Fot. Maria Giedz

Spotkanie opłatkowo-noworoczne Oddziale Gdańskim SDP

Tradycyjnie członkowie Oddziału Gdańskiego SDP spotkali się, aby przełamać się opłatkiem, złożyć sobie noworoczne życzenia, pobyć ze sobą, powspominać czasy, kiedy to pracowaliśmy w licznych na Wybrzeżu redakcjach i chociaż ze sobą konkurowaliśmy, to wszyscy się nawzajem szanowaliśmy.

Kiedyś było nas dużo, ale znaliśmy się i lubiliśmy się. Dzisiaj wybrzeżowe środowisko dziennikarskie jest bardzo okrojone, została nas garstka – zaledwie kilkadziesiąt osób. Większość z nas zostało zmuszonych do traktowania dziennikarstwa jako hobby, czy wolontariat, gdyż nie ma dla nas pracy. Redakcje zlikwidowano, uszczuplono albo nasze miejsca zajęli ludzie przypadkowi. Wielu z nas utrzymuje się z najróżniejszych dorywczych robót, bo, mimo że część z nas jest jeszcze ludźmi młodymi, że ma świetne wykształcenie i dobry staż zawodowy, to nie dostanie żadnej pracy, gdyż ma trefne nazwisko. Jakoś to nam nie przeszkadza i nie stronimy od siebie. Chcemy się spotykać i jesteśmy dumni z przynależności do SDP. Nie wszyscy przyszli na nasze noworoczne spotkanie. Jednak udało się zebrać grupę czterdziestu osób.

 

Prezes naszego oddziału, Janusz Wikowski, który jest jednocześnie przewodniczącym GKR SDP, zadbał też o to, aby każdy z nas czuł się doceniony, ważny. Ponadto zajął się organizacją spotkania w sali restauracji Cała Naprzód. Lokal z pięknym widokiem położony jest nad samą Motławą, w dawnych czasach będącą główną arterią, wzdłuż której tętniło życie Gdańska.

Oczywiście nie zapomnieliśmy o Kolegach, którzy w minionym roku odeszli od nas. Zmówiliśmy za nich krótką modlitwę.

Potem Janusz Wikowski przekazał życzenia od dr Jolanty Hajdasz, prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, a także członków Zarządu Głównego SDP. Zarząd reprezentowała Maria Giedz, która jest jednocześnie członkiem Oddziału Gdańskiego. Życzenia otrzymaliśmy także od kolegów, którzy z różnych powodów nie mogli dotrzeć na nasze spotkanie, w tym od Macieja Łopińskiego, Andrzeja Liberadzkiego, Jana Jakubowskiego, Włodzimierza Szymańskiego, a także od Tadeusza Knade, gdańskiego dziennikarza, który wiele lat temu został zmuszony do życia na emigracji.

Prezes Wikowski przypomniał nam, że to my dziennikarze mamy ważną misję do spełnienia, szczególnie w okresie jawnego, bezpardonowego łamania prawa przez trzy władze (ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą), a także – niestety przez, jak to się mówi „czwartą władzę”, w tym przypadku redaktorów neo-mediów.

– Nasze Stowarzyszenie poprzez Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP twardo broni dziennikarzy, protestuje przeciwko łamaniu prawa, ograniczaniu przez władzę prawa społeczeństwa do informacji, przeciwko likwidacji przez rząd mediów publicznych, opowiada się za pluralizmem w mediach. I twardo mówi: STOP CENZURZE! – podkreślił Janusz Wikowski.

– To są tematy i problemy, których skutki odczuwamy i nie powinniśmy poddawać się w walce o nasze prawa i być tą rzeczywistą, skuteczną CZWARTĄ WŁADZĄ, z którą – jak sądzę – społeczeństwo wiąże – jak w latach 80., 90. XX w. – wielkie nadzieje. A zatem, jak nazwa tej restauracji – CAŁA NAPRZÓD!!!!” – kontynuował Wikowski.

– Dzisiaj spotkamy się tradycyjnie, na początku roku, aby poczuć się silnymi razem w kolejnym roku działania stowarzyszeniowego oraz w pracy zawodowej i walce o niezależność mediów i prawa do publikacji – dodał Wikowski.

Wśród nas byli nasi mistrzowie, redaktorzy naczelni, współtwórcy prasy gdańskiej i to jeszcze od tej podziemnej, a nawet i wcześniejszej jak: Edmund Szczesiak, Tadeusz Woźniak, Barbara Madajczyk, Edmund Krasowski, Stanisław Danielewicz. Był też Maciej Wośko niezłomny redaktor prasy dawniej gdańskiej, teraz ogólnopolskiej, znany z nietuzinkowych opinii prezentowanych w mediach niezależnych od koalicji 13 Grudnia. Był również z nami Krzysztof Kurkiewicz, członek Naczelnego Sądu Dziennikarskiego SDP. Mieliśmy też gości z zewnątrz: Jerzego Modela, prezesa Oddziału Morskiego SDRP, a także Bogusława Olszonowicza, wiceprezesa Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy i jednocześnie przewodniczącego Rady Programowej Telewizji Gdańskiej, który jak zawsze przyszedł z gitarą, aby akompaniować wspólnym śpiewom kolęd.

Nasze spotkanie zaczęliśmy po katolicku, chociaż nie każdy z nas jest praktykującym katolikiem, ale jakoś nikomu to nie przeszkadza, gdyż wiemy, że historycznie Polska związana jest z Kościołem katolickim. Ks. Jarosław Brylowski, nasz kolega i członek SDP, a jednocześnie proboszcz parafii pw. Bł. Księdza Jerzego Popiełuszki w Ełganowie, publicysta historyczny, m.in. autor tłumaczenia Ewangelii głoszonej przez Ireneusza z Lyonu poświęcił opłatki, którymi się dzieliliśmy, jednocześnie składając sobie życzenia.

A potem była biesiada, rozmowy towarzyskie, ale i poważne dyskusje o sprawach stowarzyszeniowych, o niezależności dziennikarskiej, o naszych prawach zawodowych. Rozeszliśmy się do domów z nowymi pomysłami i nadziejami na lepsze jutro.

 

 

 

 

 

O fatalnym losie artystów pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Pas de deux dla ubogich

Przyszedł do mnie młodzieniec wyjątkowej urody i mówi: „Chciałem być tancerzem tak jak mój ojciec, ale 15 lat temu te łobuzy przy obracaniu Ministerstwem Kultury zabrały nam emeryturę”. Od lat ponoć trwa bój by ją tancerzom przywrócić. Bo przecież nie mogą tańczyć w balecie do 65 roku życia. Tłumy urzędasów dostają pieniądze bo rzekomo 'o nas walczą’. Ale guzik prawda. „Więc nie pójdę do baletowej szkoły chociaż w Polsce mamy pięć znakomitych, bo potem ja i moje dzieci będziemy żebrać…”

 Idzie po czerwonym dywanie minister kultury rzekomo, jeden za drugim. Wspinają się po pięknych schodach Teatru Wielkiego. Idą na balet. Siedzą potem w miękkich pluszowych fotelach i klaszczą. Piękny balet wyszykował naczelny choreograf pan Pastor. A jeszcze większe zasługi ponoć ma pan Dąbrowski – dyrektor całości. Wspaniały repertuar choć coraz skromniejszy. I tylko nikt nie dba o tych na dole tancerzy. Co z nimi będzie. Ministrowie kultury przychodzą na spektakl zadowoleni, gromkie oklaski, wręczanie medali. Ale zatroszczyć się o tych, którzy przepracowali tu całe zawodowe życie to już nie łaska. To las ludzi. Ponad dwa tysiące osób jest pozbawionych od 15 lat środków do życia.

Jak można odpowiadając za kulturę państwa skazywać artystów zasłużonych na nędzę, na głodowe chałturzenie, na upokorzenia? Na bezsilny płacz i rozpacz. Tancerze to szczególnie delikatne stworzenia. Bo taka jest sztuka taneczna, którą z wielkim oddaniem, z wielką pasją, siłą woli i męstwem wykonywali. Póki mogli harowali, to nie była zwykła praca. To był codziennie wylewany pot, nieustające ćwiczenia i napięcie na spektaklach.

Kochali to co robili więc trwali przy tej tyradzie. Byli też kochani i nagradzani przez zwykłych ludzi, którzy walili do Teatru Wielkiego tłumnie, bili brawo i podziwiali. Ale to wszystko nagle się skończyło bo takie są prawa biologii. I nic nikt na to nie poradzi. Nie mniej dalsze przyzwoite życie artystom się należy. Życie godne. Tak jak dzieje się to w cywilizowanych krajach. Ale nie u nas. Gdy zabrano emerytury tancerzom w  2011 roku Unia Europejska decydowała o przedłużeniu ochrony praw wykonawców i producentów muzycznych z 50 do 70 lat od chwili publikacji utworu. Tak właśnie dba się o ludzi zdolnych.

Do pałaców sprowadzili się ludzie niegodni i rządzą. Pojawiają się tam nawet czasem ładnie uczesane typy i typki ale wkrótce gdy przejdą pod bramą przy kordegardzie zmienia się ich dobrotliwe oblicze. Co się z tymi ludźmi dzieje? Sprzedają za bezcen krajowe klejnoty jak choćby „Polskie Nagrania. Jeżdżą po Polsce tam i z powrotem  po to, aby ukazać swoją osobę, jakby nie wystarczyło jej telewizji. Notable się cieszą z wizyty władz, ale ludzie śmieją.

A tancerze? Od 15 lat dostają guzik nawet bez pętelki. Figę bez maku i na pewno bez pasternaku, bo nikt tej małej grupy ludzi, gdy skończą pracę, nie dostrzega. Urzędnik ma emeryturę. Dyrektor, minister nawet niezłą. Tancerzowi zostają zdarte baletki i wielki żal.

Dobry Boże, zanim ci zatańczą za niebieską bramą daj im trochę pożyć. To piękni ludzie. Nadal smukli, przystojni i szlachetni.

Pas de deux zróbcie a potem zdjęcie przed lustrem i wyślijcie decydentom. Można dołączyć zdrowaśkę choć wątpliwe czy pomoże. Tancerze wszystkich krajów łączcie się. Ale co możecie zrobić? Nie wiem.

 

 

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Jeden brydżysta, drugi szachista, obaj to mordercy sądowi

Z Wikipedii dowiemy się przede wszystkim, że Marian Frenkiel to polski brydżysta, laureat wielu rozgrywek krajowych, europejskich i światowych, kapitan reprezentacji. Tymczasem ten brydżowy mistrz to stalinowski morderca sądowy. Drugi komunistyczny zbrodniarz to Władysław Litmanowicz, wybitny szachista.

To najpierw o Frenklu. Urodził się w 1919 roku w Łodzi jako syn Bronisława – oficera WP i lekarza, oraz Róży z Heflichów. Przed wojną ukończył łódzkie Prywatne Gimnazjum Męskie i trzy lata prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim.

MOPR i „Czerwony Sztandar”

We wrześniu 1939 roku Marian wraz z rodziną uciekł do Sowietów. Najpierw do Łucka, gdzie jego ojciec objął miejscową klinikę. Potem na Uniwersytecie Iwana Franki we Lwowie kontynuował studia prawnicze. Tu został członkiem Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom (MOPR), i współpracownikiem „Czerwonego Sztandaru” (sowieckiej propagandówki wojskowej wydawanej w języku polskim). Przez jakiś czas „zwiedzał” Ukrainę w ramach batalionów pracy, by w końcu zatrudnić się w teatrze w Czkałowie (Kazachstan), a potem Orsku (południowy Ural).

„Oficer” śledczy

Karierę aktorską (po zmobilizowaniu do „LWP pracował w teatrze 1. Korpusu PSZ w ZSRS) przerwał przydział na „oficera” śledczego. Potem już tylko piął się po szczeblach stalinowskiego aparatu bezprawia. Po „wyzwoleniu” rodzinnej Łodzi utrwalał ludowy terror za biurkiem miejscowych prokuratur wojskowych. Nowy okupant musiał docenić jego pracę, skoro już w 1946 roku awansowano go do Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Jednocześnie ukończył prawo na Uniwersytecie w Łodzi. W 1954 roku został przyjęty do PZPR.

Tym gorzej dla faktów

Z opinii służbowej płk Mariana Ryby, p.o. Naczelnego Prokuratora Wojskowego: „Cieszył się autorytetem przełożonych i podwładnych. Posiadaną wiedzę i doświadczenie umiał przekazać młodym oficerom. (…) Brał udział w opracowaniu poważniejszych instrukcji i zarządzeń Naczelnej Prokuratury Wojskowej. (…) Wolny czas poświęca na czytanie literatury pięknej. Interesuje się sportem i sztuką”.Do obowiązków prokuratora Frenkla należało prowadzenie i nadzorowanie śledztw w sprawach wojskowych. Lansował tezę, że jeżeli fakty są inne niż chciałaby prokuratura, to… tym gorzej dla faktów.

W raporcie „odwilżowej” Komisji Mariana Mazura napisano, że Frenkiel ponosi odpowiedzialność m. in. za:
„- niereagowanie na wyjaśnienia oskarżonych (…) składane na rozprawie, a zawierające zeznania o niedozwolonych metodach śledztwa – przeciwnie – w odpowiedzi na skargę Kryski [płk Jan Kryska był katowany przez Informację Wojskową], zażądał wyższej kary, uznając to za okoliczność obciążającą. Na stosowanie niedozwolonych metod śledztwa wskazywało wniesienie osk. Rolińskiego na noszach na salę sądową, czym prokurator nie zainteresował się, (…)
– oskarżanie w znacznej ilości spraw „spisku wojskowego”, w „sprawie bydgoskiej” i żądanie wysokich kar, jakkolwiek w sprawach tych było wiele niewyjaśnionych sprzeczności i wątpliwości, do wyjaśnienia których nie dążył wbrew obowiązkowi prokuratora (…)”

Żeby było ciekawiej, w 1956 roku Frenkiel zasiadał w komisji badającej miejsca potajemnych pochówków zamordowanych więźniów. Na liście było wiele jego ofiar. Komisja oczywiście niczego nie ustaliła.

Nieopodal „Łączki”

Prokurator Marian Frenkiel oskarżał również w sprawie mjr Zefrina Machalli, w której karę śmierci orzekał sędzia Stefan Michnik. 10 stycznia 1952 roku Machalla został stracony.
W 1956 roku Marian Frenkiel został przeniesiony do rezerwy w stopniu pułkownika. W Telewizji Polskiej odpowiadał za audycje dla Polonii. A potem spełniła się jego miłość do sportu – został mistrzem świata w brydżu. Jego okazały grób (zmarł przez nikogo nie ścigany w 1995 roku w Warszawie) znajduje się na stołecznych Powązkach Wojskowych nieopodal „Łączki”, gdzie do dołu śmierci jego koledzy wrzucili mjr Zefiryna Machallę.

Nauczyciel w Armii Czerwonej

Po Marianie Frenklu – mistrzu brydża, który wcześniej był stalinowskim mordercą sądowym, czas na innego zbrodniczego sędziego – Władysław Litmanowicza, szachistę.
Urodził się w 1918 r. jako Abram Wolf w nauczycielskiej rodzinie Marka i Róży z Birencwajgów. W 1939 roku ukończył Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Do czerwca 1941 roku kształcił się w Instytucie Nauczycielskim w Równem, pracując również jako nauczyciel. Potem deportowany w głąb ZSRS. Buchalter w kołchozie w Kagalniku pod Azowem (1941). W sierpniu 1941 roku został zmobilizowany do Armii Czerwonej. Ukończył miesięczną Szkołę Podoficerską. 11 sierpnia 1944 roku przeniesiony do „ludowego” Wojska Polskiego.

Gdzie jest mój ojciec?

W latach 1947-1952 Litmanowicz był sędzią Wojskowego Sądu Rejonowego w Krakowie, Kielcach i Warszawie. Wielu polskich oficerów skazał na karę śmierci, w tym 32-letniego porucznika Edmunda Bukowskiego. Ten Wilnianin, uczestnik Powstania Warszawskiego, odznaczony m. in. Krzyżem Walecznych, po 1945 roku nie złożył broni, by przez całą Europę wozić rozkazy i fundusze służące walce o niepodległość. W ciężkim śledztwie na Rakowieckiej nie przyznał się do antypolskiej działalności, stracony na Mokotowie 13 kwietnia 1950 roku.
Zwłoki porucznika Edmunda Bukowskiego zidentyfikowano w 2013 roku na „Łączce” Cmentarza Wojskowego na Powązkach w Warszawie. Podczas uroczystości jego syn Krzysztof Bukowski mówił:
– Gdy zabrali mi ojca, miałem osiem miesięcy. Nie było też mamy, która jako łączniczka odsiadywała wyrok 15 lat więzienia. Wychowywali mnie dziadkowie. Z naszej rodziny komuniści aresztowali 16 osób. Przez lata nie wiedziałem, co się stało z ojcem. Teraz, dzięki IPN, już wiem.

Wyróżniany i odznaczany

W latach 1952-1955 Litmanowicz był oficerem do zleceń doradcy szefa GZP WP płk. W. Zajcewa. Karierę w „ludowym” Wojsku Polskim zakończył w 1955 roku w stopniu majora (przeniesiony do rezerwy).Władysław Litmanowicz był jednym z najsłynniejszych powojennych… szachistów. W przerwach między skazywaniem ludzi na śmierć brał udział w finałach mistrzostw Polski. I tak np. w 1952 roku występował w międzynarodowym turnieju w Międzyzdrojach oraz reprezentował Polskę na olimpiadzie szachowej w Helsinkach.

W szachy grał, ale też o szachach pisał. Dziennikarstwem i publicystyką parał się od początku lat 50. Zapewne wieczorami, po powrocie z ciężkiej pracy w sądzie. W 1950 roku został redaktorem naczelnym miesięcznika Szachy, którą to funkcję pełnił nieprzerwanie do 1984 roku. Również od 1950 roku prowadził dział szachowy w „Trybunie Ludu”. Szachowe kolumny redagował – do połowy lat 80. w wielu czasopismach (Express Wieczorny, Perspektywy, Żołnierz Polski, Żołnierz Wolności, Świat Młodych).

W związku ze swoim zamiłowaniem sprawował w światku szachowym szereg niebagatelnych funkcji – krajowych i międzynarodowych. W 1968 roku otrzymał tytuł sędziego klasy międzynarodowej, jako sędzia brał udział w wielu prestiżowych imprezach na świecie, w tym w olimpiadach (1980, 1984, 1986). Z kolei za osiągnięcia dziennikarskie oraz publicystyczne został odznaczony w 1973 roku Krzyżem Kawalerskim, a w 1982 roku Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Zmarł w 1992 roku, pochowany na Cmentarzu Komunalnym Północnym w Warszawie. Jego żona, Mirosława Litmanowicz, była czołową polską szachistką, mistrzynią Polski i świata.

Fot. Pixabay

WIKTOR ŚWIETLIK: Polskie media dowiodły, że Orban miał rację

W sprawie Marcina Romanowskiego znacznie więcej oczywistych dowodów na słuszność węgierskiej decyzji o przyznaniu azylu polskiemu politykowi dostarczono już po jej podjęciu. Szczególnie liczni dziennikarze udowodnili, że, po pierwsze, w obrzydliwy sposób chodzą na pasku władzy, a po drugie, wtórują jej w nawoływaniu do łamania prawa. To, że przy okazji są ignorantami, a często też niedokształconymi kretynami, nie jest argumentem łagodzącym.

Zostawmy na chwilę na boku zawiłości Funduszu Sprawiedliwości, ustawiania (a nie losowania) sędziów, którzy mieli decydować o losie Romanowskiego, a także jego immunitetów. Spójrzmy na to, co działo się po węgierskiej decyzji. Ostatecznie mamy do czynienia z wiceministrem oskarżonym o urzędnicze nieprawidłowości. Tymczasem w Polsce usłyszeliśmy, w ramach zmasowanej narracji, że Romanowski ukradł pieniądze dla siebie, że wyprowadzał je na Węgry, a nawet że ratuje go… Putin. Wszystko to pisali nie tylko politycy, ale też ludzie mediów, których obowiązkiem do niedawna było jednak przekazywanie faktów, a nie zmyśleń.

Nie dość tego – pojawiły się dwie narracje, rozprowadzane wprawdzie przez polityków Platformy, ale bardzo szybko podchwycone przez dziennikarzy. Pierwsza brzmiała tak: trzeba wsadzić adwokata Romanowskiego, bo go broni. A skoro Romanowski jest „pisowskim przestępcą”, który uciekł na Węgry, gdzie „Putin realizuje swoje zobowiązania wobec PiS” – bo tak mniej więcej brzmi ten idiotyzm – to facet, który go broni, jest jego wspólnikiem.

Dość charakterystyczne, że podobne postulaty pojawiały się w przypadku księdza Olszewskiego i Michała Kuczmierowskiego. Mecenasa Krzysztofa Wąsowskiego atakowano argumentami, że nie reprezentuje on obozu władzy. Co więcej, przy pomocy działań prokuratorskich (robiąc go świadkiem w sprawach) próbowano go wyłączyć ze spraw. Czyli idealnym modelem jest taki, jaki dziś realizuje się, zdaje się, w przypadku Pawła Szopy. Oskarżony dostaje zbliżonego do władzy adwokata, który przekonuje go, że za obniżenie lub uniknięcie kary, a także zaprzestanie nękania jego bliskich, ma do wszystkiego się przyznać i obciążyć inne osoby.

Dość charakterystyczne, że takiego modelu w Polsce nie było nawet w PRL – był on natomiast obecny w ZSRR, gdzie faktycznie oskarżeni byli doprowadzani do stanu, w którym wyznawali miłość Stalinowi tuż przed tym, jak oni i ich rodziny dostawali kulkę w łeb.

Ale jest jeszcze jeden ciekawy element tej narracji: kolejny żelazny wątek, by podobnie jak Romanowskiego potraktować… wszystkich PiS-owców, którym zostaną postawione zarzuty. Czyli wystarczy, że ktoś podpadł Bodnarowi, Giertychowi, Tuskowi albo innej pani Wrzosek, bez względu na różnice między nimi. Wtedy z automatu, na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej, wszyscy PiS-owcy, którym postawiono zarzuty, mają być aresztowani, by nie uciekli na Węgry. Tam – dopiszmy sobie logiczny ciąg – w ręce weźmie ich „należyty adwokat”, a nie taki Wąsowski czy Lewandowski, i szybko przyznają się do wszystkiego.

Nie ma sensu przypominać ludziom postulującym takie działania żelaznych dla polskiego prawa zasad odpowiedzialności indywidualnej i domniemania niewinności. Nie ma sensu, bo wychowany na TVN umysł tak głęboko nie sięga. Stąd nerwy w tamtej sprawie.

 

KRRiT: Rząd Rzeczypospolitej Polskiej uzurpuje sobie kompetencje KRajowej Rady Radiofonii i Telewizji

Czworo z pięciorga członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji przyjęło stanowisko, które jest dostępne na stronie KRRiT

Rząd Rzeczypospolitej Polskiej uzurpuje sobie kompetencje KRRiT

„Wpisanie największych prywatnych nadawców TVN SA i Telewizji Polsat przez Prezesa Rady Ministrów na rządową listę podmiotów strategicznych objętych ochroną państwa, z pominięciem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, jest próbą zawłaszczenia kolejnych kompetencji Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji” – brzmi stanowisko KRRiT pod którym podpisali się:

 

Maciej Świrski – Przewodniczący KRRiT

dr Agnieszka Glapiak – Zastępca Przewodniczącego KRRiT

dr hab. Hanna Karp – członek KRRiT

Marzena Paczuska – członek KRRiT

Rys. Cezary Krysztopa

Jakże trafnie dziś pyta CEZARY KRYSZTOPA: Dlaczego oni jeszcze nie siedzą?

– Dlaczego oni wszyscy jeszcze nie siedzą?! – to dramatyczne pytanie niemieckiego blogera z Gazety Wyborczej Bartosza Wielińskiego, jest zarazem zabawne i całkiem poważne. No bo jeśli wziąć pod uwagę intencje red. Bartosza, to rzeczywiście, mają swoje sądy, bezprawnie przejęli prokuraturę, mają rząd, a co za tym idzie aparat przymusu, który zdjął z siebie więzy pułapki prawniczego formalizmu i generalnie jakiekolwiek przywiązanie do praworządności… i nic.

No prawie nic. Udręczyli księdza i dwie byłe urzędniczki, trochę w areszcie potrzymali Kamińskiego i Wąsika, no i kiedy pod przymusem i z wielkim hałasem doprowadzili przed oblicze nielegalnej komisji ds. Pegasusa byłego szefa ABW Piotra Pogonowskiego, ten zrobił im z głupich tyłków jesień średniowiecza.

To nie tak miało być. Ulicami miała płynąć pisowska krew i miały toczyć się głowy pisowców. Według wskazań niemieckiego „ideologischer Führer” tuskowskiej rewolucji, Klausa Bachmanna, Polska miała uginać się pod presją „policyjnych metod”. Pomniejsi pisowcy mieli zostać poddani powszechnemu ostracyzmowi i wystawiani publicznie ku przestrodze wytresowanego już wstydem i poczuciem niższości społeczeństwa. Bo przecież nie narodu. Miały być więzienia pełne pisowców, nawet im miejsce robią wypuszczając z więzień swój najwierniejszy elektorat – bandytów. I co? Ktoś powie – no nie ma za co ich wsadzać – ale czy to tuskowym pałkarzom przeszkadza? Jedyną więc logiczną odpowiedzią wydaje się być – bardzo chcieliby zbudować dyktaturę, ale nie potrafią. Są osłami, którym TVN dorobił wizerunki lwów.

Brukselscy Mogołowie

No chyba, że, wbrew intencjom red. Bartosza, pytanie rozszerzymy, w wyniku czego nabierze powagi. Bo takie pytanie jest całkiem zasadne jeśli chodzi o brukselsko-berlińską oligarchię. Te fałszywe mordy pełne „praworządności”. Dlaczego jeszcze nie siedzą? Ano dlatego, że zbudowali sobie wielce „demokratyczny” system, w którym jako „wielcy brukselscy Mogołowie” nie podlegają żadnej kontroli. Przekonał się o tym nawet Parlament Europejski, który usiłował przepytać Ursulę von der Leyen na okoliczność tajemniczej umowy z Pfizerem na bimbaliony szczepionek. Skutkiem było tylko to, że dowiedział się, nawet nie od von der Leyen, ta wysłała jakąś asystentkę, żeby wyjaśnić, że w zasadzie nie ma trybu, w jakim szefowa KE miałaby odpowiadać przed kimkolwiek.

Wymieniać można długo, Joanna d’Arc „praworządności”, specjalizująca się z „mrożeniu pieniędzy dla Polski”,  Vera Jourova, spędziła w czeskim areszcie miesiąc. Śledztwo umorzono. Eva Kaili, grecka europoseł, członek antypolskiej komisji ds. Pegasusa w Parlamencie Europejskim, głosująca za antypolskimi rezolucjami, uderzała w polski Trybunał Konstytucyjny, pamiętacie Katargate? Walizki pieniędzy? Ciążą na niej poważne zarzuty korupcyjne, ale spokojnie bryluje sobie na brukselskich korytarzach. A to i tak małe miki wobec ich największej winy w postaci doprowadzenia do ruiny projektu Unii Europejskiej w imię, w najlepszym razie – oderwanych od rzeczywistości ideologii, a w najgorszym – jak niektórzy twierdzą, na zlecenie lobbystów, przed którymi brukselskie podwoje nigdy się nie zamykają.

No dobrze, jednego Reyndersa, również asa walki o „praworządność” w Polsce i patrona licznych czeladników nad Wisłą, zawinęli niedługo po zakończeniu roboty w Komisji Europejskiej i po ostatnim dniu immunitetu. Ciążą na nim zarzuty prania brudnych pieniędzy.  A czy zaraz nie wróci na salony?

Rozbiegane oczy Tuska

Jeśli jednak nie wróci, to ten jeden przypadek może stanowić iskierkę nadziei na to, że i naszego, pomniejszego przedstawiciela brukselskiej nomenklatury dosięgnie sprawiedliwość. Donaldowi Tuskowi, zesłanego z brukselskiego Parnasu za głupotę i nieudolność do Warszawy, w ciągu roku udało się rozmontować dobrze prosperujące państwo.

A jednocześnie długo, pomimo ewidentnego łamania prawa przez przedstawicieli jego kamaryli, udawało mu się niczego osobiście nie podpisywać. Pierwszym przypadkiem kiedy mu się nie udało, była sprawa tzw. kontrasygnaty, którą „wycofał”, choć nie miał takiego prawa, a drugą, jak twierdzą mądrzejsi ode mnie, sprawa rzekomego „objęcia TVN i Polsatu ochroną strategiczną”, co, jeśli faktycznie będzie miało miejsce odbędzie się bez podstawy prawnej, ze złamaniem ustaw i konstytucji.

I Donald o tym wie. Dlatego jego oczy, tak pełne buty 13 grudnia zeszłego roku, są dziś jakby mocno rozbiegane.

4 grudnia 2024 roku w sali Domu Dziennikarza SDP przy ulicy Foksal w Warszawie - wieczór wspomnień o Barbarze Petrozolin-Skowrońskiej

Umiała być Przyjaciółką – wieczór wspomnień o BARBARZE PETROZOLIN-SKOWROŃSKIEJ

Klub Publicystyki Kulturalnej SDP zorganizował spotkanie poświęcone zmarłej jesienią 2023 roku Barbarze Petrozolin-Skowrońskiej, pisarce, redaktorce i dziennikarce, której pasją była m.in. historia i historyczce pasjonującej się dziejami Warszawy i… swoją Rodziną – jak wspominali uczestnicy spotkania. A wieczór wspomnień nie przez przypadek zorganizowano w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, którego wieloletnią działaczką była Petrozolin-Skowrońska. Ten niezwykły wieczór wspomnień odbył się 4 grudnia. W imieniny Barbary.

Do Sali SDP przy Foksal w Warszawie przybyło liczne grono znajomych, współpracowników, przyjaciół oraz Bliskich śp. Pani Barbary. Ktoś przybyłych na spotkanie, jeszcze przed jego rozpoczęciem, powiedział, aby nie przypominać już szczegółów z życiorysu Pani Basi, bo „trzeba ją wspominać jako człowieka a nie jako postać historyczną” – zaproponowano. Ja niestety nie mogę tego zrobić, zatem zaczną od krótkiej noty biograficznej, którą publikowaliśmy tego dnia, kiedy dowiedzieliśmy się o tym, że odeszła.

Pisarka, redaktor, dziennikarka

Barbara Petrozolin-Skowrońska urodziła się 24 lipca 1937 r. w Warszawie. Wojnę i okupację przeżyła na  Saskiej Kępie, z którą była związana do końca życia. Ukończyła liceum im. Marii Skłodowskiej-Curie, a później historię na Uniwersytecie Warszawskim.

Interesowała się m.in. losami polskiej inteligencji, historią prasy i dziejami Warszawy. Współpracowała z ,,Kulturą”, ,,Literaturą”, ,,Mówią wieki”, ,,Nowymi Książkami”. Pisała scenariusze słuchowisk dla Polskiego Radia. Była autorką książek, m.in. „Przed tą nocą” o Powstaniu Styczniowym, i „Król Tatr z Mokotowskiej 8. Portret doktora Tytusa Chałubińskiego”. W latach 1990 – 1998 pełniła funkcję redaktorki naczelnej Encyklopedii PWN, wydała m.in. wyróżnioną licznymi nagrodami Encyklopedię Warszawy.

Współpracowała z Pracownią Dziejów Warszawy i Pracownią Dziejów Inteligencji Instytutu Historycznego PAN. Przez 10 lat była przewodniczącą Komisji Historycznej w Towarzystwie Przyjaciół Warszawy.

Przez wiele lat działała w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, aktywnie pracowała w Klubie Publicystyki Kulturalnej, była inicjatorką wielu akcji stowarzyszenia, publikowała swoje teksty na portalu sdp.pl.

Barbara Petrozolin-Skowrońska odeszła 22 października 2023 roku.

Tyle oficjalnej biografii, przejdźmy do spotkania ze wspomnieniami o Pani Barbarze. Wieczór prowadził jej syn dziennikarz, publicysta, twórca Radia Wnet i wieloletni prezes SDP, teraz w Zarządzie Głównym stowarzyszenia. Na Sali była obecna również prezes SDP Jolanta Hajdasz i wiceprezes SDP Wanda Nadobnik. Zawsze mam problem z wymienianiem osób obecnych na Sali podczas ważnych rocznic, uroczystości i wydarzeń. Na pewno kogoś pominę, ale przynajmniej oddam głos tym, którzy po ponad roku od odejścia Pani Basi wspominali ją tego grudniowego wieczora.

Powspominajmy…

„Na sali są sami przyjaciele mojej mamy” – tak rozpoczął spotkanie Krzysztof Skowroński.  „To jest zatem takie przyjacielskie spotkanie i tak je potraktujmy. Mam nadzieję, że będzie to wieczór pełen ciepłych wspomnień. Porozmawiajmy i powspominajmy mamę” – zachęcał. „Gospodynią tego spotkanie jest szefowa Klubu Publicystyki Kulturalnej Teresa Kaczorowska” – wyjaśnił Skowroński dodając, że redaktor Kaczorowska wyjechała do USA i nie mogła uczestniczyć w spotkaniu. List od niej ze wspomnieniami o Pani Barbarze odczytała wiceprezes SDP Wanda Nadobnik.

„Barbara była osobą bardzo aktywną, ciekawą świata, pracowała i działała głównie w Warszawie, ale też często wyjeżdżała, między innymi na północne Mazowsze. Uczestniczyła u nas w imprezach literacko-kulturalnych. (…) Zawsze była zachwycona kulturą i tradycją Ziemi Ciechanowskiej” – napisała Teresa Kaczorowska we wspomnieniach, które odczytała Wanda Nadobnik.

A sama wiceprezes SDP powiedziała, że oprócz wielu innych wspomnień ma też jedno, które doskonale charakteryzuje Barbarę Petrozolin-Skowrońską, osobę niesłychanie aktywną, która była filarem warszawskiej inteligencji a zarazem filarem Rodziny – mamą, teściową i babcią.

„Ja się denerwuję…”

„Było to chyba w czerwcu 2023 roku. Basia, po spotkaniu w Klubie Publicystyki Kulturalnej SDP, zadzwoniła do mnie. Rozmawiałyśmy, a w pewnej chwili Barabara powiedziała: <<Ja się tak denerwuję, bo Krzysztof zniknął. Prawdopodobnie pojechał do Wrocławia i to samochodem. I nie powiedział mi o tym.>> Mnie przypomniała się moja mama. Kiedy jedna z nas, trzech jej córek, wyjeżdżała gdzieś autem, mama dostawała szału i dzwoniła po wszystkich znajomych. Tak samo Basia” – wspominała Nadobnik dodając, że Pani Barbara następnego dnia zadzwoniła do niej z informacją, że Krzysztof nie powiedział jej, że pojechał samochodem, bo wiedział, że mama się będzie denerwować. Krzysztof Skowroński miał wówczas 57 lat… „To było takie wzruszające” – mówiła Nadobnik. „Tak było…” – potwierdził prowadzący wieczór wspomnień syn Pani Barbary.

Do wielu innych wspomnień i anegdot wracało grono najbliższych koleżanek Barbary Petrozolin-Skowrońskiej, dziennikarek tworzących nieformalny „Klub Wierszówek”. Jedna z nich, Elżbieta Królikowska-Avis tak zapamiętała Panią Basię:

„Spotkałyśmy się jakieś 15 lat temu, pewnie tutaj, na Foksal w Domu Dziennikarza. Miała ogromne <<zapotrzebowanie>> nie tylko na kulturę, ale i na ludzi. Spotkałyśmy się tutaj, wszystkie jesteśmy dziennikarkami, ale przyjaźń przeniosła się poza ten gmach.

Kreatywna w przyjaźni

Spotykałyśmy się a to w teatrze a to na jakimś spotkaniu, promocji książek, a to w restauracji Rukola, to nasza ulubiona, a to w kawiarniach no i w naszych domach” – mówiła Królikowska-Avis.

„Basia była bardzo kreatywna w przyjaźni” – podkreśliła. „Lubiła zaskakiwać nas, kiedy zapraszała nas na te swoje garden – party przy floksach, one zawsze tak pięknie pachniały. Zawsze to przyjątko było bardzo ładnie przygotowane. Kiedyś pamiętam przyszłam do niej a Basia cała rozemocjonowana mówi << O, jesteś, ale wiesz co, posłuchajmy teraz w Radiu Wnet mojego wnuka Józefa, bo on zaraz będzie czytał wiadomości sportowe” – wspominała. „Basia miała <<kawałek >> charakteru. Słuchała oczywiście innych poglądów, co nie oznaczało, że rezygnowała ze swoich, ale nie obrażała się” – tak Elżbieta Królikowska-Avis wspominała Panią Basię.

Nie mówiła o chorobach, ale mówiła „przepraszam”

Inna przyjaciółka Petrozolin-Skowrońskiej z „Klubu Wierszówek” Hanna Budzisz także podkreślała wszechstronne uzdolnienia redaktor Barbary: „Ceniłam Basię za jej lotny umysł i zainteresowanie światem” – opowiadała. „To nie był człowiek, który koncentruje się tylko na sobie, na własnych problemach, na własnych chorobach. Żyła tym, co się działo na świecie, tym co się działo w Polsce, w SDP” – mówiła Hanna Budzisz.

Kolejna przyjaciółka Pani Barbary z „Klubu Wierszówek” Anna Amanowicz wspominała, że prowadziły z Petrozolin-Skowrońską ożywioną korespondencję wysyłając sobie, niekiedy późnym wieczorem lub w nocy SMS-y.

„Basia umiała być przyjaciółką. Kiedy były jakieś nieporozumienia, to Basia natychmiast pisała do mnie wieczorem <<Przepraszam…>>” – podsumowała Anna Amanowicz.

Gdy z bezmiaru wyłaniałeś czas…

Przyjaciółka Pani Barbary, poznana w l. 80 ub. w. pieśniarka Ewa Błoch, śpiewała podczas wieczoru wspomnień ulubione utwory Pani Barbary. „Odnoszę wrażenie, że Basia dość sceptycznie zareagowała podczas naszego pierwszego spotkania, spotkania autorskiego poświęconego jej książce o Powstaniu Styczniowym” – opowiedziała ze śmiechem. „To się jednak szybko zmieniło, bo wówczas wybrałam – jej zdaniem – odpowiednie pieśni i je zaśpiewałam” – mówiła Ewa Błoch. „Basia była dla mnie takim filarem trwania. Trwania przez pokolenia” – podkreśliła. A potem Ewa Błoch zaśpiewała wiersz Karola Wojtyły „Pieśń o słońcu niewyczerpanym”.

 

„…Gdy z bezmiaru wyłaniałeś czas
i opierałeś się na przeciwnym brzegu,
usłyszałeś daleki mój płacz,
i od wieków wiedziałeś, dlaczego…”

 

Skarbnicą opowieści i anegdot o Barbarze Petrozolin-Skowrońskiej okazał się jej wnuk, dziennikarz Józef Skowroński:

„Przepraszam tych wszystkich, których babcia namawiała do słuchania wraz z nią, czytanych przeze mnie wiadomości sportowych. Strasznie mi przykro” – rozpoczął wnuk Pani Basi, co Krzysztof Skowroński skwitował: „To pomyśl, ile było ofiar zmuszonych przez babcię do słuchania twojego taty” – powiedział syn Pani Barbary. „No, tak 30 lat o tym samym” – odparł Józef Skowroński, który teraz w Radiu Wnet prowadzi audycje społeczno-polityczne m.in. Studio Wschód, ale zajmuje się także… muzyką klasyczną.

„Robiłem audycje, aby babcia była zadowolona…”

„Babcia była wybitną recenzentką – myślę, że mogę to powiedzieć w imieniu wszystkich jej wnucząt – cokolwiek trafiało w jej ręce, od moich audycji radiowych, poprzez teksty mojego brata, czy moich sióstr, naszych jakichś tam osiągnięć –  babcia była recenzentem, krytykiem” – mówił wnuk. „Bardzo doceniałem to, że jej recenzja była szczera” – dodał.

„Nie wiem czy to jest dobra metoda dziennikarska, ale w moich przygodach radiowych wyobrażałem sobie, że słucha mnie babcia” – wspominał Józef Skowroński. „Niektóre z tych audycji robiłem nawet tak, aby babcia była zadowolona, bo wiedziałem, że jak ona będzie zadowolona, to jest spora szansa, że inni również mogą uznać, że program jest dobry” – opowiadał.

Kto ma pierwszeństwo?

„Miała bardzo fajne poczucie humoru, abstrakcyjne bardzo często. Pamiętam, że raz kiedy na Saską Kępę zawitała sroga zima – chodniki u nas były śliskie i wąskie, bo parkowały tam wszędzie auta – szedłem z babcią prowadząc ją pod rękę i zobaczyliśmy, że naprzeciwko nam idzie inna kobieta, chyba z wnuczką. Kobieta pchała przed sobą balkonik z kółkami. Próbowałem wymyślić sposób wyminięcia się, ale babcia przeszła ostro w bok, ustąpiła miejsca wchodząc niemal w krzaki. I pociągając mnie za sobą powiedziała z godnością: <<Proszę, pojazdy mają pierwszeństwo>>” – wspominał Józef Skowroński. Wnuk Pani Basi chciał opowiedzieć sztandarowy dowcip Pani Barbary o Czerwonym Kapturku, ale znowu nie zgodzili się na to inni członkowie Rodziny…

Publicysta, wieloletni reprezentant władz SDP –  i jak sam mówi o sobie – dziennikarz od stu lat, Stefan Truszczyński podkreślił, że jest we wspomnieniach o Pani Barbarze pewien kłopot. „Trudno jest wspominać takiego człowieka jak Basia, która wlewała wszędzie i we wszystkich niesamowite ciepło, bo ktoś może to uznać za pochwałę na wyrost, ale to naprawdę były bardzo ciepłe uczucia. I to – co tu dzisiaj chyba padło – że się nie obrażała, że zawsze pogadała” – mówił Truszczyński.

Cholera, za krótko się znaliśmy

„Poza tym, proszę Państwa, to była bardzo ładna kobieta. Jak kobieta jest ładna to się wszyscy do niej garną” – żartował dziennikarz. „Byłem bardzo zaskoczony jej śmiercią, ona przecież do prawie ostatnich dni była sprawna i taka mocna psychicznie…” – podkreślił.

„Jest taki uśmiech wspomnienia, że taką osobę, jak Basia, się znało. Cholera, niestety za krótko. Krzysiu, miałeś wspaniałą matkę” – powiedział Stefan Truszczyński do Krzysztofa Skowrońskiego.

Andrzej Palacz wydawca i przyjaciel Barbary Petrozolin-Skowrońskiej wspominał, że Pani Basia kierowała się w pracy redakcyjnej niespotykaną już dziś zasadą: „Doskonale współpracowało mi się z Basią, bo jeśli był jakiś problem, to nie szukała winnych, tylko zastanawialiśmy się jak wybrnąć z kłopotów” – podkreślił Andrzej Palacz.

Spotkanie zakończyło się po kilku godzinach a jego uczestnicy jeszcze długo wspominali redaktor Barbarę Petrozolin-Skowrońską.

HB

Na naszej stronie jest dostępna relacja (NAGRANIE) z tego wieczoru wspomnień:

KLUB PUBLICYSTKI KULTURALNEJ. Spotkanie poświęcone Barbarze Petrozolin-Skowrońskiej (TRANSMISJA)

 

 

 

 

 

WIKTOR ŚWIETLIK: Klub miłośników cenzury. Gazeta Wyborcza porzuciła X (dawny Twitter)

Świat cywilizowany i zachodnia myśl intelektualna nie przechodziła takiego kryzysu od czasu, kiedy Sokrates wypił cykutę. “Gazeta Wyborcza” porzuciła platformę społecznościową X (dawny Twitter). Na szczęście zacny periodyk będzie można znaleźć na platformie Blue Sky, stworzonej niegdyś przez Jacka Dorseya, dawnego twórcę Twittera.

Akcja przechodzenia na Blue Sky to fragment globalnego powyborczego trendu związanego z protestem przeciwko “sianiu dezinformacji” za pomocą X-a i w ogóle tolerancji na dezinformację, którą X ma prezentować pod rządami Elona Muska, a co miało doprowadzić do globalnej tragedii w postaci wyboru Donald Trumpa na 47 prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.   Wcześniej na podobne działanie zdecydował się m.in. brytyjski „The Guardian”. Jak z dumą donoszą nasze zawsze poprawne czołowe serwisy biznesowe i technologiczne “do grona użytkowników Blue Sky dołączył też premier Donald Tusk”. Ale o co chodzi z tą dezinformacją?

Kto komu zabrania?

Czy X zabronił komuś coś publikować? Czy artykuły z “Gazety Wyborczej” były cenzurowane? Skądże znowu, przecież to na X-ie swoją radosną twórczość prowadził Roman Giertych. Problem polega na tym, że X, inaczej niż podczas wyborów w 2020 roku w USA, nie blokuje treści dezinformujących, czyli mówiąc krótko konserwatywnych. Stwierdzenia, że “płcie są tylko dwie” nie jest także przedmiotem błyskawicznego “shadow bana”, czyli faktycznego działania cenzorskiego ze strony enigmatycznego Pana Algorytmu, tak jak jest to w przypadku choćby Youtube, gdzie cenzura polityczna szaleje aż miło.

Brak kontroli fake newsów na X oznacza faktyczny brak lewicowo-liberalnej cenzury, która tyle razy ustawiała wybory, włącznie z tymi w 2023 roku w Polsce, kiedy przedstawiciele Big Techów, rączka w rączkę pomagali Platformie opanować algorytmiczny świat. Jakżeż dobrze musieli to rozumieć, pływać w tym jak ryby w wodzie, nasi potomkowie cenzorów, zawdzięczający tyle razy władzę wycinaniu z rynku wszystkich mediów i każdej produkcji kulturalnej, która nie była po ich myśli.

Ile ma motylek?

W wyniku tego demokratycznego protestu platforma Blue Sky zyskała tylko w ciągu jednego dnia milion użytkowników. A przynajmniej tak twierdzi, bo sami tego nie sprawdzicie. A to dlatego, że Blue Sky nie ujawnia swoich dokładnych danych, czyli cała informacja jest oparta na ich twierdzeniu. Swoją drogą – tu zabawny paradoks – wzbudziło to opór Komisji Europejskiej, która domaga się umieszczania przez Blue Sky oficjalnej informacji ilu ma użytkowników. A takiej nie ma. Są tylko nieweryfikowalne twierdzenia jej twórcy, że jest ponoć ich ponad 20 milionów (X ma ponad pół miliarda). Czasem jak widać lewicowo – liberalne dążenie do kontroli wszystkiego obraca się przeciwko samemu sobie. W sprawie tej z pytaniami do Blue Sky o komentarz zwrócił się Reuters i… nie otrzymał odpowiedzi.

Tyle w sprawie dezinformacji i uczciwej polityki informacyjnej, w które wiara miała rzekomo zaprowadzić “Gazetę Wyborczą” na nową platformę. Cóż, dobrze się stało. Szczególnie, że już wkrótce zapewne zagości tam farma Romana Giertycha. Walka z dezinformacją będzie się kręcić jak w młynie. Diabelskim, rzecz jasna.

 

Graf. zrzut z ekrany ze strony Newsweeka

Czy Hołownia studiował na Collegium Humanum? Newsweek oskarża, marszałek zaprzecza

„Szymon Hołownia „studiował” na Collegium Humanum. Oceny wpisywał rektor [NASZ NEWS]” – tak napisała w środę wieczorem. publicystka Newsweeka Renata Kim na stronie internetowej tygodnika.

Newsweek zaczyna jednak swój nadzywczajny artykuł już w innym tonie. „Czy Szymon Hołownia studiował w Collegium Humanum? Byli pracownicy twierdzą, że był na liście studentów, ale nie przychodził na zajęcia. Marszałek nie odpowiedział od razu na pytania Newsweeka przesłane mailem” – napisano na portalu tygodnika.

Marszałek Sejmu Szymon Hołownnia zwołał 27 listopada br. późnym wieczorem konferencję prasową, na której zdecydowanie zaprzeczył zarzutom „Newsweeka”. „Nie byłem nigdy studentem tej uczelni” – podkeślił Hołownia tłumacząc, że owszem zapisał się na studnia na skompromitowaną oskarżenimi o sprzedawanie dyplomów, ale nigdy nie podjął tam nauki i za nią nie płacił/

W koalicji PO, TD (PL 2025) i NL tworzącej obecny rząd Donalada Tuska  zawrzało. Politycy i dziennikarze spekulują, że afera Hołowni może spowodować upadek rządu. A członkiem tej koalicji jest Polska 2050 – ugrupowanie, którego liderem jest marszłek Sejmu Szymon Hołownia.

red. sdp.pl  na podstawie Newsweek/ wPolityce

TVN ukarany z materiał o ojcu Tadeuszu Rydzyku

Przewodniczący KRRiT Maciej Świrski nałożył na spółkę TVN SA karę w wysokości 142 800 zł. za emisję reportażu pt. „32 lata bezkarności. Fenomen ojca Tadeusza”. Regulator dopatrzył się w nim treści nawołujących do nienawiści i dyskryminujących z uwagi na przekonania religijne.

Jak poinformowała KRRiT, po emisji reportażu wpłynęło łącznie 2 624 skarg z 26 656 podpisami odbiorców.

„Przeprowadzona analiza wykazała, że poruszone wątki opisujące działania o. Tadeusza Rydzyka oraz środowiska słuchaczy Radia Maryja miały na celu wzbudzenie niechęci odbiorców i pokazanie osoby o. T. Rydzyka wyłącznie w negatywnym świetle” – czytamy w komunikacie.

Dalej zauważono, że w audycji „wypowiedzi o. Tadeusza Rydzyka, a także różne wydarzenia związane z jego działalnością pozbawione były szerszego kontekstu. Zostały wykorzystywane w celu poparcia kolejnych tez stawianych przez autora reportażu bez żadnego udokumentowania oraz w sposób jednostronny, tak aby wzbudzić niechęć odbiorców i wywołać wyłącznie negatywne opinie”.

Regulator dopatrzył się również, że w materiale TVN „zastosowano typowe środki manipulacji polegające na cytowaniu wypowiedzi wyrwanych z kontekstu oraz rozpowszechnianie kłamstw w odniesieniu do spraw już dawno wyjaśnionych. Przywoływano przy tym wiele stereotypowych poglądów na temat rozgłośni Radia Maryja, a na poparcie stawianych tez wykorzystano m.in. fragmenty utworu scenicznego, a zatem fikcji, autorstwa Marcina Kąckiego, jednej z tych osób, których wypowiedzi w reportażu były przedstawiane jako ustalenia faktyczne”.

Stwierdzono, iż „poprzez publikację materiału zawierającego treści nawołujące do nienawiści oraz dyskryminujące ze względu na religię lub przekonania, poglądy polityczne lub wszelkie inne poglądy spółka TVN naruszyła art. 47h ustawy o RTV”.

Dlatego przewodniczący KRRiT zadecydował o nałożeniu na dostawcę kary pieniężnej w wysokości 142 800 zł .

red., źródło: KRRiT