Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Wielka ucieczka do Brukseli

W środowisku najbardziej zajadłych „obrońców demokracji” zapanowała konsternacja. Najważniejsze nazwiska rządu Tuska chcą uciec do Brukseli. Ale jak to? W trakcie „rewolucji”?

Gdyby to był jeden minister, nawet Bartłomiej Sienkiewicz, to byłaby pewnie sensacja, a co dopiero tylu? Minister braku kultury i pogardy dla dziedzictwa narodowego z pewnością zasłużył się w oczach tych dla których jedynym istotnym punktem programu Donalda Tuska jest osiem gwiazdek. Niczego nie zbudował, nie wprowadził żadnego nowego porządku, za to najwyraźniej skutecznie, siłowo i bezprawnie zrujnował media publiczne. Wsławił się cenzurą wystawy Ignacego Czwartosa i niszczeniem instytucji kultury.

Dyla do Brukseli

Nie wiadomo czym się wykazał minister braku aktywów państwowych Borys Budka, ale minister spraw wewnętrznych i brutalności Marcin Kierwiński w oczach najbardziej krwiożerczej „demokratycznej” tłuszczy zdążył się zasłużyć potraktowaniem rolników i ich zwolenników podczas protestu 6 marca 2024 roku. Zdawałoby się bohaterowie ulicy w trakcie wielkiego dzieła, ale nie, zwrot o 180 stopni i dyla do Brukseli.

A na tym nie koniec, Wielcy Platformerscy Śledczy, przez złośliwych nazywani na cześć bohaterów czeskiej animacji znanej w Polsce jako „Sąsiedzi” – Pat i Mat – Dariusz Joński i Michał Szczerba. Dopiero co zostawali przewodniczącymi „wielkich komisji śledczych, które miały zaorać PiS”. To już? PiS zaorany? A Kamila Gasiuk-Pihowicz, która dopiero co zapowiadała „początek końca neo-KRS”, w której skład złośliwym zrządzeniem Tuska weszła? Już z KRS skończyła? No chyba, że planuje to zrobić z trzeciego miejsca listy warszawskiej listy KO.

„Słabo to wygląda”

Czy można się więc dziwić pewnemu zaskoczeni w najbardziej krwiożerczych „demokratycznych” bańkach informacyjnych? Jedni jeszcze bez większego entuzjazmu usiłują przekonywać, że „PO potrzebuje silnych jedynek” (króciutka ta ławeczka „partii elit”), ale inni już piszą, że „słabo to wygląda niestety”, że „za rok tego rządu już nie będzie”, że „nie pójdą na wybory” i, że co najgorsze „PiS się cieszy”.

Skąd te wątpliwości, skąd ten defetyzm? Ten jakby brak wiary bejsbol Tuska? Ano może stąd, że jakby tego nie fryzować, to nijak nie przypomina to taktyki pewnych siebie konkwistadorów „demokracji”. Gdybym miał się tu pokusić o „skrajnie prawicową” przecież i nacechowaną, jak zwykle, pewną dozą typowo „populistycznej” paranoi i myślenia życzeniowego, spekulację, posunąłbym się do tezy, że ktoś tu narobił w zbroję, do kogoś dociera świadomość konsekwencji „przywracania” „demokracji” na rympał, z łamaniem prawa, przemocą i gwałtem na podstawowych standardach. Konsekwencji jak najbardziej karnych. Przy takiej świadomości ma prawo wzrosnąć pragnienie posiadania immunitetu, choćby to się miało i „silnym razem” nie spodobać.

Słyszę oczywiście te wszystkie tłumaczenia jakoby miał to być „odwrót na z góry upatrzone pozycje”, jednak w swojej ułomności nie potrafię nie widzieć tam raczej szczurów uciekających z tonącego (?) okrętu.

Program „19.30” TVP pod lupą Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji

KRRiT przeprowadziła monitoring sztandarowego programu informacyjnego Telewizji Polskiej „19.30”. Zauważono m.in. unikanie informacji niewygodnych dla koalicji rządzącej, błędy merytoryczne i wpadki techniczne.  

Monitoringiem objęto wydania serwisu informacyjnego TVP „19.30” w okresie od 21 grudnia 2023 r. do 31 marca 2024 r., porównując kontekstowo z zawartością „Faktów” TVN, „Wydarzeń” Polsatu i programu „Dzisiaj” TV Republika.

Na wstępie raportu z badania KRRiT przypomina, że 20 grudnia 2023 roku wyłączono sygnał programów informacyjnych Telewizji Polskiej. Było to wydarzenia bez precedensu w historii demokratycznej Polski. Na powrót większości programów (TVP Info, „Teleexpress”, „Panorama”, „Wiadomości” o 8:00,12: i 15:00) widzowie musieli czekać aż kilka tygodni.

Nadawanie głównego serwisu informacyjnego TVP, pod zmienioną nazwą „19.30”, przywrócono 21 grudnia 2023 r. Jak zapewniał prowadzący program Marek Czyż miała być „czysta woda bez propagandowej zupy”, zapewniano o  bezstronności i profesjonalizmie nowego programu. Szybko jednak rzeczywistość zweryfikowała te deklaracje. KRRiT przypomina np. o opublikowanym w lutym 2024 roku raporcie Stowarzyszenia Demagog, którego eksperci przeanalizowali styczniowe wydania „19.30” i porównali je z „Faktami” TVN oraz „Wydarzeniami” Polsatu. Raport wykazał m.in. krytykę prezydenta RP Andrzeja Dudy oraz pomijanie informacji niekorzystnych dla rządu Donalda Tuska (pisaliśmy o tym TUTAJ).

KRRiT stwierdza, że także widzowie krytycznie oceniają nowy program informacyjny Telewizji Polskiej, na co wskazywać mają słabe wyniki oglądalności „19.30”.

„Wg danych AGB Nielsen Media Research w styczniu 2024 r. serwis ‘19.30’ miał niemal osiemset tysięcy widzów mniej niż ‘Wiadomości’ w styczniu 2023 r., w lutym i marcu było to ok. 950 tysięcy widzów mniej niż ‘Wiadomości’ w porównywalnym okresie” – czytamy w raporcie KRRiT.

W dalszej części dokumentu opisano szczegółowo wnioski z monitoringu. I tak na przykład, w grudniu 2023 roku w serwisie „19.30” – w przeciwieństwie do wydań „Faktów” TVN, a w szczególności „Wydarzeń” Polsatu i „Dzisiaj” TV Republika) – nie relacjonowano przejęcia mediów publicznych przez ministerstwo kultury, pomijano protesty przed budynkiem TVP na pl. Powstańców Warszawy, nie zamieszczano wypowiedzi (np. konstytucjonalistów), publicznych oświadczeń (np. stanowiska Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, KRRiT) i innego typu informacji pojawiających się w debacie publicznej krytykujących sposób „przejęcia” mediów publicznych przez nowe władze.

W stycznia 2024 r. jednym z głównych tematów w przestrzeni publicznej był spór o odebranie politykom PiS Mariuszowi Kamińskiemu i Maciejowi Wąsikowi mandatów poselskich, a następnie ich aresztowanie przez policję, osadzenie w areszcie i ułaskawienie przez Prezydenta RP.

„Należy zauważyć, że w wydaniu z 8 stycznia 2024 r. serwis ‘19.30’ podobnie jak ‘Fakty’ TVN, ‘Wydarzenia’ Polsatu oraz ‘Dzisiaj’ TV Republika informował o wydaniu przez sąd nakazu aresztowania polityków PiS, ale – w przeciwieństwie do pozostałych audycji – serwis ‘19.30’ nie przedstawił stanowiska m.in. Kancelarii Prezydenta RP w tej sprawie ani innych opinii kwestionujących lub poddających w wątpliwość decyzję sądu. Dwa dni później, gdy wszystkie serwisy informowały o zatrzymaniu Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika w Pałacu Prezydenckim, w ‘19.30’ nie poruszono wątku autobusu miejskiego, który (zdaniem opozycji możliwie celowo) blokował wyjazd z Belwederu kolumny prezydenckiej, choć odniosły się do niego zarówno ‘Wydarzenia’ (w drugim materiale w serwisie), ‘Fakty’ (ostatni materiał w serwisie pod hasłem ‘spisek autobusowy’) oraz ‘Dzisiaj’ (materiał pod hasłem ‘przypadkowy zbieg niefortunnych zdarzeń’)” – czytamy w raporcie KRRiT.

W lutym natomiast Rada zauważyła, że w wydaniach serwisu „19.30” „nie odnotowano żadnego materiału, który dotyczyłyby przemówienia Ministra Spraw Zagranicznych RP Radosława Sikorskiego podczas posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ. Wystąpienie Radosława Sikorskiego miało miejsce 23 lutego br. i odnosiło się bezpośrednio do kłamstw i manipulacji wygłoszonych na forum RB ONZ przez ambasadora Rosji przy ONZ Wasilija Nebenzię na temat odpowiedzialności USA, NATO i Ukrainy za rozpętanie wojny z Rosją”.

W marcu zaś główny serwis informacyjny TVP pominął np. temat dziennikarskiego śledztwa Wirtualnej Polski o tym, że złożone do sądu przez prokurator Ewę Wrzosek wnioski blokujące działania Prawa i Sprawiedliwości w sprawie mediów publicznych powstały poza siedzibą prokuratury i we współpracy z jedną z międzynarodowych kancelarii prawnych.

KRRiT zauważyła w swoim raporcie również, że stosunkowo często, zwłaszcza na tle innych polityków szczebla samorządowego, pojawiał się w materiałach serwisu „19.30” prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski. Był on obecny zarówno w relacjach z przebiegu kampanii samorządowej (nie tylko jako kandydat na prezydenta stolicy, ale także lider KO zagrzewający innych do walki o zwycięstwo), jak również w materiałach niezwiązanych z wyborami.

Na koniec raportu Rada wytknęła przygotowującym program „19.30” wpadki techniczne, np. na grafice, która pojawiła się w wydaniu serwisu z 31 stycznia Papuę Nową Gwineę podpisano jako „Papułę Nową Gwineę”. 3 lutego materiał o brutalnym zamordowaniu transpłciowej nastolatki w Wielkiej Brytanii, zilustrowany był m.in. infografiką z danymi o wzroście przestępstw dokonanych na osobach transpłciowych. Wykres słupkowy sugerował, że wzrost tego rodzaju przestępstw jest o wiele większy niż wskazywałyby na to dane liczbowe. W infografice wyemitowanej 4 lutego hiszpańskie miasto Oviedo zostało określone jako „Ovideo”. Taki sam błąd popełniła reporterka komentująca materiał z offu.

Cały raport z monitoringu dostępny jest na stronie KRRiT TUTAJ.

opr. jka, źródło: KRRiT

 

Zdj. Pusta widownia to nie jest obraz polskiego baletu, ale pusta głowa urzędników od emerytur czasem staje się faktem... Fot. HB

Są sukcesy, ale, jak pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI, jest też: Dziadostwo kulturalne

Zacznę pozytywnie. Nawet bardzo: wystawiony właśnie w Teatrze Wielkim w Warszawie w Operze Narodowej balet „Pinokio” to wielki sukces. Wspaniała przygoda dla tych, którzy dostaną się na spektakl. Kaskada pomysłów choreograficznych (ponoć nowej młodej artystki), bajeczna scenografia, muzyka scalona z wizją jak serce z aortą, albo obłoki na niebie pchane wiatrem. Dwie i pół godziny kontaktu z prawdziwą sztuką.

Owszem, trzeba zapłacić, bo to sztuka kosztowna. I teatr przepiękny, i naprawdę wielki. I wspaniali artyści. Brawo panie  dyrektorze Waldemarze Dąbrowski i panie dyrektorze baletu Krzysztofie Pastorze. Dowiaduję się wprawdzie, że osobę odpowiedzialną za technikę właśnie zwolniono z pracy. Bo ponoć była zbyt wymagająca. Nie wiem jak było naprawdę ale my zwykli widzowie patrzymy przede wszystkim na efekty.

W Wielkim wszystko gra – począwszy od „frontmenów” witających w drzwiach gości poprzez szatniarki i obsługę widowni. Tylko windy macie kiepskie, zacinają się i wloką. Ale dość delikatnej krytyki. Teraz pójdę „na grubo”. Będzie szerzej i głębiej.

Gdyby żył pan Jerzy Waldorff zaryczałby ten trybun kultury tubalnym głosem w sprawie bardzo ważnej, drastycznej, kompromitującej całą naszą współczesną działalność w temacie kultura. Niestety nie żyje już od lat. A tu narodziło się wiele zła. Na pewno srogo napiętnowałby ludzi „od kultury”.

W 2008 roku postraszono tancerzy i tancerki że zostaną im zabrane emerytury. Powód? Bo pracują – czyli tańczą – zbyt krótko. Nieważne że tańczyć w balecie można tylko do pewnego wieku. Nieważne, że ich zawodowa droga życiowa to wieloletnie studia i niezwykle ciężka praca. Bolesne ćwiczenia, a potem wysiłek fizyczny, do którego trudno coś nawet porównywać. Przez lata wytrzymywali ból i mękę całego ciała by  doskonalić się w unikalnej profesji. ZUS zadecydował: to wszystko trwało zbyt krótko. Pieniądze się nie należą.

Podniósł się wprawdzie krzyk protestu, ale i tak w 2010 roku – 14 lat temu zabrano tancerzom i tancerkom baletu emerytury. Ludzie, którzy powinni ich bronić zaakceptowali to draństwo. Ponoć próbowano, protestowano, ale nic to nie dało. Bełkot urzędniczy i tchórzostwo odpowiedzialnych za kulturę przesądziły. Definitywnie zabrano tancerzom emerytury. To był szok i klęska prawdziwa ludzi sztuki. Dla nich zabrakło pieniędzy. Mimo wspaniałych światowych sukcesów polskiego baletu, mimo znamienitych teatrów baletu i pięciu szkół baletowych w kraju. Dotknęło to ponad dwa tysiące tancerzy.

Potem zaczęła się i trwa nadal kilkunastoletnia bezużyteczna paplanina – spotkania, artykuły, puste słowa. Trwa urzędnicza przepychanka. Nic z tego nie wynika. Idiotyczne, nieżyciowe propozycje. Tylko pensje decydentów niby kulturalnych rosną. Ostatnia była już wiceminister w resorcie przy Krakowskim Przedmieściu rzekła przed odejściem: „To był błąd legislacyjny”. I tyle usprawiedliwienia.

Na premiery, gale, całe to decydenckie towarzystwo wyfraczone, umedalowane chętnie przybywa. Pcha gęby do kamer, a usłużni to nagrywają. Jednej z byłych  tancerek w Teatrze Wielkim nawet się udało. Nie ma emerytury ale jest szatniarką. Inni mają się przekwalifikować. Trzeba mieć sporo tupetu i bezczelności by snuć takie pomysły.

Bito im entuzjastycznie brawo, byli idolami. Dzisiaj cierpią biedę. Zmienił się rząd. Ale nie zmieniło się traktowanie tancerzy. Ostatnio znowu usłyszeli: „Nie ma pieniędzy na wasze emerytury. Czekajcie”.

Obojętność. Odkładanie sprawy ad calendas graecas. Matki potencjalnych tancerek i tancerzy, dziś jeszcze dzieci – już nie chcą ryzykować. Liczba zgłoszeń do pięciu istniejących szkół baletowych drastycznie spadła. Po co uczyć się tego zawodu? Nie można przecież własnego dziecka skazywać, by w wieku 40 lat zostało bez pracy, bez pieniędzy, bez uprawnień emerytalnych z gołą …. – faktycznie i w przenośni.

Bezwstydni i zupełnie niekulturalni notable drepczą skwapliwie na premierę „Pinokia” (odbyła się 21.04.br.). Co ważniejsi dostaną nawet bilety za darmo. Nie wiem tylko czy wspaniały tancerz w roli tytułowej przypominający Stanisława Szymańskiego, który daje dziś z siebie wszystko co najlepsze w balecie – mistrzowskie piruety, wysokie skoki ze szpagatem – czy wie jaka czeka go przyszłość za kilka albo kilkanaście lat? Może wyrzucą go ze sceny jak zużytą baletkę? Przecież nie będzie już potrzebny. W realnym życiu nawet najlepszy nie utrzyma się bez pieniędzy.

Dziś artyści cieszą oczy melomanów. W balecie „Pinokio” jest wspaniałą choreografia, pomysły gigantyczne. sceny zbiorowe, przepiękne solówki. Wyfraczeni z pierwszych rzędów biją gorąco brawo. Dawno już nie widziałem tak błyskotliwej, wspaniałej scenerii tryskającej młodym życiem, barwnej, wyrazistej, oświetlonej przez prawdziwych profesjonalistów. Brawo, brawo bravissimo.

I tylko smutek i wielki żal, że za to wszystko może czekać dramat ludzi ciężkiej, wieloletniej harówy.

O, wy, władcy kultury. Dlaczego od 14 lat tancerze i tancerki – to w końcu około dwóch tysięcy ludzi – nie mają emerytur. Wstyd!

 

 

 

 

Fot. Mohammed Salem, Reuters/World Press Photo

Zdjęcie z tragedii w Gazie wygrało w konkursie World Press Photo

Fotografia Mohammeda Salema z agencji Reuters, przedstawiająca palestyńską kobietę obejmującą martwe ciało swojej małej siostrzenicy, zdobyła tytuł Zdjęcia Roku w konkursie World Press Photo 2024.

Zdjęcie Roku zostało wybrane spośród 61062 prac nadesłanych od 3851 fotografów ze 130 krajów. Zwycięska fotografia Palestyńczyka Mohammeda Salema pokazuje 36-letnią Inas Abu Maamar, trzymającą ciało swojej pięcioletniej siostrzenicy Saly, która zginęła razem z matką i siostrą, gdy izraelska rakieta uderzyła w ich dom, w Khan Younis w Gazie.

Jury WPP podkreśliło, że zdjęcie zostało skomponowane z troską i szacunkiem, oferując jednocześnie metaforyczny i dosłowny wgląd w niewyobrażalną stratę.

W kategorii Reportaż Roku World Press Photo wygrał Lee-Ann Olwage z RPA za zdjęcia pokazujące osoby dotknięte demencją na Madagaskarze. Brak świadomości społecznej dotyczącej tego schorzenia sprawia, że ludzie ci są tam często stygmatyzowani.

Nagrodą za Długoletni Projekt World Press Photo wyróżniony został Alejandro Cegarra z Wenezueli, który w swoich pracach pokazał zmiany w polityce migracyjnej Meksyku.

Nagroda World Press Photo Open Format przypadła Julii Kochetovej z Ukrainy za przedstawienie w oryginalny sposób codzienności kraju dotkniętego rosyjską agresją. Fotografka stworzył stronę internetową, która łączy fotoreportaż z osobistym stylem dokumentalnym pamiętnika.

Wszystkie nagrodzone prace można obejrzeć na stronie World Press Photo TUTAJ.

opr. jka, źródło: worldpressphoto.org

Ilustracje w tekście Bogdan Rutkowski; Fot.: Stefan Truszczyński

O szczególnym miejscu po raz kolejny pisze STEFAN TUSZCZYŃSKI: Kompromitacja „Polski morskiej”

W ciągu ostatnich już kilkudziesięciu lat przybywają do Warszawy by rządzić dziesiątki polityków cywilnych i wojskowych z wybrzeża. A tam na końcu cudu natury, czyli półwyspu helskiego znajduje się największa kompromitacja portowa – wojenny akwen, ponad jednohektarowy.

Większy niż port rybacki i jachtowy w Helu. To wstyd, wielki wstyd i marnotrastwo stulecia. Tak wyobraża sobie to zapomniane i zaniedbane miejsce nasz rysownik, inżynier, designer (około 2 tysiące projektów przemysłowych) Bogdan Rutkowski.

 

Pytanie, które zadaję: „CO WY NATO” jest w pełni uzasadnione, ponieważ właśnie obecnie trwają prace nad przygotowaniem natowskiej bazy morskiej w Estonii. Dobrze będzie dla bezpieczeństwa europejskiego, jeśli takowa tam powstanie, ale my – Polska – powinniśmy zaproponować nasz port wojenny na Helu, który ma bardzo dogodne, bardzo głębokie podejście od strony zatoki.

Tak to mogłoby wyglądać przy naprawdę minimalnych kosztach, ponieważ nabrzeża marnującego sie portu wojennego są już gotowe od 80 lat. Zbudowano je w okresie międzywojennym tuż przed wybuchem II wojny światowej. Korzystali z nich Niemcy. Nasze „szczury lądowe” nie doceniają tej budowy. Chcą tu hodować morsy albo foczki. Rażąca niegospodarność powinna się skończyć. Proszę popatrzeć tak mógłby port wojenny na cyplu helskim wyglądać.

 

 

Od wielu lat piszę o tym i apeluję do różnych obojętnych i jak się okazuje tępych głów. Tak dalej być nie może. Jesteśmy zaślubieni z morzem. Mamy aż 500 km wybrzeża. Ostatnio wiele z gospodarki morskiej rozgrabiliśmy i zniszczyliśmy. Port wojenny na Helu jest jeszcze do uratowania. Ta kompromitacja obciąża nie tylko władze malutkiego miasteczka Hel a nawet i Marynarkę Wojenną – to skandal zaniedbania władz całej Polski, od lat. To powinna być najważniejsza Polska baz wypadowa na Bałtyk, baza marynarki wojennej. Od dziesiątek lat falochrony tej wojennej przystani są rozkradane. Dopiero rok temu ogrodzono i podzielono port.

Różne głupoty władza wciska ludziom: że nie dość przed falą chronione jest wejście, że nabrzeże główne nie jest prostopadłe, ale wypukłe i trudne do cumowania, że teraz ma poradzić sobie z obiektem… Uniwersytet Gdański (!), któremu ponoć połowę akwenu sprzedano, Na marginesie: rybacy, z którymi rozmawiałem, mówili mi, że opieka Morskiego Instytutu Rybackiego była przydatna w przeciwieństwie do tego, co robi teraz „nowy” opiekun, czyli UG.

Rok temu wokół portu wojennego były jeszcze obiekty budowlane w zupełnie dobrym stanie. M.in. pralnia koszarowa, sprzed której to właśnie zabrać miała Lecha Wałęsę do Stoczni Gdańskiej motorówka admirała Janczyszyna w sierpniu 1980. Bo to był skok przez zatokę, a nie przez płot. Ta pralnia – słyszę od przedstawicieli władz miasta – podobno stanowiła niebezpieczeństwo, bo kręcili się tam… menele i moglibysobie krzywdę zrobić. Pamiętam, że jeszcze rok temu trwały tam jakieś prace budowlane. A nawet teren ten stanowił bazę dla historycznych pojazdów wojskowych, bowiem od kilku lat na Helu organizowany jest przez urząd miasta D-Day, taka wojenna zabawa ku uciesze wczasowiczów. Ponoć nawet niewiele kosztuje, bo tylko 80 tysięcy złotych. Zjeżdżają się na nią miłośnicy militariów. Również z Niemiec.

Turyści rzeczywiście liczni przybywają na Hel tylko w okresie wakacji natomiast uruchomienie portu wojennego dałoby zatrudnienie wielu setkom ludzi. Hel ożyłby. To jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce musi być również miejscem do życia mieszkańców. Teraz jest tam wolnych ponad 80 hektarów po zabudowaniach wojskowych, które już rozebrano. Było na Helu Wojsko Polskie. Teraz jest pustka, zrujnowane ogromne zakłady przeróbki ryb, no i właśnie port wojenny do którego prowadzi głębokie na kilkadziesiąt podejście.

Nie gardźmy naszym morzem. To nie tylko wielka szansa gospodarcza ale i bezpieczeństwo dla całej Polski. Panowie i Panie – nowi posłowie i posłanki, pojedźcie na „koniec Polski”, na koniec helskiego cypla. Sami zobaczcie!

 

 

 

Grafika na podstawie fot. z Wikipedii

WIKTOR ŚWIETLIK: Awans społeczny i 10 kwietnia

Przed piętnastym października ubiegłego roku mieliśmy w mediach patologię i propagandę, na szczęście to się zmieniło. Jak powinna wyglądać wzorcowa symbioza dziennikarzy i polityków mogliśmy przekonać się choćby 10 kwietnia tego roku. Standard może nie jest nowy, ale teraz wprowadzany w większym stopniu bez zakłóceń.  

Najważniejsza jest koordynacja. Czasem zresztą wynika ona zresztą z planu, a czasem – w dobrej wprawionej w boju organizacji – wszyscy sami siebie wiedzą co robić. Myślę, że tu było i tak, i tak. Cóż się mogło nie udać, wszystko się udało, posypią się podwyżki, a z czasem pewnie i odznaczenia państwowe.

Trzeba jeszcze jedno docenić. Awans społeczny. Może nie dla wszystkich, ale dla pewnych grup zdecydowanie. Kiedyś ludzie dokuczający rodzinom ofiar tragedii, kpiący z samych tych tragedii, byli jakimiś anonimowymi trollami. Pisali z satysfakcją komentarze pod artykułami korzystając z oszczędności na moderacji. Jeszcze wcześniej pisali anonimowe listy do mediów, donosy do SB albo paśli się swoimi emocjami i wyobrażeniami w zaciszu wypełnionych nienawiścią mieszkań. Teraz w pełni partycypują w życiu publicznym. A pełna partycypacja różnych grup w życiu publicznym to jeden z celów Unii Europejskiej!

Zaczyna więc choćby Radosław Sikorski. Delikatnie, wzruszająco. Podaje link ze zdjęciem stewardessy z prezydenckiego samolotu, na którym napisane jest, że piętnaście minut przed katastrofą powiedziała “panie dyrektorze, wróćmy”. Z artykułu wynika, co prawda, że “miała tak powiedzieć”. Miała tak powiedzieć, bo wszystkie te rozmowy to skrawki, które są dowolnie interpretowane, albo i fałszywe. Portal, który opublikował tekst właśnie dlatego, klasycznie zabezpieczał się prawnie sformułowaniem “miała powiedzieć”. “Mieli powiedzieć” w mediach wszyscy wszystko. Przyjaciel Sikorskiego, o ile ci ludzie mają przyjaciół, Tomasz Lis uwielbiał kpiarsko odwoływać się do rzekomych słów generała Błasika “zmieścisz się, śmiało” i do rzekomych kozackich rozmów między pilotami tuż przed lądowaniem. Wszystko to “mieli powiedzieć”.

Ale dlaczego Radosław Sikorski zdecydował się akurat w ten sposób uczcić tę rocznicę, w której przecież zginęło wielu ludzi, których znał? Raczej wątpliwe by miał jakieś szczególnie dobre relacje z Barbarą Maciejczyk, bo był znany z tego, że osoby z obsługi, w swoim mniemaniu niżej stojące w hierarchii społecznej od siebie, traktował mocno z góry – mówiąc najdelikatniej. Ta sprawa poruszyła go z jednej przyczyny, z jednej przyczyny wykonał ten jeden rocznicowy gest. Bo wpis, ta rzekoma wypowiedź, która “miała się odbyć”, a nie wiadomo czy się odbyła i w jakim kontekście, ma obciążać Lecha Kaczyńskiego. Przerażona kobieta błaga by wracać, ale on nie, twardo chce wymordować wszystkich.

Kolega Sikorskiego i Tuska Roman Giertych już nie miał takich skrupułów. Pasł nienawiść wszystkich silnych razem wyśmiewających się z żartów o “tu polewie” domagając się zbadania wariografem Jarosława Kaczyńskiego, by wyjaśnić wspólnictwo braci w katastrofie.  Potem nieoceniona Pani Shnepf – Wysocka zaprosiła, rocznicowo, Giertycha do odzyskanej telewizji publicznej by odbyć z nim rocznicową rozmowę na ten temat. Brawo! Good job. Co musieli po tej rozmowie czuć bliscy zmarłych, ci ludzie, którzy co roku w tym dniu płaczą,? Nagrodą za taką rozmowę może być nieujawniana pensja, a i zapewne przyłoży się to do dobrej placówki dyplomatycznej dla małżonka.

W tym samym dniu Jarosław Kaczyński nożyczkami odcinał od pomnika smoleńskiego tabliczkę, na której ktoś napisał rozmaite kalumnie na temat jego brata, najbliższego mu człowieka. Takie tabliczki to ważna sprawa. Od momentu kiedy zostaną do pomnika przyczepione strzeże ich stroskana ich losem ekipa dziennikarska. Podobnie jak w sytuacjach, gdy “przypadkowi obywatele” w tym dniu postanawiają obrazić Kaczyńskiego ich prawa głosu strzeże “obywatelski” serwis Okopress, “Gazeta Wyborcza”, “Newsweek”. Ale jest zawsze śmiechu z tego, co Kaczyński odpowie. Ale jest oburzenia, że starszy pan nożyczkami, trochę nieporadnie próbuje z pomnika brata usunąć napis urągający pamięci w rocznicę jego śmierci. Brecht jest. Zabawa. Oburzenie. Emocje. Radość – ale będą wirale. Będą szaleć po mediach. Wszyscy się ubawią.

W tym samym dniu posłowie koalicji Donalda Tuska w europarlamencie współprowadzili do przyjęcia przez Polskę paktu migracyjnego. Dwa dni później w Sztokholmie zginął Polak, który grupie młodych przybyszy spoza Europy zwrócił uwagę, że są zbyt głośno. Zastrzelono, go na oczach dwunastoletniego syna. Czytelnik Okopress, widz TVP, o tym się nie dowiedział. Cóż, szum informacyjny szkodzi. A nowa uśmiechnięta Polska dba o społeczeństwo i w tym zakresie.

Fot. NAC

Pierwszy dowódca Powstania Wielkopolskiego 1918/1919 – TADEUSZ PŁUŻAŃSKI o Stanisławie Taczaku

8 kwietnia 1874 r. w Mieszkowie koło Jarocina urodził się Stanisław Taczak, pierwszy dowódca Powstania Wielkopolskiego, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, generał WP. Podczas II wojny światowej więziony w niemieckich obozach jenieckich.

Stanisław Taczak w latach 1880-1884 uczył się w miejscowej szkole powszechnej. W 1893 r. zdał maturę w Gimnazjum Królewskim w Ostrowie Wielkopolskim. Następnie studia kontynuował w Akademii Górniczej we Freiburgu. W tym czasie należał do Polskiego Towarzystwa „Sarmacja”, Związku Młodzieży Polskiej, czy Polskiej Partii Socjalistycznej. Na studiach obronił tytuł inżyniera. Między 1 listopada 1898 r. a 26 marca 1899 r. odbywał służbę w 155 Pułku Piechoty w Ostrowie Wielkopolskim. 14 września 1904 r. został awansowany na podporucznika (leutnant), natomiast w 1913 r. – na porucznika (oberleutnant).

Będąc w rezerwie pracował w Instytucie Doświadczalnym Politechniki Berlińskiej w Dahlem. Był również redaktorem naczelnym pisma o tematyce górniczej „Der Ingenieur” („Inżynier”). W 1914 r. został powołany do 46 pułku piechoty armii niemieckiej. Był tam dowódcą kompanii i dowódcą batalionu. 14 kwietnia 1915 r. został mianowany majorem. Walczył na froncie wschodnim, za co został odznaczony Krzyżem Żelaznym I i II kl.

11 grudnia 1916 r. przeniesiony do 2 batalionu 6 Pułku Legionów Polskich. Przebywał w Nałęczowie oraz Dęblinie. Po kryzysie przysięgowym współtworzył „Polnische Wehrmacht” pracując w Inspektoracie Wyszkolenia. W listopadzie włączył się w tworzenie Wojska Polskiego. Później trafił do Berlina, a wracając zatrzymał się w Poznaniu. Tam Wojciech Korfanty zaproponował mu stanowisko tymczasowego dowódcy powstania.

O organizowaniu wojsk Taczak opowiadał w nagraniu, które znajduje się na stronie Urzędu Miejskiego w Poznaniu: „Wojsko było uzbrojone, z tego powodu, że ci żołnierze, którzy wracali z wojska niemieckiego przybywali do domu z bronią. Poza tym dużo powstańców kupowało bagnety i karabiny od żołnierzy niemieckich, którzy wracali także do domu. Tak, że mniej – więcej połowa powstańców była uzbrojona w karabiny i bagnety, a druga połowa posługiwała się staroświecką naszą bronią, tj. kosą i widłami”.

Taczak musiał skupić się nie tylko na organizacji wojska, ale także na administracji wojskowej. 16 stycznia wojska wielkopolskie liczyły już ok. 14 tys. żołnierzy! Tego też dnia na stanowisku zastąpił Taczaka gen. Józef Dowbór – Muśnicki, a Taczak został II kwatermistrzem Dowództwa Głównego. 25 stycznia 1918 r. mianowany majorem (ze starszeństwem z 10 listopada 1918 r.). 14 lutego 1919 r. znalazł się w komisji, która była odpowiedzialna za awanse oficerskie byłych oficerów armii zaborczych, a 5 maja 1919 r. w Sądzie i Radzie Honorowej oficerów sztabowych. 16 maja 1919 r. został zastępcą Szefa Sztabu Dowództwa Głównego, z kolei 3 czerwca 1919 r. mianowany podpułkownikiem.

20 kwietnia 1920 r. Stanisław Taczak został dowódcą 11 Pułku Strzelców Wielkopolskich (69 Pułku Piechoty Wielkopolskiej). Okres jego dowództwa przypadł na czasy ofensywy bolszewickiej i bitwy warszawskiej. Na stanowisku był do końca września.

W lipcu 1923 r. Stanisław Taczak otrzymał stopień generała brygady. W międzyczasie od 23 czerwca do 13 września był specjalistą hutnikiem na Górnym Śląsku, jako dyrektor Huty Srebra i Ołowiu w Strzelnicy. To on był inicjatorem wzniesienia pomnika króla Bolesława Chrobrego w Gnieźnie. 31 października 1928 r. został dowódcą Okręgu Korpusu nr II w Lublinie. 28 lutego 1930 r. przeszedł w stan spoczynku, ale tylko wojskowego. Przed wybuchem II wojny światowej był m.in. inspektorem technicznym Ubezpieczalni Krajowej w Gdyni, prezesem Okręgu Związku Straży Pożarnej w Poznaniu i wiceprezesem władz Związku Polskiej Straży Pożarnej w Warszawie, przewodniczącym Towarzystwa dla Badań nad Historią Powstania Wielkopolskiego, czy prezesem Związku Weteranów Powstań Narodowych Rzeczypospolitej Polskiej 1914-1919.

Gdy wybuchła II wojna światowa gen. bryg. Stanisław Taczak znajdował się w Poznaniu. Założył mundur i chciał oddać się do dyspozycji wojsk. Ok. 5 września 1939 r. wyruszył na wschód w poszukiwaniu Armii „Poznań”, lecz 9 września dostał się w ręce Niemców. Ci na początku chcieli go rozstrzelać dowiedziawszy się kim tak naprawdę jest, lecz przekazali go dowództwu niemieckiemu. Władze Wehrmachtu miały mu proponować przejście do armii niemieckiej, jednak ten stanowczo odmówił. Rozpoczęło się 5,5 roku niewoli… Najpierw był Offizierslager für kriegsgefangene Offiziere (Oflag) IIaw Prenzlau, później IVc w Colditz, potem twierdza Königstein, Hohenstein, Oflag VIIIe Johannisbrunn, a na końcu Oflag VII Murnau.

Generał źle znosił niewolę, miał kłopoty zdrowotne, lecz 29 kwietnia 1945 r. został uwolniony i 10 maja 1945 r. udał się do Paryża, potem przebywał w Nicei, a w maju 1947 r. znalazł się w Polsce. Zamieszkał w Janikowie (Kujawy). Cieszył się dobrym zdrowiem psychicznym i fizycznym. Nagrał nawet wspomnienia dla Polskiego Radia. Wiosną 1959 r. zamieszkał u córki w Malborku, gdzie zmarł 2 marca 1960 r. Ponoć chciał być pochowany w Poznaniu, lecz spoczął w Malborku, skąd 30 listopada 1988 r. jego prochy zostały przeniesiony na Cmentarz Zasłużonych Wielkopolan w Poznaniu.

 

Na medialny seans spirytystyczny zaprasza WIKTOR ŚWIETLIK: Upiory Wyborczej

Duchy mają to do siebie, że bywają tylko odbiciem tego, co było kiedyś. Kilka lat temu nie bez lekkiego rozbawienia czytywałem o sobie jako o troglodycie z prawicowej kloaki zarzynającym najbardziej inteligencką stację radiową w historii ludzkości. A także jako o mordercy ducha niezależności i wolności, który przy Myśliwieckiej niepodzielnie panował od czasów powstania Trzeciego Programu Polskiego Radia w latach 60. i przez buntowniczą pierwszą połowę lat 80., manifestowany szczególnie po grudniu 1981 roku.

Potem dowiedziałem się jeszcze, za sprawą nieocenionej w dziedzinie researchu redaktor Agnieszki Kublik, że robiłem niezłe przewały, hodowałem trolle, a z radia nie odszedłem sam, tylko osobiście spuścił mnie sam Krzysztof Czabański. Research pani Kublik polegał na tym, że powtórzyła to wszystko po znanym mitomanie Wojciechu Cieśli plus trochę zmyśliła.

Co z tego zostało? Kilka procesów, które wloką się latami. A także, na przykład, rozmowa, którą kilka tygodni temu odbyłem z redaktorem „Gazety Wyborczej” Piotrem Głuchowskim. Nie wiedziałem swoją drogą tego, że Głuchowski za chwilę zasłynie awanturą z Kanałem Zero i Krzysztofem Stanowskim. Za to słyszałem gdzieś tam wcześniej, że to facet, który nie jest takim modelowym Wielińskim. Czasem coś pisze po swojemu. Uprzedziłem go, że z madame Kublik się procesuję, parę rzeczy mu powiedziałem, fakt, że na szybko, podczas jazdy samochodem.

Szczerze mówiąc „Gazeta Wyborcza” nie jest za bardzo w stanie ani mi zaszkodzić, ani pomóc. Wiadomo, że mnie nie znoszą, jako elementu znienawidzonej polskiej czarnej sotni, która nie zaakceptowała Michnika jako pana dusz i karier po wieki. A ja z odwrotnych przyczyn nie przepadam za nimi, choć piszę tu o formacji, a nie o ludziach, którzy bywają przecież różni. Daleki jestem od stygmatyzowania wszystkich, choć mógłbym przecież jechać „funkcjonariuszami z Czerskiej”, „poddziennikarzami” i „małpoludami”, jak to czyni się od kilku lat.

Mam wrażenie, że ani ja, ani Głuchowski tego nie lubimy. Dlatego na koniec nie poprosiłem nawet o autoryzację. Po pierwsze, nie lubię tego zwyczaju, po drugie – też byłem ciekaw, co będzie.I co wyszło? Niewiele. Ani się oburzać, ani wzruszać. Mam wrażenie, że Piotr Głuchowski próbował napisać tekst pod tezę, ale mniej więcej oddając sens wypowiedzi, więc trochę mu poprawili redaktorzy, żeby zbyt uczciwie nie było. To takie stare numery, drobne manipulacje, które zna każdy doświadczony sekretarz redakcji. Wychodzi niby to samo, a co innego. Kilka przykładów:

Jest tam o rozmaitych odejściach w ramach awantur, które odbywały się w Trójce już nie za moich czasów. No i jest choćby o Janie Młynarskim. A kto – tego Janka Młynarskiego – przyjął, wymyślił jego audycję, nie przy oporze, dodam, części “starej” redakcji? Jest za to o całym stadzie “przyjętych” prawicowców, z których większość po prostu bywała jako goście audycji publicystycznych obok innych gości. No to teraz jest taka w odzyskanym przez demokrację tuskową radiu apolityczność, że w sąsiedzkim RDC wprowadzają zapis na Piotra Semkę jako gościa.  Jest we wspomnianym tekście też wyssana już zupełnie z palucha moja wypowiedź, że dziennikarzy „trzeba dyscyplinować”. Jest podobnych rzeczy masa, ale zatrzymam się jeszcze przy dwóch rzeczach. Jest śródtytuł „dwa procent Świetlika” sugerujący, że zostawiłem Trójkę z dwoma procentami słuchalności. Zostawiałem z pięcioma, wedle mocno niemiarodajnego badania, ale przyznaję, że słuchalność spadła, bo i nie mogła nie spaść w warunkach takiego ostrzału medialnego. Polecam sprawdzić za to w biurze reklamy Polskiego Radia, jakie dochody wtedy Trójka przynosiła i jaki odsetek w nich stanowiły podmioty niepubliczne.

Dalej: rzekomo, zalecam Agnieszce Szydłowskiej, obecnej dyrektor, by nie bała się brać na siebie decyzji polityków. Tak naprawdę, zasugerowałem by nie zasłaniała się zarządem. To co się dzieje w jej stacji to jej odpowiedzialność. Na przykład gdy zostaje wywalona Beata Michniewicz. A sorry, „Wyborcza” wyjaśniła. Przeszła na emeryturę.

No i w końcu – to już chyba ze względu na proces z panią Kublik – „Świetlik musiał odejść”. Nie, szanowna „Gazeto” i droga Trójko. Odszedłem, bo miałem dosyć, będąc w historii tej stacji bodajże jedynym dyrektorem, który sam sobie odszedł, nie licząc Michała Olszańskiego, którego do rezygnacji zmusili koledzy. Odszedłem, bo miałem dosyć cierpień na pluszowym krzyżu pana Wojciecha Manna, czasami kojonych podwyżkami. Miałem dosyć ciągłego zewnętrznego podkręcania konfliktu w redakcji przez „Wyborczą”, ludzi pokroju Jerzego Owsiaka i ciągłego słuchania wypłakiwania strachu części tej redakcji, że „jak oni kiedyś przyjdą to się zemszczą za to, że nie odeszliśmy „. Miałem dosyć spławiania jakiś wokołopisowskich nawiedzeńców, bredzących że mam wprowadzić „kulturę narodową” ograniczoną do kilku artystów popierających ich partię plus czasem czyjejś kochanki albo córki, która jest utalentowaną artystką, ale system ją blokuje. Miałem dosyć tego, że nic nie mogę zrobić bo mam wciąż obcinany budżet. I miałem, szczerze mówiąc, też dość przy tej harówie oglądania kolejnych siedem tysięcy coś tam na rękę na koniec miesiąca. Lubicie ujawniać zarobki? Proszę, ujawniam się sam. Może inni pójdą moim śladem? Panowie Czyż, Orłoś, członkowie zarządów PR i TVP zapraszam…

I powiem wam coś jeszcze. Jakbym tam siedział dłużej, to to co się zdarzyło w 2020 roku by się nie zdarzyło, bo miałem na tyle oleju w głowie i kontaktów by to powstrzymać. Tyle, że taka wegetacja dla mnie nie miała sensu. Nie rozwijałaby ani radia, ani mnie. Czułem się jak facet ze słynnej okładki „Super Expressu”, który „cały czas trzymał kredens”. Wyszedłem. Kredens za przeproszeniem p…ł. Widocznie tak miało być.

Mógłbym małe i większe manipulacje wymieniać. Tylko po co? Do Głuchowskiego zresztą wielkich pretensji nie mam bo mam wrażenie, że chciał dać panu Bogu świeczkę i Diabłu ogarek. Chciał, żebym ja się nie czuł nadmiernie oszukany, a tekst przeszedł przez redakcję. Pozostaje pytanie. Po co w ogóle z kimkolwiek rozmawiać, skoro linia redakcyjna wyklucza jakąkolwiek realną ciekawość tego, co ma on do powiedzenia? I nie jest to tylko pytanie o „Gazetę Wyborczą”.

 

 

Collage: fragment okładki Krytyki politycznej nr 20 - 21 z 2010 r. i jesienna konwencja wyborcza Lewicy Zdj. HB z archiwum rozpadu polskiej lewicy poprzez pączkowanie przed kampaniami wyborczymi

Po bandzie – ekstremalny przegląd HUBERTA BEKRYCHTA: Krytyka polityczna, czyli leworządność romantyczna

Czasem lubię się pośmiać, zatem wynajduję w sieci periodyki, o których nawet nie wiem, czy jeszcze ukazują się na papierze. Często to niszowe nikomu nieznane portale, czasem jednak – jak w przypadku Krytyki politycznej – tytuły upadłe ideowo, ale hojnie wspierane finansowo przez rozmaite lewicowe i lewackie instytucje.

Krytyka polityczna upadła ideologicznie, bo w zamyśle miała ciążyć ku współczesnemu marksizmowi a skończyła na liberalizmie, który na jej stronach udaje pierwowzór, ale otacza go pleśń współczesnej polityki i huba uwielbienia dla rządzącej obecnie ekipy Tuska.

Trzewia systemu

Nie ma co, rozmach mają i płacić też muszą sporo, bo wielu autorów piszących dla Krytyki politycznej raczej w tanich trampkach nie chodzi. Zresztą, wielu młodych ludzi deklarujących się jako „prekomunistyczni lewacy” – tak o sobie mówią siedząc w modnym i niezbyt tanim barze kawowym – ubiera się nie tyle dobrze, co drogo. Uważają, że metka znanej marki to nie tyle prestiż i szpan, co wyróżnik pozwalający, poprzez wtopienie się w trzewia systemu – wyjść z niego z nieskalanym lewicowym podejściem do życia. Trudne? Będzie jeszcze trudniej, bo opiszę kilka ostatnich artykułów z Krytyki politycznej. Śmiałem się długo, ale potem uświadomiłem sobie, że na to nabiera się teraz nawet lepiej wyedukowana młodzież.

Wywiad z Tuskiem i wyobraźnia

Na przedświątecznych stronach portalu bije po oczach artykuł o wywiadzie (!) z Donaldem Tuskiem autorstwa redaktor naczelnej Krytyki politycznej Agnieszki Wiśniewskiej. Bije dosłownie, bo tytuł owego wstrząsającego dzieła brzmi: „Wywiad z Tuskiem pokazuje paradoks granic naszej wyobraźni.” Moją wyobraźnie już publicystka przekroczyła, ale dalej jest jeszcze lepiej: „Donald Tusk przepowiada wojnę. Straszy, mówi prawdę czy uprawia polityczną grę?” Wreszcie ktoś, może przypadkiem, ale zawsze, napisał prawdę o Tusku. Dziękuję pani Agnieszko.

Dodać trzeba, że na początku nowatorskiego „artykułu o wywiadzie” – może to być nowa dyscyplina dziennikarska, trochę taki medialny rzut młotem – zaznaczono, że sam wywiad ukazał się w Gazecie Wyborczej, jako że premier Tusk udzielił wywiadu tylko „sześciu europejskim gazetom”. Szach, makao i bingo w jednym.

Mózgobójstwo

Jeszcze ciekawiej zapowiada się wywiad z kandydatką na prezydenta Warszawy poseł Magdaleną Biejat. Tym razem to klasyczna na szczęście rozmowa, którą przeprowadziła – jaki to przypadek – na tydzień przed wyborami Paulina Januszewska. Sam wywiad jak wywiad. Biejat nie powie niczego interesującego, czyli skandalicznego, bo nikt jej kontrowersyjnego pytania nie zada, ważna jest promocja rozmowy zawarta w tytule i nadtytule.

Otóż Biejat zwierza się redaktorce lewicowego periodyku a dziennikarka robi z tego tytuł: „Ważne, żeby dzieci nie wchłaniały szkodliwych patriarchalnych wzorców”. No jasne, do diabła z podwyżkami, chaosem politycznym i prawnym w Polsce oraz wojną za naszą wschodnią granicą, najważniejsze są „szkodliwe patriarchalne wzorce”. Uważajcie Państwo, co Wasze dzieci „wchłaniają” razem z papką w żłobku lub z kanapką z żółtym serem w przedszkolu. Nadtytuł śmieszny już nie jest. „Kobietobójstwo” – krzyczy redakcja, abyście przeczytali. Nie warto. Albo nie, przeczytajcie i znajdźcie sens – oprócz kampanii wyborczej i tego, że to w tym akurat periodyku opublikowano – dlaczego to zrobiono pani poseł Biejat? Walki frakcyjne w Nowej Lewicy – d. SLD, d. Lewica, d. Socjaldemokracja RP, d. PZPR? Nie sądzę, ale szukajcie dalej.

Pradziadek za prawnuczka…

Dobra, powiem prawdę, zaciekawił mnie jeden z artykułów i dlatego właśnie napisałem tę zbyt obszerną krytykę Krytyki politycznej. Uwaga, uwaga: „Rozprawa Bartłomieja Sienkiewicza z widmami swojego pradziadka” pióra Dominika Pawlikowskiego – jak przedstawia go redakcja – absolwenta filozofii i filologii germańskiej. I co? Wstyd się przyznać, ale moim zdaniem, większość wnuków a nawet prawnuków nie ma problemów w „widmami” przodków. Dlaczego akurat minister Sienkiewicz miałby mieć problem z czymkolwiek? A z „widmami” pradziada Noblisty to już w ogóle. Chyba, że Quo vadis potraktować jako pytanie do rządu, gdzie zasiada czcigodny prawnuk autora Trylogii. I to nie byle jaki prawnuk, bo taki który w parę dni usiekł media publiczne w Polsce, poćwiartował ich przychody przy okazji wbijając na pal bezpieczeństwo państwa wyłączając sygnał nadawczy medium informacyjnego podczas toczącej się na Ukrainie wojny z Moskalem.

Krytykę przygaście, czyli leworządność

Pierwsze zdanie pana Pawlikowskiego to majstersztyk i właściwie niczego lepszego do wyborów samorządowych nie przeczytacie: „Kiedy pod koniec XIX wieku Henryk Sienkiewicz pisał ‘Trylogię’ i ‘Krzyżaków’, nie mógł się spodziewać, że ogień megalomańskiej mitologii narodowej, który wówczas rozniecił, ponad sto lat później zostanie w spektakularny sposób przygaszony przez jego własnego prawnuka w randze ministra kultury” – pisze na portalu Krytyki politycznej Pawlikowski.

Prawnuk Sienkiewicza obrócił w perzynę media narodowe i „przygasił”, co pradziad „rozniecił”. I jeszcze to zaczepne a nawet obraźliwe i nawiązujące do carskich dystynkcji „w randze ministra kultury”. O Sienkiewiczu tak, o pułkowniku Sienkiewiczu. Oj będzie mniejsza dotacja na pismo.

Jeśli nie mają państwo nic do roboty, to przejrzyjcie, ale myślę, że moja boleść po tych dziennikarskich wykwitach leworządności jest wystarczającą karą. W imieniu czytelników sdp.pl zniosłem to dzielnie. Chyba, bo powieka nadal drga mi nerwowo…

 

 

Edward Pytko. Fot. Wikipedia

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Sprawiedliwość dopadła stalinowskiego sędziego, który skazał na śmierć polskiego pilota

Edward Pytko, 23-letni pilot instruktor Oficerskiej Szkoły Lotniczej nr 5 w Radomiu, został zamordowany w 1952 roku. Sędzia Bogdan Dzięcioł, który brał udział w skazaniu go na karę śmierci, właśnie usłyszał wyrok pięciu lat więzienia za mord sądowy. To sukces, gdyż przez wiele miesięcy proces nie mógł się rozpocząć. Najpierw była pandemia, potem zachorował sędzia, w końcu żona oskarżonego.

Dlaczego Edward Pytko został zamordowany? 7 sierpnia 1952 roku, podczas rutynowego lotu treningowego samolotem Jak-9, postanowił uciec na Zachód. Desperacki krok wynikał z faktu, że nie chciał donosić na kolegów Informacji Wojskowej. Do wolności zabrakło mu dwóch minut…

Mijając Czechosłowację, zniżył lot nad Wiedniem, ale prawidłową nawigację uniemożliwiły gęste chmury. Kiedy zorientował się, że na lotnisku Wiener Neustadt są sowieckie jednostki, próbował poderwać maszynę. Jednak Sowieci w swojej strefie okupacyjnej zobaczyli polską szachownicę, przechwycili Jaka i zmusili pilota do lądowania. Bez wahania przekazali Pytkę „zaprzyjaźnionym”, marionetkowym władzom w Polsce.

Już 18 sierpnia 1952 roku komunistyczny Sąd Wojsk Lotniczych skazał uciekiniera na karę śmierci.

„Było to prześladowanie wymienionego oficera i było aktem represji z powodu prezentowanych przezeń – odmiennych od propagowanych przez ówczesne władze partyjne i państwowe – poglądów politycznych” – uzasadniał oskarżający Dzięcioła prokurator Robert Janicki z pionu śledczego Instytutu Pamięci Narodowej.

„Próbowałem, pech, nie udało się – trzeba płacić” – miał powiedzieć Edward Pytko współwięźniowi z celi katowni bezpieki przy ul. Rakowieckiej 37 w Warszawie. Wyrok wydali: mjr Ludwik Fels (przewodniczący), por. Władysław Marszałek, asesor ppor. Bogdan Dzięcioł (nawet w świetle komunistycznego „prawa” skład był niewłaściwy – dziś była to podstawa do ścigania Dzięcioła). Trzy dni później – 21 sierpnia 1952 roku – Najwyższy Sąd Wojskowy utrzymał w mocy wyrok na Pytkę. A 28 sierpnia 1952 roku prezydent-morderca Bierut nie skorzystał z prawa łaski.

„Tak szybkie procedowanie, obejmujące – od zatrzymania pokrzywdzonego do wykonania kary śmierci – okres zaledwie trzech tygodni, budzi poważne wątpliwości co do rzetelnego i sprawiedliwego procesu” – ocenił prokurator IPN.

29 sierpnia 1952 roku o godzinie 19.00 Pytce w tył głowy strzelił kat Mokotowa Aleksander Drej. 21 dni – tyle komunistyczne bestie potrzebowały na wyeliminowanie „groźnego przestępcy”. O egzekucji zbrodniarze nie poinformowali rodziny. Nigdy też nie oddali jego ciała, które zrzucili do bezimiennego dołu.

31 sierpnia 1993 roku, po 41 latach i rozpatrzeniu wniosku matki uciekiniera, Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego w Warszawie postanowił o rehabilitacji: „Czyn ppor. Edwarda Pytko był indywidualnym protestem przeciwko totalitarnym stosunkom społeczno-politycznym narzuconym wojsku przez władze komunistyczne i jednocześnie indywidualnym, desperackim działaniem na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego”. Kolejne lata III RP przyniosły ekshumację, identyfikację i pochówek szczątków Edwarda Pytki w panteoniku na Powązkach Wojskowych w Warszawie.

Bogdan Dzięcioł, rocznik 1928, jest zaledwie rok starszy od Edwarda Pytki. Członek Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – od początku. Absolwent Wojskowej Akademii Prawniczej w Moskwie. W uznaniu zasług 20 lat spędził w Sądzie Najwyższym jako prezes Izby Wojskowej, później Izby Karnej. Po przejściu w 1991 roku na emeryturę został adwokatem. A także literatem, bo napisał kilka książek. Teraz został osądzony.

„Sędzia Bogdan Jan D. swoim zachowaniem realizował politykę państwa totalitarnego, posługującego się na wielką skalę terrorem dla realizacji celów politycznych i społecznych. Wziął tym samym udział w prześladowaniu pokrzywdzonego ze względów politycznych, wykonując strategię kierownictwa państwa, by przy wykorzystaniu prokuratury i sądów niszczyć przeciwnika politycznego, rzeczywistego lub domniemanego” – podsumował prokurator Robert Janicki.