Fot. Pixabay

WIKTOR ŚWIETLIK: Polskie media dowiodły, że Orban miał rację

W sprawie Marcina Romanowskiego znacznie więcej oczywistych dowodów na słuszność węgierskiej decyzji o przyznaniu azylu polskiemu politykowi dostarczono już po jej podjęciu. Szczególnie liczni dziennikarze udowodnili, że, po pierwsze, w obrzydliwy sposób chodzą na pasku władzy, a po drugie, wtórują jej w nawoływaniu do łamania prawa. To, że przy okazji są ignorantami, a często też niedokształconymi kretynami, nie jest argumentem łagodzącym.

Zostawmy na chwilę na boku zawiłości Funduszu Sprawiedliwości, ustawiania (a nie losowania) sędziów, którzy mieli decydować o losie Romanowskiego, a także jego immunitetów. Spójrzmy na to, co działo się po węgierskiej decyzji. Ostatecznie mamy do czynienia z wiceministrem oskarżonym o urzędnicze nieprawidłowości. Tymczasem w Polsce usłyszeliśmy, w ramach zmasowanej narracji, że Romanowski ukradł pieniądze dla siebie, że wyprowadzał je na Węgry, a nawet że ratuje go… Putin. Wszystko to pisali nie tylko politycy, ale też ludzie mediów, których obowiązkiem do niedawna było jednak przekazywanie faktów, a nie zmyśleń.

Nie dość tego – pojawiły się dwie narracje, rozprowadzane wprawdzie przez polityków Platformy, ale bardzo szybko podchwycone przez dziennikarzy. Pierwsza brzmiała tak: trzeba wsadzić adwokata Romanowskiego, bo go broni. A skoro Romanowski jest „pisowskim przestępcą”, który uciekł na Węgry, gdzie „Putin realizuje swoje zobowiązania wobec PiS” – bo tak mniej więcej brzmi ten idiotyzm – to facet, który go broni, jest jego wspólnikiem.

Dość charakterystyczne, że podobne postulaty pojawiały się w przypadku księdza Olszewskiego i Michała Kuczmierowskiego. Mecenasa Krzysztofa Wąsowskiego atakowano argumentami, że nie reprezentuje on obozu władzy. Co więcej, przy pomocy działań prokuratorskich (robiąc go świadkiem w sprawach) próbowano go wyłączyć ze spraw. Czyli idealnym modelem jest taki, jaki dziś realizuje się, zdaje się, w przypadku Pawła Szopy. Oskarżony dostaje zbliżonego do władzy adwokata, który przekonuje go, że za obniżenie lub uniknięcie kary, a także zaprzestanie nękania jego bliskich, ma do wszystkiego się przyznać i obciążyć inne osoby.

Dość charakterystyczne, że takiego modelu w Polsce nie było nawet w PRL – był on natomiast obecny w ZSRR, gdzie faktycznie oskarżeni byli doprowadzani do stanu, w którym wyznawali miłość Stalinowi tuż przed tym, jak oni i ich rodziny dostawali kulkę w łeb.

Ale jest jeszcze jeden ciekawy element tej narracji: kolejny żelazny wątek, by podobnie jak Romanowskiego potraktować… wszystkich PiS-owców, którym zostaną postawione zarzuty. Czyli wystarczy, że ktoś podpadł Bodnarowi, Giertychowi, Tuskowi albo innej pani Wrzosek, bez względu na różnice między nimi. Wtedy z automatu, na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej, wszyscy PiS-owcy, którym postawiono zarzuty, mają być aresztowani, by nie uciekli na Węgry. Tam – dopiszmy sobie logiczny ciąg – w ręce weźmie ich „należyty adwokat”, a nie taki Wąsowski czy Lewandowski, i szybko przyznają się do wszystkiego.

Nie ma sensu przypominać ludziom postulującym takie działania żelaznych dla polskiego prawa zasad odpowiedzialności indywidualnej i domniemania niewinności. Nie ma sensu, bo wychowany na TVN umysł tak głęboko nie sięga. Stąd nerwy w tamtej sprawie.

 

Fot. Pixabay

WIKTOR ŚWIETLIK: Monika Olejnik i ruscy terroryści

Obejrzałem TVN, a tam wiecznie żywa Monika Olejnik z członkami nieszczęsnej komisji pegasusowej, państwem Zembaczyńskim i Sroką. Jednym z głównych tematów były związki kandydata Nawrockiego z zatrzymanym niejakim Olgierdem L. Całość rozmowy powinna zaprowadzić tę trójkę prosto przed sąd, gdzie należałoby zapłacić solidne kwoty za serię pomówień i zniesławień.

Schemat wygląda zawsze tak samo. Pani prowadząca stwierdza, że Karol Nawrocki ma straszne powiązania z jeszcze straszniejszymi gangsterami, czego dowodem ma być zupełnie przypadkowe przymknięcie jednego z nich przez prokuraturę. Potem pani Sroka, jako była policjantka z Trójmiasta, relacjonuje, że związki kandydata z półświatkiem były „powszechnie znane”. Muszę przyznać Witoldowi Zembaczyńskiemu, że lepiej od koleżanki zdaje sobie sprawę z konsekwencji prawnych swoich słów, bo zabezpiecza się, zwracając uwagę, że to, o czym mówi, opiera się na jakimś dokumencie, który wytworzyła, a może po części spreparowała pisowska konkurencja Nawrockiego. Ale prowadząca nie traci animuszu. Sprawa przenosi się w obszar powiązań kandydata z międzynarodowym terroryzmem i rosyjską agenturą.

Najważniejsza manipulacja dziennikarzy prowadzących program, o ile Monikę Olejnik można wciąż nazywać dziennikarką, polega na ustawieniu pewnych tematów a priori. Polega na uznaniu ryzykownych tez, hipotez czy wręcz pomówień za punkt wyjścia, a potem budowaniu na ich bazie piętrowego zniesławienia. Tego rodzaju manipulacji narracyjnej, albo świadomego popełniania błędu, po łacinie zwanego petitio principii, nie trzeba uczyć się na kursach ani od rodziców esbeków. Uczciwie mówiąc, byle kretyn to potrafi zrobić, a większość z nas czasami w ten sposób manipuluje. Jest to dość powszechne w programach telewizyjnych, a „wzorcowe” BBC i CNN osiągnęły w tym mistrzostwo. Nie rozmawiano na przykład przed rokiem o tym, czy faktycznie w Polsce łamane są praworządność albo prawa mniejszości, ale o tym, jak temu zaradzić, przy założeniu, że problem jest oczywisty i jednoznaczny. Prawdziwy problem pojawia się wtedy, kiedy w programie brakuje nawet jednej osoby, która by tę narzuconą tezę podważyła.

A da się inaczej. Potem przełączyłem na rozmowę Katarzyny Hejke w „Republice” na ten sam temat z kilkorgiem polityków. Hejke także w pytaniach stawia tezy – zresztą wiadomo, że ma wyraziste poglądy. Jednak w jej programie pojawia się odniesienie do różnych możliwości i wątpliwości. Jest dyskusja o samym Nawrockim i jego znajomych, o tym, czy niejakiego Olgierda L. na pewno przypadkowo zatrzymano tuż przed wyborami, oraz o brutalności kampanii wyborczej. Wśród gości znalazł się zarówno przedstawiciel Platformy, jak i ktoś z Razem. Toczy się rzeczywista dyskusja.

Natomiast jeśli prowadząca program, który – czy tego chcemy, czy nie – jest dość wpływowy, wychodzi od faktycznego pomówienia wobec kandydata prezydenckiego, a potem dwóch rozmówców o takich samych poglądach bije pianę, to mamy do czynienia z upadkiem. Szczęśliwie w przypadku Moniki Olejnik nie ma już jak upaść niżej, więc BHP dziennikarskie zostało zachowane.

 

WIKTOR ŚWIETLIK: Klub miłośników cenzury. Gazeta Wyborcza porzuciła X (dawny Twitter)

Świat cywilizowany i zachodnia myśl intelektualna nie przechodziła takiego kryzysu od czasu, kiedy Sokrates wypił cykutę. “Gazeta Wyborcza” porzuciła platformę społecznościową X (dawny Twitter). Na szczęście zacny periodyk będzie można znaleźć na platformie Blue Sky, stworzonej niegdyś przez Jacka Dorseya, dawnego twórcę Twittera.

Akcja przechodzenia na Blue Sky to fragment globalnego powyborczego trendu związanego z protestem przeciwko “sianiu dezinformacji” za pomocą X-a i w ogóle tolerancji na dezinformację, którą X ma prezentować pod rządami Elona Muska, a co miało doprowadzić do globalnej tragedii w postaci wyboru Donald Trumpa na 47 prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.   Wcześniej na podobne działanie zdecydował się m.in. brytyjski „The Guardian”. Jak z dumą donoszą nasze zawsze poprawne czołowe serwisy biznesowe i technologiczne “do grona użytkowników Blue Sky dołączył też premier Donald Tusk”. Ale o co chodzi z tą dezinformacją?

Kto komu zabrania?

Czy X zabronił komuś coś publikować? Czy artykuły z “Gazety Wyborczej” były cenzurowane? Skądże znowu, przecież to na X-ie swoją radosną twórczość prowadził Roman Giertych. Problem polega na tym, że X, inaczej niż podczas wyborów w 2020 roku w USA, nie blokuje treści dezinformujących, czyli mówiąc krótko konserwatywnych. Stwierdzenia, że “płcie są tylko dwie” nie jest także przedmiotem błyskawicznego “shadow bana”, czyli faktycznego działania cenzorskiego ze strony enigmatycznego Pana Algorytmu, tak jak jest to w przypadku choćby Youtube, gdzie cenzura polityczna szaleje aż miło.

Brak kontroli fake newsów na X oznacza faktyczny brak lewicowo-liberalnej cenzury, która tyle razy ustawiała wybory, włącznie z tymi w 2023 roku w Polsce, kiedy przedstawiciele Big Techów, rączka w rączkę pomagali Platformie opanować algorytmiczny świat. Jakżeż dobrze musieli to rozumieć, pływać w tym jak ryby w wodzie, nasi potomkowie cenzorów, zawdzięczający tyle razy władzę wycinaniu z rynku wszystkich mediów i każdej produkcji kulturalnej, która nie była po ich myśli.

Ile ma motylek?

W wyniku tego demokratycznego protestu platforma Blue Sky zyskała tylko w ciągu jednego dnia milion użytkowników. A przynajmniej tak twierdzi, bo sami tego nie sprawdzicie. A to dlatego, że Blue Sky nie ujawnia swoich dokładnych danych, czyli cała informacja jest oparta na ich twierdzeniu. Swoją drogą – tu zabawny paradoks – wzbudziło to opór Komisji Europejskiej, która domaga się umieszczania przez Blue Sky oficjalnej informacji ilu ma użytkowników. A takiej nie ma. Są tylko nieweryfikowalne twierdzenia jej twórcy, że jest ponoć ich ponad 20 milionów (X ma ponad pół miliarda). Czasem jak widać lewicowo – liberalne dążenie do kontroli wszystkiego obraca się przeciwko samemu sobie. W sprawie tej z pytaniami do Blue Sky o komentarz zwrócił się Reuters i… nie otrzymał odpowiedzi.

Tyle w sprawie dezinformacji i uczciwej polityki informacyjnej, w które wiara miała rzekomo zaprowadzić “Gazetę Wyborczą” na nową platformę. Cóż, dobrze się stało. Szczególnie, że już wkrótce zapewne zagości tam farma Romana Giertycha. Walka z dezinformacją będzie się kręcić jak w młynie. Diabelskim, rzecz jasna.

 

Strona tytułowa artykułu "Mroczne tajemnice rodziny Gajewskich" w Gazecie Polskiej z 12.11.2024 r. Fot. Tomasza Jędrzejowski/ Gazeta Polska

WIKTOR ŚWIETLIK: Kto raz został…, zawsze będzie autocenzorem. Znikająca sprawa Gajewskich

Kisiel pisał, że najgorsza niewola to ta, której nikt już nie dostrzega. Stan ten dobrze oddaje wulgarna metafora o ludziach, którzy nie tylko znaleźli się w czterech literach, ale zdołali się w nich urządzić. Czasem równie dużym problemem jest jednak to, że ludzie nie widzą kiedy zaczynają się w nich znajdować. Moim zdaniem w polskich mediach w ostatnim tygodniu wydarzył się pewien przełom, który jest poważnym krokiem w tym kierunki.

Niby nic nowego. Przecież niejedną publikację do tej pory przemilczano, niejedno śledztwo, niejedno ujawnienie. Ale jednak stopień w jakim duże, establiszmentowe media,  jak jeden mąż zdecydowały się przemilczeć kolejne odsłony sagi rodziny Gajewskich ujawnianej przez m.in. Marcina Dobskiego,  z Republiki i „Gazety Polskiej” to krok dalej ( Autorami publikacji są Marcin Dobski, Joanna Grabarczyk i Grzegorz Wierzchołowski – red.).

„Zniknięty” temat

Niestety na to nakłada się jeszcze sprawa ostrej konkurencji na rynku tak zwanych mediów prawicowych, co sprawiło, że „shadow ban”, jak to się mawia dziś o cenzurze, był jeszcze bardziej wszechogarniający.

Historia Gajewskiego seniora, jego biznesów, udziału w tuszowaniu zbrodni, w końcu darowizny domu, w którym dziś ma swoje gniazdo wiceminister sprawiedliwości to trochę za dużo. Za dużo dla państwa. To po prostu potężna afera, która mogłaby zmieść niejeden rząd. Spodziewałem się owszem wszystkich Dziubków i Wielińskich i wstępniaka Bogusława Chraboty, że sprawę trzeba zbadać, że tekst źle napisany, że dzieci nie odpowiadają, że Myrcha nie wiedział, że PiS ma swojego Mejzę, że premier i tak jest kochany, a walka o praworządność ma swoją cenę. Ale nie, że temat zostanie po prostu zniknięty.

Zamordyzm i milczenie

Szczególnie, że to rzecz mocna pod kątem komercyjnym. Zasięgowa. A zasięgi to kasa, więc i logika działania przedsiębiorstwa komercyjnego, jakim jest w końcu redakcja, nakazywałaby się tym pożywić. Mimo tego nikt nie zdecydował się sprawy podjąć, włącznie z dużymi mediami uchodzącymi za symetryzujące. Zbyt długo się tym zajmuję, by uwierzyć, że nikt nie chciał, uznał sam z siebie, że mu się nie opłaca albo że nie wierzy Dobskiemu, Grabarczyk i Wierzchołowskiemu. Ktoś musiał się przejść po tych mediach, zapewne ich właścicielach i przekonać… I raczej nie był to ksiądz dobrodziej tylko ktoś, kto zagroził cofnięciem ogłoszeń ze spółek państwowych albo represjami. Sprawa musiała być rozegrana na wysokim szczeblu. Tak to działa. I wszyscy milczą.

Problem w tym, że apetyt na zamordyzm rośnie w miarę jedzenia, a jak stwierdził klasyk Orwell, kto raz został…, będzie nią na zawsze. Dobra to wiadomość niestety dla reżimu rządowego. Wkrótce kolejne tematy będą znikać, potem media, w końcu może i ludzie. Ale zawsze zostanie usłużny Wieliński i gromada rzekomych symetrystów przekonujących, że publikacja pewnych treści i zajmowanie się pewnymi tematami jest po prostu niewłaściwe z profesjonalnego punktu widzenia.

 

WIKTOR ŚWIETLIK: Reprodukcja patologii

Jeśli wzorcem z Sèvres dla polskich mediów ma być BBC to można wytłumaczyć dlaczego u nas one tak wyglądają, jak wyglądają. Choć tylko częściowo.

W autobiograficznej książce, którą zresztą gorąco polecam, „Outsider”, Frederick Forsyth opisuje jak działała już w latach 60. brytyjska BBC. Lekcja pisarza powinna być obowiązkową odtrutką dla wszystkich tych, którym w trakcie studiów dziennikarskich, praktyk redakcyjnych albo kariery zawodowej, wpojono przekonanie, że to wzór dziennikarskiej rzetelności, tym bardziej, że przez ponad 50 lat od kiedy Forsyth opisywał swoją krótkotrwałą pracę w BBC sprawy poszły zdecydowanie do przodu. W brytyjskiej „publicznej” autor „Dnia Szakala” znalazł się w drugiej połowie lat 60. kiedy w Nigerii, kilka lat po tym jak zyskała niepodległość wybuchło powstanie ludu Ibo wiedzionego przez pułkownika Ojukwu i na krótki czas nad Zatoką Biskajską utworzono państwo Biafra. Forsyth, jako młody i ambitny wówczas dziennikarz postanowił, że w swoich korespondencjach „napisze jak jest”. I wówczas zaczęło się to, czego uczciwie mówiąc, nie powstydziłby się żaden z socjalistycznych demoludów.

Okazało się, że BBC jest po prostu tubą brytyjskiego establishmentu, a swoją misję i cele pojmuje dość swoiście – jako realizację zadań politycznych. Do tego nie zadań brytyjskich, nawet nie elit brytyjskich, a po prostu polityków Partii Pracy, czyli ekipy nieustannie wracającego do władzy Haralda Wilsona. A w jego interesie było nie negować integralności Nigerii. Sztucznego państwa, którego nazwę wymyśliła pani Lugart, żona brytyjskiego awanturnika, który teren podbił, a mapę wyrysowano po prostych liniach wokół obszaru, który opanował. W tej sytuacji, dla osobnej państwowości ludu Iba, który był wyżej rozwinięty niż reszta kraju, i jego wykształconego na Oksfordzie przywódcy, miejsca być nie mogło. Także w mediach. Duże afrykańskie powstanie, wojnę, a w końcu powstanie państwa najpierw bagatelizowano, potem zdecydowano się przemilczeć, co ostatecznie zakończyło pracę niepokornego Forsytha w BBC. Jak celnie on zauważa, w tym czasie media brytyjskie, a także ich rozmaite pochodne, w postaci celebrytów i rozmaitych gadających głów, przeżywały nieustannie inną wojnę. W Wietnamie. Podczas, gdy inna wojna toczona na ogromnym terytorium, jeszcze kilka lat wcześniej będącym fragmentem imperium brytyjskiego, a do dziś dnia członkiem Wspólnoty Brytyjskiej, ich nie zajmowała.

Obserwując choćby rzetelność alternatywną z jaką BBC relacjonuje wydarzenia polityczne w Polsce, a także jak stawała na wysokości zadania propagandowego relacjonując wybory w USA trzeba przyznać, że sprawy tylko się rozwinęły i dziś młody Forsyth po prostu naiwnie by tam nie poszedł (wcześniej był korespondentem Reutersa). Gorąco polecam zresztą rozmowę amerykańskiego komentatora Bena Shapiro, można ją znaleźć na Youtube, który kilka lat temu przerwał wywiad z dziennikarzem Andre Neilem nawrzucawszy mu wcześniej od propagandystów. Było to pół wieku po tym, jak z BBC swoją pracę tam zakończył tam Frederick Forsyth. Jak podsumował sprawę w swoim komunikacie zacny brytyjski nadawca „Ben Shapiro jest postacią kontrowersyjną”.

BBC za to kontrowersyjne nie jest. Jest po prostu tubą propagandową lewicy, niegdyś brytyjskiej, a dziś światowej, udającą niezależność. Ale jeśli ktoś się pociesza, że podobnie jest u nas to niestety racji nie ma. U nas jest dużo gorzej. Jednak całkowite przemilczenie, przynajmniej do momentu w którym piszę ten felieton, przez wszystkie media głównego nurtu, sprawy nie tylko wyczynów ojca i wujów Kingi Gajewskiej, ale też nie zadanie w tej sytuacji oczywistego pytania o pochodzenie majątku wiceministra sprawiedliwości Arkadiusza Myrchy, przekracza to, na co narażeni są Brytyjczycy. Podobnie jak nie mają oni jednak  swojej Doroty Schnepf-Wysockiej. Ale cóż, jak widać znowu się potwierdza, że w krajach postkolonialnych patologie występujące w „ugruntowanych demokracjach”, czyli dawnych imperiach, reprodukują się ze zdwojoną siłą.

 

Zdj. EFJ traci dziennikarskie barwy, staje się powoli organizacją medialną przenikniętą wpływani politycznymi zachodnich krajów UE i ich akolitów, bo w Unii rządzą liberałowie, lewica i lewacy... Obrady EFJ w Hadze, w maju 2023 r. Delegatów mało, nudne panele, ale atmosfera dzielenia na medialny zachód i wschód nadal jest duszna... Fot. archiwum/ HB/re/ e - zdjęcie wyblakło, celowo i sztucznie. Na razie

O antydziennikarstwie Europejskiej Federacji Dziennikarzy – WIKTOR ŚWIETLIK: Wspólne wartości?

Europejska Federacja Dziennikarzy (EFJ) uznała, że moment jest wyjątkowy. Na tyle wyjątkowy, by wydać ważne oświadczenie. Oto światowe media, szczególnie te zachodnie, w których jak wiemy kwitł pluralizm, wszystkie opcje były reprezentowane, a standardy weryfikacji informacji odnotowywały jakościowy postęp grometryczny, są zagrożone przez Trumpa.

Ostatnio na oświadczenie EFJ zwróciłem uwagę w lutym tego roku, bo bezpośrednio dotyczyło Polski. A konkretnie tego, by zapewnić w naszym kraju sprawiedliwy proces i należyte warunki w areszcie zagranicznemu dziennikarzowi tam przetrzymywanemu. Chodzi oczywiście o zacnego Pablo Gonzalesa Rubcowa, króla warszawskich lewicowych salonów, przyjaciela niektórych dziennikarek i dziennikarzy, którzy chętnie z nim rozprawiali o problemach demokracji w naszym kraju, a niektóre i ponoć niektórzy zadzierzgnęli nawet tę przyjaźń na całego. Teraz szczęśliwie pan Pablo już w komfortowych warunkach i bezpiecznie odpoczywa w Soczi lub na podmoskiewskiej daczy, chyba, że po zmianie twarzy i narodowości już powrócił i znowu “doładowuje telefony” jakiemuś stadu zakompleksionych idiotów w zamian za informacje.

Jeszcze poprzednio odnotowałem wypowiedź sekretarza generalnego EFJ  Ricardo Gutiérreza w sprawie siłowego, bezprawnego przejęcia mediów publicznych przez bambrów nasłanych w grudniu zeszłego roku przez nowe, demokratyczne władze. Dobrze, że EFJ w ogóle zajął w tej sprawie stanowisko, naprawdę szczerze to doceniam. Niestety, w oświaczeniu doszło do próby pogodzenia dwóch spraw – zaprotestowania przeciwko ewidentnemu najazdowi na telewizję w stylu Ameryki Południowej lub Azji Środkowej z obowiązującą narracją, że to rządząca prawica łamie wszelkie standardy w Polsce. Efekt był taki, że nie bardzo wiadomo było o co w tym wszystkim chodzi.

Teraz wiadomo. „Antyprasowa retoryka Trumpa skłoniła już wielu jego wielbicieli na całym świecie i w Europie do odwetu na mediach. Z Donaldem J. Trumpem z powrotem w Białym Domu poczują się jeszcze bardziej upoważnieni do nękania prasy. Zwycięstwo pana Trumpa nie tylko rzuca wyzwanie amerykańskiemu dziennikarstwu, ale także dziennikarstwu europejskiemu.

 No więc przypomnijmy, to “antyprasowa retoryka” nakazała blokować Trumpowi część przekazu portali społecznościowych przed poprzednimi wyborami prezydenckimi. To antyprasowa retoryka nakazuje próbować rozstrzygać te wybory w postaci masowej histerii i określania jednego z kandydatów mianem Hitlera. To antyprasowa retoryka nakazuje atakować reklamodawców każdego, kto się wyłamie z jednolitego chóru wujów, prawda “Gazeto Wyborcza”? To antyprasowa retoryka nakazuje największym tytułom prowadzić otwartą agitację wyborczą, a największą zbrodnią przeciwko wolności słowa było zabronienie tego w “Washington Post” przez Jeffa Bezosa.

Czy jeszcze czegoś nie rozumiecie? “Wojna to pokój, wolność to niewola, ignorancja to siła!” A wolne i niezależne jest tylko to, co mówi to samo co inni i nigdy się nie wyłamuje. O przepraszam, jak to ślicznie nazwali cenzorzy naszych czasów? Podziela wspólne wartości.

 

Komentarz Huberta Bekrychta na temat EFJ – poniżej:

EFJ umiera – walczy z USA zamiast bronić dziennikarzy np. w Polsce – Bekrycht, Hajdasz, Świetlik

Poniżej opinia prezes SDP Jolanty Hajdasz na temat ostatniego oświadczenia EFJ:

Prezes SDP JOLANTA HAJDASZ: Reakcja EFJ na wybór prezydenta USA jest dla mnie trudna do zaakceptowania

Fot. arch.; zdj. z profilu jeffbezos na Instagramie

WIKTOR ŚWIETLIK: Kołysanka dla Bezosa

To rzecz będąca tajemnicą poliszynela amerykańskich BigTechów rządzących dziś światem, że Jeff Bezos od kilku dni cierpi na bezsenność. Został oskarżony przez “Gazetę Wyborczą” o cenzurę. “Czytelnicy nie wierzą w bezstronność” – krytycznie zamartwia się pismo Adama Michnika, a Bezos przełyka łzy w milczeniu pomny swoich grzechów i wykroczeń przeciwko wolności słowa.

Jeśli nie wierzycie w rozpacz Bezosa zapytajcie Tomasza Piątka, albo niejakiego Rzeczkowskiego lub Boczka, albo zajrzyjcie do branżowego pisma Press. Uwzględniając wiarygodność powyższych i zdolność docierania do tajnych, w ogóle nie wyssanych z palca informacji, na pewno i to potwierdzą.

Płacz i wina twórcy Amazona, jego zbrodnia i kara, są zresztą oczywiste. Bezos dokonał aktu makabrycznej, straszliwej cenzury, która w Polsce nikomu, a szczególnie wydawcy “Gazety Wyborczej”, nigdy nie przyszłaby do głowy. Nie pozwolił naczelnemu należącego do siebie dziennika “Washington Post” pisma na wprowadzanie jawnej i ewidentnej cenzury politycznej wobec swoich dziennikarzy i publicystów we własnej gazecie i zamieniania jej w biuletyn partyjny. Robert Kegan, naczelny gazety, nie może wzorem wielu swoich poprzedników opublikować “odredakcyjnego”, manifestu poparcie dla Kamali Harris, w związku z czym ostentacyjnie się zwolnił. A przecież taki manifest tyle spraw by załatwiał.

Po pierwsze, przykra sprawa, bo wtedy nie trzeba ręcznie nastawiać każdego redaktora, publicysty, reportera. Nie trzeba się głowić, jak tłumaczyć wpadki Harris. I jak z każdego wydarzenia robić wpadkę Trumpa. Nie trzeba także się martwić, jak nawiedzeńcom pełnym wpojonych mitów o “bestronności” i “uczciwości” tłumaczyć, że świat tak nie działa. Dla Roberta Kagana osobiście, sprawa miałaby jeszcze jedno znaczenie. Ostatecznie, popierając, co by nie gadać, dość intelektualnie nienachalną, za to skrajnie lewicową kandydatkę, zamanifestowałby swoją skruchę za dziesiątki lat krzewienia poglądów neokonserwatywnych, także w dziedzinie moralności i tradycji, które miały być siłą Ameryki. Popierając Harris manifestacyjnie, z całym oddaniem, bez refleksji, stałby się na nowo pełnoprawną częścią politycznego, medialnego i naukowego establiszmentu zajętego nieustanną walką z nieistniejącym od 80 lat faszyzmem.

Bezos wszystko to zepsuł, za to w “Washington Post” opublikował swoje wyjaśnienie, z którego wynika, choć napisał to delikatnie, że coraz toporniejsza propganda szkodziła biznesowi: “Chociaż nie promuję własnych interesów, nie pozwolę również, aby ta gazeta pozostała na autopilocie i stopniowo popadała w nieistotność — wyprzedzona przez niebadane podcasty i szpile w mediach społecznościowych — nie bez walki.” Bezos także przypomniał, że w corocznych badaniach opinii publicznej dotyczących zaufania i reputacji dziennikarze i media regularnie plasują się bardzo nisko, często tuż nad Kongresem, jednak w tegorocznej ankiecie Gallupa udało im się spaść poniżej Kongresu.

Bezosa powinni przywieźć do Polski na przeszkolenie. Gdyby zapoznał się z niejaką panią Schnepf-Wysocką i jej twórczością, a także jej dorobkiem rodzinnym zobaczyłby, że można spaść dużo niżej. Nie tylko w ankiecie Gallupa, ale jako gatunek.

 

 

 

Fot. Pixabay

WIKTOR ŚWIETLIK: Alibi Intryganta (AI)

Uwzględniając poziom, do jakiego stoczyło się zarówno branżowe medium „Press”, jak i organizowany przez nie konkurs, chciałbym zaproponować wysokiemu jury nową kategorię, tym razem przyznawaną za dorobek menedżerski.

Nagroda dotyczyłaby mistrzowskiego przykrycia, ściemy, zasłony dymnej dla zwalniania ludzi z przyczyn politycznych z rozmaitych redakcji. Mam wrażenie, że to w ogóle dopiero rozwijająca się dyscyplina, a w prace nad jej rozwojem wkładane są większe środki i kreatywność niż w rozwój szczepionek mRNA za oceanem albo wygaszanie krajowego programu atomistyki u nas.
W ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy mieliśmy więc do czynienia z przekształcaniem spółek, potem ich likwidacją. Owe likwidowane, więc zwalniające spółki zgłaszają plany wieloletnie i podpisują umowy biznesowe, co gdzie indziej jest przestępstwem i oszustwem, a u nas nie, bo kto rządzącemu zabroni. Mieliśmy zwolnienie dyscyplinarne za aktywność w organizacjach branżowych, które naszemu koledze Hubertowi ufundował, a jakże, były szef związków w PAP, a dziś prezes, czyli likwidator agencji. Szefową Biełsatu z zapałem godnym ruskiej agentury oskarżono o jakieś straszne malwersacje. Co ciekawe, wcześniej proponowano jej porozumienie rozwiązujące umowę, i gdyby je podpisała, to malwersacji by nie było. Ale, że stanęła okoniem, bo nie chciała pozwolić na destrukcję ważnej dla Polski telewizji, więc okazała się Arsenem Lupinem telewizji publicznej. Zwalnia się za kłopoty emocjonalne. Tomasza Budzyńskiego na przykład, legendę polskiego punka, zwolniono z Radia Poznań, bo za bardzo pokochał Pana Jezusa. Beatę Michniewicz, pracującą od lat w Trójce, zwolniono, bo pracowała za PiS. Co prawda pracowała za wszystkich innych ekip, ale w końcu nawet Marka Sierockiego próbowano wywalić z TVP, bo jak w „Teleexpressie” puszczają U2 albo Metallicę, to pobierający 800 plus ludzie z “Polski be” myślą, że Bono i Hetfield kochają Kaczyńskiego. Jednym słowem, konkurencja w pełni. Ale w tym tygodniu mieliśmy zawyżenie jej, postpeerelowskiego jednak dotychczas, poziomu. Do gry weszła AI.

Niejaki pan Marcin Pulit, nominat Bartłomieja Sienkiewicza i formalny „likwidator” OFF Radia Kraków, ogłosił, że od teraz dziennikarzy u niego, szczególnie tych kilku, których przy okazji zwalnia, zastąpi sztuczna inteligencja. Boty będą programy w radiu prowadzić. A to wszystko dlatego, że pan Pulit się „bardzo boi AI”, więc musi zgłębić jej zakres, zbadać granice i tym podobne pierdoły. I zaczęła się dysputa o tym, czy to dobrze, że AI teraz będzie prowadzić program. Czy cybernetyczne umysły zastąpią zwykłe, granice etyczne odpowiedzialności algorytmu, co na to by powiedział Einstein, a co papież, a co Steven Spielberg. I nawet ja tekst w ten deseń napisałem dla Interii, bo mnie poniosła wena. Były też – a jakże – memy. Ale śmieszne! Roboty będą prowadzić program w radiu. Transformersy rozkopią Kopiec Kościuszki, jaja jak arbuzy.

A w tle kilka kolejnych niewygodnych, nie dość dyspozycyjnych osób straciło robotę. Na ich miejsce przyjdą znajomi, działacze partyjni, może koledzy lub koleżanki pana likwidatora, który zajmował się między innymi kręceniem filmów kulinarnych z Robertem Makłowiczem dla polityków PO w 2019 roku. W jednym z nich Paweł Kowal namawia widzów, by przyzwyczajali dzieci do świąt bez tradycyjnych potraw w imię nadchodzącej inkluzywności. I myślę, że spora to pociecha dla zwolnionych, że oni przynajmniej normalnie obchodzą święta, choćby i w tym czasie w wyłączonym telewizorze za grube pieniądze redaktor Sznepfowa przeprowadzała demaskatorski, niesymetryczny wywiad z samym Pawłem Rubcowem vel Pablo Gonzalesem lub innym Moralesem.

 

Fot. Pixabay

WIKTOR ŚWIETLIK: Zoombie Giertycha

Siedzą od rana do wieczora podając lub pisząc hejterskie tweety z hashtagami i wykonując polecenia nadzorców, a właściwie leciwych nadzorczyń. Mogliby w tym czasie studiować, uprawiać sporty, szydełkować, zbierać na głodne dzieci, ale oni sami z siebie wolą takie życie. Zarabiają grosze albo nic. Większości z nich wystarcza to, że dostają karmy duchowej w postaci nienawiści. Farma Giertycha, która powinna zresztą być zwana farmą Tuska. 

Nie obrażaj profesjonalnych rzemieślników, artystów z dyplomami i wykwalifikowanych pracowników egipskich korporacji do otępiałych i zaćpanych członków sekty – zżymał się znajomy starożytnik po tym, jak porównałem życie trolli Giertycha do budowniczych piramid sprzed czterech i pół tysiąca lat. Fakt faktem, że historycznie mity o tym, że piramidy w Gizie budowali niewolnicy nie są prawdziwe. Budował je w gruncie rzeczy cały Egipt zorganizowany na kształt drobiazgowej i wnikającej wszędzie machiny biurokratycznej. Zinwentaryzowanej, kontrolowanej, opodatkowanej, poddanej kontroli jakościowej. Mówiąc krótko, marzenie Mateusza Morawieckiego. Można taki świat lubić albo nie, ale jest on w stanie zapewnić pożywienie, jakość życia (jak na czasy), rozwój oraz bezpieczeństwo.

Sekta jest przeciwieństwem dobrej organizacji pomimo, że posiada niektóre jej cechy. Może zapewnić co najwyżej ucieczkę, w czym bardzo mocno przypomina narkotyk. Jest dla swoich członków niebezpieczna, sprawia, że się zwijają zamiast rozwijać, a pożywienie stają się gusła i emocje łączące wyznawców. Roman Giertych stworzył sektę. I tu znowu nadużycie. To nie Roman Giertych ją stworzył.

Sektę silnych razem, dziś pod kontrolą, w formie swoistych brygad, stworzyło 30 lat prania mózgów przez „Gazetę Wyborczą”, Urban, zakotwiczone w postkomunizmie elitki artystyczne z Jurasem Owsiakiem na czele, TVN. Giertych tylko to wykorzystał. Skanalizował, nadał temu ramy organizacyjne. Zagospodarował ich. Tak jak Białe Bractwo w Kijowie labo David Koresh z Waco w Texasie wykorzystywali ludzkie zagubienie i nieporadność, tak Giertych z Tuskiem wykorzystali brak wspólnotowości, pustkę wartości wypełnioną frustracją, materializmem, frustracją i zawiścią. Wypełnili to naczynie nienawiścią.

Sektę „zdekodował”, przeprowadził śledztwo i opisał jego efekty, niejaki Profesor Pingwin, anonimowy „internauta”. Pokazał organizację sekty nienawiści, numery grup, nadzorców wysyłających polecenia do mrówek, ich paniczne zaniepokojenie, gdy już zorientowali się, że obcy wdarł się do mrowiska. I tu przychodzą mi do głowy dwa pytania, jedno ogólne, drugie branżowe.

Po pierwsze, kim trzeba być, jak nieszczęśliwym człowiekiem, żeby życie, które zarówno według ateistów, jak i wszystkich dominujących w naszym regionie religii, mamy jedno, zmarnować na wzmacnianie jakiś hasztagów. Hasztagów, które w serwisie społecznościowym mającym w Polsce około dwóch milionów użytkowników pożyją pół dnia, a ich głównym celem jest to, by pan Roman dowiódł swojej skuteczności i tego, jaki z niego Mefisto przed panem Donaldem.

Po drugie, jak to jest, że farmę zdekonspirował, przeprowadził śledztwo, zalogował się do odpowiednich grup, wnikliwy obywatel, a nie któryś z kolegów dziennikarzy śledczych pomimo, że o farmie Giertycha wiadomo od kilku lat? Cóż, fakt że łatwiej napisać felieton na ten temat, co niniejszym czynię.

 

 

WIKTOR ŚWIETLIK: Groźby pani Kingi

Co sprytniejsi manipulatorzy, szczególnie ci, którzy dziś rządzą, dawno odkryli, że w Polsce ludzie łatwo się oburzają nie na to, co trzeba. Sprawa telefonu Kingi Gajewskiej do Tomasza Krzyżaka jest świetnym przykładem.

Właściwie to z reakcji medialnych można by stworzyć show pod tytułem „jak ona przeklina”. „To nie przystoi politykowi przeklinać w rozmowie z dziennikarzem”, „cóż za rynsztokowe słownictwo”, „co za kultura” – to ton wiodących komentarzy. Problem jednak zupełnie nie leży w przeklinaniu. Właściwie to samo przeklinanie mógłbym śmiało pani Kindze przebaczyć. Sam nie jestem święty. Któż czasem sobie nie przeklnie, a sytuacja sprawia, że dama może być wzburzona. Problem leży zupełnie gdzie indziej i dopełnia kryminalną epopeję państwa Myrchów. Można by rzec, że jest wisienką na torcie i iluż ekspertyz by nie wydano, ileż profesorowie Chmajowie i inni klienci ekipy Tuska opinii robiących dziś za konstytucję, by nie popełnili, to mamy do czynienia z kolejnym przestępstwem, domniemanym dodam, bo za czasów demokracji walczącej człowiek się musi zabezpieczać.

Otóż do Tomasza Krzyżaka nie zadzwoniła szefowa kuchni ze stołówki, że zginął widelec, nie zadzwonił sąsiad, że śmieci nie segreguje, a zadzwoniła ważna, znana polityk reprezentująca rządzącą ekipę. Nie dość tego pani Gajewska jest żoną urzędującego wiceministra sprawiedliwości. Mówiąc krótko, jest to małżeństwo polityków związanych z władzą ustawodawczą i wykonawczą, nie dość tego, z tym elementem władzy wykonawczej, który jest odpowiedzialny za działania aparatu ścigania. Gajewska nie zaproponowała, że chce Krzyżakowi coś wyjaśnić bo on się myli. Nie zaproponowała spotkania, choćby i przerywała nieładnymi słowami, bo tak jej się zdarza – w takim, nazwijmy to, obajtkowym stylu.

Gajewska do Krzyżaka zadzwoniła sztorcując go za krytyczną wobec siebie i swojego męża postawę, starając się wpłynąć na jej zmianę. Życzenia, by spotkało go to co ją z żony wiceministra sprawiedliwości brzmią bardzo konkretnie. Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby takie telefony za czasów rządów PiS do dziennikarzy „Rzeczpospolitej” zaczęła wykonywać Patrycja Kotecka. Mielibyśmy protesty Reporterów bez Granic, interpelacje w Parlamencie Europejskim i zaniepokojenie Departamentu Stanu? Może nie aż tak, ale dym byłby konkretny.

Reasumując. King Gajewska moim zdaniem popełniła przestępstwo. Co prawda nie z Prawa karnego, ale Prawa prasowego, nie jestem pewien czy doktor Myrcha wie o tym, że na jego podstawie także można zostać skazanym. Prawo prasowe zawiera artykuł (44) o utrudnianiu krytyki prasowej, gdzie karą jest grzywna albo ograniczenie wolności. Niestety dla małżeństwa tygodnia to raczej nie ten artykuł. Albo nie tylko ten. Bo artykuł 43. mówi o groźbie bezprawnej. Czy życzenie ze strony polityk ekipy rządzącej, znajomej lidera formacji i żony wiceministra sprawiedliwości, by coś „pana spotkało”, jest mało zawoalowaną groźbą czy nie? Jak Państwo uważacie? Jeśli tak, to jest to właśnie groźba bezprawna. Jak się nie zamkniesz to cię coś spotka, a mamy możliwości.

Oczywiście dziś pani Kingi żaden sąd nie skaże, a już na pewno nie w sposób poważny. Ale dziś nie trwa wiecznie. I oby w Polsce nie trwało.

Fot. Pixabay

WIKTOR ŚWIETLIK: Kibice przemocy

Ci, którzy twierdzą, że liberalne czy prorządowe media nie patrzą Donaldowi Tuskowi na ręce nie mają racji. Patrzą i domagają się więcej. Zaczęły spełniać podobną rolę do publiczności walk gladiatorów domagającej się od ukochanego cezara coraz krwawszych widowisk i zagrzewającej go do ich organizacji. 

Epopeja walki z immunitetem Marcina Romanowskiego ma pewną charakterystyczną cechę, podobną do innych tego typu historii z niedawnej przeszłości, która jest – mam wrażenie – mało opisana. A zasługuje na taki opis i w sumie solidną dokumentację. Nie chodzi o cofanie immunitetu byłego wiceministra przez Radę Europy pod naciskiem polskiego rządu, ani nawet wracanie do starych zarzutów. Ponoć jest to niezgodne z procedurami, ale czymże są procedury w czasach demokracji walczącej o praworządność, gdzie prawa stanowi nie jego litera, a opinie zblatowanych z władzą kancelarii. Chodzi o rolę mediów.

Osobom z pewną choćby dozą krytycyzmu patrzącym na postępy tej władzy w umacnianiu demokracji i zwalczaniu wrogów ludu, z reguły rola mediów głównego nurtu jawi się jako reaktywno-wykonawcza. Dobrym przykładem była sprawa byłego szefa Orlenu. Oto służby podległe premierowi wygrzebują nagromadzone po poprzednikach nagrania. Wyciągają bez składu z tego trochę urywków. Tu jakieś przekleństwo, tu o kimś coś nieładnie, i wrzucają „dziennikarzowi” temu co zawsze. Ten składa z tego jakieś chaotyczne story, którego kawałkami od rana zachwycają się telewizje. W południe występuję premier i mówi o aferze stulecia, tysiąclecia, że nie popuści. Potem funkcjonariusze medialni urządzają dziką orgię poparcia dla słusznego gniewu wściekłego Tuska i nienawiści do jego wrogów. Jeśli uda się doprowadzić do autentycznego aresztowania to orgia jest jeszcze większa. Szczytowym przykładem jest radość w stylu nieocenionego w takich sprawach Wielińskiego zachwycającego się, że w brytyjskim więzieniu, gdzie w areszcie przebywa były szef Rządowej Agencji Rezerw Materiałowych, siedzą także gwałciciele i mordercy.

Zresztą funkcjonariusze spełniają też czasem doniosłą rolę na innych niż bezpośrednio medialny frontach. Weźmy chociażby najazd służb Tuska na pałac prezydencki na początku roku, czyli słynne zatrzymanie Wąsika i Kamińskiego. Kolumna głowy państwa została w tym czasie zablokowana przez zupełnie przypadkowo zepsuty autobus miejski. O tym, że autobus miejski zupełnie przypadkowo się zepsuł, zaświadczył pracownik tej co zawsze telewizji, który zupełnie przypadkowo się w tym autobusie zajmował.

Mam jednak wrażenie, że oprócz tych jakże ważnych społecznie ról wspierania władzy, szczucia w jej imieniu i krycia jej, gdy trzeba, nasze „wolne media” spełniają jeszcze jedną nieocenioną rolę. To one popychają ją do naruszeń, szczególnie w obszarze podpuszczania do coraz ostrzejszej przemocy wobec przeciwników. Drwiny z księdza Olszewskiego, kłamstwa o tym, że „ukradł sto baniek”, a także nieustanne oburzenie, że niedostatecznie wiele osób jeszcze wsadzono, że nadmiernie demokracja walcząca przejmuje się jeszcze resztami jakichkolwiek przepisów, immunitetami, procedurami, domniemaniami niewinności. Prorządowe publikatory i ich funkcjonariusze spełniają rolę najbrutalniejszych kibiców żądających od władzy coraz to brutalniejszych ruchów, także w stosunku do innych mediów, celuje w tym oczywiście Czerska, a władza zaspakaja ich marzenia.

Zastanawiałem się, czy było tak jeszcze niedawno. Jednak nie. TVP Jacka Kurskiego jechała po Tusku, kpiono z KOD i atakowano Czerską, niemieckie media, TVN. Ale już choćby kwestie repolonizacji czy opodatkowania TVN budziły dyskusje i wątpliwości. W czasie rządów PiS doszło do kilku aresztowań polityków czy menadżerów związanych z PO. Czy zatrzymaniu Jacka Krawca, byłego szefa Orlenu, towarzyszyła medialna orgia? Nawet słynne omdlenie mecenasa Giertycha budziło powszechne politowanie, ale nie przypominam sobie aż takiego wzmożenia. PiS miał swoje narracje i swoich narratorów, nierzadko nadgorliwych, niektórych także godnych miana funkcjonariuszy, ale nie przypominam sobie, żeby któryś z nich otwarcie życzył komuś z opozycji gwałtu w więzieniu albo w urbanowskim stylu kpił z ewidentnie umęczonego więźnia.

Skąd ta różnica? Mam swoją własną teorię, że dziennikarze z Czerskiej i Wiertniczej jako dzieci raczej nie chodzili na religię i do kościoła. A nawet jak ktoś już dawno zapomniał o tym, co tam mówiono, co dotyczy większości dziennikarzy tak zwanej prawicy, to kilka zasad czasem gdzieś w tyle czachy każdemu zostaje. Miedzy innymi to, że pasienie się sadystyczną nienawiścią do innych, kiedy mają problemy, w dłuższej perspektywie nie popłaca.  A może i wytłumaczenie jest inne. Takie, że zbiorowa agresja i nienawiść to przede wszystkim domena tchórzy i ludzi słabych. Więc i o nich trzeba czasem może pomyśleć z litością, by nie być jak oni? Nie jest to łatwe uczciwie mówiąc. Jest to nawet, szczególnie dziś, cholernie trudne.

 

 

Fot. Wikipedia

WIKTOR ŚWIETLIK: Powódź nieopowiedziana w mediach

Kiedyś dziennikarze byli cyniczni, dziś są ideowi. Kiedyś przy okazji powodzi zastanawiano się jak zrobić ten temat ciekawiej, bardziej poruszająco niż inni. Dziś trwa walka między wiernymi obrońcami kochanego premiera a tymi, którzy mają za misję mu dowalić i do tego się sprowadza przekaz o powodzi. Wolę tamtych cyników.    

Zniszczenia robią wrażenie, ale jadąc do Lądka-Zdrój, miasta ostatecznie zniszczonego po tym jak ruszyła na nie woda z zerwanej tamy spodziewałem się zniszczeń. Pierwszą refleksję jaką miałem to taka, że miasto wcale nie wygląda dużo lepiej niż niejedna miejscowość ukraińska po wojnie. Tam zniszczenia są często punktowe, tak jak w Charkowie, gdzie po prostu pośród większości potężnych, mrocznych postsowieckich kamienic – mrówkowców, które nie zostały naruszone, co najwyżej wypadły szyby, czasem znajdują się ruiny. Tu poniszczone są całe sektory. Cała dolina rzeki. Oczywiście, nieliczne, drewniane niepodpiwniczone z reguły, domy runęły całe. A to, że wiele budynków wciąż stoi niech nas nie zmyli. Nie będą się nadawały do niczego. Donald Tusk z Jerzym Owsiakiem i swoimi rodzinami będą na ich miejscu budowali lepszą Polskę. Przynajmniej dla siebie. Zaskoczyło mnie jednak zupełnie coś innego.

Kilka dni po fali na miejscu jest sporo żołnierzy WOT, tego pogardzanego przez obecnie rządzących „parawojska Macierewicza”, jest policja, są sprzątający robotnicy budowlani, są mieszkańcy, ci co zostali, smutnie patrzący na to, co było jeszcze niedawno ich miastem. Spodziewałem się jednak jakiś uwijających się wolontariuszy, samochodów organizacji humanitarnych i przede wszystkim zainstalowanych tam na stałe w tym czasie mediów. Nie ma ich. I widać to w przekazie. Wszędzie te same zdjęcia.  Pomimo, że to dwie godziny od Wrocławia, a drogi są przejezdne. Zrobić to łatwo. Ale nikt nie chce. Ta powódź jest nieopowiedziana w mediach. Mamy tylko sztaby kryzysowe. Grożącego Tuska. A także krytyków sztabów kryzysowych i wrogów tego grożącego Tuska w innych mediach.

Uderzająca jest różnica między tą powodzią, a tą sprzed 27 lat. Co prawda, wtedy zalało część Wrocławia, Opola, teraz kilka malutkich miasteczek i ich okolicę. Ale wtedy nie było internetu, tych wszystkich kanałów, telewizja była wielokrotnie droższa. A – niezależnie od propagandy – mieliśmy nieustanne story. Śledziliśmy kolejne dni, postępy żywiołu, przeżywaliśmy powódź z powodzianami i wolontariuszami na wałach. Ktoś dostał potem World Press Foto, po latach nakręcono serial, nieco ideologiczny, mocno zakłamany, ale sprawnie zrobiony. Do Wrocławia i Opola pojechała cała medialna Polska. Zapytajcie, któregokolwiek reportera telewizyjnego z tamtego czasu, „czy był na powodzi”. Wszyscy prawie byli. Tu mamy zamiast tego nieustanną dyskusję, czy to dobrze pytać rząd o liczbę ofiar czy źle, czy to dobrze, że premier robił ustawki czy źle, czy opozycja… i tak dalej.

Trochę smutne, trochę straszne. W 1997 roku tak zwana wolna Polska miała 8 lat. Dziś ma 35. Widać ani ta wolność, ani normalne wolne media się nie sprawdziły i wracamy do starych, dobrych czasów, gdzie o tym, jak informować o zimie stulecia lub wybuchu Rotundy, decydowały Komitet Centralny albo Służba Bezpieczeństwa. Szczególnie ze względu na spore tradycje tej ostatniej w kształtowaniu dawnego i obecnego ładu medialnego w Polsce, koordynację działań powodziowych i popowodziowych proponowałbym powierzyć panu posłowi Bogusławowi Wołoszańskiemu.