Pierwszy dzień zjazdu: od lewej Krystyna Morkosińska, Marcin Wolski, Krystyna Różańska-Gorgolewska, Janusz Życzkowski, Jolanta Hajdasz Fot. HB

Nowy statut to nie żadna rewolucja: Komentarz JOLANTY HAJDASZ po zjeździe SDP

Nie siłowe przejęcie mediów publicznych przez polityków, nie postawienie w stan likwidacji Polskiego Radia, Telewizji Polskiej, 17 rozgłośni regionalnych Polskiego Radia i Polskiej Agencji Prasowej, nie brutalne rozpoczęcie likwidacji Telewizji Biełsat i pozbawianie pracy setek dziennikarzy, lecz zmiany w statucie Stowarzyszenia stały się w relacjach Oddziału Warszawskiego SDP najbardziej istotnym elementem Nadzwyczajnego Zjazdu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.  Wyjątkowo emocjonalny ton tych relacji oraz to, iż jedną z nich (wyjątkowo złośliwie)  napisała osobiście honorowa prezes SDP red. Krystyna Mokrosińska sprawiły, iż czuję się w obowiązku ostudzić choć trochę rozgrzane głowy i przypomnieć fakty dotyczące i zjazdu, i konkretnych, nowych zapisów w Statucie naszego Stowarzyszenia. 

Wbrew temu co pisze była prezes oraz jej zaledwie kilku kolegów z Oddziału Warszawskiego, nowy statut nie jest żadną stowarzyszeniową rewolucją, a nawet po jego rejestracji w KRS-ie Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich będzie prowadziło działalność statutową i gospodarczą tak jak do tej pory. Mam tylko nadzieję, że będziemy jeszcze bardziej profesjonalni i skuteczni. Ale po kolei.

 Skąd idea nowego statutu SDP?  

 Zacznijmy od genezy Zjazdu. Jest nią uchwała Zjazdu Poprzedniego, z 2021 r., w czasie którego delegaci zobowiązali nowo wybrany Zarząd Główny SDP do zorganizowania w tej konkretnej kadencji Zjazdu Statutowego. Powołali nawet w tym celu specjalne gremium – Komisję Statutową, która w imieniu wszystkich miała zająć się opracowaniem nowego statutu. Ten dotychczasowy z 2012 r. miał kilka zapisów niezgodnych z obowiązującym Prawem o Stowarzyszeniach (Ustawa z dnia 25 września 2015 r. o zmianie ustawy – Prawo o stowarzyszeniach oraz niektórych innych ustaw) oraz takich, które wydawały się wielu z nas przestarzałe. Jednym z takich przepisów była np. konieczność wybierania aż dziewięcioosobowego Naczelnego Sądu Dziennikarskiego oraz dziennikarskich sądów we wszystkich oddziałach SDP, choć w ostatnich latach nikt nie kierował do nich praktycznie żadnych spraw, a one same również nie wykazywały się inicjatywą. W załączniku nr 1 do niniejszego tekstu jest fragment protokołu Zjazdu SDP z 2021 r. mówiący o konieczności zorganizowania Zjazdu Statutowego i powołania Komisji Zjazdowej.

Jaki był skład Komisji Statutowej i dlaczego obradowała ponad półtora roku?

Zjazd z 2021 r. powołał Komisję Statutową w dość szerokim składzie – weszli do niej wszyscy członkowie Zarządu Głównego oraz po jednym przedstawicielu każdego oddziału SDP. W toku prac tej komisji do jej składu zaprosiliśmy jeszcze przedstawiciela Głównej Komisji Rewizyjnej oraz i Rzecznika Dyscyplinarnego SDP oraz Honorową Prezes SDP.  Komisja obradowała regularnie od 2 grudnia 2021 r. do 25 lipca 2023 r.  odbywając swoje posiedzenia zawsze w trybie zdalnym, co wszystkim odpowiadało. Spotkań było co najmniej kilkanaście, prace posuwały się wolno, bo dokument jest dość obszerny, posiedzenia były dość długie i żmudne, bo omawialiśmy systematycznie każdy rozdział Statutu. Nierzadko toczyły się przy tym długie i ostre dyskusje, ale wszyscy się zgodziliśmy, że efektem naszej pracy będzie jeden dokument – wypracowany przez nas projekt nowego Statutu SDP. Na swoim ostatnim posiedzeniu Komisja Statutowa przegłosowała więc w całości wypracowany w toku swoich prac projekt i uchwaliła, iż rekomenduje go Zjazdowi Delegatów do przegłosowania. Niestety nie uczestniczył w tym ostatnim posiedzeniu  (i kilku poprzednich) delegat z Poznania i jednocześnie dotychczasowy szef Sądu Dziennikarskiego, co stało się potem przyczyną wielu jego wystąpień przeciwko dokumentowi, „którego nie miał okazji zatwierdzić”. Inni członkowie Komisji tych wątpliwości nie mieli i nie zgłaszali.

Dlaczego Komisja Statutowa obradowała bez przedstawiciela Oddziału Warszawskiego i bez Prezes Honorowej SDP?

Odpowiedź jest prosta – sami z tej pracy zrezygnowali. Mimo wysyłanych zaproszeń, na które odpowiedzią było milczenie. Z nieznanych nikomu przyczyn w pracach Komisji Statutowej postanowił nie uczestniczyć Prezes Oddziału Warszawskiego SDP. Ale… Wypada wspomnieć, bo to w tej sprawie ważne, w wpracach komisji wzięła udział przedstawicielka Zarządu Głównego Sonia Kwaśny, co prawda mieszkającą i pracującą na Śląsku, ale z oddziału warszawskiego.  Dzięki niej wszyscy w OW mogli dowiedzieć się o pracy komisji. Czy wiedzieli? Jestem pewna, że  Sonia przekazywała te informacje członkom oddziału. A dlaczego prezes o tym nie wiedział, to już pozostanie jego tajemnicą. Również Prezes Honorowa SDP zlekceważyła taką wspólną pracę i nie pojawiła się na żadnym spotkaniu – ani zdalnie ani  osobiście. Potem mgliście tłumaczyła, że „ma taki styl pracy”, bo tego że w komisji była nie negowała. Może dlatego jest dla niej takim wielkim zaskoczeniem zgoda większości delegatów, którzy na Zjeździe zrobili wszystko, by praca ogromnej grupy zaangażowanych obecnie w rzeczywistą działalność w Stowarzyszeniu nie poszła na marne i by udało się uporządkować tę naszą stowarzyszeniową konstytucję oraz ją przegłosować. Ciągle nie mogę wyjść z osłupienia…… Kilkanaście zjazdów SDP przeżyłam, ale to co zdarzyło się 16 marca 2024 r. na zjeździe w Kazimierzu przekroczyło moją wyobraźnię – opisuje dzisiaj Prezes Krystyna Mokrosińska zdziwiona, że tak niewiele osób działających dziś w Stowarzyszeniu podziela jej oceny i uwagi do tego nowego Statutu wypracowanego wspólnie przez grupę dwudziestu kilku osób. To naprawdę nic dziwnego, że ci, których każdy z nas reprezentował w tej komisji, zagłosowali później za przyjęciem tego dokumentu i że nie dopuścili do tego, by się okazało, że przyjechaliśmy do Kazimierza daremnie. Mimo usilnych działań małej grupy osób z Warszawy, które koniecznie chciały – jak to nazwały – zerwać Zjazd. Swoje uwagi do Statutu Oddział Warszawski przesłał w ostatniej chwili przed Zjazdem, kilka miesięcy po zakończeniu prac Komisji Statutowej.

 Co się stało z projektem statutu Oddziału Warszawskiego?

 Faktycznie, tak jak pisze prezes Mokrosińska, został on „uwalony” tzn. nie doszło do jego osobnego procedowania. Prawda jest bolesna – ten tekst nie wzbudził specjalnego zainteresowania nikogo, poza jego autorami. Nie było jak go omawiać, bo po pierwsze wpłynął zbyt późno, by mogła się odnieść do niego Komisja zajmująca się opracowaniem nowego projektu Statutu. Został więc dołączony do materiałów Zjazdowych jako osobny, ale nikt z delegatów nie upomniał się o dyskutowanie na nowo, tego, co zostało wypracowane PRZED ZJAZDEM. Nic odkrywczego zresztą w tym projekcie nie było – poza utrzymaniem w dotychczasowym kształcie nieszczęsnego Sądu Dziennikarskiego, który ma już naprawdę znaczenie historyczne i coraz bardziej marginalne. I jeszcze poza nowatorską myślą, by z władz stowarzyszenia wykluczyć „właścicieli czy udziałowców prywatnych spółek medialnych” , co z działalności stowarzyszeniowej wyklucza każdego dziennikarza, który odnosi zawodowy sukces i np. rozkręca swoją firmę, albo tych, którzy prowadzą działalność gospodarczą, bo też są „właścicielami” ….  Mówiąc wprost – młodsi uczestnicy Zjazdu pukali się w czoło, o co tym ludziom z Warszawy chodzi. Sprawa była zresztą przedmiotem osobnej dyskusji na Komisji Statutowej w zimie czy wiosną ubiegłego roku. Nie było sensu powtarzać tamtej dyskusji. I jeszcze sprawa możliwości wynagradzania członków władz Stowarzyszenia za wykonywaną pracę, co tak zbulwersowało byłą Prezes, że potem w proteście oddała swój mandat delegata. Faktycznie, jest to wyjątkowo bulwersująca sprawa, że komuś mamy płacić za wykonywaną pracę, a jest ona niemała, bo przecież SDP to duża firma, której suma bilansowa to 8-9 milionów zł, a majątek w postaci dzierżawionych nieruchomości też jest niemały. I ten kto za to odpowiada, ma się tym wszystkim zajmować w miejsce swojej pracy zawodowej nie pobierając za to wynagrodzenia choć już od 2015 r. przepisy na to pozwalają? Dziwię się, że starszych kolegów z Oddziału Warszawskiego nie bulwersuje choćby to, że SDP zatrudnia dziś co najmniej kilkanaście osób na etatach, ale nie ma w tym gronie żadnych dziennikarzy, bo oni pracują społecznie i „statut im zabrania zarabiać” mimo iż nadzorują jak w każdej firmie pracę tych osób na etatach. Krystyna Mokrosińska odwołuje się do swojej tylko społecznej pracy w Stowarzyszeniu, nie zauważa jednak, że czasy się zmieniły, a gloryfikowana przez nią „praca społeczna” ma zresztą także swoje ciemne strony – pani Krystyna nie chce opowiadać o tym, do jakich nadużyć finansowych doszło w czasie, gdy była Prezesem i o tym, że zmuszona była składać doniesienia do prokuratury przeciwko swoim obrotnym współpracownikom. Naprawdę lepiej w sprawach finansowych działać transparentnie i szanować zasadę, że ludzie mają prawo oczekiwać wynagrodzenia za swoją pracę. Delegaci na Zjazd przegłosowali ten punkt bez problemu.

 Czy na Zjeździe było quorum i po co ono było potrzebne?

To zasadnicze pytanie dotyczące tego Zjazdu – każdy inny, np. wyborczy funkcjonuje w tzw. II terminie, w którym obraduje ta liczba delegatów, która stawiła się na Zjeździe  i oni są władni podejmować uchwały. Ale na Zjeździe Statutowym jest inaczej – by uchwalić Statut potrzebna jest obecność ½  wszystkich delegatów i co najmniej 2/3 z nich musi zagłosować za przyjęciem Statutu. Na dziś mamy w SDP 155 delegatów, połowa z nich to 78 osób. Przed zjazdem potwierdziły udział 93 osoby, ale rano 16 marca zarejestrowało się nas jedynie 73 … Dramat, reszta w pracy lub w innych obowiązkach. Ale gdy tylko usłyszeli (jak dobrze, że istnieją telefony komórkowe), co się dzieje, ruszyli do Kazimierza, by wziąć udział w Zjeździe. Przed kluczowym głosowaniem było nas już 80. Do przegłosowania Statutu potrzebne było 53 głosy, a za jego przyjęciem było osób 59. Statut przeszedł bez problemu, mimo iż część delegatów z Oddziału Warszawskiego ostentacyjnie nie głosowała. Nie wzięli jednak tego pod uwagę, że system nie wylogowuje nikogo w czasie głosowania, ich spóźniony bojkot nie miał już więc żadnego znaczenia. Trochę techniki i takie złośliwe ludzkie manipulacje stają się bezprzedmiotowe.

 Jakie wnioski?

Oczywiście nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć, czy KRS zarejestruje nasz nowy statut i jak długo to potrwa.  Zaniepokojonych tym, że honorowa Prezes w proteście przeciwko jego uchwaleniu „złożyła mandat” pragnę uspokoić, iż nie będzie to miało żadnych konsekwencji, bo ten mandal wygasał sam z siebie i bez straty dla nikogo każdy mógł wykonać taki gest, bo nigdy więcej te mandaty nie będą potrzebne . Po prostu na kolejny Zjazd SDP musimy już wybrać nowych delegatów. Wśród nich może się znaleźć także Prezes Krystyna, jeśli tylko zejdzie na ziemię i zacznie znowu reprezentować pracujących w zawodzie dziennikarzy, to ją pewnie wybiorą.  I jeszcze jedno – wulgaryzmy, jakie cytował Zbigniew Rytel pod adresem sekretarza generalnego SDP Huberta Bekrychta na swoim portalu nie zasługują na żaden komentarz. Koleżankom i kolegom z Oddziału Warszawskiego proponuję zamiast takich językowych złośliwości zwyczajną pracę w Stowarzyszeniu w interesie  i z pożytkiem dla nas wszystkich.  Na pewno warto, choć mimo zapisów w nowym statucie nie można obiecać, iż każdemu się to opłaci.

Jolanta Hajdasz

                                                 wiceprezes SDP                                               

                                                                                                                                               

                                                                                                                                            23 marca 2024 r.

Zdj. Granica polsko-białoruska jesienią 2021 r. Fot. TVP Info

O przemyśle fałszerstw i manipulacji w mediach pisze JOLANTA HAJDASZ: Druga strona medalu

Po dwóch latach pisania o migracji i kryzysie na granicy nie mam wątpliwości, że wytwarzamy fałszywą wiedzę – przyznała dziennikarka Gazety Wyborczej Małgorzata Tomczak na swoich macierzystych łamach, ale to tylko wstęp do jej ekspiacyjnego materiału. Koniecznie chcę zwrócić Waszą uwagę na tę publikację, bo ona jest  dla mnie koronnym dowodem na to, z jak wielkimi manipulacjami na temat sytuacji na polsko -białoruskiej granicy mieliśmy i zapewne mamy nadal do czynienia, jak perfidnymi kłamstwami była i  jest oszukiwana opinia publiczna, na temat sytuacji na tej granicy. Perfidia w tym wypadku polega także na tym , że publikacje te dotyczą  spraw fundamentalnych takich jak w tym wypadku  bezpieczeństwo naszych granic, czyli bezpieczeństwo naszego państwa i nas wszystkich.

Po dwóch latach pisania o migracji i kryzysie na granicy nie mam wątpliwości, że jesteśmy w procesie wytwarzania fałszywej wiedzy. Jej elementami są zwykłe fake newsy, jak historia Eileen; liczne przeinaczenia na poziomie samych faktów, ich przyczyn czy interpretacji; uparte pokazywanie wybranych fragmentów rzeczywistości i zupełne pomijanie innych – napisała Małgorzata Tomczak. I jeszcze jeden cytat: Celem ludzi na szlakach migracyjnych i wspierających ich aktywistów nie jest przedstawianie szerokiego obrazu rzeczywistości, niuansów, ambiwalencji i zadawanie trudnych pytań. Migranci chcą przetrwać podróż i dotrzeć do celu. Aktywiści chcą im w tym pomóc, a ich rolą w szerszej perspektywie jest też rzecznictwo, kształtowanie postaw, „tworzenie zmiany”. Środkiem do tych celów jest zbieranie poparcia i fund-raising, który w branży humanitarnej często opiera się na dramatycznych obrazach i wywoływaniu silnych emocji. – pisze dziennikarka.

Dobrze się stało, że o swoich manipulacjach informuje jedna z tych osób,  która do tej pory kłamała, czy manipulowała, ale koniecznie warto zauważyć, że przyznaje się do winy i zmienia tak radykalnie zdanie dopiero teraz, ponad miesiąc po wyborach, w których przecież bardzo ważną rolę odgrywały zagadnienia dotyczące  kryzysu migracyjnego w Europie, w Polsce i oczywiście na granicy polsko -białoruskiej. Teraz okazało się, że media mainstraamowe, tak bardzo przeciwne rządowi Zjednoczonej Prawicy, tworzyły przez ponad dwa lata  własny obraz sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, który całkowicie odbiegał od rzeczywistości. W ich przekazie nie dochodziło do błędów redaktorskich  To nie były pomyłki, które są naturalną częścią życia dziennikarskiego. To było kreowanie wydarzeń, zmyślanie faktów, opisywanie nieistniejących ludzi i ich dramatów, które nie miały miejsca, a także przeinaczanie tego, co działo się w rzeczywistości. Co więcej, celowo przemilczano fakty, które mogłyby podważać ich narrację. Mamy więc do czynienia z całkowitym zaprzeczeniem rzetelności i uczciwości dziennikarskiej.

Kolejny ważny fragment artykułu: Aktywistów pracujących na granicy i piszących o niej dziennikarzy łączy poczucie przynależności do szeroko rozumianej bańki lewicowo-liberalnej, chęć przeciwstawienia się narracji rządu i prawicowych mediów czy postrzeganie siebie jako osoby wrażliwej, otwartej i „chcącej zrobić coś dobrego”. Chcemy jak najbardziej odróżnić się od brunatnej TVP, zająć słuszne miejsce w pojedynku dobra i zła. Pisząc o granicy, spotykamy się z aktywistami, śpimy w ich domach, chodzimy na interwencje i siłą rzeczy zacieśniamy koleżeńskie relacje.(…) Mnie te miękkie mechanizmy wpływu pokonały. Przez dwa lata słuchania, czym jest „etyczne dziennikarstwo”, czytania przeróżnych „ściąg dla dziennikarzy – jak pisać mądrze” i dziesiątkach mniej lub bardziej subtelnych sugestii, co napisać „trzeba”; „czego nie wolno”; lub „o czym będzie można mówić dopiero, jak się wszystko skończy”, dokonywałam różnych mikrowyborów, które sprawiły, że dziś uważam swoje teksty za w dużej mierze nieprawdziwe – napisała Małgorzata Tomczyk.

W jaki sposób opisywano sytuację na granicy polsko – białoruskiej ? Skupiano się np. na przedstawieniu historii rodzin, kobiet i dzieci, których – jak teraz przyznała publicystka Gazety Wyborczej – tam prawie nie było. Marginalizowano przy tym obecność samotnych mężczyzn w sile wieku. Celowo pomijano fakt, że migranci dostawali się na granicę po zapłaceniu astronomicznych sum pieniędzy – co wskazywałoby, że są to osoby zamożne, a nie słabe, chore, poszkodowane w wyniku wojen i konfliktów. Nawet ta „Gazeta Wyborcza” piórem swojej publicystki przyznała, że to media prawicowe opisywały wydarzenia na granicy bliżej prawdy, bo świadczy o tym statystyka. Migranci w przeważającej liczbie pochodzą z krajów, które nie są zagrożone wojną. Kobiety i dzieci pojawiają się na granicy wyjątkowo rzadko. Tymczasem wbrew tym faktom przeciwną narrację cementują dwie duże publikacje –  książka Mikołaja Grynberga „Jezus umarł w Polsce”  i jeszcze bardziej film Agnieszki Holland  „Zielona Granica” – przyznała to sama publicystka Wyborczej.

A przecież tytuły te funkcjonują w debacie publicznej jako niemal dokumentalne zapisy sytuacji na granicy, a w rzeczywistości ukazują tylko jej niewielki, przefiltrowany odcinek i unikają zadawania prawdziwych pytań. Skali kłamstw dopełnia informacja o wymyślaniu historii osób, które miały być poszkodowane w wyniku działań naszych żołnierzy czy funkcjonariuszy Straży Granicznej. W grudniu 2021 roku cała Polska żyła historią 4-letniej dziewczynki o imieniu Eileen z Iraku, której rodzice zostali wypchnięci z powrotem na Białoruś przez polskie służby graniczne, a ona sama miała się błąkać w lesie na granicy. W jej poszukiwania zaangażowały się służby państwowe, interweniował Rzecznik Praw Obywatelskich. To po takiej jak ta historii posłowie Platformy Obywatelskiej czy Lewicy krzyczeli z trybuny sejmowej w stronę funkcjonariuszy Straży Granicznej słowo „mordercy”, a wtórowali im celebryci znani z ekranów mainstreamowych telewizji. Dzisiaj dowiadujemy się, że cała ta historia była zmyślona, że w ogóle nie istniała taka dziewczynka. Nie wiemy o żadnym udokumentowanym przypadku śmierci dziecka na polskiej granicy – zaznaczyła publicystka Wyborczej. Czy ktoś powie dzisiaj chociaż „przepraszam” oszukanym czytelnikom  czy wyborcom, którzy w odruchu serca utożsamiali się z tymi, którzy opisywali sytuację na naszej granicy jako pasmo udręki biednych uchodźców z krajów, gdzie są prześladowani, których jak się teraz okazuje  – tam  faktycznie prawie nie ma. Ci ludzie nierzadko w geście solidarności zagłosowali na ugrupowania, które np. potępiały działania Straży Granicznej, choć są one jedynym racjonalnym działaniem w obecnej sytuacji na granicy. Zamiast uchodźców z Syrii czy Jordanii  na granicę trafiają raczej bogaci uciekinierzy z Iraku, Albanii a nawet Turcji, którzy chcą się przedostać na Zachód. Wiedzą, że nie mają prawie żadnych szans składając legalnie wnioski o azyl polityczny, bo w ich krajach praktycznie nic im nie grozi. Za wszelką cenę wspomagani przez  państwo białoruskie czy Rosję forsują od dwóch lat naszą granicę nielegalnie, Ale tego nie chciały napisać żadne lewicowe czy liberalne media, łącznie z Wyborczą, która kreowała tę fałszywą narrację podkreślam ponad dwa lata.

Publicystka , której pozwolono to teraz opisać przyznaje także wprost że przez dwa lata była obiektem nacisków, gdy pisała o imigrantach na granicy polsko-białoruskiej. Były prośby o pominięcie pewnych faktów i delikatne dodanie innych, zasugerowanie czegoś, by polepszyć wymowę tekstu: Czy nie mogłabym wyciąć zdania, że migrant był zamożny i zapłacił 12 tysięcy euro za podróż?  Ta właśnie dziennikarka oceniła również, że obraz wykreowany przez Agnieszkę Holland w filmie „Zielona granica” ma niewiele wspólnego z prawdą. To ważne, bo przecież ten film był  i jest nadal szeroko  promowany za granicą, był nawet nagrodzony na tegorocznym festiwalu w Watykanie  i nie przypominam sobie by ktokolwiek np. polski ambasador w Watykanie  zaprotestował publicznie przeciwko kreowaniu tak fałszywego obrazu sytuacji na polsko – białoruskiej granicy. Jest to złamanie wszelkich zasad etyki dziennikarskiej i dziennikarskiego profesjonalizmu.  System medialny jest kluczowy dla budowania bezpieczeństwa państwa. Nie mieliśmy do czynienia z jednostkowymi przypadkami, ale całym przemysłem produkowania nieprawdziwych informacji, które uderzały w dobre imię Polski oraz naszych służb. Tej sprawy nie można więc zostawić. Zadaniem odpowiednich służb jest prześledzenie tego jak te informacje się rozchodziły, na jaką skalę itp. Należy też podjąć próbę ich realnego sprostowania – zwłaszcza poza granicami Polski. Będzie to bardzo trudne zadanie, ale trzeba próbować je podjąć. Z szacunku dla Prawdy o faktach które miały miejsce i mają nadal na naszej wschodniej granicy. A swoją drogą co na to  środowisko dziennikarskie, czy naprawdę uważamy: „Polacy, nic się nie stało”?

Linki źródłowe :

GW

BIP

Abp Antoni Baraniak patronem roku 2024. JOLANTA HAJDASZ przypomina dlaczego ważna jest pamięć o nim

źnym wieczorem, w piątek Sejm przegłosował, iż rok 2024 będzie Rokiem m.in. Arcybiskupa Antoniego Baraniaka. Wielki szacunek i wdzięczność dla wszystkich zaangażowanych w tę sprawę. To naprawdę wspaniała wiadomość, bo losy tego kapłana i biskupa pokazują jednoznacznie, jakimi zakłamanymi metodami komunizm zwalczał Kościół katolicki, jak bezwzględnie traktował księży, a przy tym uświadamiają nam jak niewiele o tym wiemy.

Prawdę o abpie Baraniaku odkrywałam przez ostatnie 11 lat, swoimi filmami, skromnymi książkami i artykułami publikowanymi, gdzie tylko się dało i wiem dobrze, jak niewiele wiedziałam o nim wtedy, gdy zrobiłam „Zapomniane męczeństwo” (premiera kinowa 2012 r.), a wydawało mi się przy tym, że wszystko co dziennikarz może powiedzieć o jakimś swoim bohaterze ja już powiedziałam. A to przecież był dopiero początek, bo dopiero po tym filmie zaczęli zgłaszać się kolejni i kolejni świadkowie i można było odtwarzać jego losy krok po kroku, choć miały one być ukryte i nieznane nam wszystkim. Ot, po prostu, jeszcze jeden kapłan, którego uwięziono i którego może trochę poturbowano w więzieniu, ale przecież wszystko dobrze się skończyło, wyszedł na wolność, działał sobie w Poznaniu, więc o co chodzi?

Ale warto i trzeba przypomnieć, że tylko dzięki postawie arcybiskupa Antoniego Baraniaka, sekretarza kard. Stefana Wyszyńskiego, podczas uwięzienia i okrutnych tortur w areszcie na Rakowieckiej w Warszawie nie odbył się w Polsce pokazowy proces Prymasa i nie udało się komunistom skompromitować Kościoła tak jak stało się to w Chorwacji, Czechach, Rumunii, Słowacji i na Węgrzech. Tylko w Polsce taki pokazowy proces Prymasa się nie odbył, a za tym wszystkim stał skromny, pokorny człowiek, który nie ugiął się i nie załamał w najtrudniejszym dla Kościoła czasie, bo są to lata 1953 – 1956 r.

W 100-lecie odzyskania niepodległości Polski, w 2018 roku prezydent Andrzej Duda pośmiertnie odznaczył abpa Antoniego Baraniaka Orderem Orła Białego, ale nadal warto walczyć o pamięć o nim wśród nas wszystkich. Lojalność, pokora i wierność zasadom, które się wyznaje, potwierdzenie czynami tego, co mówi się słowami są ponadczasowe i ważne dla każdego bez względu na okoliczności, w których trzeba się nimi wykazać. Także i w naszych czasach, bo wbrew pozorom nadal mamy w sprawach upamiętniania takich postaci jak abp Baraniaka wiele do zrobienia.

W 2017 roku po filmie „Żołnierz Niezłomny Kościoła” Okręgowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (czyli tzw. pion śledczy IPN) wznowił śledztwo w sprawie prześladowania fizycznego i psychicznego abpa Baraniaka ze względu na ukazane w filmie „nowe okoliczności w sprawie”. Ale do dzisiaj nic się nie dzieje, nie ma żadnych nowych informacji o tym, na jakim etapie jest to śledztwo. Trochę czasu minęło, mówiąc oględnie. A u obecnego abpa poznańskiego Stanisława Gądeckiego złożyłam osobiście w imieniu wszystkich podpisanych (ponad 10 tysięcy podpisów) prośbę o wszczęcie procesu beatyfikacyjnego abpa Baraniaka. Oficjalnej odpowiedzi nie mamy, abp Gadecki w 2017 roku publicznie zapowiedział jednak, że chciałby taki proces rozpocząć, ale nadal na to czekamy. Może w 2024 roku się uda?


Jolanta Hajdasz jest autorką trzech filmów dokumentalnych o losach abpa A. Baraniaka pt. „Zapomniane męczeństwo”, „Żołnierz Niezłomny Kościoła” i „Powrót” . Filmy były nagrodzone Nagrodą Główną Wolności Słowa SDP w 2012 i 2016 r. 

 

Zbrodnia bez kary – JOLANTA HAJDASZ o najnowszym filmie Mariusza Pilisa

Ten film nie wyciska łez, choć opowiada historię potwornej zbrodni dokonanej także na maleńkich, niewinnych dzieciach.  Jest poruszający i trzyma w napięciu, choć jego scenariusz tragiczne losy rodziny coraz bardziej znane w naszym kraju, których nie odmieni żaden film, ani badania historyczne. Ale to ta rodzina jest symbolem najbardziej szlachetnych ludzkich odruchów i najbardziej wzniosłych uczuć.

Na ekrany kin właśnie wchodzi film dokumentalny „Historia jednej zbrodni” jednego z najbardziej oryginalnych i wybitnych polskich dokumentalistów Mariusza Pilisa. Film można obejrzeć w około 70 kinach na terenie całego kraju i gorąco zachęcam do tego, by na stronie dystrybutora filmu firmy Rafael Film, która zajmuje się rozpowszechnianiem i wspieraniem produkcji filmów chrześcijańskich poszukać kina w swojej okolicy i wybrać się, by go obejrzeć. Punktem wyjścia dla autora scenariusza jest zbrodnia, której w 1944 roku dokonali Niemcy, mordując z zimną krwią rodzinę Wiktorii i Józefa Ulmów zamordowanych za ratowanie żydowskich rodzin. Niemiecki żandarm wydał rozkaz zamordowania nie tylko ośmiorga ukrywanych w gospodarstwie Ulmów Żydów, nie tylko małżonków Wiktorii i Józefa, ale także ich siedmiorga dzieci, w tym jednego jeszcze nienarodzonego, pani Wiktoria była bowiem w siódmym miesiącu ciąży, pozostałe dzieci były w wieku od półtora roku do ośmiu lat. Rodziców zamordowano na ich oczach.

To fakty coraz bardziej znane w naszym kraju, ale film nie jest prostą kroniką jednego bestialskiego mordu z II wojny światowej, choć to sugerować może nawet jego tytuł: „Historia jednej zbrodni”. Film ten w prosty sposób pokazuje przede wszystkim mechanizm wręcz globalnego fałszowania historii Holokaustu i obnaża bezkarność Niemców odpowiedzialnych za te zbrodnie. Wnioski, do których prowadzi nas swoim filmem reżyser są jednoznaczne – razem z nim odkrywamy, iż sprawcy tej okrutnej zbrodni nie ponieśli za nią kary, a żandarm, który wydał wyrok na rodzinę Ulmów i ukrywanych przez nich Żydów przez lata cieszył się szacunkiem i uznaniem w Niemczech. Pytanie, na które trzeba sobie teraz odpowiedzieć brzmi – jak możemy to zmienić, jak sprawić, by prawda o zbrodniach II wojny światowej nie ulegała zapomnieniu, ani fałszowaniu i manipulacji. A to przecież jak widzimy w tym filmie jest to naprawdę realne i dzieje się na naszych oczach, niejako tuż obok codziennych wydarzeń politycznych czy gospodarczych.

Film powstawał przez 10 lat – to naprawdę podziwu godna konsekwencja i cierpliwość twórcy, który czeka na odpowiedni moment, by opowiadana przez niego historia miała właśnie tę swoją wewnętrzną dramaturgię, bo ona pozwoli widzom niejako mimowolnie odkryć prawdę, której nie znają.  Film ukazuje historie niemieckich żandarmów, którzy dokonali tej zbrodni. Poznajemy na przykład sympatyczną starszą panią, ukochaną córeczkę Niemca, który wydał rozkaz zabicia całej rodziny. Ona mimo sędziwych lat nie ma pojęcia kim był jej ojciec. Nie jest zresztą w tej niewiedzy odosobniona, szokować może to, że morderca Ulmów już rok po wojnie był policjantem w jednym z niemieckich miasteczek, że pozytywnie przeszedł tzw. denazyfikację.  Był szanowany i lubiany. Fałszowanie historii ma miejsce zresztą także w Polsce – w filmie widzimy fragmenty debaty naukowej o holokauście ,w której Jan Grabowski przekonuje słuchających iż jednym ze skutków okrutnej zbrodni w Markowej było zadenuncjowanie przez Polaków wszystkich ukrywających się w tej wiosce Żydów, historyk twierdzi że było ich ponad 40 i wszyscy mieli zginąć, a to  oczywista nieprawda, było dokładnie odwrotnie , tzn. mimo tak okrutnej zbrodni, która miała zastraszyć mieszkańców wsi, Żydzi w Markowej ukrywani byli nadal, wojnę przeżyło dwudziestu jeden. Sceny dokumentalnej, gdy do wioski przyjeżdża ostatni żyjący z tych Ocalałych i spotyka się z rodziną, która go uratowała nie da się zapomnieć. I koniecznie warto sobie przypomnieć poruszające przemówienie prezydenta Andrzeja Dudy, które wygłosił na otwarciu Muzeum w Markowej. Z pewnością przeszło ono do historii.

I jeszcze jedno – przez cały film oglądamy zdjęcia rodziny Ulmów  – Józef  był bowiem pasjonatem fotografii, sam sobie zrobił swój pierwszy aparat fotograficzny, który do dzisiaj można  oglądać w Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas II Wojny Światowej w Markowej. Zachowało się blisko 800 zdjęć jego autorstwa. Dzięki tym zdjęciom możemy poznać codzienne życie tej rodziny, niektóre z nich mają nawet ślady krwi, bo znaleziono je przy zamordowanych. To wszystko jest bardzo ważne – 10 września odbędzie się przecież beatyfikacja rodziny Ulmów czyli Józefa i Wiktorii oraz ich siedmiorga dzieci. Po raz pierwszy w historii beatyfikowane będzie także nienarodzone maleństwo, dziecko, którego poród rozpoczął się wtedy, gdy niemieccy zbrodniarze strzelali do jego mamy. Zachęcam więc każdego do obejrzenia tego dokumentalnego filmu jeszcze teraz na dużym ekranie w kinie.  To lekcja historii i chrześcijańskiej moralności dla każdego z nas.

Mówiąc o rodzinie Ulmów i jej tragedii warto przypominać tych, którzy pioniersko zaczynali pracę nad dokumentowaniem historii Polaków i Żydów w czasie II wojny światowej. Od ponad 20 lat prowadzi je związana z Radiem Maryja Fundacja Lux Veritatis. Z pierwszym apelem o zgłaszanie przypadków pomocy niesionej Żydom przez Polaków wystąpił już w 1998 roku dyrektor Radia ojciec Tadeusz Rydzyk. W kolejnych latach prośby o przekazywanie informacji na ten temat były regularnie ponawiane na antenie Radia Maryja.  W ich efekcie do końca 2017 roku przyjęto ponad 10 000 zgłoszeń drogą telefoniczną, listową i mailową. Zostały w nich opisane historie dotyczące blisko 40 000 osób – zarówno ratujących, jak i ratowanych. Te relacje to wielki skarb, dziedzictwo nas wszystkich, te historie koniecznie trzeba poznać. Przeszłość jest kluczem do zrozumienia teraźniejszości.

„Historia jednej zbrodni”
scenariusz i reżyseria Mariusz Pilis, premiera 9 czerwca 2023,  film dokumentalny

 Lista kin, w których można zobaczyć ten film jest TUTAJ.

 

Fot. Pixabay

Podwójne standardy, hipokryzja, manipulacja – felieton JOLANTY HAJDASZ

Chcę zwrócić uwagę na pozornie mało istotne wydarzenia z ostatnich dni dotyczące jednej telewizji i jednego tygodnika, by pokazać, jakimi metodami posługuje się współczesny świat mediów chcąc manipulować opinią publiczną, a w ślad za tym oczywiście chcąc manipulować naszym myśleniem i światopoglądem.  Temat jest oczywiście obszerny, nie da się go zamknąć w krótkim felietonie, ale czasem mały przykład mówi więcej niż potężny wielostronicowy podręcznik. Fakty, o których chcę powiedzieć pokazuję po prostu podwójne standardy, jakie obowiązują w mediach przedstawiających się jako pozornie obiektywne, czy pozornie niezależne.

Kilka dni temu David Zaslav, szef amerykańskiego koncernu Warner Bros. Discovery, firmy będącej właścicielem telewizji TVN odwiedził siedzibę stacji w Warszawie i jak można się było spodziewać wychwalał „uczciwość dziennikarską” podległej mu stacji telewizyjnej nadającej w Polsce. Jesteśmy dumni z poziomu informacji przedstawianych w TVN. Walczymy o uczciwość dziennikarską i dbamy o to, aby widzom w Polsce przedstawiać wszystkie fakty i opinie z każdej strony – mówił do swoich dziennikarzy przedstawiciel globalnego medialnego giganta. Prezes wypowiadał się także w telewizyjnym wywiadzie, przed przyjazdem do Polski kontaktował się z przedstawicielami Białego Domu, a ostatnio spotkał się z Prezydentem Andrzejem Dudą, co ma nam wszystkim pewnie pokazać prestiż kierowanej przez niego stacji.

W jego wypowiedziach nie znalazło się jednak nawet malutkie słowo „przepraszam” za skandalicznie manipulatorski, bo nieprawdziwy film atakujący Jana Pawła II, wyemitowany przez jego telewizję TVN kilka tygodni wcześniej. Medialny boss nie odniósł się w żaden sposób to tego, że sugestywny i zrealizowany z wielkim rozmachem technologicznym pseudo dokumentalny reportaż oparty jest m.in. na preparowanych przez Służbę Bezpieczeństwa fałszywych materiałach i że jego autorzy popełnili szereg błędów merytorycznych i warsztatowych. Co z tego, skoro mamy wolność słowa i każdy może opublikować dowolne kłamstwo praktycznie bez konsekwencji, szczególnie gdy jest tak wielkim międzynarodowym gigantem medialnym? Brak tego słowa „przepraszam” za błędy popełnione przez dziennikarzy i redaktorów TVN  w stosunku do Jana Pawła II i pamięci o nim nakazuje co najmniej dystans i wielką rezerwę w odniesieniu do głoszonych przez prezesa Warner Bros Discovery szczytnych haseł o tym jak podległa mu telewizja walczy o uczciwość dziennikarską i dba o to, aby widzom w Polsce przedstawiać wszystkie fakty i opinie z każdej strony.

W materiale o Papieżu Polaku nie znalazły się przecież żadne fakty przeczące postawionej z góry krzywdzącej go tezie, nie przedstawiono ich także później, wiec nadal obowiązuje w tamtym środowisku ta fałszywa narracja, jaką przedstawiono w filmie „Franciszkańska 3”. Jeśli szef koncernu wychwala taki standard informowania o otaczającym nas świecie, jeśli nie potrafi przyznać się nawet do błędów udowodnionych publicznie przez fachowców, w tym wypadku chociażby historyków, to nie miejmy złudzeń, że z prawdą taki przekaz ma niewiele wspólnego. Nie mam wątpliwości, że na tak daleko posuniętą manipulację nie byłoby miejsca w jego kraju, w Stanach Zjednoczonych i natychmiast znalazłby się sposób na ukaranie manipulatorów, którzy nawet nie potrafią publicznie przyznać się do popełnionych błędów.  Wniosek jest prosty – podwójne standardy, inaczej u siebie, inaczej w takim peryferyjnym dla niego kraju jak nasz.

I kolejna sprawa – skandaliczny list redakcji tygodnika NIE do zachodnich redakcji o notorycznym łamaniu wolności słowa w Polsce. W liście do redakcji zachodnioeuropejskich gazet m.in. w Niemczech, Holandii, we Włoszech, Hiszpanii czy Francji redakcja założona przez komunistycznego propagandzistę Jerzego Urbana pisze, że – cytuję – polskie państwo rządzone przez prawicowe i ultraprawicowe partie łamie zasadę wolności słowa i nie respektuje praw człowieka. Gazeta w swoim liście pisze o rzekomym szoku, w jakim znalazła się polska opinia publiczna po filmach i artykułach, które – uwaga znowu cytat – rzekomo wykazały, że Karol Wojtyła już jako arcybiskup krakowski przyczynił się do tuszowania przypadków pedofilii w Kościele katolickim.

Oczywiście gazeta nie dodaje, że były to publikacje wbrew faktom, wbrew opracowaniom historyków i że sama pisząc w ten sposób okłamuje adresatów swojego listu. Nas w Polsce raczej to nie dziwi, bo przecież tak właśnie działał ich założyciel oczerniając działaczy podziemnej „Solidarności” i Kościoła na swoich konferencjach prasowych dla zagranicznych korespondentów akredytowanych w Polsce w czasie stanu wojennego, ale dzisiaj na Zachodzie przecież nikt o tym nie wie ani tego nikomu nie przypomni.

W Polsce nikt żadnej gazety, nawet tak skrajnie wulgarnej i kłamliwej jak NIE, nie zamyka, ani w praktyce niczym nie każe, nawet mimo obrazoburczych treści. W przypadku NIE, gdy zareagował dystrybutor, a więc Poczta Polska i PKN Orlen usuwając ze swoich punktów sprzedaży ten numer tygodnika, który skrajnie szyderczo wykorzystał po raz kolejny wizerunek Jana Pawła II i Krzyża świętego, to przecież kolporterzy prasy zostali pozwani do sądu i śmiem twierdzić, że to oni będą ukarani wbrew logice, faktom i zasadom odpowiedzialności za słowo, która powinna obowiązywać wszystkie media. Ale w naszej obecnej zachodniej kulturze wszystko można odwrócić. Obrazoburczy tygodnik, który powinien być ukarany za swoje kłamstwa i brak szacunku dla cudzych świętości powołuje się dzisiaj na ideały wolności prasy i wolności słowa, „zapominając” poinformować zagranicznych adresatów swojego listu chociażby o tym iż wszystkie te pseudoinformacje dotyczące Jana Pawła II oparte są na kłamstwach i manipulacjach materiałami wytworzonymi w czasach komunistycznych przez służby bezpieczeństwa, a ich wiarygodność jest dzisiaj dosłownie żadna.

Niestety trzeba więc powiedzieć wprost, że kraje zachodnie znalazły się w pułapce fantazji i utopii na temat rozpowszechniania swoich wartości na całym świecie. Do kanonu tych wartości należy oczywiście także wolność słowa. Okazuje się ona próżnym sloganem, bo jest szyderczo i cynicznie wykorzystywana przez wpływowe środowiska polityczne i medialne także w naszym kraju. Najsmutniejsze w tym jest to, że przez taką postawę hipokryzji i podwójnych standardów Zachód nie jest w stanie realnie przeciwstawiać się prawdziwym zagrożeniom współczesnego świata. Wrogowie prawdy o otaczającym nas świecie wiedza o tym dobrze, medialne kłamstwa żyją i żyć będą swoim życiem. Dodajmy jednak – dopóki nie będziemy takich metod demaskować.

W mediach nie powinno być miejsca na szarganie świętości. Felieton JOLANTY HAJDASZ

Ostatni tydzień przyniósł kolejne informacje związane z medialnymi reakcjami na skandaliczny atak telewizji TVN i wydawnictwa Agora na osobę i dziedzictwo Jana Pawła II.  Chcę dzisiaj zwrócić uwagę na jeden z wielu skutków tej sprawy, tym razem dotyczący wolności słowa.

W tym wypadku punktem wyjścia jest prowokacyjna i obrazoburcza okładka tygodnika założonego przez byłego rzecznika prasowego z czasów stanu wojennego i rządów wojskowej ekipy Wojciecha Jaruzelskiego. Na okładce tej gazety opublikowano wizerunek papieża Jana Pawła II, krucyfiksu i ukrzyżowanej na nim plastikowej lalki, co w obecnej sytuacji celowo podgrzewa emocje i nastroje społeczne upokarzając katolików poprzez wyszydzanie ich największych świętości. Zapewne także dlatego Poczta Polska podjęła decyzję o wycofaniu tej konkretnej gazety ze swoich placówek, choć w oficjalnym komunikacie poinformowała jedynie o kalkulacjach i ryzyku biznesowym. W ten sam sposób zachował się PKN Orlen, który poinformował także, iż to konkretne wydanie tej gazety nie będzie sprzedawane na ich stacjach benzynowych.

W obronie gazety wypowiedzieli się jednak różni medioznawcy i redaktorzy naczelni krytykując nie gazetę, która drwi z Krzyża świętego i z Jana Pawła II, ale tych, którzy nie chcą takiej gazety sprzedawać. I jak zawsze w takim wypadku przywołuje się zasadę wolności słowa, która jest fundamentem demokracji i której poszanowanie gwarantuje konstytucja. To nie firma dystrybucyjna będzie decydować o tym, co ma być publikowane w gazecie, nie ma ona prawa odmówić sprzedaży – twierdzą krytycy decyzji Orlenu i Poczty. Tygodnik NIE rozważa skierowanie do sądu spraw przeciwko obu tym firmom, które odmówiły sprzedaży tego skandalicznego wydania prowokacyjnej gazety, jego wydawca spółka Urma złożyła do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów zawiadomienie „o podejrzeniu stosowania praktyk naruszających zbiorowe interesy konsumentów” przez Orlen i Pocztę Polską.

W przeszłości wypowiadałam się wielokrotnie w podobny sposób, dlatego teraz chciałabym wyjaśnić, dlaczego w mojej ocenie obecnie mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją. Innymi słowy, dlaczego teraz rację ma i Orlen, i Poczta Polska, które wycofały się ze sprzedaży czegoś, co jednoznacznie uderza w najważniejsze dla katolików wartości. Wolność słowa nie jest wartością jedyną i nadrzędną, zawsze musi wiązać się z odpowiedzialnością, która może być ograniczona prawami i wartościami innej osoby czy osób. I właśnie o tym obie te firmy nam przypomniały. Ale szukając uzasadnienia ich aktualnych decyzji najprościej byłoby przywołać casus „Gazety Polskiej z 2019 roku, gdy postanowiła ona dołączyć naklejkę „strefa wolna od LGBT” do swojego wydania, a firma Empik odmówiła sprzedaży tego numeru. Wielokrotnie redaktor naczelny GP wyjaśniał wtedy, że tygodnikowi chodziło o sprzeciw wobec ideologii LGBT, a CMWP SDP broniło „Gazety Polskiej” z pełnym przekonaniem Wówczas to sąd prawomocnie jednak stwierdził, że „Gazeta Polska” nie miała racji i Empik miał prawo z dnia na dzień zawiesić jej dystrybucję. Skoro więc miał takie prawo Empik, nawet błędnie interpretując intencje tygodnika, to tak samo dystrybutor tygodnika NIE mógł zawiesić jego sprzedaż, tym bardziej, że zaatakowany to realnie żyjący w przeszłości powszechnie szanowany człowiek i najwyższe religijne wartości dla milionów osób. Ale w obecnej sytuacji byłoby to zbyt daleko idące uproszczenie.

W mojej ocenie decyzja o wycofaniu ze sprzedaży tego tygodnika absolutnie była uzasadniona wyjątkowo prowokacyjnym działaniem tej gazety. Swoją treścią i przekazem naruszyła ona dobra osobiste katolików w postaci ich godności i prawa do niedyskryminacji oraz w prowokacyjny i obrazoburczy sposób wzmagając przy tym poczucie zagrożenia katolików poprzez wykorzystanie emocji towarzyszących odbiorowi tego typu publikacji. Potęgowała ona przez to napięcia i konflikt społeczny, także ten, z jakim mamy do czynienia po emisji reportażu „Franciszkańska 3” w telewizji TVN 24 i publikacji książki wydawnictwa Agora p.t. „Maxima culpa. Jan Paweł II wiedział”.  Działania takie są sprzeczne z etyką dziennikarską i elementarnym poszanowaniem wartości i autorytetów innych osób, bo mogą przyczyniać się do   wywoływania nienawiści lub dyskryminacji. Już na tej podstawie decyzja o zaniechaniu dystrybucji mediów zawierających takie treści jest w tym wypadku absolutnie usprawiedliwiona.

Najwyższy czas zadać jednak przy tym publicznie pytanie, czy gazeta założona przez jednego z najwyższych aparatczyków komunistycznych, jakim był Jerzy Urban w ogóle może być uważana za prasę i czy naprawdę można kogoś o takim życiorysie i dokonaniach nazywać dziennikarzem, czyli osobą, której praca musi i powinna być skierowana na dążenie do poszukiwania i przedstawiania prawdy o otaczającym nas świecie. Jerzy Urban aż do swojej śmierci korzystał w wyjątkowo cyniczny sposób z wolności słowa, jaką inni wywalczyli przeciwstawiając się złu i przemocy takich osób jak on z tzw. poprzedniego systemu. Jest rzeczą wyjątkowo smutną i przygnębiającą, że nigdy tacy ludzie jak on nie ponieśli żadnych konsekwencji swoich ogromnych win z czasów komunistycznych, że mogli bogacić się i działać w przestrzeni publicznej bez ograniczeń. Jerzy Urban przez całe lata po 1989 roku prowokował, atakował, wyśmiewał i szydził z katolików, wychował bez przeszkód całe zastępy swoich naśladowców, tych którzy nie widzą nic niestosownego i złego w publicznym poniżaniu, pomawianiu i wyśmiewaniu innych wiedząc, że nic im się nie stanie, bo przecież mamy „wolność słowa”. Dziś obrońcy takiej wolności krytykują i chcą karać tych, którzy ten postawiony na głowie świat antywartości ośmielają się nazywać po imieniu, przywracając słowom i czynom właściwy sens i logikę. To przecież absurd i zaprzeczenie tego, czym ma być wolność słowa – szlachetna idea, uosabiająca dobre i pozytywne wartości wynikające z naturalnego dążenia człowieka do prawdy.

Założony przez komunistycznego propagandystę tygodnik NIE przez całe lata swojego istnienia był i jest wyjątkowo bulwersujący ze względu na skrajnie wulgarny, rynsztokowy język i publikowane treści. Przez te lata sprzeniewierzył się wielokrotnie zasadom zawodowej etyki dziennikarzy.  Dla tej gazety, tak jak dla Jerzego Urbana znakiem rozpoznawczym stał się cynizm i prowokacje oraz chorobliwa, a z perspektywy czasu widać, że wręcz demoniczna niechęć do Kościoła katolickiego oraz osób konsekrowanych, księży i sióstr zakonnych, a także katolików świeckich. Wielokrotnie bezpodstawnie i w wyjątkowo prowokacyjny sposób na łamach tego pisma był atakowany święty Jan Paweł II. Obecnie tygodnik NIE kontynuuje tę bulwersującą tradycję budowania swojej marki i pozycji ekonomicznej m.in. na bezpodstawnym szarganiu i atakowaniu autorytetu świętego Papieża, co jest wyjątkowo bulwersującym sposobem korzystania z wolności słowa gwarantowanej przez państwo polskie. W mojej ocenie w polskim systemie medialnym na takie działania nie powinno być miejsca. To dobrze, że i Orlen, i Poczta Polska przypomniała nam o tym jednoznacznie.

Fot. Wikipedia

Nie odbierzecie nam Jana Pawła II – komentarz JOLANTY HAJDASZ

Ważne jest by dzisiaj odłożyć na bok emocje, otrzeć cisnące się do oczu łzy i na zimno, z naukową dokładnością przyjrzeć się zarzutom, jakie wielkie media i stojący za nimi bogaci i wpływowi właściciele stawiają naszemu Papieżowi Janowi Pawłowi II. Mają one tak wątłe, tak słabe podstawy, że nie można ich nazwać inaczej niż insynuacjami.

Z bólem, przykrością, smutkiem, ze złością i bezsilnym oburzeniem wielu z nas obserwuje bezprecedensowy atak na pamięć o nieżyjącym od blisko dwóch dekad człowieku – naszym świętym Papieżu Janie Pawle II. Atak, z którego kolejną intensywną odsłoną mamy do czynienia w ostatnich dniach. Liczba filmów, komentarzy, liczba różnego rodzaju artykułów, tekstów długich i krótkich jest ogromna, każdy, kto chce to śledzić traci długie godziny na ich poznanie. W zalewie pseudonaukowej i pseudodziennikarskiej twórczości zaczyna umykać sedno sprawy i ma się wrażenie, że informacji jest dużo, że dowodów na nieprawość jest wiele, a lista zarzutów stale rośnie. Ale to tylko efekt zmasowanej nagonki i bezprecedensowego ataku na człowieka, który do życie zdecydowanej większości ludzi mu współczesnych wniósł wiele dobra, serca i mądrości, który przywracał godność i wartości pokoleniom udręczonym zbrodniami II wojny światowej, upokorzonym na wszelkie sposoby ideologią i realiami życia w krajach komunistycznych i totalitarnych, ludziom, którym na wiele sposobów pomagał wstawać z kolan.

Dlatego tak ważne jest by dzisiaj odłożyć na bok emocje, otrzeć cisnące się do oczu łzy i na zimno, z naukową dokładnością przyjrzeć się zarzutom, jakie wielkie media i stojący za nimi bogaci i wpływowi właściciele stawiają naszemu Papieżowi Janowi Pawłowi II. Mają one tak wątłe, tak słabe podstawy, że nie można ich nazwać inaczej niż insynuacjami. Bo gdyby zastosować logikę autorów tych ataków odbywających się pod hasłem „papież Polak krył pedofilię” to trzeba by uznać, że pedofilię wokół siebie kryli wszyscy ówcześni politycy, prezydenci państw i władze, które rządziły w poszczególnych krajach, a jest ona tak powszechnym zjawiskiem, że zapewne statystycznie praktycznie każdy jej doświadczył, a to przecież absurd. Nie dajmy sobie narzucić takiego myślenia.

Tym razem źródłem, które dostarczyło argumentów na zmasowany atak na pamięć Jana Pawła II są dwie publikacje – reportaż wyemitowany w telewizji TVN i książka holenderskiego autora wydana przez Agorę, koncern, który jest właścicielem m.in. „Gazety Wyborczej”.

Kilka zdań o autorze tej książki, bo wg mnie to bardzo ważne informacje, które pomagają odkryć mechanizm tej machiny do niszczenia Papieża, jaka jest teraz zastosowana . Autor tej książki, holenderski dziennikarz to ta sama osoba, która przed laty odkryła i namówiła niejakiego Marka Lisińskiego do założenia fundacji „Nie lękajcie się”. Fundacja ta była pierwszą organizacją mającą wspierać ofiary pedofilii w Kościele, a jej działalność od początku wspierały entuzjastycznie mainstreamowe media. Fundacji udało się zebrać setki tysięcy złotych, a dzięki dziwnym manipulacjom wspomniany szef tej fundacji spotkał się nawet z zapewne nieświadomym oszustwa Papieżem Franciszkiem, co miało go uwiarygodnić w oczach nas wszystkich. Wszyscy widzieli scenę, gdy Papież całuje rzekomą ofiarę w rękę, o czym natychmiast informowali w mediach społecznościowych, a potem tradycyjnych ci, którzy stali za tą wielką mistyfikacją.  Warto więc zauważyć, że w grudniu 2021 roku sąd w Łodzi uznał, że świadectwa molestowania przez księdza przedstawione przez Marka Lisińskiego są absolutnie niewiarygodne, a były prezes fundacji „Nie lękajcie się” kłamał także w sprawach finansowych. Sąd drugiej instancji całkowicie oddalił roszczenia tego byłego działacza na rzecz pokrzywdzonych w Kościele, który żądał od diecezji, parafii i oskarżonego księdza miliona zł. odszkodowania. Miał on nawet zapłacić ponad 11 tysięcy kosztów tego procesu.

Jaka jest dziś wiarygodność dziennikarza, który pomylił się co do wiarygodności osoby tego typu ?   Co już przed laty stało za rzekomą chęcią wykorzystania przez Holendra pogmatwanych losów naiwnego człowieka, który ośmielił się być twarzą ruchu, do którego nigdy nie powinien przystępować?  Gdy te sprawy wyszły na jaw, Holender zarzekał się, że od lat nie zajmuje się już tematem molestowania seksualnego w Kościele. Dziś widzimy, że zmienił zdanie. A może po raz kolejny mamy do czynienia z całkowitą nieprawdą, jak wtedy, gdy holenderski dziennikarz namawiał Lisińskiego do założenia fundacji i gdy ją promował?

Bardzo wymowne jest także to, że holenderski autor książki „Maxima culpa” całkowicie pomija zdanie swojego głównego oskarżonego, czyli po prostu Jana Pawła II.  Z metodologicznego punktu widzenia, gdy chce się stawiać tak śmiałe tezy pod hasłem „wiedział czy nie wiedział” o pedofilach konieczne jest skorzystanie   z powszechnie dostępnych źródeł, czyli dokumentów dzieł i wypowiedzi Karola Wojtyły/Jana Pawła II i opracowań na ten temat. Przecież Papież nie działał w próżni ani odosobnieniu. Pisał, mówił, robił i przekonywał publicznie. Piszą o tym setki osób na całym świecie. Ale jego działania i wypowiedzi przeczyłyby postawionej tezie, więc trzeba je pomijać. Zabiegany, bombardowany emocjonalnymi słowami i obrazami współczesny człowiek nawet się nie zorientuje, kiedy przyswoi myślenie takiego manipulatora, a resztę zrobią media społecznościowe i internet. Na takie nasze reakcje liczą autorzy tej obecnej nagonki na papieża.

Drugim poważnym zarzutem wobec tych obu publikacji o rzekomym tolerowaniu przez Jana Pawła II pedofilii jest absolutnie bezkrytyczne korzystanie z SB-eckich źródeł archiwalnych bez pokazywania kontekstu historycznego, bez próby weryfikacji ich prawdziwości i z całkowitą ignorancją kontrowersyjnych metod pozyskiwania informacji przez służbę bezpieczeństwa, a raczej urząd bezpieczeństwa, bo w większości przypadków sprawy, o których mówią atakujący Jana Pawła II to sprawy z naprawdę odległej przeszłości. Wystarczy wspomnieć oskarżenia pod adresem nieżyjącego od ponad 70 lat kardynała Sapiehy, o którego winie ma przesądzać świadectwo świadka już blisko 100 letniego i dokumenty bezpieki, wymuszane na brutalnie przesłuchiwanych księżach w latach 50-tych. Wiarygodność tych materiałów jest niewielka albo wręcz żadna, a na nich opierają swoje zarzuty osoby atakujące Jana Pawła II.

Dziś jednak fakty przestają mieć znaczenie, a w przestrzeni publicznej już pojawiają się żądania usuwania pomników Jana Pawła II, które  – co ważne – postawił tak skompromitowany polityk, jak Stefan Niesiołowski. Nie lekceważmy tych wszystkich sygnałów i bądźmy gotowi na obronę naszego Papieża Polaka, z którego dumny może być cały nasz naród. Nie damy się nabrać na te wszystkie podłości, w których tak ochoczo uczestniczą niektórzy „dziennikarze”. Nie robią tego z niewiedzy ani naiwności, zbyt długo wielu z nich działa na medialnym rynku, by posądzać ich wypowiedzi o brak namysłu. Ale im więcej będą atakować nasze świętości, tym bardziej aktywnie będziemy się temu przeciwstawiać. Nie damy sobie odebrać mądrości Jana Pawła II. Nie chodzi przecież o nas, tylko o nasze dzieci i wnuki. To im musimy zostawić normalny świat, w którym będą umiały odnaleźć dobro, a zło wskazać nazwać złem. Nas nauczył tego Jan Paweł II.  I tę jego naukę musimy ocalić bez względu na to, jak wściekłe są ataki jego przeciwników.

 

 

W świadomości znacznej części społeczeństwa wciąż pokutuje stereotyp, jakoby Jaruzelski zdecydował się wprowadzić stan wojenny w celu zapobieżenia inwazji sowieckiej w Polsce, jednak nawet dokumenty sowieckie przeczą tej tezie. Fot. Wikipedia

Konsekwencje stanu wojennego trwają do dziś – felieton JOLANTY HAJDASZ

Najsmutniejsze jest to, że autorzy stanu wojennego nigdy nie odpowiedzieli za swoje zbrodnie, dożyli spokojnej starości mając wysokie emerytury i kpiąc sobie z wymiaru sprawiedliwości.

Kilka dni temu obchodziliśmy 41.rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, wydarzenia ogromnie ważnego w najnowszej historii naszej Ojczyzny. Bez zrozumienia czym ono tak naprawdę było, bez znalezienia opartych na prawdzie odpowiedzi na pytanie kto i po co go wprowadził i jakie były tego konsekwencje, nie da się poznać źródeł naszych dzisiejszych konfliktów politycznych i społecznych. W prosty i rzetelny sposób opisują to niektórzy uczestnicy wydarzeń z lat 80-tych, należą do nich m.in. Andrzej Gwiazda, Krzysztof Wyszkowski, czy Antoni Macierewicz. Ze względu na zasługi i zaangażowanie w działalność opozycyjną w latach komunizmu oraz wiedzę, jaką w związku z tym mają, ich zdania nie wolno pomijać, ani ignorować.

Solidarność spodziewała się wprowadzenia stanu wojennego, nazywano go wówczas stanem wyjątkowym, przygotowania do niego były widoczne dla fachowców, ale spodziewano się, że wprowadzony on będzie bliżej świąt Bożego Narodzenia, wtedy gdy trudniej zorganizować strajki protestacyjne, bo wszyscy pracujący mają co najmniej 3 dni wolne od pracy. Wyszkolony agent służb wojskowych generał Wojciech Jaruzelski wprowadził go jednak wcześniej, by wykorzystać w pełni element zaskoczenia. W świadomości znacznej części społeczeństwa wciąż pokutuje stereotyp, jakoby Jaruzelski zdecydował się na ten bolesny dla ludności krok w celu zapobieżenia inwazji sowieckiej w Polsce, jednak nawet dokumenty sowieckie przeczą tej tezie. Propagandowo powtarzany stereotyp o konieczności wprowadzenia stanu wojennego dla naszego wewnętrznego bezpieczeństwa był i jest bardzo mocno utrwalony, dopiero w ubiegłym roku, 40 lat po wprowadzeniu stanu wojennego, badania socjologiczne wykazały, iż więcej jest osób uznających, że wprowadzenie stanu wojennego było nieuzasadnione i błędne niż uważających, że w ówczesnej sytuacji politycznej było to posunięcie słuszne, ale to nadal nie jest nawet połowa społeczeństwa.

Gdy mówimy o stanie wojennym nie można zapominać o tym, że na czele dziesięciomilionowej „Solidarności” stał noszony na rękach agent bezpieki z Matką Boską Częstochowską w klapie marynarki, a jak potwierdzają historycy, w  szeregach związku działało co najmniej 200 tys. agentów bezpieki. Nie umniejsza to zasług wielu działaczy Solidarności, z oddaniem walczących o ideały wolności, niezależności i godnego życia dla każdego. Ich bohaterstwo upamiętnia dziś Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych  PRL znajdujące się w miejscu  najcięższego więzienia politycznego dla Polaków – przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie. Tam w stanie wojennym odbywało kary więzienia wielu działaczy „Solidarności”, wielu z nich oddało życie w walce z komunistycznym państwem. Ich nazwiska wymienione są na tablicy przed Murem Pamięci w Muzeum na Rakowieckiej, to w tym miejscu wieńce i wiązanki kwiatów w rocznicę stanu wojennego składają dziś oficjalne delegacje najwyższych władz państwowych oraz organizacji społecznych. Tablica, która zawiera portrety i nazwiska 56 śmiertelnych ofiar komunistycznych represji z lat 1981-89 to symbol osób zamordowanych przez władze komunistyczne w czasie stanu wojennego oraz w latach późniejszych. Wyprowadzenie wojska i policji przeciwko ludziom na ulice było przecież zbrodnią na całym narodzie, Solidarność przecież nie walczyła zbrojnie, jej narzędziem walki był strajk, a raczej groźba strajku, bo to strajk zawsze był nazywany bronią ostateczną. Rzesze szeregowych członków Solidarności wygrały z całą pewnością moralnie, ale dziś trudno nie zgodzić się z Andrzejem Gwiazdą, który twierdzi, iż mówienie o tym, że to „Solidarność” obaliła komunizm jest cytuję – wręcz śmieszne w sensie faktów.

Dla Andrzeja Gwiazdy stan wojenny to było przygotowanie do układu Okrągłego Stołu, a nawet do drastycznej późniejszej operacji przejęcia czy likwidacji polskiej gospodarki, jaką był plan Balcerowicza. Porozumienia Okrągłego Stołu były bezwarunkową kapitulacją strony utożsamianej z Solidarnością, ale nazywanie jej nazwą związku jest nadużyciem była to przecież drużyny Lecha Wałęsy, a nie wybrana przez reprezentatywne gremium „drużyna solidarnościowa”. W obradach Okrągłego Stołu brało udział tylko 4 członków stuosobowej Komisji Krajowej „Solidarności”, a o co najmniej o dwóch wiadomo, że współpracowali z bezpieką.

Potwierdza to także Krzysztof Wyszkowski, wg którego, gdyby Solidarność wtedy została uznana za partnera, transformacja ustrojowa przebiegałaby zupełnie inaczej i nie stracilibyśmy tego prawie dziesięciolecia, w którym rozstrzygały się wszystkie najważniejsze decyzje gospodarcze i polityczne. Konsekwencją narzuconego społeczeństwu układu Okrągłego Stołu była chaotyczna i radykalna prywatyzacja polskiej gospodarki, przeprowadzana niby w imię ratowania upadających miejsc pracy, a przecież one „nie upadały” tylko były likwidowane poprzez drakońskie, nierealne do realizacji zasady działania jak system podatkowy, zamrożenie płac i brak dostępu do funduszy na inwestycje, podczas gdy kapitał zagraniczny dysponował nim w sposób prawie nieograniczony. Państwo zostało uśpione i nie przeszkadzało w tej prywatyzacji, nie było np. systemu pobierania opłat celnych, a walczące o przetrwanie zakłady pracy nie miały żadnego wsparcia w państwie, którego majątkiem były. Przygotowaniem tej operacji przejęcia państwa od komunistów był właśnie stan wojenny, który miał przerazić społeczeństwo na tyle, by nie było w stanie potem bronić swoich najżywotniejszych interesów politycznych, społecznych i gospodarczych. I tak się stało – porozumienia Okrągłego Stołu zawierane były przecież przy biernej postawie społeczeństwa umęczonego kłopotami dnia codziennego i przez to bardzo nieufnego do działań kogokolwiek, w tym działań „Solidarności”.

Antoni Macierewicz przypomina zawsze, że negatywne konsekwencje stanu wojennego trwają do dziś. Te konsekwencje to przede wszystkim stworzenie i umocowanie się dominującej ciągle jeszcze w Polsce formacji agenturalnej, zwłaszcza w mediach prywatnych oraz gospodarce i finansach. Zmiana tego stanu rzeczy jest najtrudniejsza, widać to we wszystkich tych dziedzinach życia publicznego. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że autorzy stanu wojennego nigdy nie odpowiedzieli za swoje zbrodnie, dożyli spokojnej starości mając wysokie emerytury i kpiąc sobie z wymiaru sprawiedliwości. Przed sądami w Polsce toczyły się przecież procesy przypominjące komedie filmowe i farsy teatralne, Jaruzelski, Kiszczak, czy Urban nigdy nawet na chwilę nie trafili do więzienia, a winni śmierci chociażby tych 56 zamordowanych z całą pewnością ofiar stanu wojennego nie są znani z imienia i nazwiska. I co równie istotne – sędziowie z lat stanu wojennego wciąż orzekają w polskich sądach, mimo tego iż ówczesne sądy były jednym z ogniw represji i potrafiły kogoś skazać na półtora roku więzienia za przepisanie ulotki na maszynie czy uniewinnić zomowców, którzy śmiertelnie pobili ucznia za to że miał opornik w klapie marynarki. I jak mówi Krzysztof Wyszkowski, na czele tego frontu obrony sprawców, zbrodniarzy, morderców i zdrajców stali bohaterowie Solidarności tacy ludzie, jak Adam Michnik, Jacek Kuroń, Tadeusz Mazowiecki, czy Bronisław Geremek. Wszyscy ci ludzie bronili postkomunistów jak niepodległości.

Dziś – o dziwo – w tej roli występuje Komisja Europejska, która nakłada kary na Polskę za to, że chce naprawy wymiaru sprawiedliwości i naprawy tamtego systemu bezprawia. Musimy to dostrzegać, by po raz kolejny nie dać się nabrać na gładkie słowa i puste, nic nieznaczące hasła, za którymi stoi zupełnie realna chęć spacyfikowania naszej gospodarki i naszego narodu i kraju.

 

 

Po wybuchu. Miejscowość Przewodów w powiecie hrubieszowskim przy granicy z Ukrainą Fot. media społecznościowe

JOLANTA HAJDASZ: Kluczowa będzie rzeczowa, powściągliwa informacja a nie emocjonalny przekaz

Wiele osób ma za sobą nieprzespaną noc  – wtorkowe wydarzenia późnego popołudnia i wieczoru  przykuły nas do telewizorów i internetu na wiele godzin i nie możemy się oszukiwać, iż była to niczym nieuzasadniona chęć zaspokojenia ciekawości. Od początku agresji Rosji na Ukrainę zadawaliśmy sobie pytanie co zrobić w sytuacji gdy Polska zostanie zaatakowana i wiele wskazuje na to, iż mamy do czynienia z taką sytuacją. Celowy atak, czy raczej prowokacja,  testowanie odporności NATO i możliwości obronnych Polski – to możliwe scenariusze tego samego zdarzenia.

We wtorek  we miał miejsce kolejny wielogodzinny zmasowany ostrzał całego terytorium Ukrainy i jej infrastruktury krytycznej prowadzony przez siły zbrojne Federacji Rosyjskiej. Reżim moskiewski zaatakował rakietami cele w wielu regionach Ukrainy. Ucierpiała oczywiście energetyka i inne cele wojskowe, ale również cywile. Rakiety uderzyły między innymi w budynki mieszkalne w Kijowie. Rzecznik ukraińskich sił powietrznych przekazał, że rosyjskie wojska wystrzeliły w sumie około 100 rakiet – najwięcej od czasu rozpoczęcia inwazji 24 lutego. I nagle o godzinie 15:40 na terenie wsi Przewodów w powiecie hrubieszowskim w województwie lubelskim spadł pocisk, w wyniku czego śmierć poniosło dwóch obywateli Rzeczypospolitej Polskiej, dwóch naszych rodaków, rolników. Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych około północy potwierdziło, że był to pocisk produkcji rosyjskiej, zakomunikowano także że w związku z tym zdarzeniem minister spraw zagranicznych prof. Zbigniew Rau wezwał ambasadora Federacji Rosyjskiej do MSZ z żądaniem niezwłocznego przekazania szczegółowych wyjaśnień.

Tyle fakty. Milczenie przez kilka godzin polskich władz, a potem ta bardzo  wyważona reakcja prezydenta i premiera uświadomiła chyba każdemu, z jak poważną sytuacją mamy do czynienia. Premier Mateusz Morawiecki powiedział wprost – apeluję do wszystkich Polaków, aby zachować spokój wokół tej tragedii. Bądźmy rozważni. Nie dajmy sobą manipulować. Musimy kierować się powściągliwością i rozwagą — powiedział. Musimy być razem. Razem jesteśmy bezpieczni i nie damy się zastraszyć — dodał. Ku zaskoczeniu wielu w podobnym tonie wypowiedział się w mediach społecznościowych przywódca opozycji Donald Tusk. Na twitterze napisał iż w sytuacji zagrożenia, niezależnie od wewnętrznych sporów i różnic, wszyscy musimy być zjednoczeni i solidarni. W tej trudnej chwili będziemy razem. – napisał Tusk.  Oczywiście dobrze że to zrobił choć trudno nie zapytać gdzie był przez ostatnie 265 dni wojny na Ukrainie? Czy naprawdę nie można było wcześniej zaprezentować takiej racjonalnej postawy, wydawałoby się wręcz jedynej dopuszczanej wobec nieprzewidywalności kraju , z którym sąsiadujemy od wieków na wschodzie. Możemy sobie tylko życzyć, by politycy opozycji do tej pory totalnie krytykujący każde nawet najbardziej racjonalne działania  obecnego rządu, zastosowali się do głosu jednego ze swoich liderów. Solidarność Polaków będzie teraz niezwykle pożądaną cechą.

Najbliższe dni pokażą nam bowiem czym tak naprawdę jest wybuch rosyjskich rakiet na naszym terytorium.Istotne będzie także to, które  państwa  jednoznacznie i głośno wyrażą solidarność z Polską i jak się będą zachowywać i wypowiadać przywódcy państw NATO, bo przecież mamy do czynienia z akcją wymierzoną w jedność NATO, a biorąc pod uwagę najkorzystniejsze na Federacji Rosyjskiej scenariusze to koniecznie trzeba zakładać, iż celem takiego ataku na nasze terytorium  może być  dezintergracja i skłócenie Polaków, a w konsekwencji tak pożądane przez Rosję nastroje defetystycze, wzrost popularności postawy, która mówi  – nie drażnijmy Rosji. Dajmy sobie spokój z pomocą Ukrainie, to wszystko nas przerasta i prowadzi do ogromnie niebezpiecznego, bo międzynarodowego konfliktu. Jest to bardzo niebezpieczna postawa teraz , bo jeśli Rosja przekona się że po takim zdarzeniu jak wtorkowe  nie będzie stanowczej reakcji NATO,  nic nie uratuje pokoju.

Dlatego w najbliższych dniach tak ważne będzie tonowanie nastrojów społecznych, kluczowa będzie rzeczowa i wręcz powściągliwa informacja a nie oparty na emocjach przekaz , którym tak powszechnie posługują się współczesne media. To nie jest czas na ataki polityczne i deprecjonowanie działań rządu, to jest ten moment, gdy wszystkie media, wszystkie środki masowego komunikowania, od prawej do lewej strony, od publicznych po komercyjne  powinny uświadomić sobie to, iż teraz zdają egzamin z tego, czym jest odpowiedzialne dziennikarstwo i jak wiele od tego zależy. Niesprawdzone informacje, insynuacje, plotki i pogłoski, a przede wszystkim osłabianie polskich władz polskiego prezydenta i polskiego rządu poprzez tak powszechną jeszcze do wczoraj retorykę ośmieszania i totalnego krytykowania  wszystkiego, czym się Zjednoczona Prawica zajmuje i co zaproponuje – to powinno zniknąć z naszej medialnej rzeczywistości.

Odpowiedzialność  za słowo staje się aktualnie  pierwszą i najważniejszą powinnością mediów. Od tego jak teraz zachowamy się my, dziennikarze, zależy w dużej mierze bezpieczeństwo wszystkich Polaków

Fot.: Plakat filmu "Żołnierz Niezłomny Kościoła" o arcybiskupie Antonim Baraniaku w reżyserii Jolanty Hajdasz

JOLANTA HAJDASZ: O zapomnianych kapłanach, zakonnikach i siostrach zakonnych

Po raz czwarty obchodziliśmy 19 października Narodowy Dzień Pamięci Duchownych Niezłomnych. Co kryje się za tą dość długą nazwą? Dlaczego jest tak ważne, byśmy na moment zatrzymali się w zgiełku naszej codzienności i uświadomili sobie, jak wielki – jako naród – mamy dług do spłacenia wobec księży i sióstr zakonnych prześladowanych przez współczesne totalitaryzmy – nazizm i komunizm?

W odniesieniu do komunizmu to ciągle jeszcze jest historia pełna luk i białych plam, które mamy obowiązek wypełnić prawdziwą treścią. I koniecznie musimy zdawać sobie sprawę z tego, że jest to historia zapisana przede wszystkim w ludzkiej pamięci, w opowieściach świadków którzy znali, widzieli, rozmawiali z tymi, którzy nierzadko jakimś nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności poznali coś, co miało być ukryte. A raczej poprawię się – co ma nadal pozostać ukryte, bo wiele jest środowisk, które zabiegają o to, byśmy nie znali tego elementu naszej historii – bohaterstwa i bezinteresownego poświęcenia dla innych przez naszych polskich duchownych.

Szczególnie dotyczy to właśnie duchownych żyjących w latach stalinizmu i tzw. realnego socjalizmu, którzy nie tylko nie mieli szansy na utrwalanie i opisywanie swojej ówczesnej postawy czy dokumentowanie swoich działań, ale musieli się kamuflować i ukrywać, by przetrwać i móc funkcjonować w czasach, w których przyszło im żyć. Dotyczy to przede wszystkim zafałszowanego ustroju komunistycznego, zakłamanego pod każdym względem.

Komunizm ukrywał prawdę i nią manipulował, po to, by nie tylko zniszczyć człowieka fizycznie, ale także zniszczyć i zatruć pamięć o nim. Nie było przy tym żadnych reguł, które dają się dziś zrozumieć w prosty, logiczny sposób bez znajomości kontekstu i natury sytemu komunistycznego. Posłużę się przykładem losów dwóch wielkich duchownych niezłomnych – prymasa Stefana Wyszyńskiego i arcybiskupa Antoniego Baraniaka, aresztowanych razem, tej samej nocy z 25 na 26 września 1953 r. Ale Prymas był „tylko” – tu oczywiście cudzysłów – internowany co oznaczało, iż np. otrzymywał listy, choć nie wszystkie, paczki, choć nie zawsze i mógł czytać i pisać, pracować intelektualnie w tych tak przecież trudnych warunkach. Mógł dać o sobie świadectwo.

Jego dawny sekretarz bp Antoni Baraniak trafił do zwykłego więzienia, gdzie był bity i torturowany, a żadne listy od niego i do niego nie trafiały, gdzie nie było dostępu do książek i prawa do spaceru po ogrodzie, a rodzina nie tyle że nie mogła go odwiedzić, to nawet w ogóle miesiącami nie wiedziała, czy on żyje, gdzie przebywa, co się z nim dzieje. Mało tego, gdy w grudniu 1955 roku po zmianach politycznych zamieniono mu więzienie na internowanie, gdy wykończonego torturami i więziennymi warunkami przewieziono go z Warszawy do Marszałek w dzisiejszej diecezji kaliskiej, to nadal starannie ukrywano przed światem, gdzie on jest. Do schorowanego człowieka nie dopuszczono nawet lekarza, a szantażem zmuszano do milczenia księdza, w którego parafii umieszczono biskupa – ubecy powiedzieli wyraźnie, że jeśli ktokolwiek się dowie, że „Baraniak przebywa w tym domu”, to go wywiozą tam, „gdzie nikt go nigdy nie znajdzie”.

Ich groźby to nie były puste słowa, dowodem na to są setki bezimiennych polskich bohaterów, na czele z rotmistrzem Pileckim, którzy do dziś nie mają nawet swojego grobu, nie wiemy, kiedy i jak zostali zamordowani.  Najbliższy brat arcybiskupa Baraniaka z wykształcenia był księgowym, przez całe życie nie mógł znaleźć pracy w rodzinnym Lesznie gdzie mieszkał, pracował aż w Zielonej Górze, więc cały tydzień go w domu nie było, bo to nie były czasy, w których dało się dojeżdżać do pracy na takie odległości, ktoś inny z rodziny tracił pracę i nie mógł jej znaleźć, a w Poznaniu do sąsiadów siostrzeńca arcybiskupa latami przychodzili ubecy i wypytywali o rodzinne zwyczaje i inne sprawy. Były to pozornie błahe rzeczy, ale przecież dzisiaj widać wyraźnie po co to było robione. Przekaz był prosty – trzymajcie się jak najdalej od tej rodziny, bo nimi interesuje się Urząd Bezpieczeństwa, a po co wam kłopoty. I znowu izolacja, osamotnienie, problemy dnia codziennego…. I jak w takich warunkach przekazać prawdę, mówić o ideałach i moralnych powinnościach, jak opisywać, co się przeszło i co się planuje, gdy ma się świadomość, iż każdym gestem, każdym spotkaniem można przynieść komuś kłopoty? Zostaje milczenie i ukrywanie tego co ważne. To była rzeczywistość duchownych niezłomnych.

Paradoksalnie zachowane donosy i materiały ubeckie są dziś głównym świadectwem niezłomności tych księży, ale to przecież za mało. Dopóki żyją świadkowie ich życia i świadkowie życia tych, którzy ich znali i się z nimi zetknęli – rozmawiajmy z nimi i zapisujmy ich wspomnienia. Nierzadko kontekst danego zdarzenia, te okruchy zebrane w jedną całość wyjaśnią nam więcej niż niejeden podręcznik.

Symbolem polskich duchownych jest oczywiście ksiądz Jerzy Popiełuszko, dlatego Narodowy Dzień Pamięci Duchownych Niezłomnych obchodzony jest 19 października, w symbolicznym dniu jego śmierci, bo pamiętajmy, że jest to ciągle jeszcze data oficjalna, a do tej pory nie wiadomo, kto i kiedy podjął decyzję o zabiciu księdza ani na jakim szczeblu zapadła decyzja. Wiadomo jedynie, że zabójstwa dokonali trzej pracownicy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. A przecież ksiądz Popiełuszko to ikona bohaterstwa współczesnych duchownych, a co z tymi innymi, o których wiemy tak mało? Kto potrafi dzisiaj wymienić ich nazwiska? Antoni Baraniak przypominany jest już częściej w kontekście ogromnych zasług, jakie przez swoją postawę ma dla Kościoła i dla państwa polskiego, ale co przeciętny Polak wie o świętej pamięci księżach Sylwestrze Zychu, Stefanie Niedzielaku, Stanisławie Suchowolcu, biskupie Czesławie Kaczmarku czy siostrze urszulance Franciszce Popiel, która zginęła w bardzo dziwnym wypadku samochodowym. Siostra ta to przykład, że obok bohaterskich księży duchownych były też zakonnice, ciche skromne i starannie ukrywające swoją tak cenną działalność, żeby tylko komuniści się o niej nie dowiedzieli, żeby tylko móc ją jak najdłużej prowadzić.

Zapisujmy te historie w parafialnych kronikach, gazetach i portalach, do których mamy dostęp, czy nawet w listach do instytucji zajmujących się historią takich jak np. IPN, możemy wysłać taki list nawet do arcybiskupa w swojej diecezji. Historia duchownych niezłomnych to przede wszystkim ich działalność wśród ludzi i dla ludzi. Naszym obowiązkiem jest tę historię najpierw utrwalić, a potem upowszechniać. Jan Paweł II uczcił pamięć bohaterskich duchownych prześladowanych przez niemieckich faszystów beatyfikując ich jedocześnie w 1999 roku. Może doczekamy wszyscy, że kościół także doceni poprzez wyniesienie na ołtarze tych zapomnianych męczenników komunizmu i ciągle jeszcze fałszowanych i nieznanych historiach.

 

 

 

Brama na ten cmentarz dla Jerzego Urbana powinna być zamknięta... Fot. Wikipedia

JOLANTA HAJDASZ: Nie dla Urbana na Powązkach

Pogrzeb Jerzego Urbana odbędzie się na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie –  poinformował wicenaczelny założonego przez niego tygodnika. Co z tego, że w prywatnym grobie swoich rodziców, co z tego, że nie będzie – jak zakomunikowało Ministerstwo Obrony Narodowej – pochowany według wojskowego ceremoniału.

Gdy przeczytałam tę informację, poczułam się tak jak przed laty, w czerwcu 1989 roku, gdy po morderczej dla nas kampanii wyborczej okazało się, że prezydentem ma być Jaruzelski, a premierem Kiszczak…. . To po to siedziałam w stanie wojennym w więzieniu – pytała mnie w tamtym czasie  retorycznie Maria Blimel, przyjaciółka z radiowej grupy przygotowującej materiały wyborcze dla „Solidarności”, w której razem pracowałyśmy po nocach, żeby teraz oni zostali znowu na najważniejszych stanowiskach?

I mam teraz poczucie deja vu . Sytuacja zupełnie inna, okoliczności nie te, ale dominujące uczucie mieszaniny niesmaku, złości i bezsilności jest bardzo podobne. Powązki to symbol chwały polskiego oręża i szlachetnego życia,  tam powinni być pochowani tylko ci, którzy swoim życiem udowodnili, że zasługują na pamięć i szacunek potomnych.  Jerzy Urban z całą pewnością do nich nie należy.

I naprawdę ważne jest, byśmy o tej sprawie, a raczej o tym człowieku rozmawiali teraz, na kilka dni przed jego pogrzebem, nawet łamiąc zasadę „o zmarłych albo dobrze albo wcale”. Potem jak zwykle w mediach temat zostanie przysłonięty innymi bardziej aktualnymi newsami, a spora część opinii publicznej zdąży wyrobić sobie zdanie na podstawie tego co właśnie teraz będą mówić ci , którzy świadomie chcą skorzystać z okazji, by utrwalać w ludzkich głowach i zbiorowej pamięci zmanipulowany  obraz świata i kreować swoich fałszywych bohaterów. W przypadku człowieka, który zmarł w ostatni poniedziałek jest to bardzo realne, proszę więc wybaczyć, że pozwolę sobie na ocenę i przytoczenie podstawowych, niewygodnych dla utrwalaczy pamięci o tym zmarłym,  faktów. Ta ocena może być tylko negatywna, ale takiej oceny domaga się prawda i pamięć o ofiarach komunizmu, z których drwił, a także ofiarach różnych medialnych nagonek z jego udziałem z czasów tzw.  III RP.

Jerzy Urban to oczywiście  rzecznik prasowy komunistycznego rządu w latach 1981-1989, założyciel i redaktor naczelny wyjątkowo obrzydliwego pod względem języka i publikowanych treści tygodnika. Nie mogę go nazwać ani dziennikarzem, ani publicystą, choć te słowa zawierają dziś wszystkie jego nekrologi. Sprzeniewierzył się chyba wszystkim zasadom zawodowej etyki dziennikarza.  Jego znakiem rozpoznawczym stał się cynizm i prowokacje oraz chorobliwa, a z perspektywy czasu widać, że wręcz demoniczna niechęć do Kościoła katolickiego oraz osób konsekrowanych, księży  i sióstr zakonnych, a także katolików świeckich. Symbolem ofiar jego działalności jest błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko, do którego śmierci z całą pewnością przyczyniły się jego konferencje prasowe i wypowiedzi. Ale to nie wszystko. Niestety, zaraz po transformacji Jerzy Urban przeszedł gruntowną wizerunkową przemianę, która całkowicie odwracała jego rzeczywistą rolę w schyłkowych latach komunizmu i w całej III RP, dlatego dziś wielu przedstawicieli młodego i średniego pokolenia widzi w nim jedynie dostarczyciela dowcipnych treści internetowych, które im się podobają, bo są ilustrowane przekleństwami i ostrymi zdjęciami  erotycznymi. Imponuje im ktoś, kto ma pseudoodwagę szargać narodowe i katolickie świętości. Jest mnóstwo młodych ludzi, którzy z Urbanem po raz pierwszy zetknęli się na Facebooku, potem kupili promowany w tych wpisach tygodnik i zaczęli go czytać. Sam Urban oczywiście nie prowadził swoich kont w mediach społecznościowych osobiście, wtedy, gdy zaczynał, robiły wpisy w jego imieniu 4 osoby, ale ilu w ostatnich latach wychował sobie naśladowców i współpracowników tego nie wiemy. Ale to oni będę teraz lansować jego wybielony wizerunek. Pomogą im w tym lewicowo liberalne media.

Kilka cytatów z ostatnich dni. Czas wygasza emocje – pisze teraz tygodnik „Polityka”, w którym m.in. Urban pisał swoje paszkwile i pseudomądrości. Niebywale błyskotliwy, przenikliwy dziennikarz, który miał to nieszczęście, że w latach 80. zaplątał się w miejsce, do którego nie należał – to z kolei opinia publicysty „Gazety Wyborczej”.  Dla tego publicysty jest to osoba wybitnie intelektualna i zdecydowanie nieprzeciętna, może gdzieś na pograniczu małego geniuszu – to także cytat z wypowiedzi dziennikarza z GW na temat zmarłego. I kolejna ocena: robił ohydne rzeczy, ale nie jestem pewien, czy to powinno przesłonić całą jego biografię i ją zdominować. Był w pewnym sensie odważny, bo nie bał się kontrowersji. Na pewno był to świetny dziennikarz, tyle że miał okropny charakter – to kolejna o tym człowieku opinia.

Tymczasem w tym przypadku nie powinno być miejsca na psychologiczne dywagacje i relatywizm. W tym wypadku ocena musi być jednoznaczna – i jednoznacznie negatywna. Ten człowiek drwił z polskiej historii i tych, którzy przeciwstawiali się komunistycznym zbrodniarzom, cynicznie korzystał ze wszelkich przywilejów władzy w czasach PRL i szyderczo wyśmiewał tych, którzy walczyli z komunizmem. Stworzony przez niego tygodnik wprowadził do prasy pełną wulgaryzmów rynsztokową polszczyznę, a on sam otoczony był jak wielu aparatczyków swoistym parasolem ochronnym i mógł bez przeszkód po 1989 roku bogacić się na obrażaniu wszystkiego co wartościowe, święte i mądre. Już na początku lat dwutysięcznych jego majątek wyceniano na ponad 100 mln złotych.

Do dziś jest niewyjaśnioną tajemnicą, dlaczego praktycznie nigdy nie ponosił konsekwencji swoich czynów. W latach 90. jako pierwszy opublikował w gazecie zdjęcie pornograficzne. Sprawa w sądzie ciągnęła się latami i była kuriozalna – jako radiowa reporterka miałam wątpliwą przyjemność ją relacjonować.  Za tę publikację z urzędu powinna mu grozić  odpowiedzialność karna za rozpowszechnianie pornografii, ale sąd powoływał kolejnych biegłych, którzy zgodnie z Urbanem udowadniali, iż jest to zdjęcie artystyczne. Była to kpina z wymiaru sprawiedliwości, z prawa, ze zdrowego rozsądku, bo sprawę można było zakończyć szybkim oczywistym wyrokiem i poważnym jego uzasadnieniem, tymczasem pozwolono na tę swoistą zabawę. Potem było tylko gorzej.

W 2002 roku tuż przed pielgrzymką Jana Pawła II do Polski w wyjątkowo podły sposób opisał osobę Papieża  – dopiero na kilka dni przed jego śmiercią w 2005 roku został skazany za obrazę głowy państwa Watykan na grzywnę 20 tysięcy złotych, co przy jego dochodach i majątku było sumą śmieszną. Finansowana przez Georga Sorosa organizacja „Reporterzy bez Granic” protestowała wtedy przeciwko temu wyrokowi widząc w nim formę cenzury, co samo w sobie jest kuriozalne. Gdy w 1992 roku prof. Ryszard Bender nazwał Urbana „Goebbelsem stanu wojennego”, został za to oskarżony i sprawa ciągnęła się aż 13 lat, po to by dopiero Sąd Najwyższy orzekł, że profesor mógł tak powiedzieć.

Dzisiaj liberalne media coraz bardziej wybielają tę postać, jego publicznie manifestowane bezczelność i wulgarność nazywają ekscentrycznością i pomijają jego realne wpływy wśród komunistycznych i postkomunistycznych władz. Ale nam nie wolno o tym wszystkim zapomnieć. Także po jego śmierci i nawet w dniu jego pogrzebu.

 

Fot. JH

Maria w oczach Teresy. Majowej spotkanie Klubu Publicystyki Kulturalnej SDP

Zaczęłam pisać „Listy do Marii Konopnickiej” w 2010 roku. Najpierw sporadycznie, później częściej, nie zastanawiając się jak długo będę je kontynuować, a tym bardziej, czy uda mi się je opublikować, wydać i czy w ogóle ujrzą światło dzienne. Pisałam te listy – wiersze z potrzeby serca. Podczas podróży, spacerów, wzruszających mnie momentów, wydarzeń czy imprez. Bo Maria Konopnicka urodziła się – tak jak ja – w Suwałkach, gdzie jest patronką mojej Alma Mater (I LO im. Marii Konopnickiej). Wyrosłam więc niejako pod jej skrzydłami i czuję się z Nią emocjonalnie związana – powiedziała Teresa Kaczorowska podczas majowego spotkania Klubu Publicystyki Kulturalnej, które odbyło się 4 maja br. w Domu Dziennikarza SDP w Warszawie..

Wieczór poświęcony Marii Konopnickiej, z okazji ogłoszonego przez Sejm Roku Poetki w 180. jej urodziny, cieszyło się sporym zainteresowaniem. Uczestnicy byli pod wrażeniem wiedzy i zaangażowania Teresy Kaczorowskiej w popularyzowanie postaci i twórczości Marii Konopnickiej. Na spotkaniu dziennikarka zaprezentowała swoją najnowszą książkę o Poetce pt.„Maria Konopnicka, czarodziejka osobliwa”. Publikacja ta zbiera bardzo dobre oceny i recenzje, zawiera bowiem dużo informacji biograficznych, szeroko przedstawia tło epoki i najciekawsze fragmenty wierszy i listów Poetki.

Spotkanie prowadziła red. Elżbieta Królikowska Avis, wiersze Marii Konopnickiej i jeden wiersz Teresy Kaczorowskiej czytał Maciej Gąsiorek, aktor Teatru Rampa w Warszawie.