia ma zdanie takie, a takie.

Dziennikarze są szczęśliwi, bo mają o czym mówić i pisać. A gdy nie mają, to sami (dziennikarze) wymyślają tematy, wygrzebują jakieś zaprzeszłe wypowiedzi, jakieś plotki i ploty – i dalej nimi dźgać polityków jak niedźwiedzia włócznią. I coś się dzieje! Oglądalność rośnie, zarobki pną się w górę! A co bardziej zajadli w dręczeniu niedźwiedzia awansują z sejmowych korytarzy do studiów.

Emocje i sensy

Problemem jest też i to, że każdy język ma dwie warstwy. Niesie bowiem z sobą przekaz i emocje.  O ile chodzi o emocje, to nasi politycy świetnie sobie z tym radzą i potrafią trafiać do swych zwolenników właśnie emocjami. Tu zaznaczę, że jest to najłatwiejszy, bo najbardziej prymitywny, sposób istnienia w polityce, apelowania do swych zwolenników i zwalczania przeciwników politycznych. Niestety, u nas coraz częściej scena polityczna zamienia się w gospodę, w której nieprzytomni biesiadnicy posuwają się do obelg i wyzwisk. Przemocy fizycznej jeszcze nie ma, ale to tylko kwestia czasu.

Jeśli chodzi sens wypowiedzi naszych polityków nie jest dobrze, bo jest też prymitywnie. Najczęściej powtarzają oni kilka formułek programowych, na przemian z obelgami miotanymi pod adresem swych przeciwników. Kultura językowa jest też niska. Odnotować trzeba niewielki zasób słów, fatalną składnię i słabą znajomość odmiany przez przypadki.

Kto wypada najlepiej w moim telewizorze

Według mojego rankingu z czołówki politycznej najlepiej mówią panowie Krzysztof Bosak i Włodzimierz Czarzasty. Obaj są co prawda na dwóch krańcach politycznej sceny, ale łączy ich to, że mówią precyzyjnie, nie męcząc nas wtrętami, skojarzeniami i dygresjami. Nadto są bardzo powściągliwi w „gospodarowaniu emocjami”. I chwała im za to.

Znacznie niżej w tym rankingu plasuje się pan Władysław Kosianiak-Kamysz, bo mówi zawsze w dużym zdenerwowaniu, jakby miał za chwilę obwieścić jakąś gigantyczną katastrofę. Mówi długimi zdaniami, w których podmiot jest trudny do odnalezienia. I zawsze mówi tak, jakby przemawiał z katedry uniwersyteckiej w czasie otwarcia roku akademickiego. Sztywność i fasadowość jego wystąpień jest dojmująco przykra.

Jego wspólnika z wyborów, pana Szymona Hołownię, również ogląda i słucha się z rozdrażnieniem, bo pan Hołownia przemawia jakby był wodzirejem na balu emerytów w powiatowym miasteczku. Bawi się słowami, uśmiecha się bez przyczyny i stara się być miłym. A miło, to jest w sklepie alkoholowym – jak mawiał klasyk. W sumie pan Hołownia jest nieludzko zajęty własnym wizerunkiem, staraniem, żeby go wszyscy lubili. Jest z lubością wsłuchany w samego siebie. Daleko mu co prawda do lidera „milasków politycznych” pana Roberta Biedronia, ale Hołownia się stara.

Donald Tusk mówi dobrze po polsku, choć mógłby wyzbyć się tak licznych wtrętów. Niestety w obecnej sytuacji politycznej pan Tusk zmuszany jest do opędzania się od politycznych ataków PiS. I to mu zajmuje znacznie więcej czasu, niż przekonywanie nas do słuszności swych działań. Ale, gdy sytuacja się uspokoi, być może wróci do dobrej formy znanej sprzed lat. Daję mu szansę.

Na końcu mego rankingu jest – niestety – pan Jarosław Kaczyński. A to dlatego, że nie potrafi (lub nie chce) powstrzymać się od zbytecznej agresji względem swych adwersarzy. W spokojnych  czasach natomiast zbytnio celebrował własną osobę, jako mówiącego. Ale ja to rozumiem, bo jak inaczej ma się zachowywać Ojciec Narodu? Ma się przymilać jak pan Hołowni?

Dzień bez polityki

Obecnie pora już najwyższa na ostre restrykcje wobec naszych polityków i dziennikarzy „od polityki”. Czas już wprowadzić – na początek – „Dzień Bez Polityki”. Najpierw trzeba będzie wybrać jeden dzień w roku i zakazać w tym dniu politykom jakiejkolwiek aktywności, pokazywania się w telewizji i radiu. A stacjom telewizyjnym jakiegokolwiek wspominania nawet o polityce. Potem należy wprowadzić „Dzień Bez Polityki” raz w miesiącu, a potem w każdym tygodniu. Na końcu zaś tego procesu wyprowadzania polityki z naszych domów, trzeba będzie wprowadzić zakaz polityki przed 22.00.  Zero informacji, zero programów politycznych.

A jeżeli mamy „Dzień bez papierosa”, to dlaczego nie może być bez polityki? Papierosy trują, polityka truje nas wszystkich. I jeżeli w telewizjach nie można emitować filmów porno, to dlaczego można puszczać te chore awantury polityczne?

Dno

Obecnie nasza polityka, pod względem etycznym sięgnęła dna. Choć pisał Różewicz, że dzisiaj dna już nie ma i można spadać bez końca. Chamstwo, agresja, bezwzględność i okrucieństwo wsparte są brutalnością, szyderstwem i poniżaniem przeciwnika. Tak jest w naszym parlamencie i w telewizjach.

We mnie budzi to wstręt. I nie chcę być biernym uczestnikiem mordobicia. Naprawdę można rozmawiać z przeciwnikiem. Przecież nie mamy wojny domowej. I nie musimy do siebie strzelać.

Elita?

Pewien dziennikarz powiedział ostatnio do siedzących w jego studio posłów: „Panowie są elitą narodu…” I żaden z gości nie zaprotestował. A ja bardzo przepraszam, ale tak nie jest! Posłowie i senatorowie są jedynie elitą polityczną.  I tylko polityczną. A poza nimi mamy w Polsce wybitnych naukowców, lekarzy, przedsiębiorców, dyrektorów wielkich firm. Mamy też wybitnych pisarzy, kompozytorów, muzyków, malarzy, aktorów i reżyserów. Tyle tylko, że nie wszyscy z tych wybitnych myślą o sobie, choć mogliby, jak o członku elity. A posłowie – bez powodu – tak.

 

Konferencja „Oblicza dziennikarstwa” z udziałem CMWP SDP

Anita Gargas , Dorota Kania , Jakub Maciejewski, Janusz Kawecki i Jolanta Hajdasz będą uczestnikami konferencji pt. Oblicza dziennikarstwa, jaka odbędzie się w najbliższą sobotę 27 stycznia b.r. na Akademii Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Jest to coroczne sympozjum odbywające się z okazji przypadającego 24 stycznia w Kościele katolickim wspomnienia św. Franciszka Salezego, patrona dziennikarzy.

Konferencja ma charakter otwarty, zapisy do udziału w niej tel. 56 650 40 00 lub e-mail : [email protected].

Szczegółowy program: TUTAJ.

Jacopo Tintoretto "Takrwiniusz i Lukrecja" 1578 -1580 Motyw gwałtu i zemsty kobiety znany był już w starożytności, do czego odwoływało się wielu renesansowych artystów. Zgwałcona Lukrecja popełniła samobójstwo wcześniej opowiadając o swojej hańbie mężowi. Starożytna rzymska legenda o upadku królestwa ma ponoć źródła w 509 roku p.n.e., kiedy to obalono monarchię i ustanowiono republikę

O skutkach zemsty pisze SŁAWOMIR JASTRZĘBOWSKI: Zgwałcona demokracja, jak kobieta, nie zapomina

Otóż uważam, że kobiet się nie gwałci, że nie bierze się ich siłą, że takie postępowanie, bezwstydnie abstrahując od moralności, po prostu się nie opłaca. Na kobietę warto zaczekać, wręcz czekać trzeba. Aż będzie gotowa. Oczywiście jestem w stanie zrozumieć dyszącą żądzę posiadania tu i teraz, natychmiast, jestem w stanie zrozumieć niecierpliwość i wreszcie ukontentowanie gwałtownika po, ale nie pojmuję, że przemocowcem może zostać ktoś świadomy i przewidujący, ktoś z perspektywami wykraczającymi poza teraźniejszość. Otóż demokracja jest kobietą. Wzięta siłą zapamięta.

Zapamięta upokorzenie i zemści się. Niechybnie. Nie tu i teraz, zaczeka. One takie są. Zranione, jak demokracja,  kobiety potrafią czekać nawet 4 lata, a czasem i 8.

Po wygranej choćby potop

 – Wygraliśmy wybory i nie możemy rządzić, bo PiS-owcy zabetonowali się na wiele sposobów – tak myśli Platforma Obywatelska i koalicjanci. – Ale my chcemy rządzić, będziemy rządzić, zresztą tego od nas żądają nasi wyborcy – dodają. Sporo tu racji. Rzeczywiście koalicja demokratyczna wygrała i rzeczywiście PiS zabetonował się na wiele sposobów. Nie chodzi tylko o prezydenta, ale o Radę Mediów Narodowych, o Prokuratora Krajowego, o Trybunał Konstytucyjny, o Sąd Najwyższy.

Sporo tego, sprawnie i szybko rządzić się nie da, więc trzeba ewidentnie złamać prawo, ale mając przecież dobre intencje. W przypływie zbytniej szczerości zdarzy się wypalić w trakcie wywiadu, że szuka się podstaw prawnych do bezprawnych zleconych i wykonanych już czynności. Trzeba do bezprawia wyższego rzędu nająć prawników, którzy uchodząc dla nowoczesnej gawiedzi za autorytety w istocie legalizować mają swoimi pseudoopiniami rewolucję, mówiąc na przykład o zbędnym formalizmie w duchu okresu przejściowego. Swoją drogą nie ma chyba profesji, która na naszych oczach sprostytułowałby się tak spektakularnie jak profesor prawa.

Kat jako sędzia i sędzia jako kat

Cały ten danse macabre demokracji dzieje się na naszych oczach, w rzekomo cywilizowanej Europie, w państwie należącym do Unii Europejskiej, która to Unia akceptuje wyższość uchwał nad ustawami, bo przecież w imię przywracania porządku. Zresztą koalicja twierdzi znów nie bez racji, że robić tak musi, bo jest pod gigantyczną presją właśnie liberalnej Unii Europejskiej, żeby nie powiedzieć Niemiec, które jednak trzymają portfel. Gorsza jest jednak presja wyborców, a ci wprost żądają zemsty, a nie spokojnych rozliczeń i ta zemsta zostanie im zapewne podana o czym świadczyć może namaszczenie Romana Giertycha na naczelnego rozliczeniowca.

Giertycha, który obiektywnie rzecz ujmując ma gigantyczne, osobiste powody do zemsty nad PiSowcami. Jeszcze te od czasów koalicji LPR z PiSem, ale przede wszytkim te sprzed kilku lat związane z najbardziej spektakularnym omdleniem ostatnich dekad i te zapewne dają mu silniejszą motywację.

60 i 99 procent

 Lud demokratyczny chce więc zemsty i będzie ją miał, już ma. W więzieniu siedzą Mariusz Kamiński i Maciej Wąsik, a sondaże wskazują, że 60 procent społeczeństwa chce, żeby odbyli w całości karę 2 lat. To o tyle symptomatyczne, że 99 procent społeczeństwa nie ma pojęcia za co zostali uwięzieni, a sami dziennikarze do dziś dopytują o to sąd czekając na pisemne uzasadnienie (nie żartuję).

Dlaczego to takie ważne, to 60 i 99 proc? Ponieważ pokazuje z jak dużą i gorącą niechęcią, a czytając media społecznościowe, wręcz z czystą nienawiścią zderza się PiS. „Niepowracalność” PiS do władzy w najbliższym okresie wynika właśnie z tej nienawiści i niechęci bardzo dużej części społeczeństwa, traktowanej często nawet personalnie. I przyznać trzeba, to jest fenomen: partia wygrywa wybory zdobywając 35 proc., ale nikt nie chce z tą partią usiąść do negocjacyjnych rozmów z powodu negatywnych emocji, które wzbudza i nad wzbudzeniem których usilnie pracowała. 60 procent społeczeństwa to jednak nie są „komuniści i złodzieje”, ani „banda rudego”. Jak ty to zrobiłeś PiSie, że aż tak cię nienawidzą? Czy ty potrafisz to zmienić? To pytania niezbędne do „powracalności” tej partii do rządzenia, ale Tusk może na razie spać spokojnie, bo PiS nie ma zamiaru stawiać sobie takich pytań, beton to nie jest substancja refleksyjna.

Obustronna zemsta?

 I mała dygresja absolutnie fenomenalnej umiejętności PiS: otóż obserwowałem metamorfozy wielu wartościowych osób, które z umiarkowanych zwolenników PiS stały się zagorzałymi wrogami, gdy okazywało się, że jakakolwiek krytyka, także konstruktywna, tego ugrupowania spotykała się z reakcją: „albo nas słuchasz, albo cię zniszczymy”. Jedni słuchali, inni byli niszczeni, jeszcze inni zniszczyć się nie dali i ci właśnie całkiem skutecznie z wielką satysfakcją z niewielką korzyścią dla państwa się mszczą. Ale to didaskalia, oś fabuły, to filozofia przejmowania państwa pełna wielu uwarunkowań.

Sytuacja z przejmowaniem na dziś specjalnie ciekawa nie jest: Telewizja Polska, która publiczną była z nazwy została przejęta, ale nie uff. Kiedy po raz milionowy widziałem w tej telewizji Tuska i „fuer Deutschland”, to ja, nienadający się bynajmniej na jego osobistego hagiografa zaczynałem mu naprawdę współczuć. „Weźcie przestańcie już go kopać” – tak mi się przy którymś tam razie włączyło, mimo że znam tajniki propagandy. Nawet zastanawiałem się na ile swój sukces w 2023 roku Tusk zawdzięcza właśnie TVP, świadom, że skuteczniejszy byłby umiarkowany niebyt. Żeby była jasność, uważam, że taka telewizja jest potrzebna, chociażby jako przeciwwaga tendencyjnego TVN, ale nie powinna to być telewizja publiczna i dobrze, że powędrowała do Republiki, powodzenia.

Niemniej telewizję publiczną trzeba było robić inaczej. Tyle, że inaczej się nie dało, bo była ona robiona dla jednego widza, który nie rozumiej subtelności gry w mediach, bo ma być mocno i wprost, i bardzo mocno i cha, cha, cha. No to było.

Nowe media publiczne

TVP miało więc być przejęte z powodów propagandowych (no bo szczujnia) szybko i bezwzględnie. Efekt? Złamanie prawa przez siłowe wkroczenie do siedziby bez należytej podstawy, niedopuszczalne podpieranie się kodeksem handlowym, kiedy stosować trzeba było inne ustawy, wycięcie sygnałów, programów, archiwów, które to działania w przyszłości skutkować mogą odpowiedzialnością prawną. A teraz najgorsze i całkowicie niewybaczalne: jakość tej nowej telewizji. Powiedzieć dno, to obrazić dno. Zostawmy słuszną linię, którą ma nasza władza, technicznie, warsztatowo nowa telewizja jest telewizją osiedlową, na którym to osiedlu stoi jeden blok i to dwuklatkowy. Nic więc dziwnego, że telewizja bije rekordy nieoglądalności.

Unieważniając unieważnianie unieważnień

 Dla państwa dużo groźniejsze jest jednak, żeby nie powiedzieć samobójcze, nieuznawanie przez rząd Trybunału Konstytucyjnego, bez znaczenia pod jakim pozorem, nieuznawanie przez rząd Sądu Najwyższego, wybieranie sobie przez marszałka Hołownię, jak rozumiem zaprzyjaźnionej izby SN, nieuznawanie przez rząd i SN prawa łaski prezydenta, a wreszcie wydawanie decyzji przez sędziego rejonowego wbrew orzeczeniom Sądu Najwyższego dotyczącego immunitetów dwóch posłów. Oczywiście wiem i rozumiem, że znaleźli się prawnicy, którzy wszystkie te decyzje błogosławią, ale to kiepskie alibi. To znaczy, że następni, którzy przejmą władzę mogą uchwałą wtrącić do więzienia opozycję, bo dlaczego nie, skoro nie ma żadnych bezpieczników i żadnego szacunku do instytucji. Oby nie przyszła im do głowy uchwała pozwalająca na loty helikopterami z przywódcami opozycji…

Świat oczywiście widzi bezprecedensowe „przywracanie demokracji”, ale nie reaguje prawie w ogóle, także medialnie (oprócz paru krytycznych publikacji, jak choćby w „The Spectator), bo liberałom to się podoba. Czy spodoba się Trumpowi? Kończąc te luźne rozważania zauważam głosy: ale przecież PiS robił to samo 8 lat temu, dewastował instytucje i prawo. No cóż, jednak uchwałami nie dezawuował ustaw, jednak starał się dbać choćby o pozory, jednak miało być lepiej, a cel nie uświęca środków, a jednak ktoś musi przerwać ten zaklęty krąg, a wreszcie… Czy brana na siłę demokracja nie zemściła się na PiS po 8 latach? Kobiety i demokracja nie zapominają upokorzeń.

 

Fot. Aleksandra Tabaczyńska

Sprawa Jarosława Ziętary. Sąd Apelacyjny utrzymał wyrok uniewinniający Aleksandra Gawronika

Sąd Apelacyjny w Poznaniu utrzymał w mocy wyrok sądu I instancji uniewinniający Aleksandra Gawronika od zarzutu podżegania i pomocnictwa do zabójstwa poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary. Kończy to jeden z wątków tej wieloletniej, dramatycznej i do dziś niewyjaśnionej sprawy.

W ustnym uzasadnieniu wyroku sędzia między innymi stwierdził

Fot. Aleksandra Tabaczyńska

– Trzeba zauważyć, że postępowanie karne, zwieńczone procesem sądowym na poziomie sądu I i II instancji to nie jest, ujmując w sposób kolokwialny: uroczyste zatwierdzenie aktu oskarżenia. Sąd ma określone zadanie do wykonania, musi się opierać na całym materiale z całego postępowania karnego. Nie może się to opierać na przypuszczeniach, prawdopodobieństwie, na pewnych kompromisach, niedomówieniach, bądź niejasnościach – orzekł sędzia Grzegorz Nowak. I dodał jeszcze

– Z pewnością Aleksander Gawronik jest osobą kontrowersyjną, bez wątpienia znał się z szefem firmy Elektromis, w której miało dojść do kluczowej narady w sprawie zabicia poznańskiego dziennikarza Jarosława Ziętary, ale nie ma mocnych dowodów na jego winę.

Po zakończeniu posiedzenia sądu, prokurator Piotr Kosmaty powiedział mediom:

– Zasadniczo nie zgadzam się z dzisiejszym orzeczeniem (…) po prostu sąd inaczej ocenia te dowody, zmierzając do tego, że świadkowie są niewiarygodni. Natomiast ja uważam, że ten materiał dowodowy, który został zgromadzony na etapie śledztwa, jak i później w całym procesie przed sądem I instancji, jak i II instancji w pełni wykazał, że Aleksander Gawronik dopuścił się tego czynu.

Dopytywany przez dziennikarzy o dalsze losy sprawy dodał:

Fot. Aleksandra Tabaczyńska

– Będę korzystał do końca ze wszystkich możliwości prawnych, aby mówiąc kolokwialnie, walczyć o sprawiedliwość, a mianowicie doprowadzić do skazania pana Gawronika, i jeszcze do tego, aby jakiś kolejny sąd – mam nadzieję – po ostatecznym uchyleniu tego wyroku ocenił raz jeszcze te dowody. I żebym mógł przeprowadzić te dowody, których nie mogłem z uwagi na decyzję sądu I instancji –  powiedział po zakończeniu procesu, w piątek 19 stycznia prokurator Piotr Kosmaty.

Zapowiedział również, że zwróci się do sądu o uzasadnienie orzeczenia i prawdopodobnie wniesie kasację do Sądu Najwyższego.

Proces Aleksandra Gawronika toczył się przed poznańskim Sądem Okręgowym od stycznia 2016 roku. W lutym 2022 roku oskarżony, były senator został nieprawomocnie uniewinniony. Wyrok ten zaskarżyła prokuratura i od czerwca 2023 roku odbywały się kolejne rozprawy, podczas których przesłuchano trzech dodatkowych świadków. 19 stycznia br.  Grzegorz Nowak, sędzia Sądu Apelacyjnego ogłosił, że wyrok I instancji został podtrzymany.

Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich wysłało do Sądu Apelacyjnego w Poznaniu Opinię amicus curiae i objęło ten proces obserwacją.


1 września 1992 roku około godziny 9.00 rano po raz ostatni widziany był młody, poznański dziennikarz Jarosław Ziętara. Wyszedł z domu, przy ulicy Kolejowej 49 i według zeznań świadków w dwóch procesach zakończonych już w Sądzie Okręgowym w Poznaniu, wsiadł do rzekomego radiowozu i odjechał. Odjechał prawdopodobnie w towarzystwie mężczyzn ubranych w mundury policji. Do redakcji „Gazety Poznańskiej”, w której pracował już nigdy nie dotarł. Do dziś nie odnaleziono ciała Ziętary, nie wiadomo też kiedy dokładnie zginął ani kto go zabił. W Poznaniu znajdują się dwa miejsca upamiętniające Jarosława Ziętarę. Pierwsze to ulica jego imienia, która znajduje się przy budynku gdzie w 1992 roku mieściła się siedziba „Gazety Poznańskiej”. To miejsce pracy, do którego Ziętara nie dotarł 32 lata temu. Drugą lokalizacją jest tablica przy ulicy Kolejowej 49 na poznańskim Łazarzu. Na murze kamienicy, gdzie dziennikarz wynajmował mieszkanie widnieje napis: „W tym domu mieszkał Jarosław Ziętara. Porwany 1 września 1992 r. Zginął bo był dziennikarzem.”

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Niemcy przeprowadzają eksperymenty na Polakach

Czy wiedzą Państwo, że jesteście właśnie poddawani eksperymentom? Warto na to zwrócić uwagę, ponieważ mówi się o tym całkiem otwarcie.

Wszystko wskazuje na to, że tragifarsa, której jesteśmy świadkami w ostatnich tygodniach, odbywa się według wskazań niemieckiego publicysty Klausa Bachmanna, który już kilka dni po wyborach w Polsce pisał w Berliner Zeitung (który kiedyś usiłował przejąć amerykański koncern, ale ostatecznie musiał się wycofać, ponieważ tylko w Polsce obce koncerny mogą być właścicielami mediów, w Niemczech muszą to być koncerny niemieckie), że nowy rząd „musi skierować całą siłę państwa policyjnego, które PiS zbudował przeciwko PiS i prezydentowi”. Nic to, że „policyjne państwo PiS” istniało tylko w chorych niemieckich głowach, ppłk Rympałek poradził sobie z pomocą zaprzyjaźnionych agencji ochroniarskich.

Eksperyment 1

Ten sam Bachmann, w tym samym Berliner Zeitung niedługo później ponownie rozgrzeszał Donalda Tuska pisząc, że „Nad Wisłą rozpoczyna się dość unikalny na skalę światową eksperyment, który może być nauką dla wielu innych krajów: demokratycznie wybrana koalicja partii demokratycznych próbuje uczynić kraj ponownie demokratycznym przy użyciu metod niedemokratycznych. Warto zwrócić uwagę na słowo „eksperyment”, ponieważ od tamtego czasu jest ono używane tu i tam do opisywania tego co się dzieje w Polsce, co może wskazywać, że nie pojawiło się w zbolałej głowie Bachmanna samoistnie.

I to jest ta część eksperymentu, do którego Niemcy, ustami między innymi Klausa Bachmanna, przyznają się otwarcie. Coraz więcej jednak wskazuje na to, że to tylko faza wstępna, wersja oficjalna. O wiele bardziej istotną jest część, która polega na wykastrowaniu Polski bez znieczulenia z jej szans rozwojowych, ze szczególnym uwzględnieniem konkurencyjności wobec Niemiec.

Eksperyment 2

Pamiętacie głośny sondaż z listopada zeszłego roku Dziennika Gazety Prawnej, który wykazał, że miażdżąca większość Polaków popiera budowę CPK, elektrowni atomowych i wysoki wzrost wydatków na zbrojenia? No to zapnijcie pasy, ponieważ nasz nowy rząd, coraz więcej na to wskazuje, w imię niemieckich interesów, wyrżnie nam te inwestycje do kości. Po co Polska ma mieć dochody z CPK, skoro z ruchu towarowego do Polski dochody mają Niemcy? Po co ma mieć elektrownie atomowe? Jeszcze by miała energię tańsza niż w Niemczech. Po co ma mieć silną armię? Już tam Moskwa z Berlinem zdecydują gdzie mają przebiegać jakie granice. Do tego dorzuci się likwidację IPN i CBA, dla których Polacy w tym samym sondażu również wyrazili wysokie poparcie, a na koniec odda polskie weto Brukseli i można gasić światło. Czują Państwo elektrody poprzypinane do miejsc intymnych? Eksperymentatorzy właśnie podkręcają napięcie.

Czas ucieka

A jaka jest w tej sytuacji odpowiedź największej partii opozycyjnej, która przecież jest gospodarzem powyższych tematów, to ona je podniosła i mogłaby nadal podnosić. Ano odpowiedź brzmi: „Zróbmy marsz, kartoniadę w Sejmie, zaśpiewajmy „Rotę”, albo uwalmy Bosaka, co nam tu będzie fikał”. Tak, trochę szydzę, może i wobec naprawdę wielkiego Protestu Wolnych Polaków, niesprawiedliwie, konsolidacja wewnętrzna też jest potrzebna, ale sami odpowiedzcie, czy to jest reakcja na miarę potrzeb i wyzwań przed którymi stoi Polska? Szczególnie, że zarówno wyniki zapomnianego referendum, w którym mniej więcej po 11 milionów osób głosowało „nie”, co daje po kilka milionów więcej niż wynik wyborczy PiS, jak i pluralistyczny skład Protestu Wolnych Polaków, na który przyszli zarówno wyborcy Konfederacji, jak i Trzeciej Drogi, pokazuje, że jest potencjał poszerzenia okna możliwości.

Żarty się skończyły. Szybo rosną realne straty. Zagrożenia się materializują. Czas ucieka. A my naprawdę nie mamy obowiązku grać roli ofiary niemieckich eksperymentów.

Upiorna defilada na cmentarzysku Warszawy.

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Upiorne „wyzwolenie”

17 stycznia 1945 r., ponieważ po tej stronie Wisły Warszawy nie było, Sowieci „wyzwolili” naznaczone krwią powstańców i ludności cywilnej ruiny. „Wyzwolili” dopalające się pozostałości po Pałacu Brühla (wysadzony 19 grudnia 1944 r.) i Pałacu Saskim (wysadzony 27 – 29 grudnia 1944 r), czy Bibliotekę Publiczną m.st. Warszawy przy ul. Koszykowej (podpalona w połowie stycznia 1945 r. przez wycofujących się Niemców).

Walk o Warszawę, z drobnymi wyjątkami typu Cytadela, czy Lasek Bielański, nie było, bo Niemcy wycofali stąd wcześniej większość swoich sił. Sowieci wzięli polską stolicę z marszu. Mimo to medalem „za Wyzwolenie Warszawy”, ustanowionym dekretem Prezydium Rady Najwyższej ZSRS z 9 czerwca 1945 r. Sowieci uhonorowali prawie 700 tys. żołnierzy (sowieckich i polskich). A w komunistycznej PRL kazano nam obchodzić rekonstrukcje wielkiej bitwy.
Z kolei dekretem tzw. prezydenta Bieruta z 26 października 1945 r. komuniści ukradli najatrakcyjniejsze warszawskie grunty, a w dużej mierze (gwałcąc własne prawo) stojące na nich nieruchomości. Tak więc mord założycielski 1944/45 miał sprzymierzeńca nie tylko w postaci kłamstwa, ale i grabieży.

Podobnie wyglądało wcześniej „wyzwolenie” stołecznej Pragi. W sieci katowni NKWD wyrywano paznokcie i mordowano wszystkich, którzy byli albo przynajmniej mogli być wrogami sowieckiej władzy. Dlatego pomnik rzekomych wyzwolicieli – „czterech śpiących” nie ma prawa wrócić na warszawską Pragę, bo zakłamuje historię.

19 stycznia 1945 r. w Alejach Jerozolimskich, uprzątniętych specjalnie na tę okazję z gruzu, przy dźwiękach „Warszawianki” defilowały oddziały 1. Armii WP. Defilowały przed honorową trybuną umieszczoną naprzeciw hotelu „Polonia” przed komunistami: Bolesławem Bierutem, Władysławem Gomułką, Edwardem Osóbką-Morawskim, gen. Michałem Rolą-Żymierskim, gen. Stanisławem Popławskim, płk. Marianem Spychalskim oraz sowieckim marszałkiem Gieorgijem Żukowem.

„Upiorne ‘wyzwolenie’ trupa miasta i upiorna defilada na jego cmentarzysku” – pisał Jeremi Przybora. – „Widma chłopców i dziewcząt z AK, wmieszane w tłumy mieszkańców, którzy byli wraz z bojownikami Warszawy jej obliczem i duszą, uśmiechem, rozpaczą i strachem. (…) Parada wyzwolicieli, którzy już nikogo nie wyzwolili”.

Takim samym perfidnym, komunistycznym kłamstwem jest „wyzwolenie” nas 13 grudnia 1981 r. przez towarzysza generała Jaruzelskiego. Bo Sowieci wcale nie musieli wtedy do nas „wkraczać”. Przecież okupowali nas – z krótką przerwą – od 1939 r. Te „pokojowe” wojska – w sile 300 tys. – stacjonowały w Legnicy, Bornem Sulinowie czy Rembertowie. To zadaje całkowity kłam teorii „mniejszego zła” Jaruzelskiego i Kiszczaka.

Mimo to tow. Leszek Miller jeszcze kilka la temu w TVN 24 mówił: „Interwencja sowiecka była realna i kosztowałaby życie 200 tys. Polaków. Generał Jaruzelski według CIA uratował tyle istnień ludzkich. (…) Wielu z tych, którzy demonstrują teraz pod domem generała, mogłoby się nie urodzić, bo ich rodzice by zginęli”.
Ówczesny szef SLD powtarzał bajki tow. Jaruzelskiego. Bo pytanie: wejdą – nie wejdą, było wówczas bezprzedmiotowe. Dlaczego? Wchodzić na teren PRL Moskale nie musieli, bo wciąż mieli tu swoje wojska. 200 tysięcy sołdatów. 200 tysięcy – tow. Millerowi dzwoniło, ale nie w tym kościele (przepraszam – domu partii).

A Sowieci tak skutecznie nas „wyzwolili”, że wolnością pod sowieckim butem cieszyliśmy się aż do 1989 r., a rosyjska armia wyjechała z Polski dopiero w 1993 r. (faktycznie wtedy skończyła się dla Polski wojna!).

I współcześnie – w kontekście „pokojowych” działań obecnego władcy Kremla – Władimira Putina na Ukrainie – stanęliśmy w obliczu kolejnego rosyjskiego „wyzwolenia”. Podczas słynnego wiecu w Tbilisi, który zatrzymał inwazję Moskwy, śp. prezydent Lech Kaczyński wypowiedział znamienne słowa: „Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę!”.

A Putin stara się swoją imperialną politykę uzasadnić historią. Dlatego bagatelizuje dziś najazd na Polskę 17 września 1939 r., twierdząc, że było to tylko niewinne wkroczenie. Wkroczenie, aby „wyzwolić”.

 

Sądzenie dawnych kolegów było jego specjalnością – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI o mordercy AK-owców Mieczysławie Widaju

11 stycznia 2008 r. w Warszawie zmarł Mieczysław Widaj, w latach 1946 –1956 członek władz Wojskowego Sądu Rejonowego, a następnie Naczelnego Sądu Wojskowego, odpowiedzialny za ponad 100 wyroków śmierci na żołnierzy i działaczy podziemia niepodległościowego.

Kiedy zmarł, rodzina chciała pochować go na cmentarzu parafialnym kościoła św. Katarzyny na warszawskim Służewie. I nie byłoby w tym nic dziwnego – w końcu pogrzeb należy się każdemu śmiertelnikowi – gdyby nie jeden „drobiazg”. Na tej samej nekropolii leżą ofiary denata. Zmarły – Mieczysław Widaj to krwawy stalinowski sędzia.

Pogrzeb został wstrzymany dzięki protestowi, jaki na ręce metropolity warszawskiego Kazimierza Nycza złożył wicemarszałek Senatu Zbigniew Romaszewski. Kuria interweniowała następnie u proboszcza św. Katarzyny, księdza Józefa Maja.

– Zbrodniarz, którzy ma tyle krwi na rękach, nie może być chowany na cmentarzu katolickim. Od tego są cmentarze komunalne – argumentował senator.
Nie miała być to zresztą zwyczajna, kameralna uroczystość. Oprawca miał mieć pogrzeb ze specjalną oprawą. Zadbali o to jego towarzysze, skupieni w organizacji komunistycznych weteranów. To była druga sprawa, którą oprotestował Zbigniew Romaszewski, a razem z nim rodziny ofiar Widaja.

Ostatecznie pogrzeb oprawcy odbył się w parafii św. Zofii Barat w Grabowie na Ursynowie. Ponieważ ludzie przychodzili na grób Widaja, aby wyrazić pamięć o jego zbrodniach, prawdopodobnie w 2009 r. szczątki zostały ekshumowane i przeniesione na cmentarz w okolicach Grodziska Mazowieckiego.

Przez lata, do końca życia stalinowski sędzia mieszkał w centrum Warszawy, przy ul. Koziej. Zaraz obok budynku prokuratury (byłej siedziby Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu) i dzisiejszej centrali Instytutu Pamięci Narodowej na Placu Krasińskich. Tak wygląda do dziś rozliczanie komunistycznych zbrodniarzy.

Czym przez lata zajmował się Mieczysław Widaj? Wielu żołnierzy niepodległościowego podziemia skazał na wielokrotną karę śmierci, m.in., w listopadzie 1950 r., członków „bandy” słynnego majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, dowódcy 5 Wileńskiej Brygady Armii Krajowej, który wcześniej przez 2,5 roku był maltretowany w śledztwie w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Wielokrotnie „sądził” w tzw. procesach kiblowych w więzieniu (od kibla w rogu celi, na której oskarżony, z braku innego miejsca, musiał siedzieć podczas „rozprawy”). Czasami okazywał łaskawość – podpułkownika Jana Mazurkiewicza „Radosława” skazał 16 listopada 1953 r. „tylko” na karę dożywotniego więzienia.

W 1956 r. w ramach próby rozliczania stalinowskich „błędów i wypaczeń”, Widaj mówił: „taka w tym czasie obowiązywała ocena dowodów, jaka była zastosowana przeze mnie czy przez innych sędziów. Do skazania, jak wiemy, nie wystarczy przekonanie sędziowskie, potrzebna jest odpowiednia ocena dowodów. To nie były sprawy bez dowodów – to były sprawy z dowodami, które należało tylko właściwie ocenić”.

W 1934 r. Mieczysław Widaj ukończył wydział prawa na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, a rok później Szkołę Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim. W styczniu 1938 r. mianowany podporucznikiem rezerwy w korpusie oficerów artylerii. Do 1939 r. praktykował w sądzie grodzkim w Mościskach i sądzie okręgowym w Przemyślu.

W kampanii wrześniowej dowódca plutonu w 60. Dywizjonie Artylerii Ciężkiej. Jak większość Polaków, wychowanych w II RP wstąpił do Armii Krajowej, gdzie przyjął pseudo „Pawłowski” i został oficerem łączności Obwodu Mościska, należącym do lwowskiego okręgu AK. Pod koniec wojny awansowany na stopień kapitana. W lutym 1950 r. skazał na 15 lat Jana Władysława Władykę, jednego z kierowników lwowskiego AK i swojego przełożonego. Sądzenie dawnych organizacyjnych kolegów stało się jego specjalnością. Był jednym z najkrwawszych funkcjonariuszy stalinowskiego systemu bezprawia.

Z komunistyczną władzą nawiązał flirt 15 marca 1945 r., kiedy został zmobilizowany do LWP. Po latach zarzekał się, że nie chciał iść do sądownictwa wojskowego (wolał artylerię), ale…musiał. Już po miesiącu orzekał w sprawie ppłk Edwarda Pisuli, ps. „Tama” – szefa Kedywu Okręgu Tarnopol, który wskutek śledztwa zmarł w więzieniu UB przy ul. 11 Listopada na Pradze w Warszawie.
W maju 1945 r. został sędzią Wojskowego Sądu Garnizonowego w Warszawie, później mianowany sędzią Wojskowego Sądu Rejonowego w Łodzi. Stamtąd trafił do Warszawy, gdzie wkrótce miał zostać szefem Wojskowego Sądu Rejonowego, jednego z najkrwawszych wojskowych sądów ówczesnej Polski. W 1956 r. wyjaśniał, że do stołecznego WSR (podobnie, jak do sądownictwa wojskowego w ogóle) „był przeniesiony wbrew swojej woli”: „w Łodzi dopiero w styczniu 1949 r. dostałem mieszkanie, męcząc się od 1946 r. po hotelach i cudzych kątach. I właśnie już w maju byłem w Warszawie, by znów zacząć od braku mieszkania, od kwaterowania na sali sądowej, tuż obok celi, do której wprowadzano więźniów aresztantów. A rozprawy odbywały się i po nocach. (…) Mnie i żonę będącą w ciąży budził gwar i tupot dochodzący z zadymionego korytarza, na który prowadziły mieszkalne drzwi. To były warunki pracy i warunki życia, jakie były mi postawione do dyspozycji. (…) mieszkałem w tak ciężkich warunkach w budynku, w którym szczury wyprawiały harce pod podłogą i po podłodze, gdy groziło, że po przyjściu na świat dziecka pieluszki będą musiały być suszone na sali rozpraw. (…) Gdy inni „po praktyce” w Wojskowym Sądzie Rejonowym odchodzili na szefów innych sądów, ja pozostawałem na czarnej robocie, nie byłem przesuwany do klasy menedżerów. (…) Mnie – a zresztą w ogóle nami – przesuwano jak pionkami po szachownicy, nie pytając nas o zdanie”.

W 1948 r. Widaj – jak twierdził – prosił o zwolnienie z wojska, ale jego wniosek odrzucono. Zamiast tego, w tym samym roku – został… zastępcą szefa WSR w Warszawie, a w 1952 r. szefem tegoż sądu. Na słuszność wydawanych przez siebie wyroków lubił przywoływać fakt, że były one zatwierdzane przez sąd II instancji, czyli Najwyższy Sąd Wojskowy. W 1956 r. mówił: „dla mnie zawsze druga instancja była gwarancją, że jeżeli ja się pomylę, to zostanie to naprawione, że ja nie jestem sędzią ostatecznym”.

W 1954 r. Widaj sam trafił do Najwyższego Sądu Wojskowego, awansując na zastępcę szefa. Od 1948 r. należał do partii. W 1955 r. został pułkownikiem.
Nad Stanisławem Skalskim, asem polskiego lotnictwa (w czasie II wojny światowej strącił 22 niemieckie samoloty) znęcało się wielu oprawców: Humer, Kobylec, Midro, Serkowski, Szymański. Zmarły w III RP Skalski wspominał: „I rzeczywiście przekonywali mnie… Pięścią, kopniakami, drutem po nogach, stójkami, karcerem. Na zmianę, przez kilka miesięcy, z przerwami na odzyskanie sił. Ciągle jedno i to samo: mówcie o swojej działalności szpiegowskiej, kto z oficerów dostarczał wam informacje, komu je przekazywaliście… Już nie miałem siły zaprzeczać”.

Po dwóch latach takich „badań” podpisał akt samooskarżenia. 7 kwietnia 1950 r. w więzieniu na Mokotowie odbył się proces kiblowy. „…Pamiętam, był akurat Wielki Piątek. Jak mnie wywoływali z celi, akurat oddziałowy wydawał obiad. Zdążyłem go wziąć, ale nie zdążyłem zjeść. »Prędzej, prędzej«, ponaglał strażnik. Nawet nie wiedziałem, że idę na swój proces. Wróciłem, to jeszcze zupa była ciepława. Dokończyłem jeść. Ile więc mógł trwać cały proces – pół godziny maksimum. Sądził mnie mjr Widaj. Do niczego w śledztwie, jak i na rozprawie się nie przyznałem. Jedyny świadek, jakiego wezwano – Władysław Śliwiński – też zaprzeczył, abym przekazywał mu jakieś wiadomości lub orientował się w jego szpiegowskiej działalności…”.

Mimo to Widaj zawyrokował: „Sąd Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej uznaje Stanisława Skalskiego, byłego majora WP, za winnego działalności szpiegowskiej na rzecz Anglii i St. Zjednoczonych i za to skazuje go na – karę śmierci…”. Skalski – w przeciwieństwie do wielu innych więźniów stalinowskich – miał szczęście: został „ułaskawiony” przez Bieruta, ale nikt nie raczył go o tym poinformować. Sześć lat czekał na wykonanie wyroku. Na wolność wyszedł w kwietniu 1956 r. i został całkowicie zrehabilitowany.

Ordynariusz kielecki Czesław Kaczmarek był poddawany konwejerowi (przesłuchania przeprowadzane dzień i noc przez zmieniających się śledczych). W przypadku księdza trwały one non stop przez 30-40 godzin. Biskup kielecki był notorycznie pozbawiany snu i jedzenia. Odmówiono mu prawa do widzeń, listów i paczek. Ubecy podawali mu środki odurzające. „Przekonywali go”, że jest zdrajcą i jako takiego wszyscy się go wyrzekli. Śledztwo, z przerwami, trwało przez dwa lata i osiem miesięcy. W rezultacie bp. Kaczmarek został doprowadzony do stanu przedagonalnego.

Proces bp. Kaczmarka i jego „współpracowników” odbywał się w dniach 14 – 21 września 1953 r. przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie (nawet w PRL-u sądzenie duchownego przed wojskowym trybunałem było ewenementem). Sądził Mieczysław Widaj. Akt oskarżenia – jak czytamy w stenogramie – dotyczył: „działalności w antypaństwowym ośrodku” w interesie „imperializmu amerykańskiego i Watykanu” w celu „obalenia władzy robotniczo-chłopskiej” drogą „działalności dywersyjnej i szpiegowskiej”.

Biskupa Kaczmarka Widaj skazał na 12 lat więzienia. Nawet po wyroku władze PRL-u nie dały spokoju księdzu – w celi śmierci spędził kolejne 8 lat. Wyszedł z więzienia w maju 1956 r. Ubeckie metody sprawiły, że zmarł w sierpniu 1963 r.
W 1956 r. Mieczysław Widaj został zwolniony z zawodowej służby wojskowej i przeniesiony do rezerwy. Komisja Mazura, badająca „przejawy łamania praworządności” przez stalinowskich funkcjonariuszy, nie pociągnęła go do odpowiedzialności. Stwierdziła jedynie ogólnikowo, że jego „działalność powinna być przedmiotem śledztwa”, którego – rzecz jasna – nie było.
Widaj został radcą prawnym Centralnego Laboratorium Chemicznego w Warszawie, potem Centralnego Zarządu Konsumów i w końcu (od 1964 r.) Komendy Garnizonu m. st. Warszawy.

W III RP Instytut Pamięci Narodowej chciał go nawet postawić przed sądem, ale okazało się, że Widaj jest chory. Jedynie Ministerstwo Obrony Narodowej zmniejszyło mu resortową emeryturę. Podstawą była ustawa o wojskowych emeryturach, która mówi, że osobom, które w latach 1944 – 1956 służyły w wojskowej informacji, sądownictwie i prokuraturze – a stosowały represje – nie zalicza się tego okresu do służby.

Widaj przepracował w MON 19 lat, z tego jako wojskowy sędzia – 11 lat. Po odebraniu mu wojskowej emerytury, czyli 4 tys. zł., nadal miał prawo do 5300 zł emerytury sędziowskiej.