Zdj. Pusta widownia to nie jest obraz polskiego baletu, ale pusta głowa urzędników od emerytur czasem staje się faktem... Fot. HB

Są sukcesy, ale, jak pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI, jest też: Dziadostwo kulturalne

Zacznę pozytywnie. Nawet bardzo: wystawiony właśnie w Teatrze Wielkim w Warszawie w Operze Narodowej balet „Pinokio” to wielki sukces. Wspaniała przygoda dla tych, którzy dostaną się na spektakl. Kaskada pomysłów choreograficznych (ponoć nowej młodej artystki), bajeczna scenografia, muzyka scalona z wizją jak serce z aortą, albo obłoki na niebie pchane wiatrem. Dwie i pół godziny kontaktu z prawdziwą sztuką.

Owszem, trzeba zapłacić, bo to sztuka kosztowna. I teatr przepiękny, i naprawdę wielki. I wspaniali artyści. Brawo panie  dyrektorze Waldemarze Dąbrowski i panie dyrektorze baletu Krzysztofie Pastorze. Dowiaduję się wprawdzie, że osobę odpowiedzialną za technikę właśnie zwolniono z pracy. Bo ponoć była zbyt wymagająca. Nie wiem jak było naprawdę ale my zwykli widzowie patrzymy przede wszystkim na efekty.

W Wielkim wszystko gra – począwszy od „frontmenów” witających w drzwiach gości poprzez szatniarki i obsługę widowni. Tylko windy macie kiepskie, zacinają się i wloką. Ale dość delikatnej krytyki. Teraz pójdę „na grubo”. Będzie szerzej i głębiej.

Gdyby żył pan Jerzy Waldorff zaryczałby ten trybun kultury tubalnym głosem w sprawie bardzo ważnej, drastycznej, kompromitującej całą naszą współczesną działalność w temacie kultura. Niestety nie żyje już od lat. A tu narodziło się wiele zła. Na pewno srogo napiętnowałby ludzi „od kultury”.

W 2008 roku postraszono tancerzy i tancerki że zostaną im zabrane emerytury. Powód? Bo pracują – czyli tańczą – zbyt krótko. Nieważne że tańczyć w balecie można tylko do pewnego wieku. Nieważne, że ich zawodowa droga życiowa to wieloletnie studia i niezwykle ciężka praca. Bolesne ćwiczenia, a potem wysiłek fizyczny, do którego trudno coś nawet porównywać. Przez lata wytrzymywali ból i mękę całego ciała by  doskonalić się w unikalnej profesji. ZUS zadecydował: to wszystko trwało zbyt krótko. Pieniądze się nie należą.

Podniósł się wprawdzie krzyk protestu, ale i tak w 2010 roku – 14 lat temu zabrano tancerzom i tancerkom baletu emerytury. Ludzie, którzy powinni ich bronić zaakceptowali to draństwo. Ponoć próbowano, protestowano, ale nic to nie dało. Bełkot urzędniczy i tchórzostwo odpowiedzialnych za kulturę przesądziły. Definitywnie zabrano tancerzom emerytury. To był szok i klęska prawdziwa ludzi sztuki. Dla nich zabrakło pieniędzy. Mimo wspaniałych światowych sukcesów polskiego baletu, mimo znamienitych teatrów baletu i pięciu szkół baletowych w kraju. Dotknęło to ponad dwa tysiące tancerzy.

Potem zaczęła się i trwa nadal kilkunastoletnia bezużyteczna paplanina – spotkania, artykuły, puste słowa. Trwa urzędnicza przepychanka. Nic z tego nie wynika. Idiotyczne, nieżyciowe propozycje. Tylko pensje decydentów niby kulturalnych rosną. Ostatnia była już wiceminister w resorcie przy Krakowskim Przedmieściu rzekła przed odejściem: „To był błąd legislacyjny”. I tyle usprawiedliwienia.

Na premiery, gale, całe to decydenckie towarzystwo wyfraczone, umedalowane chętnie przybywa. Pcha gęby do kamer, a usłużni to nagrywają. Jednej z byłych  tancerek w Teatrze Wielkim nawet się udało. Nie ma emerytury ale jest szatniarką. Inni mają się przekwalifikować. Trzeba mieć sporo tupetu i bezczelności by snuć takie pomysły.

Bito im entuzjastycznie brawo, byli idolami. Dzisiaj cierpią biedę. Zmienił się rząd. Ale nie zmieniło się traktowanie tancerzy. Ostatnio znowu usłyszeli: „Nie ma pieniędzy na wasze emerytury. Czekajcie”.

Obojętność. Odkładanie sprawy ad calendas graecas. Matki potencjalnych tancerek i tancerzy, dziś jeszcze dzieci – już nie chcą ryzykować. Liczba zgłoszeń do pięciu istniejących szkół baletowych drastycznie spadła. Po co uczyć się tego zawodu? Nie można przecież własnego dziecka skazywać, by w wieku 40 lat zostało bez pracy, bez pieniędzy, bez uprawnień emerytalnych z gołą …. – faktycznie i w przenośni.

Bezwstydni i zupełnie niekulturalni notable drepczą skwapliwie na premierę „Pinokia” (odbyła się 21.04.br.). Co ważniejsi dostaną nawet bilety za darmo. Nie wiem tylko czy wspaniały tancerz w roli tytułowej przypominający Stanisława Szymańskiego, który daje dziś z siebie wszystko co najlepsze w balecie – mistrzowskie piruety, wysokie skoki ze szpagatem – czy wie jaka czeka go przyszłość za kilka albo kilkanaście lat? Może wyrzucą go ze sceny jak zużytą baletkę? Przecież nie będzie już potrzebny. W realnym życiu nawet najlepszy nie utrzyma się bez pieniędzy.

Dziś artyści cieszą oczy melomanów. W balecie „Pinokio” jest wspaniałą choreografia, pomysły gigantyczne. sceny zbiorowe, przepiękne solówki. Wyfraczeni z pierwszych rzędów biją gorąco brawo. Dawno już nie widziałem tak błyskotliwej, wspaniałej scenerii tryskającej młodym życiem, barwnej, wyrazistej, oświetlonej przez prawdziwych profesjonalistów. Brawo, brawo bravissimo.

I tylko smutek i wielki żal, że za to wszystko może czekać dramat ludzi ciężkiej, wieloletniej harówy.

O, wy, władcy kultury. Dlaczego od 14 lat tancerze i tancerki – to w końcu około dwóch tysięcy ludzi – nie mają emerytur. Wstyd!

 

 

 

 

Ilustracje w tekście Bogdan Rutkowski; Fot.: Stefan Truszczyński

O szczególnym miejscu po raz kolejny pisze STEFAN TUSZCZYŃSKI: Kompromitacja „Polski morskiej”

W ciągu ostatnich już kilkudziesięciu lat przybywają do Warszawy by rządzić dziesiątki polityków cywilnych i wojskowych z wybrzeża. A tam na końcu cudu natury, czyli półwyspu helskiego znajduje się największa kompromitacja portowa – wojenny akwen, ponad jednohektarowy.

Większy niż port rybacki i jachtowy w Helu. To wstyd, wielki wstyd i marnotrastwo stulecia. Tak wyobraża sobie to zapomniane i zaniedbane miejsce nasz rysownik, inżynier, designer (około 2 tysiące projektów przemysłowych) Bogdan Rutkowski.

 

Pytanie, które zadaję: „CO WY NATO” jest w pełni uzasadnione, ponieważ właśnie obecnie trwają prace nad przygotowaniem natowskiej bazy morskiej w Estonii. Dobrze będzie dla bezpieczeństwa europejskiego, jeśli takowa tam powstanie, ale my – Polska – powinniśmy zaproponować nasz port wojenny na Helu, który ma bardzo dogodne, bardzo głębokie podejście od strony zatoki.

Tak to mogłoby wyglądać przy naprawdę minimalnych kosztach, ponieważ nabrzeża marnującego sie portu wojennego są już gotowe od 80 lat. Zbudowano je w okresie międzywojennym tuż przed wybuchem II wojny światowej. Korzystali z nich Niemcy. Nasze „szczury lądowe” nie doceniają tej budowy. Chcą tu hodować morsy albo foczki. Rażąca niegospodarność powinna się skończyć. Proszę popatrzeć tak mógłby port wojenny na cyplu helskim wyglądać.

 

 

Od wielu lat piszę o tym i apeluję do różnych obojętnych i jak się okazuje tępych głów. Tak dalej być nie może. Jesteśmy zaślubieni z morzem. Mamy aż 500 km wybrzeża. Ostatnio wiele z gospodarki morskiej rozgrabiliśmy i zniszczyliśmy. Port wojenny na Helu jest jeszcze do uratowania. Ta kompromitacja obciąża nie tylko władze malutkiego miasteczka Hel a nawet i Marynarkę Wojenną – to skandal zaniedbania władz całej Polski, od lat. To powinna być najważniejsza Polska baz wypadowa na Bałtyk, baza marynarki wojennej. Od dziesiątek lat falochrony tej wojennej przystani są rozkradane. Dopiero rok temu ogrodzono i podzielono port.

Różne głupoty władza wciska ludziom: że nie dość przed falą chronione jest wejście, że nabrzeże główne nie jest prostopadłe, ale wypukłe i trudne do cumowania, że teraz ma poradzić sobie z obiektem… Uniwersytet Gdański (!), któremu ponoć połowę akwenu sprzedano, Na marginesie: rybacy, z którymi rozmawiałem, mówili mi, że opieka Morskiego Instytutu Rybackiego była przydatna w przeciwieństwie do tego, co robi teraz „nowy” opiekun, czyli UG.

Rok temu wokół portu wojennego były jeszcze obiekty budowlane w zupełnie dobrym stanie. M.in. pralnia koszarowa, sprzed której to właśnie zabrać miała Lecha Wałęsę do Stoczni Gdańskiej motorówka admirała Janczyszyna w sierpniu 1980. Bo to był skok przez zatokę, a nie przez płot. Ta pralnia – słyszę od przedstawicieli władz miasta – podobno stanowiła niebezpieczeństwo, bo kręcili się tam… menele i moglibysobie krzywdę zrobić. Pamiętam, że jeszcze rok temu trwały tam jakieś prace budowlane. A nawet teren ten stanowił bazę dla historycznych pojazdów wojskowych, bowiem od kilku lat na Helu organizowany jest przez urząd miasta D-Day, taka wojenna zabawa ku uciesze wczasowiczów. Ponoć nawet niewiele kosztuje, bo tylko 80 tysięcy złotych. Zjeżdżają się na nią miłośnicy militariów. Również z Niemiec.

Turyści rzeczywiście liczni przybywają na Hel tylko w okresie wakacji natomiast uruchomienie portu wojennego dałoby zatrudnienie wielu setkom ludzi. Hel ożyłby. To jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce musi być również miejscem do życia mieszkańców. Teraz jest tam wolnych ponad 80 hektarów po zabudowaniach wojskowych, które już rozebrano. Było na Helu Wojsko Polskie. Teraz jest pustka, zrujnowane ogromne zakłady przeróbki ryb, no i właśnie port wojenny do którego prowadzi głębokie na kilkadziesiąt podejście.

Nie gardźmy naszym morzem. To nie tylko wielka szansa gospodarcza ale i bezpieczeństwo dla całej Polski. Panowie i Panie – nowi posłowie i posłanki, pojedźcie na „koniec Polski”, na koniec helskiego cypla. Sami zobaczcie!

 

 

 

Głosowania przed nami. I wybory prezydenckie tuż – STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Prywatna lista kandydatów

Z kimś tam w końcu się poszarpiemy. Wybory – jedne, drugie już niedługo. Prezydenckie niby odległe, za rok, ale to jednak też rychło nastąpi. Dostaję warszawskie ulotki, a w nich obietnice liczne owszem są. Natomiast o kandydatach niewiele albo nic zgoła. To źle. Przecież my tych ludzi zupełnie nie znamy, a portrecik to za mało.

Potencjalnie „prezydenckich” państwowych, partyjnie nadsyłanych niby, znamy do znudzenia, ale ja nie o nich. To będzie lista naprawdę nowych propozycji. Może i zaskakująca, ale – uważam – warta rozważenia.

Trochę o sobie, bo w końcu będzie o propozycjach autorskich z wiodącym założeniem: nie głosujmy na tych, którzy są, którzy są już zbyt długo i znowu pchać się na pewno będą na urząd główny. To jest taka „trzecia droga” naprawdę, nie idźmy nią. Idźmy według zasług, nadziei, w oparciu o kryteria respektowania zasad, typując odważnych, którzy już to udowodnili.

Mała dygresja osobista. Zdarzyło mi się parę razy, że w okolicznościach chamstwa reagowałem gwałtownie. Tak mam, choć wiem, że to nieskuteczne. Dziś jestem dość stary i rzeczywiście z takimi reakcjami dość śmieszny, gdy rzucam się do fizycznej obrony nawet w słusznej sprawie. Już nie te siły i w końcu wszystko i tak kończy się na pyskówce. Robi się śmiesznie i głupio.

To tak jak z dość powszechnym pokrzykiwaniem przedwyborczym. Było wprawdzie dużo czasu, by przedstawić gości chętnych do rządzenia większym lub mniejszym poletkiem – ale nie zrobiono tego, nawet sami zainteresowani czynili to nieśmiało. Choć owszem są wyjątki.

Wykonałem w ostatnich dniach prywatne sondaże telefoniczne wśród znajomych, nadal dość ważnych i popularnych osób. Takich, których cenię i mam dostęp. I cóż wyszło.

Numery 1. i 2.  to profesorowie – Andrzej Nowak i Wojciech Roszkowski.

  1. Konstanty Radziwiłł (mój kandydat szczególnie).
  2. Wrocławianin Władysław Frasyniuk, człowiek naprawdę twardy i inny niż dotychczasowe wyobrażenie o „robotniku, chociaż należy mu zawsze przypominać jak skandalicznie zachował się wobec funkcjonariuszy polskiej Straży Granicznej podczas kryzysu imigracyjnego.

Sprytnie przypomniał się w rozmowie telewizyjnej. Było o szczegółach solidarnościowego „skoku na bank”, czyli wydobycia z komunistycznego skarbca pieniędzy ze składek związkowców tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego. Dowiedzieliśmy się, jak dolnośląska Solidarność „ukradła” (własne!) – jak mówił wówczas Urban – pieniądze. Nie 80 a 90 milionów złotych. Frasyniuk siedział potem m.in. za to aż 4 lata (!) w więzieniu i jeszcze 10 miesięcy za uderzenie „bykiem” naczelnika zakładu karnego. Działacz sprawiedliwie przypomniał wykonawcę operacji zatrudnionego wówczas w banku – Józefa Piniora, ale nie mógł sobie przypomnieć nazwiska dyrektora tegoż banku, który przez aż kilka godzin zwlekał z zawiadomieniem policji – ubecji (?). To prawdziwy bohater! – mówił Frasyniuk i przepraszał, że nazwiska zapomniał.

5. mojego prezydenckiego rankingu zdecydowanie Witold Gadowski, świetny dziennikarz, góral-krakowianin, autor świetnych polemicznych książek o komunizmie, służbach specjalnych i Bałkanach.

6. Adam Słomka. Niby przedstawiać tego piłsudczyka nie trzeba, ale warto przypomnieć, że jeszcze za poprzedniej, ostatniej władzy spędzał Boże Narodzenie w więziennym areszcie. Niezłomny w domaganiu się ukarania sędziów – przestępców.

A na 7. miejscu… z ust kobiecych usłyszałem stanowczą propozycję by wpisać również panią byłą premier Beatę Szydło. Więc wpisuję. Dodam – od siebie propozycję również żeńską – Wandy, córki Kraka, która nie chciała Niemca i skoczyła do Wisły. Pozostali kandydaci to profesorzy bardzo ważni i zasłużeni: prof. Krzysztof Szwagrzyk, walczący uparcie o pamięć, odnalezienie i godne pogrzebanie ofiar Wołynia – czego ciągle nam odmawiają – opóźniają Ukraińcy. Kończy moją listę, choć również mógłby być na pierwszym miejscu prof. Wiesław Binienda. Nie tylko za to co zrobił w sprawie udowodnienia smoleńskiego morderstwa, ale i jako przeprosiny za wręcz wrogie i skandaliczne potraktowanie nie tylko przez lewicę i platformersów, ale niestety również przez prawicę. Niestety. Profesor wyjechał z Polski z poczuciem krzywdy. Rozmawiałem z nim. Powiedział: „wszystko co robiłem to nie dla kogoś, to dla Polski”.

Niech kandydatury będą różne – byle byli to ludzie naprawdę mądrzy i z konkretnym dorobkiem, zasłużeni.

Teraz moi rozmówcy mówią – jeszcze czas, zobaczymy po wyborach – samorządowych, europejskich. Jednak czas szybko leci. „Nie stój, nie czekaj – pomóż”. Tak mówiliśmy przed 4 czerwca 1989. I wtedy naprawdę wygraliśmy, wbrew wszystkiemu co potem mówiono. Tyle, że tamto zwycięstwo zostało zmarnowane – ale to już następstwa naiwności i wręcz głupoty. Nie potrafiliśmy obronić się, wyeliminować złych ludzi, którzy egoistycznie działali przeciw Polsce.

Prezydent kraju – to wielka stawka. Nie wystarczy zacny – powinien koniecznie być mądry, silny i stanowczy.

Przekop ciągle nie gotowy, lotnisko „odlatuje”, kopalnie systematycznie zasypywane, huty wygaszone, stocznie zamienione w fabryki słupów wiatrowych (za 25 lat pójdą na złom), statki handlowe zbrodniczo sprzedane. Złodzieje okopali się w podatkowych rajach. Kupę pracy będzie miał uczciwy przyszły prezydent.

Wszystkiego najlepszego.

 

 

Pośmiertny, niestety, obraz niezwykłego dziennikarza kreśli STEFAN TRUSZCZYŃSKI: A … Krzysztofa żal

Zmarł nagle nasz Kolega Krzysztof Sapała. Miał zaledwie 49 lat. Odważny, zdolny i bardzo pracowity dziennikarz – publicysta, reporter śledczy związany z wybrzeżem gdańskim a jeszcze bardziej z wybrzeżem i pomorzem środkowym i szczecińskim. O swoim terenie wiedział bardzo dużo bo od prawie 30 lat tam mieszkał, wojażował, odkrywał ludzi i tematy, żył nieustannie „w biegu”, zawsze bardzo angażując się w to co robił. Bronił pokrzywdzonych, piętnował zło, złodziejstwo, korupcję i nepotyzm. Był w tych tekstach bezkompromisowy.  Owszem, drukowano go w gazetach codziennych i periodykach, ale gdy uparcie kontynuował trudne i niebezpieczne dla reportera tematy, zwierzchnicy stawali się ostrożni…

Słyszał wprawdzie: „to świetny materiał, błyskotliwie napisany”, ale kończyło się tylko na współpracy „wolnego strzelca”  z redakcją bez świadczeń i podstawowych gwarancji stałego zatrudnienia. Etaty były nie dla Krzysztofa. Asekuranctwo redaktorów naczelnych bardzo często blokowało działania tego rasowego reportera.

Ostatnio opublikował na naszym portalu  „Sdp.pl” kilka tekstów o tematyce wybrzeżowej ilustrując je wykonanymi przez siebie zdjęciami, a także wywiad z nowym ordynariuszem diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej – chętnie współpracującym z dziennikarzami – biskupem Zbigniewem Zielińskim. Dziś, gdy publicystyka krajowa charakteryzuje się plemiennym podziałem na dwa wrogie obozy dążenie do obiektywizmu, do prawdy, a nie przynależność partyjna opisywanego osobnika  – Krzysztof był wyjątkiem.

Prawda

Sapała był szczery do bólu. Nie zważał kto słucha, nie owijał w bawełnę. Jasno przedstawiał swoje opinie. Wcale nie były skrajne, choć prawica na pewno była mu bliższa. Mówił o niej głośno, pisał jednoznacznie, nie unikając krytycznych ocen.

Szczecin, miasta, miasteczka, wioski zachodniopomorskiego województwa, Koszalin, Kołobrzeg, Ustka i Darłowo, wreszcie Słupsk, Lębork, Wejherowo – to była jego mała ojczyzna. Tam jeździł, rozmawiał, dyskutował, a potem opisywał tak jak rzeczy się mają. Dobrze wiedział „who is who”, obserwował kłamców i hipokrytów, co innego mówiących z wyborczych podestów, a co innego robiących, ludzi cynicznych, kpiących sobie ze wszelkich reguł, prawa i przyzwoitości. Dogadujących się po cichu z przeciwnikami politycznymi w imię zasady pecunia non olet. Sapała o tym pisał, więc przekręciarze bardzo go nie lubili i zwalczali zgodnie.

Wiatr w oczy

Może oburzą się tym co piszę zarówno prawo jak i lewoskrętni. Ale prawda jest taka, że dobremu, uczciwemu dziennikarzowi, który starał się być niezależnym nikt nie pomógł. Często był bez pracy, ostatnio nawet w znacznym stopniu na utrzymaniu matki. To już tak jest, że nawet najlepsi dziennikarze, gdy wylecą z pierwszej ligi już doń nie wracają. Zmiany polityczne najmniej boleśnie przechodzą koniunkturalne lizuski. Oni się szybko dostosowują. I dla nich jest łaska pańska.

W stolicy więcej jest możliwości a czym mniejszy ośrodek niezależnym dziennikarzom jest trudniej. Po prostu mały jest tam wybór miejsc pracy. Rządzą bonzowie. A taki partyjny przywódca jeśli nawet trafi w końcu do więzienia to i tak szybko spada na cztery łapy. Swojakowi się pomaga. Byli antagoniści szybko zapominają o sporach gdy jest czas podziału łupu i synekur. Klasa polityczna ma się dobrze od lat. Co prawda nie ma ona nic wspólnego ze słowem klasa. Owszem, ludzie ci potrafią kupować sobie dyplomy na szemranych uczelniach, których namnożyło się co nie miara. Potem swoich zatrudnia się po kumotersku na przykład w dobrze płatnych radach nadzorczych państwowych spółek. „Na krzyż” to znaczy ja dam pracę tobie, a ty mnie lub moim pociotkom. Trzeba jednak do tego mieć jakiś dyplom. Humanitarna uczelnia, nawet niedrogo – pomoże.

Pomoc

Krzysztof Sapała pomagał skrzywdzonym i oszukanym. Bo przejmował się ich losem. W Kołobrzegu zniszczono dorobek życia małżeństwu Rowińskich. Najpierw wskutek zmowy gangsterskiej stracili hotel, dom i wszystko co mieli. Na nic zdały się dramatyczne protesty. Pani Urszula tygodniami nocowała w namiocie. Jesienią i zimą przed bramą wjazdową Ministerstwa Sprawiedliwości. Ministrowie wjeżdżali i wyjeżdżali a ona spała przy minusowych temperaturach na miejskim bruku. Nikt nie pomógł. Krzysztof pisał o tym, starał się bronić oszukanych ludzi. Ale nie zdążył ich uratować. Najpierw zmarł małżonek, a potem pani Urszula. Sprawiedliwości nie stało się zadość.

Walka ze smokiem z odrastającymi głowami

Prasa to żadna władza. Ani trzecia ani nawet piąta. Oszuści się dobrze organizują, skrupułów nie mają. Kradzione tuczy. To smutny wniosek. Białe kołnierzyki biegają po korytarzach sejmowych. Teraz przyszli nowi. Jest jak w ulu. Tropią trutnia. Ale we własnym gronie uzurpujących sobie władzę kontrolerów też mają trutni: kto winien? W rozstrzyganiu powinni pomagać dziennikarze. Ale uczciwi i skrupulatni w dochodzeniu do prawdy. Jest w naszym kraju o czym pisać. Ale czasem im także trzeba pomóc. Oczywiście jeżeli są uczciwi, niezależni, bo tylko wtedy są wartościowi i zasługują na miano dziennikarza.

 

Krzysztof Sapała takim był na pewno.

 

Pamiętajmy o nim.

 

Cześć jego pamięci.

 

 

Insurekcja czy polityka? A może jedno i drugie? A Kościuszo patrzy spokojnie Zdj. Pomnik Tadeusza Kościuszki na placu Wolności w Łodzi Fot. HB

Jedność to jedność, ale jak pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Solidarność nie jedno ma imię

Przed 4 czerwca ’89 roku oprócz wielkiej, bo dziesięciomilionowej, Solidarności była i Solidarność Rolników Indywidualnych z centralą w Małopolsce i przewodniczącym Józefem Śliszem na czele. Pamiętam taki epizod, jak w holu gmachu przy ul. Fredry koło Teatru Wielkiego w Warszawie stoi i czeka wielki chłop trochę stylizowany na Witosa – w białej koszuli pod marynarką ale bez krawata, w bryczesach i oficerkach.

Obok ktoś jeszcze – może był to Balazs, Janowski, Szymanderski albo Rayzacher. Szefostwo. Tam i z powrotem przemierzają przez hol niewysocy ale bardzo szybcy i okrutnie zaabsorbowani czołowi działacze panny „S”. Ale nie witają przybyszów z południowej Polski. Nikt się nie zatrzymuje przed nimi. Oni stoją, czekają. Mija kilkadziesiąt minut. Przyjechali do stolicy z Dębicy – o matko – pomyślałem sobie. Byłem tam jako reporter Studia Solidarność, przecież oni za chwilę zrobią w tył zwrot i odjadą. Solidarność rolników indywidualnych pójdzie swoją drogą. Co za organizacyjny bajzel.

Patrzę a tu idzie prof. Geremek, jeden z liderów. Podbiegam: – profesorze przecież to szefowie bratniego związku – wypaliłem. Pan Bronisław aż się żachnął. No oczywiście poszedł, a właściwie pobiegł do gabinetu i przyprowadził wszystkich ważnych kolegów. Sojusz robotniczo-chłopski został uratowany.

Teraz mamy dość podobną sytuację.  Tysiące kosynierów już drugi raz wybiera się do stolicy Polski a Piotr Duda mówi: „Jeśli Solidarność zostanie zmuszona do wyjścia na ulicę to pokażemy…”.

Popierają, ale to za mało. Idzie o przyszłość Polski, o sprawy nas wszystkich. Solidarność powinna być już jedna, jednolita w obronie tego co najważniejsze – tożsamość kraju. Niestety nawet w rolniczym łonie jest podzielona. Nie ma jednego kierownictwa na czele buntu.

Ambicje, przedwczesne bonzowskie obyczaje już dają o sobie znać. Ale przybywa ruchów oddolnych, stają na drogach zapory spontaniczne. Jak to było? „Gdy wieje wiatr historii… trzęsą się portki pętakom”. Zbuntowany powiew już idzie. Władza już wstała z foteli i wychodzi z gabinetów. Ale to wszystko spóźnione obiecanki, cacanki. Są najważniejsze dwie sprawy. I dobrze znane – zielony ład do kosza i zabójczy dla gospodarki import płodów rolnych. Tylko tyle i aż tyle.

Solidarność z przewodniczącym Piotem Dudą to 600-700 tysięcy członków. Bo tyle aktualnie płaci składki. Wielka siła. To nie miliony jak w 1980 roku, ale wystarczy aby powstrzymać działania szaleńców, którzy niszczą to co osiągnęliśmy w ostatnich dziesięcioleciach. Wszyscy razem. Właśnie ludzie pracy z legitymacjami lub bez. Trzeba jednak zatrzymać bieg do niszczenia dorobku a rolnicy nie mogą być samotni.

Ci u góry są z nadania tych z dołu. Tak przynajmniej być powinno. Rządzenie winno być uczciwe. Relacje o tym rządzeniu transparentne do dziesiątego miejsca po przecinku. Afery muszą być nagłaśniane. Media wolne. Era ogłupiania się skończyła. Nowi sprytnie przejmują wszystkie patriotyczne hasła. Modlą się jeszcze gorliwiej i niczego tutaj nie zmienią. Tak będzie. No i oczywiście są sprytni. Płacz i lament, że oni tego robić nie mogą, bo to zdrajcy i sprzedawczycy nic nie pomoże. Życie się toczy. Przekręty muszą być wyjaśnione. Utrzymywanie ich w tajemnicy to kwestia dni a nawet godzin.

Ludzie wybiorą uczciwych polityków, uczciwych niezależnych dziennikarzy. Co prawda nie wiem kiedy to wreszcie nastąpi ale oszustwo nie będzie chronione choć oczywiście trudno to doprowadzić do końca. Minister rolnictwa zapowiadał że wyjaśni sprawę 500 podmiotów gospodarczych zamieszanych w ukraińską aferę zbożową. Nie wyjaśnił, ale i jego już nie ma.

Teraz dowiadujemy się o dyplomach uczelnianych za kilka tysięcy złotych kupowanych korupcyjnie. Było tanio – jak za zboże. Wprawdzie rektor aferzysta ponoć bardzo popularny w warszawskim środowisku siedzi już w pierdlu a jego nazwiska nie można podawać. Nadal jednak cała sieć przestępcza i beneficjenci na wolności, a nawet w sejmie. Obdarowywano się na krzyż stanowiskami i pieniędzmi – ty pójdziesz do rady nadzorczej mojego komunalnego przedsiębiorstwa a ja do twojego. Posiedzenia rad nadzorczych dla tych cwaniaczków to za każdym razem 5 lub 10 tysięcy złotych. Niech sobie wyrobnicy pracują. My jesteśmy lepsza kasta. Teraz prosimy o nazwiska, na cito, bo inaczej mafijnego kręgu się nie przebije, nastąpi blokada informacji i nie dowiemy się kto handlował i jaki był cennik.

 

 

STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Czy stać nas na czekanie aż zaorze nas polityka rolna UE?

Budzą się narody tożsamościowo. A u nas miłośnicy Unii chcą nam i sami sobie ograniczyć władzę. Niemcy, zapłaćcie za krwawe zbrodnie, zrujnowanie kraju, rabunek gospodarczy. Oddajcie dzieła sztuki i bibeloty skradzione Polakom i Żydom polskim, które po dziadkach z Wehrmachtu trzymacie nadal na  półkach etażerek.  Młode pokolenie ogłupione chwilowo ocknie się wkrótce. Na pewno nie będziemy czekać aż cztery lata by doprowadzić do ruiny rolnictwa, by zdecydować  gdzie mają powstać atomowe elektrownie – na miejscu nadmorskiego lasu, czy tam gdzie woda do chłodzenia – np. w Żarnowcu. Nasze lasy i skarby ziemi pod nimi to niezbywalne bogactwo.  Tak jak węgiel – czarny i brunatny. Wara!

Niemieckie wiatraki zabiją miliony ptaków i nakręcą niebotycznie ceny prądu. Na dnie Bałtyku mamy jeszcze ponad 300 wrakowisk z wojny, a za 25 lat zalegną na płytkiej Ławicy Słupskiej i Zatoce Szczecińskiej setki bezużytecznych wież „ekonomicznych” kruszących się tam potem przez dziesiątki lat.

Panie Boże, oświeć tych idiotów, którzy z nienawiści do konkurentów politycznych tak zgłupieli że nie wiedzą co czynią. Nie leczona choroba rozwija się. To rak wylazł ze skorupy i niszczy. Niech na ubitej ziemi spotka się Czarnek z Tuskiem, niech pojedynek pokaże „19.30” i „Republika”. Nie mam wątpliwości kto zwycięży.

27 lutego rolnicy trzymali w rękach biało-czerwone flagi. 6 marca mogą postawić kosy na sztorc. Na co wy, bezdecyzyjni krętacze czekacie? Jeszcze się nowy Bartosz Głowacki nie wykluł a już premier uciekł do Pragi. Polscy rolnicy to już teraz nie tylko chłopi, ale potężni majątkiem menadżerowie i wszechstronnie przygotowani zawodowcy, ludzie ciężkiej pracy. Popatrzcie na nich w telewizji. Oni, tak jak Ślimak, nie oddadzą piędzi ziemi na zatracenie. Orkę na ugorze już wykonali. Ich wielkich traktorów nie zastawicie nawet czołgami.

Panie ministrze Siekierski, czy pan tego nie rozumie? Podjął się pan rzeczywiście trudnej roli, jest pan, jak mówią, nawet sympatyczny, ale to za mało. PSL-owskie szychy nie podjęły się kierowania resortem rolnictwa, bo to dla nich za trudne. Chowają się przed odpowiedzialnością. Oni nie z roli ani z soli. Ich nie boli. Marzą o Brukseli. Jeden z tych „zapowiadających się” pojechał i się roztył. Drugi sprzedał swoich wyborców. Teraz się kręci się jak … w przerębli. Jeszcze pcha się na mównicę, mimo że go już opuścili ci, którzy mu zaufali.

Na ekranach nowe twarze, które zapełniają place i ulice protestu. Posłuchajcie nie tylko co mówią, ale i jak mówią – składnie, zrozumiale i pięknie po polsku. Niestety bywa, że nowa władza nie tylko czeka ale i gwałtownie decyduje. To  z nauki m. in. wspaniałego profesora historyka Andrzeja Nowaka w polskim (jeszcze) radio w I programie przez cztery lata mówił systematycznie kilkaset razy o najważniejszych dla nas sprawach: historycznych i współczesnych. I nagle posadzona na stołku dyrektora pani nazwiskiem Stolarek zdjęła z dnia na dzień, arogancko, bezczelnie i bez uzasadnienia program profesora. Zapamiętajcie ludzie – Paulina Stolarek. Kto jej kazał? Sienkiewicz, Tusk? Ale to pani, pani Stolarek wykonała brudną robotę tak jak te osobniki, które wpychały do nosa rurkę pożywieniową bezbronnemu, torturowanemu w ten sposób człowiekowi. Że takie są przepisy? Ale to nie paragraf, to konkretna ręka hańbi się i pozostaje winna.

Już rolniczy protest nabiera siły. Wiodą go ci, którzy naprawdę żywią i bronią. To naród. Jest jak lawa. Spali padlinę i ochłapy władzy. Już nie będzie „gott mit uns”,, ani żaden Godot się nie przywlecze. Szósty marca – m zbiórka. Warszawa. Stolica Polski. Stolica wszystkich tych, którzy doń przyjadą. Obojętnie, na traktorach, czy nawet na oklep. Rumaki zwykłe i rumaki stalowe. Ulica Marszałkowska jest wystarczająco szeroka a pałace władzy nie są własnością zdrajców i sprzedawczyków. Złotoustych już nie będziemy słuchać. Decydenci podpiszcie: precz z zielonym ładem i z zatruwaniem Polski obcą żywnością. Podpiszcie się pod tym, – obojętnie prawą czy lewą ręką.

 

 

"Ni wyżyna ni równina..." Taka gmina - Głowno: centrum miasta w pow. zgierskim (woj. łódzkie)

Miały nie być polityczne,ale są… pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Taka gmina

Polityku, nie leń się. Zasuwaj ze swoim partyjnym bossem z miasta do miasta. Z gminy do gminy. Jeszcze możesz objechać sporo spotkań i wieców. Mów tym w terenie na kogo mają głosować. Przecież ty wiesz najlepiej kto tam na dole u nich powinien rządzić. Nie stój, nie czekaj – pomóż! Oni chcą tam sobie wybrać najlepszego u nich lekarza, biznesmena, dzielnego strażaka lub mądrego nauczyciela. A przecież wybrać trzeba najspolegliwszego, zasłużonego działacza swojej partii. Takiego z ustalonej drabinki hierarchicznej. On i tak już długo cierpliwie czeka. On się potem zrewanżuje, będzie wierny. I tak zbudujemy cały gmach na glinianych fundamentach.

 

Polityku, zabieraj ze sobą wiernych i oddanych dziennikarzy. Oni to wszystko właściwie opiszą i wytłumaczą ludowi, co i dlaczego trzeba zrobić. Jeszcze pora, jeszcze czas. Drogi w kraju mamy już wspaniałe i polityków też. To nic, że 15 października wyszło jak wyszło. Nie docenialiśmy oddechu przeciwnika. Wprawdzie przegrał, ale się potem zjednoczył i przebił wroga. Też tak trzeba było zrobić na prawicy. Gapy!

 

No, wprawdzie można było inaczej. Po prostu od dawna stawiać na mądrych i uczciwych, naprawdę prawych i sprawiedliwych, a którzy są nimi to widać gołym okiem. Dobrzy i mądrzy nie potrzebują opiekuńczego parasola partii. Brzydzą się działaniem sekciarskim. W latach 70-tych dostałem w Telewizji Polskiej programy, które polegały na rywalizacji między społecznościami miast – były to transmisje na żywo, gromadziły rekordową widownię, a na miejscu wywoływały impuls społeczny – inicjatywy. Dawały radość i dumę z własnego miasta i powiatu, a nawet województwa. Tam, gdzie wygrywałem jako animator tych imprez oczywiście działając zgodnie z tymi, którzy mi zaufali, dostawałem tytuł honorowego obywatela. Mam ich kilkanaście.

 

Gdy się nie powiodło podwijałem ogon. Tak czy owak, to co ludzie w ramach konkursów zrobili dla siebie przecież czynili społecznie. No i dzięki pomocy miejscowej władzy – to wszystko stało się dorobkiem na miejscu. Przygotowanie programu trwało miesiąc. Poznawałem wówczas wiele osób. Oczywiście różnych. Ale wszędzie ujawniali się społecznicy zdolni i przedsiębiorczy. Oczywiście rządziła wtedy „mateczka partia”, ale nie przeszkadzała w turniejach miast. Partyjna łapa nie pchała się między drzwi choćby dlatego, że nie chciała być winna, jeśli miasto przegrało rywalizację.

 

Nadal – choć stary – jeżdżę jako reporter po Polsce i spotykam ludzi wspaniałych. To oni odbudowali kraj, odnowili rolnictwo, uczą, żywią i na pewno Polskę obronią, gdy będzie potrzeba. Wierchuszka kłóci się zażarcie nawet na forum międzynarodowym. A kysz!  Odczepcie się przynajmniej od gminy, od Pcimia, Tuszyna, Stargardu, Łomży, Gorzowa, Kutna, Krakowa, Poznania, Katowic i Łodzi.

 

Teraz też, jak za komuny, władza ma lud pracujący miast i wsi naprawdę w niewielkim poważaniu. Największy obiecywacz, pan Tusk, zręczny piłkarz radzi sobie na estradzie. Gorzej w realu.

 

Gdy zaczynałem pracę dziennikarską w latach 60. poznałem reportera legendę Józefa Kuśmierka. Stale pisał, podkreślał i tłumaczył: ważna władza to ta na dole, to od nich sukces kraju zależy. Niby go czytano i słuchano, ale odsunięty zajął się hodowlą świń. Najkrócej przedstawiając żywot red. Kuśmierka można napisać: pochodził ze środowiska kupiecko-katolickiego, ale poszedł z lewicą w czasie wojny do lasu. Potem nawet do komunistycznej partii. Jednak stalinizm go ocucił, po kilku latach legitymację rzucił i stał się uciążliwym krytykiem władzy ludowej, a nawet członkiem KOR-u. Ponieważ był bohaterem wojennym, uczestniczył w zamachach na Niemców i był rzeczywiście odważnym człowiekiem. Szedł przez całe życie swoją drogą, a właściwie jeździł, wojażował, bo jako reporter z krwi i kości nie siedział na stołku, ale zawsze był w terenie. W 1987 roku pisał: „Prawa ekonomiczne nie są piękne ani brzydkie, ani sprawiedliwe, ani niesprawiedliwe. Prawa ekonomii rozróżniają tylko jedno – czy praca przynosi zysk czy straty. (…) Czy znamy ludzi, czy znamy kadry gotowe podjąć się działalności zgodnej z tymi prawami? Pierwszą cechą inteligencji jest szukanie wyjścia z każdych niesprzyjających okoliczności, a nie poddawanie się tym okolicznościom. Mamy rozmazgajoną inteligencję. Mamy rozdygotaną własnymi sprzecznościami – opozycję czepiającą się wspomnień, próbującą wskrzesić to, co wskrzesić się nie da, bo po prostu minęło. Mamy za to bardzo liczną i przez to groźną armię ludzi wykształconych w posłuszeństwie i potakiwaniu. (…) Po rozbiorach Wielkopolsce groziła absolutna germanizacja. To śmiertelne zagrożenie zmobilizowało tysiące i dziesiątki tysięcy bezimiennych dziś działaczy gospodarczych, którzy uratowali dla Polski tę najbardziej polską i najbogatszą z dzielnic. (…) Właściwi ludzie rodzą się we właściwej atmosferze. Od tego jaką atmosferę uda się stworzyć wokół tych ludzi, taką będziemy mieli kadrę i taką przyszłość”.

 

Może i Kuśmierek jest dziś anachroniczny, a co mamy dziś? Nie ma zaborców, ale sytuacja jest podobna ze strony Unii Europejskiej. Jeśli dobrowolna Wspólnota się nie rozleci to ubezwłasnowolni społeczeństwa, które ją wymyśliły. O niczym innym zresztą były „Kraj Rad” nie marzy. Przynajmniej roi to sobie jego morderczy władca.

 

Dziś reporterzy siedzą przed komputerami. Telewizje, radia, inne media mamy już podwójne, wrogie sobie. Wprawdzie słychać nawoływania by politycy odczepili się od mediów, ale kolejni ich nowo mianowani szefowie a także ci odsunięci nie potrafią stworzyć niezależnych medialnych bytów. Mało tego – wymyślają „trzecie drogi” pomnażając w ten sposób czynowniczy stan. Obajtek odkupił od Niemców koncert prasowy Polska-Press. I dobrze, że odkupił. Ale nie kupił zaplecza redakcji. 16 tytułów w całej Polsce nie osiągnęło wiele. A przecież niektóre gazety wychodzą na terenie wielomilionowych aglomeracji. Dlaczego mają tak niskie nakłady? Zaledwie kilkunastotysięczne. Dlaczego nie stworzono tam dobrych zespołów. Dlaczego przyjęto takich a nie innych naczelnych? Dlaczego zdarzają się redaktorzy, którzy rządzą na raz kilkoma tytułami? Przykładem koronnym jest „Dziennik Bałtycki”. Do tego typu terenowych gazet wpycha się odgórnymi decyzjami ogólnopartyjne przekazy propagandowe. Tak samo jest z regionalnymi ośrodkami telewizyjnymi i radiowymi. Centrale zmieniają tylko swoich przedstawicieli, którzy, owszem, dobrze się zapowiadają i na tym sprawa się kończy.

 

Mówi się tylko – ratunek w sprywatyzowaniu. Ale nie może to być uwłaszczenie kapitału wrogiego tubylcom. A tak się dzieje. To powinno być wzmocnienie, dofinansowanie choćby przez reklamy państwowych firm. Np. małych lokalnych telewizji, które bez takiego wsparcia sobie nie poradzą. To są ważne media. One powinny przedstawiać ludzi do wyborów władz miejscowych.

 

Obiecanki unijne dzielą się na blokowania przedwyborcze, aby doprowadzić do upadku narodową władzę i na obiecywania gruszek na wierzbie (płaczącej), które to – te gruszki – będą spadać obijając się bardzo a potem przyjdzie za nie bardzo drogo zapłacić, bo to żadna darowizna a tylko pożyczka. Czekaj tatka latka, jedz importowane, sprowadzone towary używaj, wiezione będą na obcych statkach, przeładowywane w obcych portach a wy prywiślańscy będziecie mieli szansę na zlewozmywakach. Chłopi przestańcie orać i doić, bo wasze krowy wydalają za dużo gazów. Lotnisko to będziecie mieli w Berlinie. A po zreperowaniu bałtyckiej rury (co jest bardzo proste) odbierać będziecie ruskie  paliwo okrężnie z Niemiec, gdzie struktura odbiorcza  Nordstreamu jest już całkowicie gotowa i kosztowała Niemców bardzo wiele. Oni tego nigdy odpuszczą. Te dwie dziurki w Nordstreamie zreperuje się za pomocą wymiany niewielkiego segmentu. I popłynie z powrotem, to co wynika z niemiecko-ruskiego układu. Handlowej floty nie kupimy, choć to na świecie jeden z najlepszych biznesów, a o zbudowaniu statków u siebie (Polskie Linie Oceaniczne miały ich 174 a teraz mają… 2, zapomnieć trzeba, bo zniszczono infrustrukturę a fachowcy wyjechali… Ostatnio zbudowaliśmy naprawdę świetne nabrzeża portowe, rozbudowaliśmy miejsca do cumowania statków, wykonaliśmy bardzo ważny przekop – tylko nie wiadomo po co, śmieje się obywatel Donald Tusk. Trampkarz futbolowy jednak się zasapie. Może przyjdzie nowy już w kamaszach skórzanych. Europejską armią, której jeszcze nie ma porządzi facet o historycznym nazwisku. Kim on naprawdę jest. Reklamowano go być może przesadnie z ministrem Ławrowem a teraz – i to dobrze – wygłosił słuszną i odważną mowę na międzynarodowym forum. Brawo panie Sikorski. Ale tylko za to.

 

Marszałek bez generalskiego szlifu bardzo sprawnie a nawet wesoło prowadzi obrady parlamentarne. Tyle że głównie na tematy zastępcze. Licytujemy się w prognozach czy urosną znów płoty i bariery. Czy więcej będzie na etacie silnych chłopców do eskortowania delikatnych ministrów?  Tak się dziać będzie aż do pierwszego strzału. Potem już wiwatów nie będzie. Sukcesy aborcyjno-antykoncepcyjne wyprowadzą tłumy szczęśliwych kobiet na radosne manifestacje. Już nie będzie ordynarnych wrzasków z dachów samochodów. Nikt nie będzie rzucać mięsem, bo nasze panie skrzętnie będą liczyć, czy wystarczy na obiadowe dania?

 

Prezydent Warszawy uruchomi wielkie hodowle egzotycznych robali, zieloni ochłodzą się wiatrakami a niektóre z tych gigantycznych słupów mają mieć ponad 100-metrowe skrzydła, ale tylko25-letnią gwarancję. Co potem stanie się z tym złomem? Może sprzedamy Chińczykom?

 

Ugory zamienią się w pustynie. To też dobrze – dlaczego mamy mieć tylko jedną – Błędowską? Zawsze nam Unia pomoże, a NATO obroni. Na co więc się zbroić i żołnierzy szkolić? Przecież pan Siemoniak cudem powrócił do władzy. To okazuje się dobry planista, strateg a może nawet prorok. Dlaczego zresztą mamy tylko 100-osobowe ministerialne grono? Przecież można zatrudnić więcej. Więcej też będzie luksusowych limuzyn na ulicach. Tak jak w Moskwie, gdzie tłuste biznesowe koty Putina, wskutek zatorów w ruchu ulicznym, muszą fruwać helikopterami w śmigłowcowym stadzie. Nic to, że zatruwają. My ograniczymy CO2.

 

Gdy wreszcie skończy się wojna, rusko-amerykańsko-holendersko-ukraińska pszenica popłynie do nas wartkim strumieniem. Samowystarczalne – kozie mleko jest zdrowe – chłopskie gospodarstwa będą wreszcie bezproblemowe. Uratują nas z kłopotów banki światowe bazując na polskim wkładzie z rajów podatkowych. Wreszcie będzie gut a nawet very good. Tylko komu będzie dobrze?

 

Zdj. Okładka Dziełów Polski, t. IV, prof. Andrzeja Nowaka. Wyd. Biały Kruk Fot. grafika/ st/ h/ re

STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Quo vadis Prezesie, quo vadis PiS?

Najważniejszy, a na pewno najciekawszy, obecnie uczący nas historii profesor, czyli Andrzej Nowak z Uniwersytetu Jagiellońskiego nie jest organizacyjnie członkiem partii PiS, ale jak podkreśla z naciskiem zawsze i powtarza to nadal w ciągu ostatnich dni – popiera Prawo i Sprawiedliwość, głosuje i zapowiada, że będzie dalej głosował na PiS i także wyraża jednoznaczne wielkie uznanie za dokonania wobec prezesa partii Jarosława Kaczyńskiego.

Wypowiedzi profesora są oczywiście przejrzyste, zbudowane czytelnie i jednoznaczne. Są to jednak teraz – dodajmy – słowa najbardziej krytyczne jakie przeczytaliśmy i usłyszeliśmy (Poranek Radia Wnet 21.02 br. w rozmowie z reporterem Łukaszem Jankowskim). Krytyczne wobec tego co dzieje się obecnie z Prawem i Sprawiedliwością kierowaną przez prezesa.

Profesor nie owija w bawełnę: morderstwo smoleńskie nie doczekało się przez lata właściwych działań – przede wszystkim powołania sejmowej komisji śledczej; idiotyczny pomysł na szczęście nieskuteczny – próba piątki dla zwierząt; zielony ład; zła ocena obecnej sytuacji stosunku społeczeństwa do PiS, optymistyczne nieuzasadnione oczekiwania i brak prognoz, że występujące oddzielnie partie nienawidzące PiS-u „zleją się” po wyborach i wspólnie przegłosowywać będą każda propozycję Kaczyńskiego. To błędy podstawowe i niszczące wszystko, co prawica zapowiadała. Wreszcie, szczególnie aktualna sprawa i bolesna, to niedocenienie i złe przygotowywanie się do wyborów samorządowych. Profesor konkretnie użył przykładu z Krakowa, a można zaufać, że na swoim mieście zna się i uważnie śledzi co tam się dzieje.

W czasie transmisji „Poranku WNET” prezes  Jarosław Kaczyński w ogóle nie odniósł się do tych zarzutów. Być może jedno wydarzenie po drugim było w zbyt krótkim czasie, ale wypowiedz prof. Nowaka na portalach i gwałtowne reakcje internautów pojawiły się już kilkadziesiąt godzin wcześniej.

Wypowiedź profesora, szczerego – tak uważam – admiratora Jarosława Kaczyńskiego, zwolennika Prawa i Sprawiedliwości to nigdy nie byłą prymitywna i nachalna propaganda. Mądre wypowiedzi pięknym polskim słowem wspierał on przez lata ważne i słuszne propozycje PiS. Teraz jednak mamy prawdziwy szok. Zaskoczenie. Czy słuszne są zarzuty?

Żeby nie chować się tchórzliwie powiem wprost: uważam, że całkowicie zgadzam się z profesorem. Jeśli nawet – jako  felietonista – chciałbym by głos z Krakowa został nagłośniony. Rządowe media jeszcze nie wiedzą co z tym z robić. W dzienniku telewizyjnym „19.30” we wtorek było tylko jedno informacyjne zdanie. Oczywiście to tak nie zostanie.

Dajmy sobie spokój z dyskusją czy to jest atak, dlaczego zarzuty padły. Niech złotouści, wszechobecni potakiwacze a także zwykli opozycjoniści i po prostu durnie dadzą sobie i nam spokój w wygłaszaniu komunałów. Porozmawiajmy o tym co PiS rzeczywiście zrobił źle i dlaczego jest jak jest. Płakanie nad rozlanym mlekiem to strata czasu. A już go bardzo brakuje. Kolejne wyboru tuż. Nie chcę też oglądać nachalnych i zakłamanych gęb, które zalewają do znudzenia media powtarzaniem wyświechtanych racji. PiS, prezes Kaczyński muszą powiedzieć jak się bronić. Krytyka i biadolenie nad niegodziwościami Tuska, które oczywiście są, nie wystarczy. Kamiński i Wąsik, podstępnie wyrwani prezydentowi to już anegdota roku 2023. Nie mówmy też „trzeba było”. Mówmy co trzeba zrobić ze słusznym gniewem rolników, obojętnie kto jest tu bardziej lub mniej winny.

Quo vadis prezesie Kaczyński, quo vadis partio? Dotychczas ciągle moja partio. Może rzeczywiście dajcie sobie siana od rolników, bo dotychczasowy współakcjonariusz rolnictwa zajął się armatami choć chyba nie bardzo się na tym zna. Owszem, zaczyna jako wicepremier i minister mówić głośniej, ale na drogach i torach pojawiają się już barykady. Zabawny Kołodziejczak to jest pomysł na pięć minut. Morderstwo smoleńskie? „Nie ma woli politycznej” – powiedziała i słusznie autorka ważnego, wnikliwie przygotowanego filmowego raportu Ewa Stankiewicz. Profesor Wiesław Binienda, który wykonał ogromną pracę, został w ojczyźnie obrażony. Był też dobry dokument  Michała Rachonia z prawdą o Smoleńsku. Ale to wszystko nadal jest wykpiwane. Zdrajcy, kłamcy wdrapali się na stołki decyzyjne i już podważają, niszczą najważniejsze decyzje gospodarcze. Czy prezesowi został tylko Mariusz Błaszczak? Inni bowiem milczą. Tak to się jawi.

Quo vadis panowie? Gdzieście się pochowali? Jeśli akumulatory się wyczerpały trzeba oddać miejsce tym, którzy chcą walczyć. Są i w końcu ujawnią się opinii publicznej obywatele patrioci i na tych ludzi na pewno musimy i skutecznie będziemy stawiać. Wypowiedział się wybitny profesor – tego nikt nie jest w stanie podważyć. Był i jest podział państwa. Był pół na pół. Teraz niestety robi się inaczej. Ale niech unijno-niemieccy platformersi zbyt szybko się nie cieszą. Stawiają na zbędne i zupełnie śmieszne komisje sejmowe. Tam się robi groźne miny, których nikt się nie boi. Wiemy wszyscy kto jest kto i co robił w ostatnich latach. Wybory, podsłuchy i cały ten bełkot to strata czasu. To żenada, tematy zastępcze.

Jak ustawić sprawy gospodarcze z groźną przecież dla nas rolniczo Ukrainą? Gdzie i kiedy będą elektrownie atomowe? Kiedy będziemy mieli najlepsze samoloty, systemy obronne, czołgi i armaty? Od kogo je kupimy? Już nie Sasin będzie się kłócił z Morawieckim ani Ziobro z Kaczyńskim. Reset. No i kim okażą się ci nowi, jak się okazuje bardziej przebojowi Czarnek, Tarczyński czy senator Andrzejewski. Jest stagnacja. Jest najwyższy czas by potrząsnąć, by się obudzić. I to już.

 

STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Hołownia – husarz, rokoszanin, który szybko poległ

Czytajcie profesora Andrzeja Nowaka. Czytajcie Nowaka! Ja czytam. „Dzieje Polski” – tom V str. 306: Rok 1607 rokosz Zebrzydowskiego przeciwko królowi Zygmuntowi III.

Cytuję profesora:

Talenty militarne na miarę znakomitych wodzów rzymskiego antyku były akurat przy królu. Zygmunt III miał u swego boku litewskiego hetmana Jana Karola Chodkiewicza i koronnego – Zółkiewskiego, których uzupełniał również doświadczony żołnierz, generał ziem podolskich Jan Potocki.

Rokoszanie zebrali ponad 10 tysięcy wojska. Dowodzili nim Mikołaj Zebrzydowski, Janusz Radziwiłł i Jan Szczęsny Herburt. Mierzyli się nie tylko z lepiej wyszkolonym i dowodzonym, ale również liczniejszym przeciwnikiem. „Regaliści” mieli ponad 12 tysięcy ludzi w swych chorągwiach. Co prawda, nie bardzo rwali się do walki z rodakami, ale próby pertraktacji zawiodły. Oba wojska starły się na początku lipca pod Guzowem, nieopodal Radomia. Radziwiłł natarł z wielką energią na dowodzone przez Chodkiewicza prawe skrzydło wojsk królewskich przebijając się aż do husarii, która bezpośrednio chroniła króla. – Gdzie ten Szwed? – wołał husarz Radziwiłła, właśnie Jerzy Hołownia, gdy już dojeżdżał samego Zygmunta. Ten wykazał się stoickim spokojem i nie cofnął się nawet na krok. Śmiałek Hołownia zginął a cały atak rokoszan został zniweczony przez skuteczne uderzenie lewego skrzydła wojsk królewskich pod wodzą Żółkiewskiego. Przywódcy rokoszu uciekli w największym popłochu a na polu między Guzowem i Orońskiem zostało 200 ofiar. Jak na walne starcie armii liczących łącznie 20 tysięcy zbrojnych była to liczba bardzo niska (wystarczy porównać ilość zabitych Szwedów pod Kircholmem czy Kozaków pod Kumejkami). Świadczy ona o niechęci uczestników, a zwłaszcza zwycięzców, do bratobójczej walki.

Do rzezi nie doszło – czytamy dalej u prof. Andrzeja Nowaka. (Gorycz pozostawała). Na gorąco wylewał ją w swych wierszach Daniel Naborowski, nadworny poeta księcia Janusza, w kilku utworach poświęconych guzowskiej bitwie i poległych w niej towarzyszom (w tym wspomnianym husarzowi Hołowni). (…) Brat na brata, zapomniawszy cnoty, / Składali na się nie ułomne groty / Ociec przeciwko własnemu synowi / Stał jako przeciw nieprzyjacielowi; / Tam od synowca stryj padł między trupy (…) Lecz wrychle zdarzy Bóg niezwyciężony, / Że między trupy będzie policzony / Pan wiarołomny, którego doznały / Ojczymem dzieci (…)”.

Ta poetycka hiperbola – czyli jednak pewna przesada – zawarta w „Awizyjach domowych żałośnych po bitwie”, ostatnim swoim, gwałtownie antykrólewskim akcentem zapowiadała, że część rokoszan z panowaniem Zygmunta nigdy się nie pogodzi. O kontynuacji bezsensownej walki zbrojnej już jednak mowy nie było.

Chodkiewicz chciał co prawda rozbić do końca resztki rokoszan, ale król i hetman Żółkiewski parli raczej do jak najszybszego uspokojenia i zgody. Larum grają – Chodkiewicz, Żółkiewski wstawajcie Panowie. Już pora. Rycerzu z Giewontu – dość wylegiwania się. Kaszubi, rybacy przecież na burtach łodzi macie tabliczki „Bóg z nami”. Siadajcie do kutrów. Górnicy, przestańcie się kłócić. Niech powstanie w końcu jeden związek tych ludzi ciężkiej, czarnej pracy. Hutnicy, niech wielkie piece przestaną być indyjskie a znowu niech będą polskie.

Ministrowie, chyba nie chcecie być dokarmiani nosem, torturowani? „Nasi” wielcy „przyjaciele” Niemcy i Rosjanie, jeszcze poczekajcie, jeszcze się nie spieszcie.

Charakteropatyczny zespół pourazowy pana Donalda się rozwija. Jeszcze nie odreagował poprzedniej klęski wyborczej. Gdy zamknięty zostanie ostatni Obajtek będzie można opuścić „ten kraj”. Przecież„tego kraju” się nie lubi, bo to siermiężne i bogoojczyźniane. To widzieliśmy z przemówienia pod gdańskim żurawiem przy Motławie.

Teoria wojowania przewiduje czas obrony, ale po przetrwaniu jest czas ataku. Nazywać to można nawet obroną konieczną, a jej klasyfikowanie prawne jest łagodniejsze.

 

Zdj. Stefan Truszczyński oraz domena publiczna - collage - st.h/r

Port wojenny w Helu mógłyby wzmocnić NATO na Bałtyku – pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI do JENSA STOLTENBERGA (+wersja angielska)

Szanowny Panie Sekretarzu Generalny,

 
Jestem doświadczonym polskim dziennikarzem, reporterem i twórcą filmów. Pracowałem jako korespondent wojenny na Bałkanach, realizowałem filmy dokumentalne na całym świecie i piastowałem stanowiska kierownicze w Telewizji Polskiej.
 
Od zawsze interesuję się sprawami morskimi, marynarką wojennym i przemysłem stoczniowym. Śledzę zmiany, zachodzące w  polskiej polityce morskiej i potencjale obronnym Polski na morzu. Niestety, były one rozczarowujące i nie mogły się równać z wysiłkiem modernizacyjnym w polskich siłach lądowych i lotnictwie wojskowym.
 
Załączam swój tekst o polskiej bazie marynarki wojennej w Helu i jej marnowanym potencjale. W kontekście rychłego przystąpienia Szwecji do Sojuszu Północnoatlantyckiego, port wojenny w Helu – razem ze szwedzkimi bazami marynarki w Musko i Karlskronie – mógłby znacznie zwiększyć możliwości NATO do operowania na Bałtyku. Mam nadzieję, że mój tekst będzie dla Pana interesujący” – napisał redaktor Stefan Truszczyński do sekretarza generalnego NATO Jensa Stoltenberga.
Przypomonamy fragmenty reportażu Stefana Truszczyńskiego „Hel jest hen…” z 28 grudnia ub. r., który opublikowany został niedawno m.in na portalu sdp.pl:

(…) Hel, ale i cały półwysep to cudo natury – długi na 36 km, wąski pasek lądu miedzy morzem a Zatoką Gdańską. To skarb Polski tak jak Tatry, Mazury, Karkonosze.

O Hel biliśmy się od wieków – ze Szwedami, w 39 bohatersko broniono go przez 32 dni, pod koniec wojny wywożono stąd Kaszubów morzem do Niemiec, a po wojnie w stalinowskich więzieniach zgładzono najdzielniejszych obrońców. Trzeba o tym pamiętać.

Baza ludzi bezradnych

Są wspomnienia. W latach 1932-1935 Polacy zbudowali na Helu ważny port wojenny. Otoczony falochronami. Na zatoce ale z głębokim dojściem od morza. Stanowił ważną bazę marynarki wojennej. Stąd jest tylko mały skok na Bałtyk. Każdy kraj marzy o takim porcie obronnym. Tylko nie u nas.

U nas od prawie 80 lat świetnie zlokalizowany port wojenny na Helu to akwen pusty, szczyt marnotrawstwa – zniszczone falochrony, zniszczone pochylnie slipowe, drogi dojazdowe. Syf i śmietnisko. Choć jest większy od sąsiedniego portu rybackiego i żeglarskiego pozostaje niewykorzystany, zbędny.

Agencja Mienia Wojskowego – dysponent, wydzierżawiła ostatnio połowę portu, kilkadziesiąt metrów długości i szerokości – Uniwersytetowi Gdańskiemu. Przerwało to wprawdzie postępującą dewastację – wyrywanie kabli i złomu. Ale nic poza tym. Niestety może być jeszcze gorzej jeśli UG wykona tu jakieś inwestycje na wodzie. Na przykład zbuduje klatki hodowlane podobne do pobliskiego fokarium, które zatruwa zatokę odchodami zwierzęcymi i zarazkami. Larwy nicienia hodowane we wnętrzach fok to zaraza dla ryb i ludzi (a kąpią się tu latem). Rozbudowa pustego obecnie basenu przez pomysły naukowców z Politechniki Gdańskiej  może zniweczyć wykorzystywanie później portu jako akwenu wypadowego dla floty nawodnej i podwodnej.

Szczury uciekają z tonącego okrętu. Z portu wojennego na Helu nie bardzo mają gdzie uciekać, ponieważ zburzono tu w ciągu ostatniego roku dziesiątki budynków lądowych zaplecza wojskowego. Co tu w końcu będzie, jakie będą decyzje na najwyższych szczeblach wojskowej władzy i państwa – nie wiadomo. Sądząc po ogłoszeniach przetargowych w gazetach ilość sprzedawanych obiektów wojskowych w całym kraju jest bardzo duża. Na Helu pozostaje zdawałoby się drogocenna ale pusta przestrzeń. W prywatnych rękach zniknęło już wielkie wojskowe kasyno, bardzo ładne kino. Żołnierzy, marynarzy już tu na ulicach nie widać.

Port wojenny to ostatni bastion morskiej wojskowej obecności na Helu. Idę falochronem do główki potężnego betonowego obiektu wychodzącego w wody zatoki. Jeszcze są polery służące do cumowania wielkich nawet jednostek. Złomiarze ich nie ukradli, bo są mocno osadzone i ważą tony. Hula wiatr i chłoszcze bryza. Ale jest tu pięknie.

Raz do roku, w sierpniu, dla wczasowiczów i turystów odbywa się tu wojskowa zabawa imitująca lądowanie aliantów w Normandii. Zjeżdżają się wówczas z całej Europy zabytkowe samochodziki wojskowe a nawet czołgi i działa. W mundurach z tamtych lat paradują kombatanci i miłośnicy militariów, przebierańcy. Na pewno przyciąga to młodzież do wojskowej służby. Ale tylko przez kilka dni. Bo tyle trwa kolorowa impreza. Wtedy port wojenny również ożywa. Ale potem nadal gnije.

„…będziem strzec”

Ładnie o morzu mówimy w wierszykach i piosenkach. „… będziem strzec”, a nawet deklarujemy, że może i przyjdzie „na dnie lec”. Ale przecież my floty z prawdziwego zdarzenia nie mamy. A podwodnych okrętów – aż dwa. Tylko nędzne resztki, starocie. Mamy oczywiście wielu generałów i admirałów w służbie i na emeryturze.

Kilka lat temu rozmawiałem z cywilnym wodzem armijnym. Na pytanie o planu rozwoju floty wojennej, o okręty podwodne, usłyszałem: „A po co, przecież są rakiety – na Bałtyk wystarczą”. I tak zostaliśmy z 40-letnim, po pożarze, okrętem podwodnym i 50-letnim „kieszonkowym” podarowanym łaskawie. Przerabialiśmy też kuriozalny incydent, gdy Dowództwo Marynarki Wojennej przeniesiono z Gdyni do Warszawy. Na szczęście trwało to krótko, ktoś puknął się w głowę. Choć można było to dowództwo umieścić nad Morskim Okiem.

Dramaty stoczniowców, unicestwienie przemysłu okrętowego dopełniają obrazu. „Morze, nasze morze, wiernie ciebie będziem strzec”. Ciekawe czym. Józef Unrug, Włodzimierz Steyr – przewracają się w grobie. Niedawno dowiedzieliśmy się jak miała wyglądać obrona kraju na lądzie, na linii Wisły. Jak to by miało przebiegać na morzu. Tajemnica wojskowa.

***

Wersja angielska – english version:
Dear Mr Secretary General,
I am an experienced Polish journalist, reporter and film maker. Among other things, I worked as a war correspondent in the Balkans, made documentaries all over the world, and was the head of Polish Television Channel 2 (TVP2).
Always keenly interested in the navy, shipbuilding and the sea, I have been following changes to Poland’s maritime policies and maritime defence capabilitities in the last decades. Sadly, they have been mostly disaapointing and did not match the modernisation of the Polish army and airforce.

Please find attached my piece on the Polish naval base in Hel and the its wasted  potential. In the light of Sweden’s forthcoming NATO membership, the military port in Hel – together with Swedish navy bases in Musko and Karlskrona -could greatly boost NATO ability to project naval power in the Baltic Sea. I believe you will find my text interesting.

Yours faithfully,
Stefan Truszczyński

HEL IS NEAR, YET SO FAR AWAY

 

by Stefan Truszczyński

Photo: Stefan Truszczyński

Time flies. I last saw the former military grounds in Hel exactly one year ago.
After the armed forces left, these eighty hectares in prime location have lain abandoned.  Now I have returned to look and see what has been done since my last visit.
Hardly anything. The local authorities seem unable to do anything on their own.

The entire 36-kilometre long peninsula with the town of Hel at its wide tip is a true wonder
of nature. Wedged between the open sea and the Gulf of Gdansk, it is one of Poland’s most outstanding natural treasures whose natural beauty rivals that of the Tatra Mountains or the Masurian Lake District.

Poland fought over this piece of coast against various enemies throughout its history.
At the outbreak of World War 2, outnumbered Polish defenders held their ground for 32 days and Hel was among the last Polish outposts to surrender. The people of Kashubian ethnicity who had lived here for centuries were deported to Germany towards the end of the war.
The last surviving defenders perished in Stalinist prisons after the war. Thinking about Hel,
we must remember what price many Poles paid to keep the peninsula Polish.

Deserted base

Poland regained independence after World War 1 and quickly understood the importance
of having a strong navy. For that reason, we soon built a modern military port near the town of Hel. Surrounded by breakwaters, it faced the Gulf but had a deep water access to the open sea.
It was protected from the north and east by a wide strip of land but at the same time offered a quick route to the Baltic Sea. Many countries can only dream of such a prime location for their naval base. But despite these advantages, since the 1980s the military port has been falling into disrepair and finally became a shadow of its former self: empty docks, crumbling breakwaters, neglected slips and unused roads full of potholes. Total mess and heaps of rubbish. Much larger than the nearby fishing and yacht harbour, Poland’s first modern naval port remains deserted.

The Military Property Agency has recently leased half of the naval base to the University of Gdansk. That move put a halt to the ongoing devastation, destruction and theft, however, it may turn out even worse if the university installs seal breeding cages in the docks, like in the nearby seal sanctuary. Faeces and germs from these animals pose a serious risk to both fish and people. Furthermore, civil engineering projects altering the docks could make any future military use of the port facilities impossible.

Numerous base buildings and structures have been demolished over the past year.
Nobody knows what decisions might be taken at the highest levels of military command and civilian administration. Former military facilities are sold at auctions all over Poland.
In Hel, the military base area still awaits its fate. A large navy casino and a beautiful cinema building have already changed hands. Military personnel and navy sailors who used to be common view in the streets of the town are nowhere to be seen.

Photo: Stefan Truszczyński

The former military port is the last remnant of the Polish naval presence on the peninsula.
I walk along the breakwater protruding into the waters of the Gulf. Heavy bollards designed for mooring large vessels are still there: firmly fixed to the concrete, they have resisted scrap metal thieves who have robbed the entire area of anything of value.

Amazingly, hundreds of uniformed soldiers populate this area every August. Military vehicles fill the streets, trucks pull cannons, tanks roll along local dirt roads. But do not be mistaken.
It is only a re-enactment of the Allied Forces’ landing in Normandy – an annual performance for tourists. Historic military equipment arrives from all over Europe. Veterans and enthusiasts parade in WW2 uniforms. Then the participants and spectators leave and the eerily empty base continues to rot away.

How to guard “our sea”?

Polish youth pledge allegiance to the Baltic Sea by singing a popular song, whose lyrics include the vows to “guard our sea” and to “keep it or die and rest on its bottom”. In reality, Poland has little to defend its sea with. Polish navy has merely two old, battered submarines – miserable remnants of better times. By contrast, we have an awful lot of admirals, serving and retired.

A few years ago I talked to a civilian head of the Polish military and I asked about Poland’s plans for the navy, specifically regarding new submarines. “What do we need them for?
he replied, “Missiles are enough for the Baltic Sea”. And now we are left with one 40-year-old submarine salvaged from a fire on board and a 50-year-old 'pocket’ submarine donated to us by another country. Ironically, the Germans who used the navy port in Hel during World War 2 kept there more submarines than all Polish navy has today.

Experienced shipbuilders lost their jobs, shipyards disappeared, the shipbuilding industry has been annihilated. The Poles may sing “Oh, our sea, we will guard you faithfully”, but the most solemn vows cannot make up for tangible military hardware. Józef Unrug and Włodzimierz Steyr, great Polish admirals of the past, are turning over in their graves. The public was recently shocked by the leaked information that if attacked from the east, Poland would keep its defence line not along its border… but along the Vistula River. Nobody knows the plans for the sea. Military secret.

Derelict factories

The tip of the Hel Peninsula is a unique piece of Poland. There are forests, beaches and quays. Thousands of holiday makers come to the town of Hel in summer. And what do they see?
Sad relics of once-thriving fish industry which used to process over 50 thousand tonnes of fish per year. The factories fell into disrepair, they have been reduced to windowless, dilapidated shells, which look haunted. Some were sold. Fortunately the land on which they stand is still owned by the state. The fish caught every day are exported and Hel gets nothing. Local residents lost their jobs and most of them have left. Nobody knows what will happen to the ruins.
Most people have got used to this depressing sight. It is what it is. An eyesore and a sad reminder of many wasted opportunities.

Beach, bunkers and trenches

An efficient transport system between the town centre and the seashore is urgently needed.
The Baltic beach is exceptionally beautiful here, wide, sandy… and almost empty in summer. At the same time thousands of holidaymakers are crammed and squashed on a stretch of dirty sand between the fishing harbour and the military port on the Gulf side of the peninsula.
Three or four kilometres of narrow-gauge rail through the forest would solve this problem and turn the Hel area into a summer destination attracting tourists from all over Europe.

The sandy dunes hide other unknown attractions. A historic, post-war, coastal defence line consisting of bunkers, artillery aiming towers and kilometres of trenches. A disused, crumbling navigation signal tower on the Mount of Swedes – a kind of lighthouse erected almost one hundred years ago, which needs some repair to become a popular tourist attraction.
And a huge bunker in the forest not far from the town centre, which could easily be one of Hel’s highlights but is used as a toilet instead.

Who’s in charge?

A year ago, I pointed out that the town had zero filling stations. Prominent people promised to help but eventually did nothing. After the last general elections, the priorities have changed and all VIPs have forgotten about local drivers. A year ago, I wrote about trees standing dangerously close to the main road of the peninsula. Some trunks still bear marks of vehicles: sad reminders of fatal accidents. Hundreds of trees in the nearby forest are cut down but those which pose real danger are left intact. Should it not be the other way round? How many more people must die before something changes?

There are three towns of the peninsula: Władysławowo, where the peninsula connects with the mainland, Jastarnia in the middle and Hel on the far end. Of those three only Jastarnia has made some progress. The town renovated the fishing and yacht harbour and built a winter marina.
It paid off. Good town management attracted investors and money poured in. But only so much can be done locally. Without the central government’s plan for the coast, the town of Hel and the entire peninsula will never fulfil its true potential.

Hel may be located on the far the edge of Poland, but for the decision makers it seems to be somewhere beyond the horizon. Hel will never cope on its own. When will the politicians finally understand it?

Kościół pw. św. Alberta Chmielowskiego i św. Andrzeja Aposłoła; Maciej Iłowiecki, ks. Wiesław Niewęgłowski, Halina Cenglowa. Fot.: domena publiczna/ r/ re/ Wikipedia/ zbiory pryw.

STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Red. Maciej Iłowiecki, ks. Wiesław Niewęgłowski, red. Halina Cenglowa… ku pamięci

„… tak szybko odchodzą” – powtarzamy często za księdzem poetą. Ci starsi, często chorujący przez ostatnie lata życia są już mało znani, choć kiedyś ich nazwiska brzmiały głośno bo byli aktywni i wpływowi.

Dziś walki pałacowe są coraz częstsze i niestety bolesne. Co rusz wybuchają nowe, coraz więcej też nowych i coraz więcej eksmitowanych. Wybory, walka o wpływy, a przede wszystkim oczywiście o pieniądze. Smutne to. Czy po roku 1989 było inaczej? Chyba jednak tak.  Otworzyła się wówczas długo wyczekiwana szansa na suwerenność, na pozbycie służalczo uzależnionych. Niestety nie do końca tak się stało. Tak więc teraz warto przypominać ludzi szlachetnych i wierzących przez całe lata w sens zmian gdy odchodzą.

Maciej Iłowiecki

Wiceszef Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich Maciej Iłowiecki w trudnym nielegalnym ośmioletnim okresie zaboru władzy przez rodzimą juntę – był takim człowiekiem na pewno. Zmarł niedawno, właściwie w zapomnieniu, wspomniany tylko kilkoma nekrologami.

Iłowiecki był przez kilkadziesiąt lat bardzo poczytnym dziennikarzem popularyzującym, tłumaczącym sprawy nauki i nie tylko. Był pisarzem i społecznikiem. Lubianym powszechnie bo po prostu był dobrze wychowanym, wykształconym i empatycznym człowiekiem. Łagodził obyczaje.  Przystępnie tłumaczył zawiłości wiedzy prawdziwej i przybliżał rozumienie świata.

Poznałem go w 1961 roku, jako student i początkujący reporter. Choć był o kilka lat starszym, uznawanym dziennikarzem, nie odmówił rozmowy, dyskusji z młodym. Co tydzień w poczytnej wówczas „Polityce” drukował Iłowiecki felieton na ostatniej stronie, gdzie można było również czytać Waldorffa. Równocześnie  wtedy pisali  reportaże Kąkolewski, Kapuściński, były artykuły – felietony Aleksandra Małachowskiego, Karola Małcużyńskiego i Bohdana Tomaszewskiego i innych tuzów żurnalistyki. Iłowiecki też był w pierwszej lidze.

Gdy 13 grudnia czołgi wjechały na ulice Zarząd Główny SDP składał się z takich dziennikarzy jak Stefan Bratkowski, Maciej Iłowiecki, Maciej Wierzyński, Maciej Szumowski. Stowarzyszenie choć  zdelegalizowane – przetrwało. Odzyskało ukradziony majątek i trwa. Kierownictwo zagrożone wówczas aresztowaniem ukrywało się, ale artykuły  dziennikarzy działających w podziemiu ukazywały się, wydawano nawet kasety z radiowymi nagraniami. Były to komentarze, reportaże, eseje a nawet wiersze.

Trwało to dłużej niż do czasu gdy władza odwołała oficjalnie stan wojenny.  Ludzie Solidarności do kolaboracji nie przystąpili aż do roku 1989. Działały w całej Polsce podziemne oddziały dziennikarskie SDP, było nielegalnie ale etycznie i ciekawie. W Warszawie autorytetami byli piszący zawodowo i aktywni poprzez kontakty osobiste i tajne spotkania właśnie Bratkowski, Iłowiecki, Kalabiński i Maziarski.

Ks. Wiesław Niewęgłowski

Jednym z miejsc spotkań było Duszpasterstwo Środowisk Twórczych.  Jego oddziały aktywne były w całej Polsce. I tu na wielkie uznanie i pamięć zasługuje inicjator tych poczynań, człowiek niesłychanej energii ks. prałat dr Wiesław Niewęgłowski. Jakaż to była niezwykła energia, niezwykłą empatia i osobisty urok. Ks. prałat dr, animator budowy kościoła środowiskowego na Placu Teatralnym. Cieszył się zaufaniem artystów i szeroko pojmowanych twórców kultury.

Ks. Wiesław też odszedł niedawno. Żegnany był skromnie. A przecież to właśnie on najpierw, gdy wybuchł stan wojenny, organizował spotkania w wieży kościoła Św. Anny. Potem władza kościelna przeniosła go na Nowe Miasto do kościoła Najświętszej Marii Panny na skarpie warszawskiej. Wreszcie aktywny w okresie budowy świątyni środowiska twórczego na Placu vis a vis Teatru Wielkiego działał i przyciągał ludzi.

To on gromadził rzesze najbardziej popularnych aktorów i reżyserów teatralnych i filmowych, wybitnych muzyków – kompozytorów, śpiewaków i instrumentalistów, malarzy, rzeźbiarzy, grafików, scenografów, pisarzy, poetów i dziennikarzy. Na msze organizowane przez lata w kościołach duszpasterstwa przychodziły setki ludzi ze środowisk artystycznych. Odprawiał je ks. Niewęgłowski i współpracujący z nim kapłani. Na spotkaniach, panelach i zebraniach dyskusyjnych odbywających się regularnie w kościołach i przykościelnych kaplicach, salach spotkań były tłumy.

Tak było. O tym należy pamiętać. W kościele na Nowym Mieście i w innych również w podziemiach utworzono magazyny z przywożonymi z całej Europy wielkimi tirami paczkami z żywnością, lekarstwami, środkami czystości i ubraniami, obuwiem. W kościele ks. Wiesława Niewęgłowskiego w przekazanym mu częściowo właśnie dla potrzeb duszpasterstwa także były magazyny ogromne, pamiętające jeszcze czasy, gdy mieścił się tu szpital Powstania Warszawskiego. Przyjeżdżało tirami bardzo dużo. Trzeba to było wyładowywać segregować i przekazywać dalej. Tym wszystkim dyrygował również ks. Niewęgłowski. Oczywiście miał wielu pomocników. Byłem wraz z śp. Markiem Pawłowiczem odpowiedzialny za rozwożenie paczek na Mokotowie. Kierowały nami osoby pamiętające jeszcze Powstanie Warszawskie. To były w zasadzie nie polecenia a rozkazy, które wydawały starsze panie.

Ks. Wiesław cieszył się zaufaniem ludzi i władz kościelnych. Jest dziesiątki zdjęć ze spotkań z przedstawicielami Episkopatu a także z Ojcem Świętym. Są dokumenty, książki i pamiątkowe albumy. Można łatwo zobaczyć kto działał, kto znajdował ważną duchową pomoc.  Kościół był wtedy ważnym miejscem. Spotykając się  podtrzymywaliśmy wolę by trwać i wytrwać przez długie lata. Oczywiście na zachowanych zdjęciach łatwo jest rozpoznawać popularnych wtedy aktorów. Ale są tam i inni. Warto do tych wydawnictw zajrzeć, przypomnieć je – choćby wizyty w Watykanie i Ziemi Świętej.  Nasz Papież był wtedy dla ludzi skrzywdzonych na wyciągnięcie ręki. Właśnie dzięki pośrednictwu m. in. duszpasterstw środowisk twórczych. Warszawskie też służyło ważną konkretną bardzo pomocą. Ks. Niewęgłowski zgromadził wokół siebie wielu ludzi – w tym dziennikarzy.

Halina Cenglowa

Jedną z bardzo aktywnych w duszpasterstwie warszawskim, negatywnie zweryfikowaną przez komisję ds. selekcji ludzi, orzekającą kto może pracować jako dziennikarz a kto nie – była koleżanka nasza Halina Cenglowa, publicystka i redaktorka prasowa z wieloletnim stażem. Halina zmarła przed tygodniem. Codziennie z Mokotowa na Nowe Miasto jeździła przez kilka lat pomagając oczywiście społecznie jak wszyscy ks. Niewęgłowskiemu.

Pełniła rolę dyrektorki biura, sekretarki, opiekunki i pocieszycielki ludzi wymagających pomocy. Organizowała spotkania, ustawicznie telefonowała, informowała, zabiegała o pieniądze i organizowała grupowe wyjazdy na Jasną Górę i zagranicę. Była bardzo lubiana. Przychodziły do niej żony internowanych, koledzy i koleżanki szukający pomocy prawnej, doradztwa zdrowotnego i pocieszenia. Była wśród kilkunastu energicznych pań, kobiet cieszącym się wielkim autorytetem w środowisku. A pomagać trzeba było bardzo wielu rodzinom. Tylko na Mokotowie mieliśmy z Markiem Pawłowiczem listę kilkudziesięciu rodzin.  I to wszystko długo trwało. Bardzo długo. Mijały miesiące  a nawet lata. Od 13 grudnia 1981 roku aż po okres okrągłego stołu, po wiosnę 1989 i wreszcie radosny dzień 4 czerwca, gdy wydawało się, że Solidarność i ludzie prawi odnieśli definitywnie pierwsze wielkie zwycięstwo. Wydawało się. Jak było potem – wiemy.

Cześć pamięci tym wszystkim, którzy już odeszli i niestety często teraz odchodzą. A wtedy stanęli po stronie Polski. Wiedzieli, gdzie jest racja stanu i gdzie ich miejsce.  Wiedzieli. Nikt im nie musiał tłumaczyć, gdzie jest dobro a gdzie zło. Stawali po stronie dobra. Teraz też wielu ludzi się nad tym zastanawia. I wielu na szczęście dochodzi do takich samych wniosków.

 

 

 

Fot. Stefan Truszczyński

STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Hel jest hen, albo może i dalej

Rok nie wyrok. Byłem tu dokładnie dwanaście miesięcy temu. Trzy i pół kilometra ma szerokości  w najszerszych miejscach ta osiemdziesięciohektarowa pustka po wojsku. Było – nie ma. Pojechałem, aby zobaczyć co poprzez wspomniany okres zrobiono. Niewiele. I sami sobie rady tu nie dadzą.

Hel, ale i cały półwysep to cudo natury – długi na 36 km, wąski pasek lądu miedzy morzem a Zatoką Gdańską. To skarb Polski tak jak Tatry, Mazury, Karkonosze.

O Hel biliśmy się od wieków – ze Szwedami, w 39 bohatersko broniono go przez 32 dni, pod koniec wojny wywożono stąd Kaszubów morzem do Niemiec, a po wojnie w stalinowskich więzieniach zgładzono najdzielniejszych obrońców. Trzeba o tym pamiętać.

Baza ludzi bezradnych

Są wspomnienia. W latach 1932-1935 Polacy zbudowali na Helu ważny port wojenny. Otoczony falochronami. Na zatoce ale z głębokim dojściem od morza. Stanowił ważną bazę marynarki wojennej. Stąd jest tylko mały skok na Bałtyk. Każdy kraj marzy o takim porcie obronnym. Tylko nie u nas.

U nas od prawie 80 lat świetnie zlokalizowany port wojenny na Helu to akwen pusty, szczyt marnotrawstwa – zniszczone falochrony, zniszczone pochylnie slipowe, drogi dojazdowe. Syf i śmietnisko. Choć jest większy od sąsiedniego portu rybackiego i żeglarskiego pozostaje niewykorzystany, zbędny.

Agencja Mienia Wojskowego – dysponent, wydzierżawiła ostatnio połowę portu, kilkadziesiąt metrów długości i szerokości – Uniwersytetowi Gdańskiemu. Przerwało to wprawdzie postępującą dewastację – wyrywanie kabli i złomu. Ale nic poza tym. Niestety może być jeszcze gorzej jeśli UG wykona tu jakieś inwestycje na wodzie. Na przykład zbuduje klatki hodowlane podobne do pobliskiego fokarium, które zatruwa zatokę odchodami zwierzęcymi i zarazkami. Larwy nicienia hodowane we wnętrzach fok to zaraza dla ryb i ludzi (a kąpią się tu latem). Rozbudowa pustego obecnie basenu przez pomysły naukowców z Politechniki Gdańskiej  może zniweczyć wykorzystywanie później portu jako akwenu wypadowego dla floty nawodnej i podwodnej.

Szczury uciekają z tonącego okrętu. Z portu wojennego na Helu nie bardzo mają gdzie uciekać, ponieważ zburzono tu w ciągu ostatniego roku dziesiątki budynków lądowych zaplecza wojskowego. Co tu w końcu będzie, jakie będą decyzje na najwyższych szczeblach wojskowej władzy i państwa – nie wiadomo. Sądząc po ogłoszeniach przetargowych w gazetach ilość sprzedawanych obiektów wojskowych w całym kraju jest bardzo duża. Na Helu pozostaje zdawałoby się drogocenna ale pusta przestrzeń. W prywatnych rękach zniknęło już wielkie wojskowe kasyno, bardzo ładne kino. Żołnierzy, marynarzy już tu na ulicach nie widać.

Fot. Stefan Truszczyński

Port wojenny to ostatni bastion morskiej wojskowej obecności na Helu. Idę falochronem do główki potężnego betonowego obiektu wychodzącego w wody zatoki. Jeszcze są polery służące do cumowania wielkich nawet jednostek. Złomiarze ich nie ukradli, bo są mocno osadzone i ważą tony. Hula wiatr i chłoszcze bryza. Ale jest tu pięknie.

Raz do roku, w sierpniu, dla wczasowiczów i turystów odbywa się tu wojskowa zabawa imitująca lądowanie aliantów w Normandii. Zjeżdżają się wówczas z całej Europy zabytkowe samochodziki wojskowe a nawet czołgi i działa. W mundurach z tamtych lat paradują kombatanci i miłośnicy militariów, przebierańcy. Na pewno przyciąga to młodzież do wojskowej służby. Ale tylko przez kilka dni. Bo tyle trwa kolorowa impreza. Wtedy port wojenny również ożywa. Ale potem nadal gnije.

„…będziem strzec”

Ładnie o morzu mówimy w wierszykach i piosenkach. „… będziem strzec”, a nawet deklarujemy, że może i przyjdzie „na dnie lec”. Ale przecież my floty z prawdziwego zdarzenia nie mamy. A podwodnych okrętów – aż dwa. Tylko nędzne resztki, starocie. Mamy oczywiście wielu generałów i admirałów w służbie i na emeryturze.

Kilka lat temu rozmawiałem z cywilnym wodzem armijnym. Na pytanie o planu rozwoju floty wojennej, o okręty podwodne, usłyszałem: „A po co, przecież są rakiety – na Bałtyk wystarczą”. I tak zostaliśmy z 40-letnim, po pożarze, okrętem podwodnym i 50-letnim „kieszonkowym” podarowanym łaskawie. Przerabialiśmy też kuriozalny incydent, gdy Dowództwo Marynarki Wojennej przeniesiono z Gdyni do Warszawy. Na szczęście trwało to krótko, ktoś puknął się w głowę. Choć można było to dowództwo umieścić nad Morskim Okiem.

Dramaty stoczniowców, unicestwienie przemysłu okrętowego dopełniają obrazu. „Morze, nasze morze, wiernie ciebie będziem strzec”. Ciekawe czym. Józef Unrug, Włodzimierz Steyr – przewracają się w grobie. Niedawno dowiedzieliśmy się jak miała wyglądać obrona kraju na lądzie, na linii Wisły. Jak to by miało przebiegać na morzu. Tajemnica wojskowa.

Kikuty fabryk i blok mieszkalny

Końcówka helskiej kosy. To także koniec Polski. Jedyny w swoim rodzaju teren. Lasy, plaże, nabrzeża. Przebiega tędy ulica Kuracyjna. Latem przemierzają tysiące ludzi. I cóż oni widzą. Obrazek wołający o pomstę do nieba. Ruiny wielkich przetwórni rybnych. Przerabiano tu ponad 50 tysięcy ton ryb rocznie. Wszystko co łowili rybacy wschodniego Bałtyku. Z tych połowów mieliśmy własne ryby przetwarzane właśnie na Helu. Ale przetwórnie już od kilkunastu lat nie pracują. Są w ruinie. Sprzedano je. Choć ziemia pod nimi nadal własnością państwa. Straszą. Bez okien, zniszczone. I nic się tu nie dzieje. Ryby z kutrów helskich rybaków  wywożone są codziennie ogromnymi 30-tonowymi samochodami w Polskę – kilkanaście i kilkadziesiąt kilometrów. Hel nic z tego nie ma. Ludzie pozbawieni zostali pracy. Większość już dawno wyjechała. Nikt nie wie co będzie z tymi ruinami. Przyzwyczajono się do okropnego widoku. Jest jak jest. Hale produkcyjne dawnej „Kogi” – wyrzut sumienia. Nie tylko dla Pomorza ale i dla całej Polski.

Fot. Stefan Truszczyński

Idę dalej ulicą Kuracyjną. Nagle pod numerem 26 wyrasta zbudowany w ciągu ostatniego roku pięciopiętrowy szeroki i długi na kilkadziesiąt metrów nowy, jeszcze nie ukończony budynek. To prywatna własność. Będą tu mieszkania do wynajęcia. Kto się zgodził na tę budowę? Jak to załatwiono, że w terenie „kuracyjnym”, chronionym wybudowano wielki dom mieszkalny. To na pewno będzie dla właściciela super interes. Rzeczywiście, nie ma bardziej atrakcyjnych mieszkań na Helu niż na jego, chronionym zapisami prawnymi, terenie. Przed poprzednimi wyborami samorządowymi na Helu próbowano wepchnąć tuż obok ogromny hotel – „Motylek”. A przy nim parkingi na kilkaset samochodów. Miało to znaleźć się na leśnej polanie w niezwykle atrakcyjnym miejscu, oczywiście chronionym. Nie doszło do tej inwestycji. Została zablokowana. A burmistrz, który ją forsował nie został wybrany na kolejną kadencję. Tym razem stało się inaczej. Kto będzie przyszłym – już za kilka miesięcy – burmistrzem nie wiadomo. Ale blok już stoi. Ciekawa będzie kampania wyborcza na Helu za kilka miesięcy. Ale nie wiadomo czy ten temat doczeka się wyjaśnienia. Czy tylko leśne echo lasu na helskim cyplu odpowie.

Nie tak dawno w Gdańsku na Motławie przepływającej przed słynnym żurawiem doszło do katastrofy. Ale z gównem ściekowym można sobie poradzić. Kto zburzy gmaszysko pięciopiętrowe w helskiej strefie ochronnej? Jaką drogą i przez czyje łapy przeszły papiery urzędowe? Gdzie była miejscowa władza samorządowa (Hel), starostwo (Puck) oraz marszałkowska władza i wojewódzka (Gdańsk).

Na nabrzeżu od strony zatoki sterczą jeszcze kikuty fabryk. Mijają kolejne zimy, wiosny, a latem wylewa się na falochrony portu rybackiego i żeglarskiego tłum „kochających morze”. Jesienią hula wiatr rybacką ulicą Wiejską i omiata liczne tu już blokowiska. Piękna „sieciarnia” to zapomniany magazyn nie wiadomo czego.  „Lodziarnia rybna” to skład zaryglowany na cztery spusty, obok bezużyteczne warsztaty naprawcze. Ponoć marzą się niektórym hotele w miejscu portu rybackiego. Ktoś to wszystko kupił, bo ktoś dopuścił do sprzedaży. Trwa wyczekiwanie na „dobry interes”. Bierna i niewydolna władza miejscowa jest nieporadna i ubezwłasnowolniona. Po aferach, które przeszły przez Hel nikt się z tymi ludźmi nie liczy. Teraz trwa oczekiwanie na prokuratora za stare grzechy. Jeszcze cztery miesiące. Na razie mimo artykułów w miejscowej prasie nic się nie dzieje.

Przeciwnie. Rosną na krańcu Półwyspu Helskiego jak grzyby po deszczu nagle i niespodziewanie, kontenerowe osiedla na jeszcze bardziej chronionym paśmie wybrzeżowym nad samą zatoką. Tutaj to już nawet nie kilkadziesiąt metrów a kilkanaście od wód zatoki wydzierżawiono (nie wiadomo kto) pasmo pod budowę przyszłych kontenerów letniskowych. Mówią mi że to decyzja Gdańskiego Urzędu Morskiego i że tu na Helu nic o całej operacji nie wiedzą. Rzeczywiście Polska nie dorobiła się ustawy o zagospodarowaniu nabrzeży. Od lat czeka się na to. Ustawodawca zwleka i odkłada sprawę.

Fot. Stefan Truszczyński

Władza rżnie głupa. Kontenery przybywają nad zatokę nadal. Jest ich już kilkadziesiąt. Zastawiono nawet drogę spacerową prowadzącą nad wodą na skraj półwyspu. Ostrzegano mnie nawet, bym się tym tematem nie interesował, bo już pobity został operator telewizyjny, który był zbyt dociekliwy.

Pukam do drzwi burmistrza Helu pana Mirosława Wądołowskiego. Ale każe mi pytać mailowo. Więc pytam teraz gazetowo.

Ale wybory samorządowe – jak się rzekło – niedługo. Często tak się dzieje, że metody „na chama” są stosowane w przededniu oddania władzy. „No i co mi potem zrobicie?” Nie będą rządzić ci co tak działają, ale nie przejmują się zbytnio krzywdą i stratami jakie uczynili.

Rok nie wyrok. Poprzedni artykuł wydrukowany w „Kurierze Wnet” mógłbym powtórzyć prawie w całości. No, może tylko dodając, że jednak przebudowano na Helu  i to pięknie dworzec kolejowy. Uruchomiono po latach wielkie i oryginalne „jajo” – które jest teraz siedzibą zarządu portu. Przyklejono nawet rzeźbie Neptuna  urwane przez chuliganów przyrodzenie. Niestety budy straganiarskie zasłaniające piękne historyczne już dziś rybackie domki pozostały.

Przepiękna plaża, bunkry i okopy

Na Helu nie ma wąskotorowej kolejki ze śródmieścia na bałtycką plażę. A to plaża wyjątkowo piękna, szeroka i prawie pusta nawet latem. Wczasowicze (kilkadziesiąt tysięcy ludzi w ciągu gorących miesięcy) tłoczą się na skrawku brudnego piachu, tam gdzie larwy nicieni od defekacji foczej (piachu) nad zatoką między portami rybackim i wojennym. Kolejka 2-3 kilometrowa przez las i wydmy załatwiłaby sprawę. Helska plaża mogłaby stać się atrakcją również na europejską skalę.

Na wydmach i za nimi jest jeszcze jedna super atrakcja. Niedoceniona. To historyczna linia obrony brzegowej zbudowana po wojnie – bunkry, wieże do prowadzenia namiarów artyleryjskich – ogromne budowle, okopy ciągnące się kilometrami. Tutaj także znajduje się słynna Góra Szwedów – to punkt świetlny – rodzaj latarni morskiej zbudowanej tu kilkaset lat temu. Mogłaby być atrakcją turystyczną a jest zakneblowanym, niszczejącym, odrapanym budynkiem na wydmie. Do tego wszystkiego Hel ma jeszcze w lesie blisko centrum miasteczka największy w tej okolicy bunkier wojskowy, skąd kierowano ogniem artyleryjskim. Dziś to nielegalne wc.

Kto tu rządzi

Rok temu pisałem o braku w tym wyjątkowym miasteczku stacji benzynowej. Nic nie zrobiono w sprawie. Pomoc deklarował prezes Obajtek, ale na słowach się skończyło. Nie mogą dogadać się z restauratorem z malutkiego baraczku stojącego na drodze do przyszłej ewentualnej stacji. Wątpliwe czy teraz gdy w kraju  szykuje się gigantyczny zamęt coś z tego będzie.

Pisałem też o niebezpiecznie blisko rosnących drzewach przy głównej helskiej trasie. Niektóre prawie wystają na jezdnię. Na ich korach widać ślady po wypadkach samochodowych. Są też liczne miejsca pamięci,  gdy dochodzi do śmiertelnych wydarzeń. Obok w lesie drzewa są ścinane, tymi przy drodze nikt się nie zajmuje. Kto w końcu sprawę uporządkuje. Ile jeszcze ludzi ma na tej trasie zginąć.

Wystraszona władza lokalna siedzi cicho. Tak naprawdę to na półwyspie rządzą – Agencja Mienia Wojskowego, leśnicy i „obrońcy” przyrody. Ci ostatni od czasu do czasu głośno krzyczą, ale na ogół nie chodzi i o sprawy tylko o reklamowanie własnych organizacji.  Może by zainteresowali się wykwitami ośrodków wczasowych w postaci bud i przyczep kempingowych wepchanych między drzew w lesie.  Teraz gdy opadły liście widać jak zapaskudzono teren. Tutaj też powstał ośrodek pt. „Kormoran”. Niedaleko letniej rezydencji prezydenta, której wybrzeże obmywają wody połączone ze ściekami z Helu. Kormoran paskudzący las to nawet nazwa bardzo pasująca, bo ptaszysko takowe jest wyjątkowo szkodliwe i paskudne. Zjada ok. 3 kg ryb dziennie z tym, że po połknięciu i przetrawieniu połowę wyrzuca z siebie. Odchody kormoranów zanieczyszczają żrącymi fekaliami lasy.

Półwysep to przede wszystkim  trzy miasteczka: Władysławowo, Jastarnia i Hel. W ostatnim okresie Jastarnia uczyniła wielki skok inwestycyjny. Doceniono zarządzanie miastem i wyasygnowano pieniądze. W ciągu roku zostały skutecznie zainwestowane i port rybacki i żeglarski, przystań zimowa dla jachtów to wzór dla innych. Dobre zarządzanie okazuje się jest doceniane. I pieniądze na inwestycje zostają przydzielone.

Niestety – bez wielkiego krajowego planu, bo nawet środki wojewódzkie nie wystarczą, Hel miasteczko a także w znacznej mierze Półwysep  nie staną się tym czym powinny. Hel pozostaje gdzieś hen na krańcu Polski, a może i dalej. Sam sobie nie poradzi. Czy niechętni morzu wreszcie to pojmą?