WIKTOR ŚWIETLIK: Była sobie konstytucja

W tle dziwacznego wjazdu do siedziby Marszu Niepodległości i trzepania laptopa nielubianego przez mainstream polityka, a także wielu innych “inb”, którymi raczy nas władza i jej medialni funkcjonariusze, wprowadzane są przepisy, które mogą tej ekipie pozwolić na zrobienie porządku z opozycyjnymi mediami.  

Donald Tusk ogłosił, że rząd przyjął projekt ustawy, ustawy umożliwiającej szefowi ABW decydowanie o tym, które treści w Internecie prezentują się jako posiadające “charakter terrorystyczny”. Na mocy decyzji szefa ABW będą one usuwane.

Właściwie, można by przyklasnąć. Ostatecznie, jeśli pojawi się instruktaż jak połączyć zapalnik z materiałem wybuchowym to należałoby go jak najszybciej usunąć. Problem w tym, że mam poważne wątpliwości, czy tylko tego będzie dotyczyć zmiana.

Najważniejszy jest jednak tryb jej wprowadzania. Ekipa Tuska powołuje się na przepisy europejskie. Tyle, że stoi ona w jaskrawej, oczywistej sprzeczności ze świętą, do niedawna, Matką KON-STY-TU-CJĄ!, która w swoim artykule 30. mówi o zakazie cenzury prewencyjnej, co miało być jednym z największych osiągnięć DE-MO-KRACJI!

Czy ktokolwiek w tej sprawie rozmawiał ze społeczeństwem, opozycją, organizacjami choćby takimi, jak SDP? Pomyślano o tym, by porozmawiać z opozycją i do konstytucji dopisać zastrzeżenie? Nie, bo i po co. Po prostu, mamy tu w Europie walkę z terrorem, więc wprowadzamy przepisy. Co prawda, niedawno pozwoliliśmy rosyjskiemu szpiegowi zapoznać się z całą metodologią, a być może także siecią rozpracowywującego go polskiego wywiadu, by triumfalnie zawiózł to Putinowi, co prawda, akcja łapania rosyjskich szpiegów, autorów podpaleń, z którymi surową rozprawę zapowiadał premier, okazała się hucpą, ale teraz to już bierzemy się na poważnie, bo w ramach “dostosowywania się do przepisów europejskich”.

Człowiek, jeśli ma w sobie choć odrobinę rozsądku, może bazować na doświadczeniu. Na jakim doświadczeniu mogę bazować? Na takim, że ta władza wpuszcza niekontrolowaną falę imigrantów, skupiona jest wyłącznie w tym obszarze na marketingu i groźnych wypowiedziach premiera. Pamiętacie jeszcze “męską rozmowę z Olafem Scholtzem, do której w ogóle nie doszło”? Miała odbywać się po tym, jak policja niemiecka wysadziła grupkę przybyszów. Policja niemiecka wysadza ich teraz bez przerwy i nikt się już nie przejmuje.

Za to ta władza w jednym jest może nie sprawna, ale przejawia godny innego tematu zapał. W cenzurowaniu, zamykaniu i traktowaniu prawa jak papieru toaletowego.

Orzeczenie Sądu Najwyższego jeśli będzie korzystne dla rządu i uderzy w PiS będzie legalne, jeśli będzie na korzyść PiS będzie wydane przez nielegalny organ. Tak jest ze wszystkim. Ekipa Donalda Tuska popełnia coraz większe nadużycia, w coraz bardziej ostentacyjny sposób gwałci prawo i jakiekolwiek zasady praworządności na gruncie krajowym, przede wszystkim w ramach zwalczania, legalnej konkurencji politycznej i wolnych mediów. I to jedyne do czego Tusk może użyć tych, wprowadzanych z oczywistym pogwałceniem polskiego prawa, zapisów.

 

 

 

Barbara Nowacka w hali EC 1 w Łodzi na finiszu kampanii parlamentarnej KO w październiku 2023 rroku (w monitorze pierwsza z prawej w bliższym planie). Fot.: archiwum HB/ re/ r

SŁAWOMIR JASTRZĘBOWSKI: Przyćmiła mnie Barbara

Pewnie Państwo niestety wiedzą, niemniej poinformuję: ministrem edukacji jest Barbara Nowacka, lat 49. Pytanie, które stawiają nie tylko uczniowie brzmi: Czy ona naprawdę jest taka mądra, czy może świadomie kłamie i manipuluje?

Jak ktoś z zaklapowanym horyzontem, wiedzą i być może moralnością może być szefem edukacji polskiego państwa? W sumie nie wiem jak, ale to się dzieje. Może jak za starych dobrych czasów komuny (PRL) wystarczy chęć szczera oraz ideologia?

Cóż, wyrafinowanym erudytą Barbara Nowacka nie jest, co orzec można po 28 sekundach słuchania jej dowolnego wywodu. W czasie wywiadu w Polsacie o stricte politycznej imprezie Campus Polska, na której tresowany nutą nastoletni narybek przeistacza się w niezłomnych demokratorów powiedziała: “My jako Campus Polska nie dotknęliśmy ani złotówki z publicznych pieniędzy. Byli sponsorzy, byli wspierający, były samorządy. Wszystko jest jawne”.

Nie jest łatwo uwierzyć, że kobieta będąca wiele lat w polityce, którą zbłąkany powiew historyczny posadził na stanowisku ministra nie wie, iż pieniądze z samorządów, którymi obsypano partyjną imprezę Trzaskowskiego są jak najbardziej publiczne, bo pochodzą z podatków państwowych i lokalnych. Jeżeli pani Basia kochana tego nie wie, to ta niewiedza jest oczywiście dyskwalifikująca, jeżeli wie i świadomie kłamie, to jest to tym bardziej dyskwalifikujące. Niby jest jeszcze trzecie wyjście, ale sam nie wiem: może pani Nowacka uznała, że wszystkie te samorządy sypiące monetę przed wielce empatycznym Rafałem są po prostu już ich, prywatne?

W sumie jak patrzy się na dokonania choćby niejakiego Sutryka z Wrocławia zatrudnionego na stanowisku prezydenta miasta i znanego z kręcenia lodów nie waniliowych, to może i rzeczywiście te samorządy są już prywatne? Mimo szeregu afer i niejasności, w których pojawiało się nazwisko “Sutryk”, lud miasta Wrocław wybrał go na nową kadencję prezydencką. Chciałbym mieć dobre zdanie o mieszkańcach Wrocławia, ale łatwo nie jest.

Zabawne, że cała ta historia z finansowaniem z naszych pieniędzy partyjnego spędu Campus, wyszła teraz, kiedy PO z patosem morlanej wyższości gardłuje o nadużyciach PiS przy ostatnich wyborach. Część Państwowej Komisji Wyborczej uważa, że nadużycia były, część uważa, że nie było. Sprawę miałby przesądzić Sąd Najwyższy, ale jak przesądzi tak, że się Platformie nie spodoba, to Platforma weźmie i nie uzna orzeczenia sądu, gdyż publicznie obnoszą się z mottem przestępców: “Będziemy stosować prawo, tak jak je rozumiemy”. Niemniej przyzwoiciej (politycy rzadko rozumieją to słowo) byłoby z choćby z powodu Campusu mniej gardłować.

Mógłbym jeszcze napisać, że walcząca z katechezą w szkołach pani minister nie uznaje Trybunału Konstytucyjnego, ponieważ nie uznaje, ale ja naprawdę głęboko wierzę, że przyjdą czasy, że będzie musiała uznać i mimo wszystko zapoznać się z asocjacjami słowa “przyzwoitość”. Poczekam, trudno.

WIKTOR ŚWIETLIK: Utrwalacze władzy Tuska

Jeśli komuś wydawałoby się, że nasi rodzimi obrońcy demokracji, miłośnicy praworządności, zwolennicy Europy, i wszystkiego, co było, „żeby było jak dawniej” po uzyskaniu władzy i podzieleniu miejsc przy upragnionym żłobie, zatrzymają się, to się mylił. Władza i jej media weszły w stan „utrwalania”, całkiem jak w latach 40-tych.  

Dość charakterystyczne, że w czasach, gdy PiS i wykorzystywał (czasem nader niemądrze) media publiczne, a także był w stanie zapewniać reklamy jakimś sprzyjającym mu mediom prywatnym, tamta strona podnosiła straszliwy jazgot po tytułem: róbcie sobie to za swoje. Po odzyskaniu TVP i zamontowaniu tam funkcjonariatu medialnego z nieocenioną w swojej bezstronności i refleksyjności panią Schnepf na czele, wydawałoby się, że ci, którzy chcą sobie coś innego oglądać, mają spokój. Mają swoje telewizje i podcasty w niezależnym od rządu serwisie streamingowym. Z miejsca, kolejnym etapem było – dość typowe zresztą dla Czerskiej, staliniaki dobijanie rannych przeciwników wyniosły z domów – uderzanie w reklamodawców, z których większość z miejsca się kajała, że śmiała dać także grosz na mającą milionową oglądalność Republikę. Potem zaczęła się, już mniej skuteczna, walka z Krzysztofem Stanowskim, który zresztą starał się salonowi nadmiernie nie podpaść, ale miewał inne zdanie, a do tego przede wszystkim należał do innego konglomeratu medialnego.

To dobijanie przeciwnika na każdym kroku, życie jego życiem powodowane chyba brakiem własnych wartości, poglądów i celów uderza jeszcze bardziej w przypadku odebrania przez PKW PiS funduszy na funkcjonowanie. Po wczorajszej decyzji PKW w Internecie z miejsca zaczęto organizować zbiórkę na opozycję. Wydawałoby  się, że do tego już się doczepić nie da. Koalicja Obywatelska, jej najbardziej tępi,  najbardziej zaangażowani funkcjonariusze wszelkiej maści i media, są dziś wrośnięci w miliardy budżetowe, eurofundusze, fundusze norweskie, wszelką możliwą kasę na wspieranie demokracji, walkę z praworządnością, o wolność słowa i inne ewidentne oksymorony. W tej sytuacji wydawałoby się, że jeśli ludzie chcą wesprzeć swoją i tak już skutecznie utopioną partię, to mogą. W sytuacji, w której przypomnijmy pikniki wojskowe były kampanią wyborczą, a kampania wyborcza prowadzona przez Owsiaka nie. Jak to działa, wyłożyła zresztą wyraźnie pani Barbara Nowacka. Minister, nomen men, edukacji  wyjaśniła, że platformerski Campus Polska nie korzysta ze środków publicznych tylko… z samorządowych.

I co? I kiedy wydawało się, że już jest pozamiatane, że PiS odcięty, że praworządność i demokracja kwitną, jak u Michników w domu we wczesnych latach 50. wykryto jeszcze jedno zagrożenie. Te właśnie wpłaty. Wielińscy i Giertychowie Tuska ruszyli do kolejnego boju ze swoim najbardziej żelaznym orężem. Podwójnym standardem. Oto partiom nie wolno zbierać. Tusk mógł zbierać, Hołownia mógł zbierać na Youtubie, a PiS nie wolno.

W gruncie rzeczy, mając taką sytuację, jaką ma dziś rząd i jego medialna sfora, czyli carte blanche, poparcie dla przestępstw ze strony Berlina i ustawione w większości sądy (wyroków tych nieustawionych po prostu się nie respektuje tłumacząc to ich nielegalnością) spokojnie można wszystko. Aż do czasu, kiedy komuś z bezradności puszczą nerwy. A rewolucje nie zawsze w końcu muszą być pokojowe.

Fot. archiwum/ HB/ re/ e

Alarm nadmorski podnosi STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Gdynia tonie!

Wkrótce na ulicach pięknej polskiej Gdyni pojawią się plakaty z napisem: „Szczurku wróć!”. Wróć, bo skłócona obecna władza topi miasto.

Zarządzał 26 lat. To oczywiście bardzo długo. W kolejnych wyborach głosowały na niego dominujące ilości mieszkańców. Bił pod tym względem rekordy kraju. Wojciech Szczurek szedł jak morska burza od wyborów do wyborów w Trójmieście. Ani śp. Adamowicz z Gdańska, ani Karnowski z Sopotu nie mogli się z nim równać, zresztą nawet w kraju inni prezydenci miast popularnością nie sięgali mu do pięt.

Prezydent Gdyni pełniąc przez wiele lat funkcję przewodnika miasta był na pewno postacią niezwykłą. To taki wzór jak metr z Sevres – solidarnościowe korzenie, dobrze wykorzystany okres samorządowego terminowania u charyzmatycznej działaczki „Solidarności” stanu wojennego a potem prezydent Gdyni Franciszki Cegielskiej, pracowitość, partnerskie ralcje z mieszkańcami, skromność, również w kwestii mieszkaniowej. Unikanie blichtru i puszenia się na oficjalnych uroczystościach. Gdy dowiadywał się, że będą to pompy z udziałem prezydentów Trójmiasta – nie uczestniczył – po prostu.

Po odzyskaniu suwerenności kraju w 1989 roku Gdynia mogła być porównywana do Gdyni międzywojennej, choć to może byłaby przesada. Bo tamta eksplozja inwestycyjna pod wodzą Eugeniusza Kwiatkowskiego i współpracowników nigdzie w Polsce już się nie powtórzyła.

Na to miasto powstałe z morza – dzięki pracowitości autochtonów i tych, którzy przyjechali tu za chlebem – wybrano znakomite miejsce z głębokim dostępem Bałtyku poprzez Zatokę. W rekordowym tempie zbudowano port i miasto. Wieczna chwała budowniczym.

Szkoła Morska, Dworzec Morski, dworzec kolejowy, sąd, poczta, kościołym budynki dowództwa Marynarki Wojennej, Urzędu Morskiego, wielkich organizacji przemysłowych, linii oceanicznych, banków, wreszcie ogromne magazyny portowe, bunkry obronne, falochrony – to wszystko w Gdyni ma smak, urok, praktyczną przydatność.

Potem była germańska zemta na Gdynianach za to, że ośmielili się stawić gospodarczo czoła hanzatyckiemu Gdańskowi – zbrodnia na Kaszubach w Piaśnicy, wielotysięczna wywózka Gdynian.

Po roku 1945 odradza się polska Gdynia. Wydobyte zostają trupy niemieckich okrętów, rozminowane drogi wodne i baseny portowe, na nabrzeżach wstają dźwigi. Wracają do swojego ukochanego miasta Gdynianie.

Jeszcze nie wiedzą, że czeka ich w grudniu 1981 jaruzelsko-kiszczakowa zbrodnia na stoczniowcach i portowcach za to, że protestowali przeciwko wyzyskowi ludzi pracy. Noc stanu wojennego. I radość 4 czerwca 1989 roku.

Duch do działania odrodził się ze zdwojoną energią. Polska wychwalała ludzi morza  – stoczniowców, portowców, „kolebkę” Solidarności, ale wkrótce ją i gospodarkę morską zniszczyła – przez nieudolność i zakłamanie. Elity władzy oddały władzę za… uwłaszczenie i wyczekiwaną unię z wymarzonym zachodem. Tak było.

Po ruskiej zależności byliśmy suwerenni. W Gdyni też zostaliśmy samorządni. Ale sprzedano statki handlowe (PLO miało ich 174, teraz ma dwa!) i zamknęliśmy, zredukowaliśmy stocznie.

W Gdyni wybrano dobrze – energiczną i popieraną przez mieszkańców prezydent Franciszkę Cegielską, a po niej właśnie Wojciecha Szczurka – wkrótce wieloletnią samorządową gwiazdę. I tak było przez ćwierć wieku.

Nie wszystko jednak się udało. Np. ambitne i wydawało się realne plany posiadania własnego lotniska pasażerskiego. Był i jest wspaniały, dogodny i bardzo bezpieczny teren pod Gdynią na płaskowyżu oksywskim. Ale samotna samorządowa władza nie podołała w walce z biurokracją centralną i europejską. Stłumiono gdyńskie ambicje.

Nie odbudowano także utraconej wskutek poleceń Unii Europejskiej wielkiej, nowoczesnej i ogromnie wydajnej stoczni (samochodowce, gazowce). Pracowała dla Polski, nadano jej nazwę Komuny Paryskiej, nazwę zmieniono – na „Gdynię”. Miastu Gdynia i jej mieszkańcom podcięto korzenie – z 16 tysięcy stoczniowców ocalało tylko kilka tysięcy w zakładzie produkującym jedynie segmenty statków. Ale dobre i to. Bo inne wielkie stocznie zlikwidowano.

Błędy robiło też miasto. W śródmieściu ambitni i zaradni deweloperzy nadmiernie zagęścili przestrzeń miejską, nie poradzono sobie z problemem parkingów. Gdynianie uznali, że Szczurek się wypalił! I zamknął w ratuszu niczym w wieży z kości słoniowej.

Fakt, że nic nie zrobiono i to prawie przez 40 lat z rozwalonym ośrodkiem rekreacyjno-basenowym. Redłowska Polanka. Zniszczono obiekt i zostawiono piaszczyste wyrobisko w miejscu, które każde miasto uznałoby za dar natury. Bo otoczone leśnymi drzewami. Przy wspanialej leśnej dolinie. Było tu wielkie i popularne niegdyś kąpielisko nad skarpą brzegową tuż na zatoką, sięgające plaży i wody.

To mój najpoważniejszy zarzut wobec byłego prezydenta Gdynia – Szczurka.

        ***

Ostatecznie wybory przebiegały pod dyktando ludzi, którzy obiecali koalicję. Koalicję właśnie przeciwko długoletniemu prezydentowi. I wygrali. Wybrali młodą, ładną ale zupełnie niedoświadczoną w samorządowych bojach radczynię prawą Aleksandrę Kosiorek.

Sukces? Guzik prawda, bo zaraz przyszła klęska – komitet nowej prezydent Gdyni, mimo że nazywał się „Dialog” nie został poparty w głosowaniu na radnych.

I zaczęło się. Z ławek rezerwowych podnieśli ludzie, którym wcale nie chodzi o miasto. Im chodzi o prywatę. Mijają miesiące, pat trwa. Widomym znakiem jest nie dogadanie się radnych w sprawie wyboru wiceprezydentów. Nastąpiły kłótnie o stanowiska, m.in. skarbnika i inne intratne posady. Wprawdzie jeszcze się w ratuszu nie biją, ale wzajemnie blokują.

Prezydent ma jednego doświadczonego samorządowca, który w poprzedniej Radzie Miasta był jej przewodniczącym. Pozbył się go Szczurek. Kosiorek na nim się oparła i wybory wygrała. Ostatnio Zygmunt Zmuda-Trzebiatowski przez kilka miesięcy był felietonistą pisząc na łamach Dziennika Bałtyckiego. Objawił się jako błyskotliwe pióro i rzeczowy znawca problemów miejskich, samorządowych. Pan Zygmunt uznał jednak, że wystarczy mu rola doradcy prezydenta miasta. Nie ma najwyraźniej większych ambicji. Albo też czai się i czeka, bo rzeczywiście mógłby być prezydentem miasta. Na razie siedzi w małym pokoiku i nie wychyla się, gdy inni podgryzają si e wzajemnie.

Tymczasem z poprzednio utajnionymi ambicjami, objawił się teraz inny radny Tadeusz Aziewicz (znany działacz PO). I on i forowany przez niego syn Dominik to główni antagoniści prezydent Gdyni. Obejrzałem ostatnio wywiad w Telewizji Gdańskiej z młodym Aziewiczem. Dziennikarz lokalny dał przykład wasalskiego poddaństwa. Jedyne czego dowiedzieliśmy się to, że nowa prezydent ma otwarte drzwi dla mieszkańców a za Szczurka tak nie było. Wzajemne uśmiechy osłodziły ten antyprogram – nic o sprawach budowlanych, a zanosi się na dalszą, znaczącą rozbudowę osiedli mieszkaniowych, nic o stoczniach, nic o Polance Redłowskiej, nic o problemach komunikacyjnych o wleczącej się budowie tzw. „czerwonej drogi”.

Jeśli walka radnych zmieni się w permanentny bojkot wzajemnych propozycji, jeśli szczuć będą na siebie i najwyraźniej kultywować zasadę im gorzej tym lepiej dążąc do obalenia kobiety, którą wybrali – miasto straci impet rozwoju, stanie się terenem zaminowanym politycznie i społecznie.  Gdynia zacznie tonąć. Tak, tonąć, choć nie w morzu, ale przez głupich ludzi.

Może ratunek jest w deweloperach gdyńskich – na czele Andrzejem Boczkiem, który wybudował wiele wspaniałych domów w ostatnich dziesięcioleciach. Może to on zajmie się Redłowską Polanką. Ponadto zainteresowali się tym wołającym o pomstę do nieba zaniedbaniem oligarchowie – Krauze i Solorz. Redłowska Polanka czeka na zmiłowanie prawie już pół wieku.

Presydent Aleksandra Kosiorek zaczęła dobrze. Spotkała się m.in. z piłkarzami Arki Gdynia, na boisku. Ładnie się przedstawiła i obiecała nawet, że obiekt sportowy Redłowska Polanka odbuduje. To trochę porwanie się z motyką na słońce. Gdynia choć ciągle bogata sama sobie nie da rady.

Dobroczyńcy z innych miast na pewno nie myślą o Gdyni. Jak zwykle takie obiecanki – cacanki to tylko po to by jeszcze zarobić. Gdyni strzec muszą Gdynianie. Ślady tego pozostały na wzgórzach nad właśnie Polanką Redłowską w postaci czterech ogromnych dział dalekosiężnych zainstalowanych przed wybuchem wojny. Te działa to fantastyczne zabytki, ale jedno już spadło ze skarpy i leży u podnóża wzgórza. Hańba, bo leży od kilkudziesięciu lat.

Od pewnego czasu przebąkuje się o budowie w Gdyni portu kontenerowego. To gigantycznie przedsięwzięcie miałoby wyjść poza główki portowych falochronów w Zatokę. Byłaby to konkurencja dla wielkiego hubu kontenerowego powstającego w Gdańsku. Zamierzenie porównać można do dokonań 20-lecia międzywojennego. Brawo! Ale czy przy obecnych tendencjach antyinwestycyjnych w kraju będzie zrealizowane? Jest to zadanie na wielką ogólnokrajową inwestycję. Musi jednak towarzyszyć temu troska samorządowców zjednoczonych a nie skłóconych.

Nadzieje wzbudza to co zrobiono w sprawie inwestycji portowych dokonanych w ostatnich latach. To sukces zarządzających Urzędem Morskim i dyrektorów portu w Gdyni. Kolejny po Przekopie Wiślanym, a także po wybudowaniu tunelu w Świnoujściu.

Można było. Ale niestety jest obawa, czy to sie nie skończyło? Nie ważne teraz kto chwali się przy końcówce inwestycji tymi dokonaniami. Niech się chwali. Nawet tym co zrobili inni. Najważniejsze, że budowy powstały.

Zwracam się więc do radnych w Gdyni. Poskromcie swoje ambicje. 242 tysiące mieszkańców wam zaufało. Daliście się wybrać kokietując, że utworzycie koalicję. Dajcie więc poparcie nowej prezydent albo przywołajcie z powrotem Szczurka, nad którym zlitowano się w Sopocie dając mu około 2 tysięce złotych miesięcznie jako doradcy inwestycyjnemu miasta.

Śmieszno i straszno: i tu polecę za Brzechwą nawiązując do jego wierszyka ze sławnym cytatem, kiedy to kapusta mówi:

 

„Moi drodzy, po co kłótnie,

Po co wasze swary głupie,

Wnet i tak zginiemy w zupie!”

 

 

 

D. Tusk ok. godz. 7.00 w Łasku (woj. łódzkie) - 29.03.2022 r. Mieszkańcy osiedla byli zaskoczeni i obudzeni, nagłośnienie PO działało nienagannie... Fot. i graf.: H.Bekrycht/ re/ e

Niezwykła rada WIKTORA ŚWIETLIKA: Nie okradaj Niemca!

Wydaje mi się, że nawet komuniści późnego PRL niszczyli ludzi, czasem nawet zabijali, wtedy, kiedy uważali, że muszą, a nie dla czystej przyjemności krzywdzenia, by rekompensować sobie jakieś własne deficyty. To ostatnie można uznać za wyróżnik tej ekipy, a także wspierającego ją systemu medialnego. Mówiąc jego językiem – jej funkcjonariuszy. Sprawa Michała Kuczmierowskiego, byłego szefa Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych (RARS), jest tego kolejnym dowodem.

Wedle Arystotelesa, zarówno efekt tragiczny, jak i komediowy muszą być tworzone poprzez zaskoczenie i zdziwienie, które już w ogóle leży u podstaw jakiejkolwiek ludzkiej działalności intelektualnej. Niestety, najwyraźniej nie jestem do niej z reguły zdolny, bo coraz mniej mnie już dziwi. Chociaż? Zarówno premierowi Tuskowi, jak i jego medialnej obsłudze to się udało.

Nie zdziwił mnie po pierwsze więc portal podający Donaldowi Tuskowi piłkę w sprawie „wielkich afer w zbrojeniówce”. Afery i ogłoszona publicznie przez Tuska kradzież przez Morawieckiego 12 miliardów złotych, którą wykrył dziennikarz ten, co zawsze, specjalista od „porażających” podsłuchów Obajtka i innych sensacji, po których zawsze premier wypuszcza bojowe tweety. Rzeczywiście, z perspektywy mediów z niemieckim kapitałem, jak również tego szefa rządu, zainwestowanie takiej kwoty w polski przemysł zbrojeniowy, może wyglądać jak kradzież. Jest to kolejna próba kradzieży Niemcom ich Europy. Panowania nad nią także w obszarze produkcji amunicji.

Historia Michała Kuczmierowskiego, nazywanego przez funkcjonariuszy medialnych z upodobaniem Michałem K. jednak zaskoczyła mnie. Zaskoczyło mnie to, jak nisko może stoczyć się aparat sprawiedliwości, ile jeszcze poziomów dna może przebić Adam Bodnar, którego kiedyś ostatecznie trochę znałem, jak można być zwyczajnie podłym wobec faceta, którego się ostatecznie nie zna, i który po prostu się nawinął, bo był blisko Morawieckiego.

Tu uczciwe zastrzeżenie. Niniejszy felieton ma charakter po części osobisty, bo Kuczmierowskiego najzwyczajniej w świecie swojego czasu dość dobrze znałem. Jest uczciwym człowiekiem i państwowcem, czyli tym typem, za którym zapewne Platforma nie przepada. Czy to oznacza, że jego decyzje podejmowane w okresie pandemii i wojny na Ukrainie mają nie podlegać ocenie, kontroli, prześwietlaniu? Absolutnie powinny. Skala umów z Pawłem Szopą, właścicielem firmy „Red is Bad” prosi się o kontrolę. Choć i to prosi się o pamięć o innej skali – czyli dzisiejszej destrukcji państwa. Tę skalę wyznacza chociażby dzisiejszy demontaż usług kurierskich Orlenu, czego oczywistym beneficjentem jest Rafał Brzoska, właściciel InPostu. Jest duży prywatny biznes, który monopolizuje rynek i jest państwo, które wlazło mu w szkodę.

Nie ma tu ani wojny, ani zerwania łańcuchów dostaw, ani problemu czasu. Nie ma żadnej celowości, ani interesu publicznego. To wszystko dotyczyło Kuczmierowskiego i Morawieckiego, którzy musieli decydować w warunkach nowych i w sumie ekstremalnych. Do tego pod naciskiem zagranicznych partnerów, którzy zresztą z upodobaniem dziś kibicują odbudowie w Polsce demokracji w modelu mieszanym: azersko-kazachskim.

Ten model staje się już nie upodobaniem Tuska, a im głębiej w las deprawacji, tym bardziej jest on konieczny. Tusk władzę musi utrzymać, by jego następcy nie zrobili z nim tego, co on robi swoim poprzednikom. Dlatego – i tu jednak zaczyna się już jednak moje zdziwienie perfidią tej ekipy – nagle ogłoszono, że Kuczmierowski się ukrywa. Przez wiele miesięcy można było go wezwać na przesłuchanie. Dodatkowo, partner RARS, czyli właśnie Paweł Szopa, odpowiada z wolnej stopy. I cóż? Wyczekano aż Kuczmierowski pojedzie na wakacje, jak to ludzie mają w zwyczaju latem, i ogłoszono, przy zgodnym wyciu paramedialnej, prorządowej kloaki, że jest ścigany listem gończym, bo uciekł za granicę. Oczywiście teraz Kuczmierowski nawet nie ma jak w normalny sposób się zgłosić, bo z miejsca podczas powrotu zostanie triumfalnie schwytany, przy czym znajdą się zupełnie przypadkowo, kamery TVN i odrodzonej TVP, a redaktor Schnepf z domu Wysocka, w rozmowie z Romanem Giertychem pochyli się nad transparentnością życia publicznego i rozmaitymi ważnymi standardami, które oboje uosabiają.

Pozostaje jedno. Mieć nadzieję, że przyszłość, która jest w końcu niezbadana, i tę ekipę zaskoczy. Mam nadzieję, że będzie miała twarz Mariusza Kamińskiego. Sądzę, że Kuczmierowski, bez względu jakby potoczyły się jego losy, będzie miał zawsze poczucie, że podejmował decyzje kierując się interesem państwa. Tuskowi nie pozostanie wówczas już nic, zresztą już dziś wiele nie ma poza rządzą władzy i pieniędzy, którymi tacy jak on, nigdy nie są w stanie się zapchać, a tego głodu nie da się uśmierzyć nawet nieustannym poniżaniem innych.

 

 

   

Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP w obronie red. Pawła Gąsiorskiego

CMWP SDP  informuje iż obejmuje monitoringiem sprawę red. Pawła Gąsiorskiego , jaka toczy się przeciwko niemu przed Sądem  Rejonowym w Częstochowie  z powództwa radnego gminy Rędziny, Jana Polewiaka. Paweł Gąsiorski jest oskarżony za anonimowe komentarze, jakie zostały opublikowane na prowadzonym przez niego portalu internetowym,  mimo iż  radny nawet nie wnioskował do niego o ich sprostowanie ani usunięcie. 

Paweł Gąsiorski, dziennikarz i redaktor naczelny portalu informacyjnego gminaredziny.pl został oskarżony o oczernianie radnego, ponieważ między 13 , a 30 marca 2024 r. pod artykułami opublikowanymi na tym portalu ukazały się komentarze dotyczące p. Jana Polewiaka, ówczesnego kandydata na radnego  gminy Rędziny, a aktualnie radnego tej gminy. W reakcji na te komentarze Jan Polewiak złożył ustną skargę  na Komisariacie Policji w Kłomnicach, w której przytoczył treść w/w komentarzy i wskazał pseudonimy osób, które je zamieściły.  Wniósł także o ustalenie tożsamości autorów tych komentarzy i wyciągnięcie wobec nich konsekwencji, uznał bowiem iż oczerniają oni  jego osobę za pośrednictwem Internetu.

W reakcji na tę skargę w Sądzie Rejonowym w Częstochowie toczy się sprawa przeciwko red. Pawłowi Gąsiorskiemu. W ocenie CMWP SDP  ogranicza to prawa redaktora Pawła Gąsiorskiego jako dziennikarza i publicysty, co skutkować może także ograniczeniem jego działalności jako wydawcy lokalnych mediów. Konsekwencją tej sprawy może być także tzw. efekt mrążący czyli oddziaływanie tej sprawy na innych wydawców i dziennikarzy prasy lokalnej, dla których uwikłanie w żmudną i kosztowną procedurę sądową jest wyjątkowo dokuczliwą okolicznością która zniechęci ich do zajmowania się sprawami lokalnymi i swobody ich przedstawiania z obawy przed ryzykiem skazania za  publikację komentarzy cudzego autorstwa.

Zgodnie z art. 10 ust. 1 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, każdy ma prawo do wolności wyrażania opinii. Prawo to obejmuje wolność posiadania poglądów oraz otrzymywania i przekazywania informacji i idei bez ingerencji władz publicznych
i bez względu na granice państwowe. Artykuł 19 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka stanowi, że „Każdy człowiek ma prawo wolności opinii i wyrażania jej; prawo to obejmuje swobodę posiadania niezależnej opinii, poszukiwania, otrzymywania i rozpowszechniania informacji i poglądów wszelkimi środkami, bez względu na granice.” Natomiast w myśl artykułu 19 ust. 2 Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych: „Każdy człowiek ma prawo do swobodnego wyrażania opinii; prawo to obejmuje swobodę poszukiwania, otrzymywania i rozpowszechniania wszelkich informacji i poglądów,
bez względu na granice państwowe, ustnie, pismem lub drukiem, w postaci dzieła sztuki bądź w jakikolwiek inny sposób według własnego wyboru.
” Zgodnie z art. 54 ust. 1 Konstytucji RP, każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji.

Ponadto, zgodnie z ugruntowanym orzecznictwem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka (ETPCz) oraz poglądami doktryny prawniczej, granice dopuszczalnej krytyki są szersze w stosunku do polityków i ich działań publicznych niż wobec osób prywatnych. „Politycy świadomie i w sposób nieunikniony wystawiają się na ostrą kontrolę i reakcję na każde wypowiedziane słowo i wszystko, co robią dziś i co robili w przeszłości, ze strony zarówno dziennikarzy, jak i ogółu. Muszą więc być bardziej tolerancyjni (…) Pełnienie funkcji publicznej albo aspirowanie do stanowiska politycznego z konieczności wystawia jednostkę na widok innych obywateli, w tym w sferach należących do życia prywatnego. Działania prywatne osób publicznych nie mogą więc być za takie uważane, jeśli są potencjalnie istotne ze względu na ich rolę na scenie politycznej lub społecznej oraz związany z tym interes ogółu w uzyskaniu informacji na ich temat” (Marek A. Nowicki, [w:] Wokół Konwencji Europejskiej. Komentarz do Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, wyd. VII, publ. 2017 oraz cytowane tam orzecznictwo). Zostało to wyeksponowane także w krajowej judykaturze. Na przykład w postanowieniu z dnia 28 sierpnia 2003  r. (III KK 246/03 – OSNwSK 2003/1/1845) Sąd Najwyższy wskazał: „zakres wolności słowa w sferze życia publicznego musi być szerszy niż w sferze prywatnej, zaś osoby uczestniczące w życiu publicznym muszą liczyć się z krytyką, gdyż świadomie i w sposób nieunikniony wystawiają swe słowa i działania na reakcje społeczeństwa. Krytyka jako wkład w formę debaty publicznej a zarazem kontrola osób sprawujących stanowiska publiczne jest niezbędna w demokratycznym państwie prawa”.

Oczekiwanie, by w dobie wszechobecnego Internetu i dominujących w życiu publicznym mediach  cyfrowych w komentarzach pod  dziennikarskimi publikacjami  nie poruszano tematów w dosadny, czy nawet  kontrowersyjny sposób  tylko dlatego, że dziennikarz nie może w chwili publikacji przedstawić czytelnikom „twardego” dowodu na jakąś okoliczność, jest mylne i kłóci się z wypracowanymi w Europie standardami wolności słowa. W wyroku z dnia  2 czerwca 2003  r. (III KK 161/03 – publ. LEX nr 78847) Sąd Najwyższy trafnie podkreślił: „Przepis art. 10 EKPC, gwarantujący prawo do swobodnej wypowiedzi, jest w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka traktowany jako dający swobodę wszelkim rodzajom wypowiedzi wyrażających opinie i idee lub informacje, niezależnie od ich treści oraz podmiotu wypowiadającego się. Podnosi się przy tym, że głównymi aspektami tej swobody jest wolność prasy, stanowiąca warunek publicznej krytyki, jako swobodny element skutecznej demokracji. Stąd też orzecznictwo ETPC przyjmuje, iż swoboda dziennikarska obejmuje też możliwość posłużenia się przesadą, a nawet prowokacją.” Ponadto jak wskazano w doktrynie prawniczej, w nawiązaniu do orzecznictwa strasburskiego: „(…) od dziennikarza nie można w zasadzie wymagać odroczenia publikacji informacji w kwestiach ogólnego interesu bez poważnych, nieodpartych racji, które by za tym przemawiały. Podobnie nie można pogodzić z rolą mediów informowania o faktach albo opiniach i ideach, które są w danym momencie aktualne, ogólnego wymagania, aby dziennikarze dystansowali się systematycznie i formalnie od przytaczanych przez nich treści mogących obrażać i prowokować osoby trzecie lub oznaczać zamach na ich honor” (Marek A. Nowicki, ibidem).

Należy z całą mocą podkreślić, że osoby publiczne, a zwłaszcza funkcjonariusze publiczni (np. radni) powinni szczególnie dbać o to, aby dla opinii publicznej być jak  „żona Cezara” – czyli być osobami bez zarzutu. Jeżeli ich postępowanie budzi wątpliwości i nie jest dla społeczności lokalnej transparentne (abstrahując od trafności takich przypuszczeń lub ocen), we własnym interesie powinni dążyć do wyjaśnienia sytuacji np. poprzez  prośbę o publikację swojej odpowiedzi na publikację np. komentarzy czy nawet pisemnego wniosku  o sprostowanie publikacji, co nie miało miejsca w w/o sprawie. Możliwość zamieszczania komentarzy przez czytelników artykułów publikowanych na portalach internetowych  jest obecnie absolutnie uzasadniona ze względu na funkcję kontrolną, jaką w demokratycznym kraju pełnią środki masowego komunikowania w stosunku do innych podmiotów działających w przestrzeni publicznej i co równie istotne, jest zgodne ze sztuką dziennikarską. W tym wypadku więc oskarżanie  red. Pawła Gąsiorskiego za cudze komentarze  jest w ocenie CMWP SDP  naruszeniem zasady wolności słowa demokratycznego państwa i jest zbyt daleko idącą interpretacją prawnej ochrony dóbr osobistych funkcjonariusza publicznego.

Podsumowując powyższe rozważania i oceniając całokształt sprawy przez pryzmat wolności słowa, CMWP stoi na stanowisku, że wniesiony w niniejszej sprawie akt oskarżenia można uznać za tzw. SLAPP (strategic lawsuit against public participation), tzn. akcję procesową nakierowaną na faktyczne ograniczenie prawa  red. Pawła Gąsiorskiego  do niezależnej od polityków działalności dziennikarskiej i publicystycznej.  W tym kontekście jego ewentualne  skazanie stanowiłoby naruszenie praw człowieka i obywatela i spowodowałoby tzw. efekt mrożący, skutecznie odstraszając innych do wyrażania opinii na różne tematy dotyczące społeczności lokalnej. W tym kontekście nie da się tej sprawy pogodzić ze społeczną funkcją wolnych mediów, które są obserwatorem życia publicznego i mają stać na straży państwa prawa (art. 2 Konstytucji RP).

Powyższa opinia została przesłana do Sądu Rejonowego w Częstochowie jako opinia Amicus curiae („Przyjaciela Sądu”) .

Grób Floriana Siwickiego na Powązkach Wojskowych w Warszawie. Fot. Wikipedia

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Nie dla Siwickiego Powązki

W nocy z 20 na 21 sierpnia 1968 r. wojska ZSRS, Polski, Węgier, Bułgarii i NRD rozpoczęły zbrojną interwencję w Czechosłowacji. 2 Armią WP dowodził wówczas Florian Siwicki, w 1981 r. trzeci po Jaruzelskim i Kiszczaku członek związku przestępczego o charakterze zbrojnym, tzw. Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Po śmierci, 11 marca 2013 r., w uznaniu wytrwałej walki przeciwko narodowi spoczął na szczególnej polskiej nekropolii: Powązkach Wojskowych w Warszawie, na tzw. drugiej „Łączce”.

O „Łączce” będzie dalej. Najpierw o Siwickim. To jeden z tzw. Budowniczych Polski Ludowej. Wieloletni szef Sztabu Generalnego WP i minister obrony narodowej PRL, który „autorytetem” był w czasach dawnych, ale „fachowcem” pozostał też w czasach nowych. Jego życiorys pokazuje, że komunizm w Polsce nie skończył się w czerwcu 1989 r., trwał w najlepsze przynajmniej w „pierwszym niekomunistycznym rządzie Tadeusza Mazowieckiego”. Siwickiego, a także Kiszczaka obecność w tym gremium przesądza o dalszym trwaniu PRL, z dopiskiem „bis”.

Florian Siwicki, bolszewicko-faszystowski towarzysz. W latach 60. zastępca dowódcy i dowódca Śląskiego Okręgu Wojskowego. Podczas operacji „Dunaj” dowodził 2 Armią WP. W III RP zachorował na sprawę „Jesień 82”, o którą oskarżał go Instytut Pamięci Narodowej. Polegała na powoływaniu wytypowanych przez SB działaczy Solidarności na fikcyjne ćwiczenia wojskowe. Opozycjoniści spędzili trzy zimowe miesiące na poligonie w Chełmnie, zmuszeni do spania w namiotach i wykonywania różnych absurdalnych zadań, na przykład kopania nikomu niepotrzebnych rowów. Celem było odizolowanie politycznych przeciwników. Siwicki nigdy nie poniósł kary za te i inne zbrodnie przeciw Polakom. W książce „Prawą stroną” Bronisław Komorowski pisał o nim, że „był bardzo miłym starszym panem”. Wzruszająca opowieść rodem z Budy Ruskiej.

Dzięki takim miłym ocenom Siwicki został pochowany na Powązkach, do tego z asystą honorową WP. Jego grób, wśród innych bolszewicko-faszystowskich towarzyszy, pokrył tzw. drugą powązkowską „Łączkę”. Bo w latach 40. i 50. ubiegłego wieku komuniści zakopali tu – w kwaterach F, F2, F3 – przynajmniej 150 zamordowanych polskich niepodległościowców.

Na tej drugiej „Łączce” spoczywa również zmarły w 1997 r. tow. gen. Edward Poradko. W latach 1942-1943 w przestępczej Gwardii Ludowej – Armii Ludowej na Lubelszczyźnie. Od listopada 1944 r. w LWP zwalczał podziemie niepodległościowe, śledczy Informacji Wojskowej. Kolejna nie mniej ponura postać to zmarły w 2010 r. tow. gen. Włodzimierz Sawczuk, w latach 1949-1951 sekretarz Komitetu Partyjnego Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Przez wiele lat w Głównym Zarządzie Politycznym WP. Jako zastępca Siwickiego uczestniczył m.in. w inwazji na Czechosłowację. W latach 80. ambasador PRL w Libii.

I dziś tych wszystkich towarzyszy trzeba by wynieść z Powązek, aby dostać się do kolejnych dołów śmierci z polskimi bohaterami.

 

Więzienie na warszawskim Mokotowie - miejsce kaźni polskich bohaterów.

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Lekarze na usługach bezpieki

Kazimierz Jezierski jest podpisany – jako por. dr hab. – pod protokołem wykonania wyroku śmierci na rtm Witoldzie Pileckim z 25 maja 1948 r. w więzieniu mokotowskim w Warszawie.

„Porucznik Kazimierz Jezierski to była postać mająca wpływy.” – mówił w jednym z wywiadów Andrzej Szpilman, syn Władysława „Pianisty” Szpilmana. Władysław Szpilman rozpoznawał Kazimierza Jezierskiego, bo ten był mężem słynnej Wiery Gran (właściwie Weroniki Grynberg). W czasie wojny obojgu przyszło żyć w warszawskim getcie. Ona śpiewała, on jej akompaniował. Oboje przeżyli – głównie dzięki pomocy Polaków.

W egzekucji rotmistrza Pileckiego, prócz Kazimierza Jezierskiego, brał udział zastępca naczelnika więzienia przy ul. Rakowieckiej w Warszawie – por. Ryszard Mońko. Także ks. Wincenty Martusiewicz. Strzelał Piotr Śmietański – dowódca jednoosobowego plutonu egzekucyjnego. I tu jedna ciekawostka – Pilecki w czasie wojny używał pseudonimu Jezierski. To potworny chichot historii.

Prawie dwa lata później, 1 marca 1951 r., Kazimierz Jezierski, już jako kapitan, był obecny przy egzekucji członków IV Zarządu WiN. Od strzału w tył głowy zginęli: Łukasz Ciepliński, Adam Lazarowicz, Mieczysław Kawalec, Józef Rzepka, Franciszek Błażej, Józef Batory, Karol Chmiel. Do polskich bohaterów strzelał następca Śmietańskiego, kolejny kat Mokotowa – Aleksander Drej.

Ponad rok później, 7 czerwca 1952 r., także na Rakowieckiej, brał udział w mordzie na Karolu Sęku, komendancie Okręgu Podlaskiego Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Na śmierć skazał go sędzia Stefan Michnik.

Ale kim był Kazimierz Jezierski, skoro komuniści dopuścili go do egzekucji kluczowych wrogów? Na pewno ważną figurą, zaufanym człowiekiem władzy.

„Jan Sęk już dawno usiłować odnaleźć Kazimierza Jezierskiego. Dowiedział się, że lekarz wyemigrował do USA, ma szeroką praktykę w stanie New Jersey” – napisała dziennikarka Małgorzata Szejnert („Śród żywych trupów”, Londyn 1990). A więc Jezierski to lekarz, dodajmy: ubecki lekarz. Co w takim razie robił u boku słynnej piosenkarki Wiery Gran?

Wyciągnął ją z getta

Odpowiedź znajdujemy w tekście Justyny Daniluk „Czy istnieje prawda o Wierze Gran?” w „Dzienniku Polskim”:

„Z ogarniętej pożogą wojenną Warszawy wywiózł ją Kazimierz Jezierski, syn lekarza jej matki, który niejako ‘przejął’ opiekę nad nią po śmierci ojca. (…) Pojechali. Na wschód, do Lwowa. Kazik zrobił z niej swoją żonę. Żyli jak małżeństwo. Później niejednokrotnie ratował jej życie. Nigdy nie dziękowała, w końcu dostał to, co chciał – ją, na paręnaście ładnych lat. We Lwowie została zaangażowana do Klubu Artystów. Pracowała. Większość aktorów, których wojna zastała na wschodzie, pracowało na chwałę powstającej potęgi Związku Sowieckiego. Były to w dużej mierze tendencyjne występy, prosowieckie”.

Ale w warszawskim getcie pozostała matka Weroniki Grynberg i siostry:

„Wiera, szalejąca z rozpaczy i ze zmartwienia, wróciła z Jezierskim do Warszawy – tam zapłaciła, żeby wejść do getta. Była z matką. Powodziło jej się dobrze, była tamtejszą gwiazdą – żydowską, ale gwiazdą”. I dalej: „Z getta w ostatniej chwili wyciągnął ją Jezierski, który sam, chociaż też był Żydem (co do końca życia ukrywał), to funkcjonował jako aryjczyk, na legalnych papierach. Wywiózł ją do Babic, gdzie została do końca wojny – osowiała, nie swoja, z przefarbowanymi na blond włosami, odmieniona. Nie mogła nigdzie wychodzić, za dużo ludzi pamiętało piękną Wierę Gran. Matka i siostry zginęły w Treblince”.

Szczepionka Fiłatowa

Naczelnik więzienia mokotowskiego Alojzy Grabicki mówił: „Szpital więzienny na Mokotowie był całkowicie w dyspozycji Departamentu Śledczego i Departamentu X. Wstępu tam nie mieliśmy”.

Lekarka Kamińska, specjalistka chorób wewnętrznych i anatomii patologicznej, która pracę na Mokotowie rozpoczęła 15 lipca 1945 roku, opowiadała o personelu szpitala. Komendantem był dr Charbicz (płk dr Charbicz, właściwie Marek Heberman), potem płk dr Maksymilian Kasztelański, następnie płk dr Ludwik Garmada. Wśród lekarzy etatowych wymieniła chirurga Kazimierza Jezierskiego i dermatologa Stefanię Jabłońską.

Oddajmy głos więźniowi Władysławowi Minkiewiczowi („Mokotów, Wronki, Rawicz. Wspomnienia 1939 – 1954”, Warszawa 1988):

„Na ‘ogólniaku’, który jako część więzienia śledczego także podlegał Różańskiemu, rządził naczelnik czy może komendant Grabicki. Jego prawą ręką był oficer od specjalnych zadań, zwany przez nas “specem” (wspomniany już Ryszard Mońko). Obaj byli niezbyt rozgarnięci, ale niezwykle gorliwie wykonywali powierzone im obowiązki. W szczególnych wypadkach potrafili znęcać się nad więźniami, jak np. po głośnej próbie ucieczki więźniów skazanych na śmierć, kiedy co pewien czas zjawiali się w celi, gdzie osadzono skutych kajdankami i rozebranych do naga Władysława Siłę-Nowickiego, Hieronima Dekutowskiego (‘Zaporę’), ‘Rysia’, ‘Źbika’ i chyba jeszcze kilku innych”. I dalej: „Grabicki pilnował, żeby podległy mu personel rygorystycznie przestrzegał regulaminu więziennego, a przy tym zawsze dbał o to, by w miarę możności ograniczać wypływające zeń przywileje. (…) W niemal wszystkich przypadkach komendant szpitala, oczywiście ubek, nakazywał stosować uniwersalny w jego mniemaniu lek – oczywiście sowiecki – szczepionkę Fiłatowa. Polegało to na tym, że nacinało się skórę pacjenta, żeby włożyć pod nią wycinek z łożyska rodzącej matki. Mnie stosowano tę szczepionkę dwukrotnie, ale niestety nie przyczyniła się ona do poprawy mego zdrowia w najmniejszym nawet stopniu. (…) Znienawidzona chyba przez wszystkich, którzy mieli z nią do czynienia, ale za to ceniona przez władze więzienne, była doktor Szembergowa”.

Podpisywała wyroki

W „Polskim almanachu medycznym” za 1956 rok figuruje kilku lekarzy, pracujących na Mokotowie:

Małgorzata Szemberg (dyplom w Wiedniu, 1938), psychiatra II st.;

Guta Cygielman (dyplom w Warszawie, 1952), psychiatra I st.;

Stefania Jabłońska (dyplom we Frunze, 1942)

Z tą ostatnią rozmawiała Małgorzata Szejnert:

„- Lekarze – mówię – musieli jednak stwierdzać zgon. Nie dochodziły do nich wiadomości o tym, co dzieje się potem z ciałami?

– Nigdy nie byłam przy egzekucji. Lekarzom kobietom udawało się tego unikać.

– Nigdy nie podpisywała pani protokołu wykonania wyroku śmierci?

– Raz, może dwa razy… Ale nie byłam przy tym.

– Czy ktoś panią zastępował?

– Brał to na siebie taki miły ksiądz, kapelan więzienny. Nie pamiętam nazwiska… (mowa zapewne o wspomnianym już kpt. Wincentym Martusiewiczu])

Mówi, że starała się trzymać od tego jak najdalej. Zresztą, nie miała w więzieniu etatu. Przychodziła dwa razy w tygodniu do ambulatorium dla więźniów”.

Stefania Jabłońska etat na Mokotowie jednak miała. W latach 1947 – 1949 zatrudniał ją VI Departament Więziennictwa MBP. Według powszechnej opinii należała do najbardziej zaufanych lekarzy bezpieki na Rakowieckiej.

Kazimierza Jezierskiego i innej lekarki z Mokotowa – Estery Steinberg w żadnym spisie lekarzy nie ma.

Na miejsce prof. Grzybowskiego

Stefania Jabłońska była asystentką prof. Mariana Grzybowskiego, szefa warszawskiej Kliniki Dermatologii, naukowca europejskiej sławy. Kiedy w 1949 r. UB aresztował go w związku ze ‘szpiegowską’ sprawą gen. Stanisława Tatara i wkrótce zmarł w więzieniu mokotowskim (oficjalna wersja – samobójstwo, prawdopodobnie zamordowany) Jabłońska błyskawicznie zajęła jego miejsce.

Marian Grzybowski, syn lekarza, w 1918 r. walczył w szeregach Dowborczyków, potem w Wojsku Polskim. W czasie drugiej wojny światowej kierował Kliniką Dermatologii, pracował w Delegaturze Rządu, organizował tajne nauczanie, ukrywał AK-owców. Walczył w Powstaniu Warszawskim (zginął w nim jego młodszy brat Józef – zastrzelony przez własowców). Po wojnie związany z niepodległościowym podziemiem.

Stefania Jabłońska (właściwie Rachela „Szela” Ginzburg) zmarła wiele lat później – w 2017 r. Też pochodziła z rodziny lekarskiej. Medycynę studiowała od 1938 r. w Warszawie, potem w okupowanym przez Sowietów Lwowie, a następnie w Charkowie i we Frunze (Kirgistan). Służyła w Armii Czerwonej, w której również doskonaliła się medycznie. Do Warszawy wróciła w 1946 r. już jako Stefania Jabłońska. Rozpoczęła pracę w Klinice prof. Grzybowskiego, a zarazem w Urzędzie Bezpieczeństwa, wzorem swojej siostry, męża siostry i własnego męża. W przyspieszonym tempie zdobywała stopnie naukowe. 1950 doktorat. 1951 habilitacja. 1952 profesura. W maju 1949 pozwolono jej wyjechać na stypendium do USA. Do PZPR wstąpiła w maju 1950 r., dzięki protekcji rodziny Jakuba Bermana. W 1990 r. Rachela Ginzburg przeszła na emeryturę jako autorka wielu podręczników akademickich, jeden z najczęściej cytowanych polskich naukowców, wychowawczyni kilku pokoleń lekarzy, honorowa przewodnicząca Polskiego Towarzystwa Dermatologicznego.

Mury głuszyły huk strzałów

Kazimierz Jezierski, ubecki lekarz, mąż Wiery Gran zmarł w 1994 r. w Podkowie Leśnej.

16 lat później to samo spotkało innego specjalistę z Rakowieckiej: „27 stycznia 2010 roku w Warszawie zmarł nasz Tata Ludwik Garmada, Dr nauk medycznych, żołnierz Powstańczych Służb Sanitarnych, pułkownik Wojska Polskiego” – napisała w nekrologu rodzina. W jego oficjalnych życiorysach nie ma słowa o tym, że pracował w więzieniu na Mokotowie.

Ubeckie ofiary nie umierały naturalnie: „Wywołanego z tobołkiem w ręku prowadzono do małej celi w suterenie zachodniego skrzydła głównego gmachu, zwanego potocznie ‘Ogólniakiem’. Stąd około północy co najmniej trzech strażników prowadziło skazańca do starej kotłowni w południowo-zachodniej części podwórza więziennego” – napisał Stanisław Krupa w książce „X Pawilon. Wspomnienia AK-owca ze śledztwa na Rakowieckiej”. – „Trzymany pod ręce przez dwóch strażników wchodził do środka. Kiedy przekroczył próg – padał strzał w tył głowy, w potylicę. Na ogół jeden strzał wystarczał. Ci, co zabijali, mieli wprawę, nie chybiali, za pierwszym strzałem rozwalali mózg. Człowiek walił się bezwładnie na przesiąkniętą krwią podłogę.

Działano szybko, bez żadnych formalności, po cichu; stare grube mury głuszyły huk strzałów, nikt niepożądany nie wiedział, że tu na Mokotowie przed chwilą wykonano wyrok śmierci, że zabito człowieka”.

 

Graf.: Anonimowe memy w sieci stanowią symbol oporu przeciw poprawności politycznej

O zjawiskach zwiastujących katastrofę społeczną pisze WIKTOR ŚWIETLIK: Sport to szczerość. Niekiedy…

Znana polska sprinterka Ewa Swoboda zapytana czy pójdzie przejść się po Paryżu odparła, że nie, bo to nie jest miasto dla samotnych kobiet. Zapewne dla wielu środowisk politycznych i medialnych w Polsce ta wypowiedź plasuje panią Ewę wśród najbardziej czarnosecinnej prawicy. A przecież powiedziała to po prostu normalna, racjonalna kobieta, która dba o swoje bezpieczeństwo i jest przy tym szczera.

Rzeczą dość nieprawdopodobną jest jednak, jak zmieniły się europejskie miasta i stolice. Inna sprawa, że Paryż ostoją bezpieczeństwa i porządku społecznego w swojej historii nigdy nie był. Rzeczą jednak dużo bardziej nieprawdopodobną, niesamowitą, jest to, że wszyscy w gruncie rzeczy przyzwyczailiśmy się do sytuacji, w której stwierdzenie tego faktu będzie aktem odwagi cywilnej, złamaniem tabu, czymś, co może być naznaczone, napiętnowane. Przypomina to rezultaty badań psychologów dotyczące tego jak ludzie adaptują się do ekstremalnych lub nagle zmienionych warunków, łącznie z więźniami obozów lub rozbitkami ze słynnego samolotu, który runął w Andach. Po etapach zaprzeczenia, rozpaczy, buntu, nadchodzi etap adaptacji. No więc świat zaadaptował się do absurdów.

Na tle znanych nam cenzur z przeszłości, niezwykłe jest to, że ta obecna zdołała w większym stopniu wykształcić samoregulacyjny mechanizm i na nim głównie polega, a nie na jakiejś centralnej rozdzielni. Pilnowani są strażnikami. Dominujący liberalni i postępowi dziennikarze są żandarmami pilnującymi się nawzajem. “Gazeta Wyborcza” zwraca “Newsweekowi” uwagę na seksizm w jednym z tekstów. “Newsweek” poprawia telewizję TVN. TVN krytykuje “Gazetę Wyborczą”.

Do tego dochodzi druga strona, mniej liczna, ale dużo bardziej wolna, do której zalicza się pewnie i piszący te słowa. Ta druga strona z upodobaniem podważa wszystkie świętości strony dominującej i przedstawia rzeczywistość na odwrót. Ma to swoje pułapki, moim zdaniem, proszę rzucajcie się na mnie o to, co teraz napiszę, było zniechęcanie ludzi do szczepień, bez względu na wałki jakie Pfizer zrobił przy okazji z panią von der Leyen. Ludzie niezaszczepieni częściej umierali. Po prostu. Tu zresztą znowu pojawia się pewna mechanika, ba gdzieniegdzie występują znowu strażnicy. Ten pochwalił za coś Bidena, ten jest zbyt proukraiński, ten pochwalił podatek progresywny. Oczywiście, wygląda to tu już zupełnie inaczej. Każdy strażnik ma swój kodeks, więc co chwila wszyscy rzucają się sobie do gardła.

Dziennikarz Piotr Gursztyn porównał kiedyś polskich dziennikarzy liberalnego mainstreamu do salonowych pudli, a “prawicę” do wilków, gryzących się między sobą. Tylko, że tu znowu dominują narracje. Systemy. Poprawności. Wszyscy się grupują. Jest dużo więcej wolności, ale w ramach wzajemnych walk i walki zasadniczej z “mainstreamem” pewien bardzo istotny element tej wolności, nadający jej wartość, często zanika. To uczciwość, która nakazuje szukać prawdy i tylko prawdy.

Pani Swoboda nie musi o tym wszystkim nawet myśleć. Dla niej to, co dla jednych jest straszniejszą herezją niż wiara Katarów dla krzyżowców, a dla drugich strzelistym aktem protestu i walki o odzyskanie Europy, to po prostu stwierdzenie tzw. oczywistej oczywistości wygłoszone bez namysłu, bo i nad czym tu myśleć. Bardzo to ożywcze. Szkoda, że inne, kilka lat młodsze gwiazdy polskiego sportu, także te najjaśniejsze, już dokładnie edukowane są w sprawie tego, co mówić, czym się zachwycać i wzruszać, a od czego trzymać z daleka. Całkiem jak media.

 

Zdj.: fragment screenu z audycji

CMWP SDP w „Rozmowach niedokończonych” w Radiu Maryja i w TV Trwam

Cena wolności słowa staje się coraz wyższa. Musimy wkładać coraz więcej wysiłku w to, by dotrzeć do prawdy. Kiedyś była ona łatwiejsza do odkrycia i szukano tylko kanałów do jej przekazu. Dziś tych kanałów mamy w nadmiarze, tylko pytanie, który z nich poda nam prawdę o życiu – mówiła dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, dr Jolanta Hajdasz, w programie „Rozmowy niedokończone” na antenie TV Trwam i Radia Maryja w środę 7 sierpnia 2024 r.  Trwająca ponad godzinę w telewizji i ponad dwie godziny w radiu audycja  na żywo odbywa się z telefonicznym udziałem słuchaczy.  Prowadził ją o. Grzegorz Woś CSsR.

Dr Jolanta Hajdasz odniosła się do sprostowania, które opublikowało Radio Zet. 6 maja na portalu internetowym „wiadomości Radio ZET.pl” opublikowany został artykuł pod tytułem „To jedna z największych tajemnic ojca Rydzyka. Wszystko to zawdzięcza seniorkom”. Materiał ten zawierał nieprawdziwe informacje i bezpodstawnie obmówił założyciela Radia Maryja, o. dr. Tadeusza Rydzyka. Są to próby oczerniania Dyrektora Radia Maryja, dlatego też – jak wskazała gość TV Trwam – niezbędne są działania prawne. Nie można już dzisiaj odpuszczać. Machina medialna jest rozpędzona. Nie da się przeciwstawić i obronić faktami wypowiedzianymi tylko w „swoich mediach”, na „swojej antenie”, bo większa część ludzi w ogóle nie sięga do tych mediów, ponieważ mają nieprawidłowo wyrobiony wizerunek przez inne media. Swoich odbiorców nie trzeba przekonywać, że nie ma się majątku, czy w innych sprawach, w przypadku o. Tadeusza Rydzyka. Jednak inni wierzą w to – można by powiedzieć – jak katolik w Biblię. Później nie da się tych ludzi przekonać do tego, że to jest nieprawda. Bardzo dobrze się stało, że żądania przeprosin i sprostowania nieprawdziwych informacji poszły do tych mediów– podkreśliła dr Jolanta Hajdasz.

Z jednej strony presja społeczna, ale także działania prawne, są w tym przypadku niezbędne. Jednak – jak dodała dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich – wiele razy o. Tadeusz Rydzyk nie usłyszał przeprosin, choć sądy przyznawały mu rację. Jest to bolesny temat – jak dodała – że przez tyle lat można bezkarnie krzywdzić człowieka. Dr Jolanta Hajdasz wskazała również, że upłynęło dość sporo czasu od pojawiania się szkalującego artykułu do momentu opublikowania sprostowania. To nie jest tak, że od maja do sierpnia minęło parę godzin. Dzisiaj w mediach trzeba być tu i teraz. Ten artykuł na pewno się rozszedł w zawrotnych ilościach w stosunku do tego, że sprostowanie jest dopiero teraz. Przez cały czas w przestrzeni medialnej niepotrzebnie żyło kłamstwo. To jest bolączka naszych współczesnych czasów – zwróciła uwagę.

Ataki wymierzone w środowisko Radia Maryja nasiliły się, gdy władzę w Polsce przejęła tzw. koalicja 13 grudnia. Ekipa rządząca zaczęła też wtedy bezprawnie i siłą przejmować media publiczne. Dr Jolanta Hajdasz, odnosząc się do sytuacji zawieszania red. Przemysława Babiarza, który komentował Igrzyska Olimpijskie w Paryżu, podkreśliła, że to pokazuje machinę niszczenia dziennikarzom kręgosłupów.  Gość TV Trwam wskazała też, że dzisiaj brakuje edukacji medialnej, a dzieci  już od najmłodszych lat są wpatrzeni w ekran telewizora.

Cena wolności słowa staje się paradoksalnie coraz wyższa. Musimy włożyć coraz więcej wysiłku w to, aby dotrzeć do prawdy. Kiedyś była łatwiejsza do odkrycia i szukano tylko kanałów do przekazu. Dziś tych kanałów mamy w nadmiarze, tylko pytanie, który z nich poda nam prawdę o życiu – powiedziała dr Jolanta Hajdasz. Dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich wskazała również na problem influencerów, którzy często w przekazie informacji mają wpływ na społeczeństwo.

– Chodzi o to, czy ten, kto ogląda, ma świadomość, że podgląda rodzinę, która dzieli się swoimi radościami, smutkami i pokazuje produkty ułatwiające zajmowanie się małymi dziećmi, że  to nie jest ich spontaniczna praca, którą robią dla nas społecznie – a tak się przedstawiają – tylko że jest to po prostu zwykła umowa, rodzaj reklamy, taki story telling, w którym między wierszami przemyca się produkty, postawy, zachowania, lansuje się język (…). Jest to ogromna możliwość wpływania na ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy, że miesiącami obserwują kogoś, kto np. opiekuję się tylko zwierzętami domowymi, bo chce im pomagać i mówi, jak to robić, po czym okazuje się, że to jest jeden wielki biznes – zauważyła gość programu.

cała audycja jest tu : https://www.radiomaryja.pl/informacje/dr-j-hajdasz-cena-wolnosci-slowa-staje-sie-paradoksalnie-coraz-wyzsza-musimy-wlozyc-coraz-wiecej-wysilku-w-to-aby-dotrzec-do-prawdy/

tekst: radiomaryja.pl, zdjęcia – screeny z audycji

Kontynuując przeglądanie strony zgadzasz się na instalację plików cookies na swoim urządzeniu więcej

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close