Fragment wiersza Juliana Tuwima "O Grzesiu kłamczuchu i jego cioci"

O kłamstwach w mediach pisze WIKTOR ŚWIETLIK: Święte łganie albo karuzela z kretynami

Znajoma psycholog z wieloletnim stażem żachnęła się, kiedy powiedziałem o “pozytywnej manipulacji”. „Kiedyś uczono nas, że nie ma pozytywnej manipulacji. Technik manipulacyjnych uczyło się po to, by umieć je rozpoznawać, by się przed nimi bronić. Teraz zaczyna się je traktować jako część warsztatu” – stwierdziła. To zupełnie jak w dziennikarstwie. Tyle, że w dziennikarstwie tak jest z kłamstwem. Stąd zadziwiająca kariera zmyśleń Tomasza Piątka.

Nie jest tak przecież, że kiedyś dziennikarze nie kłamali. Łgali gęsto i często a było to w koordynacji z działaniami politycznymi. Ale w czasach faceta, który przez wyborami obiecywał benzynę po pięć złotych, a dziś mówi, że o cenie paliwa decyduje rynek, wszystko to jest bardziej na rympał. Kiedyś, choćby wtedy, kiedy przeprowadzano operację Tymiński na początku lat 90. zaangażowane w nią były rozmaite agentury, fałszywki. Załatwiano – niezbyt zresztą, przyznać trzeba, ciekawego kandydata – koronkowo, tak by ludzi przekonać. Trzeba było to wszystko uwiarygodnić. Podobnie było, gdy ludzie służb z otoczenia Tuska wykańczali potem kandydata na prezydenta, a obecnego ich sojusznika – Włodzimierza Cimoszewicza. Trzeba było jakąś babę zaangażować, ona musiała coś zasugerować, dobrze trzeba było ją zbriefować. Wszystko to trzeba było dostosować do jakiś faktów, profilu psychologicznego faceta, tak by go zniechęcić. Profeska.

A teraz? W tym tygodniu szef Radia Zet przeprosił za publikowanie wymysłów Piątka na temat Krzysztofa Stanowskiego i jego – a jakże – rzekomych moskiewskich powiązań. Bardzo roztropne było to, że pan Sawala przestraszył się jazdy, którą wśród grupy komercyjnej może mu urządzić wpływowy dziś Kanał Zero. Tyle, że na pewno nie mógł dopiero po tej publikacji stwierdzić, że coś jest nie tak. Przecież podług tego modelu, tworzenia jakiś fantasmagorycznych modeli powiązań, w które dawniej mógłby uwierzyć tylko kretyn absolutny lub paranoik, działalność Piątka rozwija się od lat. Stosując tę samą metodologię połączył z Kremlem pół PiS-u z Morawieckim, Kaczyńskim i Macierewiczem na czele, a Radio Zet podobnie jak cztery piąte polskich mediów, cytowało to z aprobatą jako cenne odkrycia i efekty dziennikarskiego śledztwa, a ważni świadkowie, “zawsze anonimowi” potwierdzali te sensacje. Wszystkim tym wspierała się zresztą ekipa Donalda Tuska wraz z nim samym.

A pamiętacie sensacje niejakiego Marcina W. który twierdził, że nagrania z afery podsłuchowej sprzedano Rosjanom? Donald Tusk uznał go za “bardzo wiarygodnego świadka”, ba, domagał się komisji śledczej w tej sprawie, co na chwilę nasze media ochoczo i bezkrytycznie podchwyciły. Ale zaraz potem porzuciły, kiedy się okazało, że ten wiarygodny świadek twierdzi także, że syn Tuska, obecny główny specjalista w pomorskim urzędzie marszałkowskim nosił papie brudne pieniądze w reklamówce z Biedronki. Oczywiście wtedy, poprzedniej sprawy nie dementowano. Po prostu ją zniknięto – ewaporowała.

Można by mnożyć – więzienia pełne opozycjonistów, przygraniczne pola śmierci, regularne publikowanie tekstów zdefiniowanych mitomanów w rodzaju niejakiego Krzysztofa Boczka, który nie tylko, że zmyślił ciężarną rzucaną na druty kolczaste, co stało się kanwą filmu Agnieszki Holland, ale też choćby napisał tekst o PAP, w którym zrobił 52 błędy.

Kłamstwo, mitologizowanie, ściema – to zawsze funkcjonowało w mediach, ale było jednak czymś cichym, choć pozornie potępianym. Od któregoś momentu to się zmieniło i zwyciężyło podejście rodem z “Pana Jowialskiego” Fredry: “Jeżeli kłamię, niech mnie piorun trzaśnie! Tak zaczął kłamca. Wtem zagrzmiało właśnie, A on, czym prędzej dokańczając mowy: Żem zawsze kłamał i kłamać gotowy!”

Kłamstwo stało się powodem do dumy, a obiektem krytyki mogła być co najwyżej jego skuteczność. Po prostu na liberalnej lewicy zwyciężyło w pełni postmodernistyczne podejście, że prawda nie istnieje, a media to rodzaj artystycznej kreacji, sztuka z kolei musi służyć wzniosłym politycznym celom, które wyznacza grupa ta co zawsze. Oczywiście te cele to też ściema, bo tak naprawdę za nimi jest paru chciwych, zdemoralizowanych cwaniaków kręcących wielką karuzelą z kretynami. Może i zawsze tak było, ale dziś – jak na czasy przystało – jest bardziej tandetnie.

 

Grafika na podstawie fot. z Wikipedii

WIKTOR ŚWIETLIK: Awans społeczny i 10 kwietnia

Przed piętnastym października ubiegłego roku mieliśmy w mediach patologię i propagandę, na szczęście to się zmieniło. Jak powinna wyglądać wzorcowa symbioza dziennikarzy i polityków mogliśmy przekonać się choćby 10 kwietnia tego roku. Standard może nie jest nowy, ale teraz wprowadzany w większym stopniu bez zakłóceń.  

Najważniejsza jest koordynacja. Czasem zresztą wynika ona zresztą z planu, a czasem – w dobrej wprawionej w boju organizacji – wszyscy sami siebie wiedzą co robić. Myślę, że tu było i tak, i tak. Cóż się mogło nie udać, wszystko się udało, posypią się podwyżki, a z czasem pewnie i odznaczenia państwowe.

Trzeba jeszcze jedno docenić. Awans społeczny. Może nie dla wszystkich, ale dla pewnych grup zdecydowanie. Kiedyś ludzie dokuczający rodzinom ofiar tragedii, kpiący z samych tych tragedii, byli jakimiś anonimowymi trollami. Pisali z satysfakcją komentarze pod artykułami korzystając z oszczędności na moderacji. Jeszcze wcześniej pisali anonimowe listy do mediów, donosy do SB albo paśli się swoimi emocjami i wyobrażeniami w zaciszu wypełnionych nienawiścią mieszkań. Teraz w pełni partycypują w życiu publicznym. A pełna partycypacja różnych grup w życiu publicznym to jeden z celów Unii Europejskiej!

Zaczyna więc choćby Radosław Sikorski. Delikatnie, wzruszająco. Podaje link ze zdjęciem stewardessy z prezydenckiego samolotu, na którym napisane jest, że piętnaście minut przed katastrofą powiedziała “panie dyrektorze, wróćmy”. Z artykułu wynika, co prawda, że “miała tak powiedzieć”. Miała tak powiedzieć, bo wszystkie te rozmowy to skrawki, które są dowolnie interpretowane, albo i fałszywe. Portal, który opublikował tekst właśnie dlatego, klasycznie zabezpieczał się prawnie sformułowaniem “miała powiedzieć”. “Mieli powiedzieć” w mediach wszyscy wszystko. Przyjaciel Sikorskiego, o ile ci ludzie mają przyjaciół, Tomasz Lis uwielbiał kpiarsko odwoływać się do rzekomych słów generała Błasika “zmieścisz się, śmiało” i do rzekomych kozackich rozmów między pilotami tuż przed lądowaniem. Wszystko to “mieli powiedzieć”.

Ale dlaczego Radosław Sikorski zdecydował się akurat w ten sposób uczcić tę rocznicę, w której przecież zginęło wielu ludzi, których znał? Raczej wątpliwe by miał jakieś szczególnie dobre relacje z Barbarą Maciejczyk, bo był znany z tego, że osoby z obsługi, w swoim mniemaniu niżej stojące w hierarchii społecznej od siebie, traktował mocno z góry – mówiąc najdelikatniej. Ta sprawa poruszyła go z jednej przyczyny, z jednej przyczyny wykonał ten jeden rocznicowy gest. Bo wpis, ta rzekoma wypowiedź, która “miała się odbyć”, a nie wiadomo czy się odbyła i w jakim kontekście, ma obciążać Lecha Kaczyńskiego. Przerażona kobieta błaga by wracać, ale on nie, twardo chce wymordować wszystkich.

Kolega Sikorskiego i Tuska Roman Giertych już nie miał takich skrupułów. Pasł nienawiść wszystkich silnych razem wyśmiewających się z żartów o “tu polewie” domagając się zbadania wariografem Jarosława Kaczyńskiego, by wyjaśnić wspólnictwo braci w katastrofie.  Potem nieoceniona Pani Shnepf – Wysocka zaprosiła, rocznicowo, Giertycha do odzyskanej telewizji publicznej by odbyć z nim rocznicową rozmowę na ten temat. Brawo! Good job. Co musieli po tej rozmowie czuć bliscy zmarłych, ci ludzie, którzy co roku w tym dniu płaczą,? Nagrodą za taką rozmowę może być nieujawniana pensja, a i zapewne przyłoży się to do dobrej placówki dyplomatycznej dla małżonka.

W tym samym dniu Jarosław Kaczyński nożyczkami odcinał od pomnika smoleńskiego tabliczkę, na której ktoś napisał rozmaite kalumnie na temat jego brata, najbliższego mu człowieka. Takie tabliczki to ważna sprawa. Od momentu kiedy zostaną do pomnika przyczepione strzeże ich stroskana ich losem ekipa dziennikarska. Podobnie jak w sytuacjach, gdy “przypadkowi obywatele” w tym dniu postanawiają obrazić Kaczyńskiego ich prawa głosu strzeże “obywatelski” serwis Okopress, “Gazeta Wyborcza”, “Newsweek”. Ale jest zawsze śmiechu z tego, co Kaczyński odpowie. Ale jest oburzenia, że starszy pan nożyczkami, trochę nieporadnie próbuje z pomnika brata usunąć napis urągający pamięci w rocznicę jego śmierci. Brecht jest. Zabawa. Oburzenie. Emocje. Radość – ale będą wirale. Będą szaleć po mediach. Wszyscy się ubawią.

W tym samym dniu posłowie koalicji Donalda Tuska w europarlamencie współprowadzili do przyjęcia przez Polskę paktu migracyjnego. Dwa dni później w Sztokholmie zginął Polak, który grupie młodych przybyszy spoza Europy zwrócił uwagę, że są zbyt głośno. Zastrzelono, go na oczach dwunastoletniego syna. Czytelnik Okopress, widz TVP, o tym się nie dowiedział. Cóż, szum informacyjny szkodzi. A nowa uśmiechnięta Polska dba o społeczeństwo i w tym zakresie.

Na medialny seans spirytystyczny zaprasza WIKTOR ŚWIETLIK: Upiory Wyborczej

Duchy mają to do siebie, że bywają tylko odbiciem tego, co było kiedyś. Kilka lat temu nie bez lekkiego rozbawienia czytywałem o sobie jako o troglodycie z prawicowej kloaki zarzynającym najbardziej inteligencką stację radiową w historii ludzkości. A także jako o mordercy ducha niezależności i wolności, który przy Myśliwieckiej niepodzielnie panował od czasów powstania Trzeciego Programu Polskiego Radia w latach 60. i przez buntowniczą pierwszą połowę lat 80., manifestowany szczególnie po grudniu 1981 roku.

Potem dowiedziałem się jeszcze, za sprawą nieocenionej w dziedzinie researchu redaktor Agnieszki Kublik, że robiłem niezłe przewały, hodowałem trolle, a z radia nie odszedłem sam, tylko osobiście spuścił mnie sam Krzysztof Czabański. Research pani Kublik polegał na tym, że powtórzyła to wszystko po znanym mitomanie Wojciechu Cieśli plus trochę zmyśliła.

Co z tego zostało? Kilka procesów, które wloką się latami. A także, na przykład, rozmowa, którą kilka tygodni temu odbyłem z redaktorem „Gazety Wyborczej” Piotrem Głuchowskim. Nie wiedziałem swoją drogą tego, że Głuchowski za chwilę zasłynie awanturą z Kanałem Zero i Krzysztofem Stanowskim. Za to słyszałem gdzieś tam wcześniej, że to facet, który nie jest takim modelowym Wielińskim. Czasem coś pisze po swojemu. Uprzedziłem go, że z madame Kublik się procesuję, parę rzeczy mu powiedziałem, fakt, że na szybko, podczas jazdy samochodem.

Szczerze mówiąc „Gazeta Wyborcza” nie jest za bardzo w stanie ani mi zaszkodzić, ani pomóc. Wiadomo, że mnie nie znoszą, jako elementu znienawidzonej polskiej czarnej sotni, która nie zaakceptowała Michnika jako pana dusz i karier po wieki. A ja z odwrotnych przyczyn nie przepadam za nimi, choć piszę tu o formacji, a nie o ludziach, którzy bywają przecież różni. Daleki jestem od stygmatyzowania wszystkich, choć mógłbym przecież jechać „funkcjonariuszami z Czerskiej”, „poddziennikarzami” i „małpoludami”, jak to czyni się od kilku lat.

Mam wrażenie, że ani ja, ani Głuchowski tego nie lubimy. Dlatego na koniec nie poprosiłem nawet o autoryzację. Po pierwsze, nie lubię tego zwyczaju, po drugie – też byłem ciekaw, co będzie.I co wyszło? Niewiele. Ani się oburzać, ani wzruszać. Mam wrażenie, że Piotr Głuchowski próbował napisać tekst pod tezę, ale mniej więcej oddając sens wypowiedzi, więc trochę mu poprawili redaktorzy, żeby zbyt uczciwie nie było. To takie stare numery, drobne manipulacje, które zna każdy doświadczony sekretarz redakcji. Wychodzi niby to samo, a co innego. Kilka przykładów:

Jest tam o rozmaitych odejściach w ramach awantur, które odbywały się w Trójce już nie za moich czasów. No i jest choćby o Janie Młynarskim. A kto – tego Janka Młynarskiego – przyjął, wymyślił jego audycję, nie przy oporze, dodam, części “starej” redakcji? Jest za to o całym stadzie “przyjętych” prawicowców, z których większość po prostu bywała jako goście audycji publicystycznych obok innych gości. No to teraz jest taka w odzyskanym przez demokrację tuskową radiu apolityczność, że w sąsiedzkim RDC wprowadzają zapis na Piotra Semkę jako gościa.  Jest we wspomnianym tekście też wyssana już zupełnie z palucha moja wypowiedź, że dziennikarzy „trzeba dyscyplinować”. Jest podobnych rzeczy masa, ale zatrzymam się jeszcze przy dwóch rzeczach. Jest śródtytuł „dwa procent Świetlika” sugerujący, że zostawiłem Trójkę z dwoma procentami słuchalności. Zostawiałem z pięcioma, wedle mocno niemiarodajnego badania, ale przyznaję, że słuchalność spadła, bo i nie mogła nie spaść w warunkach takiego ostrzału medialnego. Polecam sprawdzić za to w biurze reklamy Polskiego Radia, jakie dochody wtedy Trójka przynosiła i jaki odsetek w nich stanowiły podmioty niepubliczne.

Dalej: rzekomo, zalecam Agnieszce Szydłowskiej, obecnej dyrektor, by nie bała się brać na siebie decyzji polityków. Tak naprawdę, zasugerowałem by nie zasłaniała się zarządem. To co się dzieje w jej stacji to jej odpowiedzialność. Na przykład gdy zostaje wywalona Beata Michniewicz. A sorry, „Wyborcza” wyjaśniła. Przeszła na emeryturę.

No i w końcu – to już chyba ze względu na proces z panią Kublik – „Świetlik musiał odejść”. Nie, szanowna „Gazeto” i droga Trójko. Odszedłem, bo miałem dosyć, będąc w historii tej stacji bodajże jedynym dyrektorem, który sam sobie odszedł, nie licząc Michała Olszańskiego, którego do rezygnacji zmusili koledzy. Odszedłem, bo miałem dosyć cierpień na pluszowym krzyżu pana Wojciecha Manna, czasami kojonych podwyżkami. Miałem dosyć ciągłego zewnętrznego podkręcania konfliktu w redakcji przez „Wyborczą”, ludzi pokroju Jerzego Owsiaka i ciągłego słuchania wypłakiwania strachu części tej redakcji, że „jak oni kiedyś przyjdą to się zemszczą za to, że nie odeszliśmy „. Miałem dosyć spławiania jakiś wokołopisowskich nawiedzeńców, bredzących że mam wprowadzić „kulturę narodową” ograniczoną do kilku artystów popierających ich partię plus czasem czyjejś kochanki albo córki, która jest utalentowaną artystką, ale system ją blokuje. Miałem dosyć tego, że nic nie mogę zrobić bo mam wciąż obcinany budżet. I miałem, szczerze mówiąc, też dość przy tej harówie oglądania kolejnych siedem tysięcy coś tam na rękę na koniec miesiąca. Lubicie ujawniać zarobki? Proszę, ujawniam się sam. Może inni pójdą moim śladem? Panowie Czyż, Orłoś, członkowie zarządów PR i TVP zapraszam…

I powiem wam coś jeszcze. Jakbym tam siedział dłużej, to to co się zdarzyło w 2020 roku by się nie zdarzyło, bo miałem na tyle oleju w głowie i kontaktów by to powstrzymać. Tyle, że taka wegetacja dla mnie nie miała sensu. Nie rozwijałaby ani radia, ani mnie. Czułem się jak facet ze słynnej okładki „Super Expressu”, który „cały czas trzymał kredens”. Wyszedłem. Kredens za przeproszeniem p…ł. Widocznie tak miało być.

Mógłbym małe i większe manipulacje wymieniać. Tylko po co? Do Głuchowskiego zresztą wielkich pretensji nie mam bo mam wrażenie, że chciał dać panu Bogu świeczkę i Diabłu ogarek. Chciał, żebym ja się nie czuł nadmiernie oszukany, a tekst przeszedł przez redakcję. Pozostaje pytanie. Po co w ogóle z kimkolwiek rozmawiać, skoro linia redakcyjna wyklucza jakąkolwiek realną ciekawość tego, co ma on do powiedzenia? I nie jest to tylko pytanie o „Gazetę Wyborczą”.

 

 

WIKTOR ŚWIETLIK: Śmiech z cierpienia może zadławić

Ludzie, którzy pasą się, cieszą, cudzym nieszczęściem, szkodzą przede wszystkim sobie, a nie innym. Nie wiem, czy jest to w stanie dotrzeć, do któregokolwiek z influencerów medialnych napawających się nowotworem, który dotknął nielubianego przez nich polityka. W Wielki Piątek ludzie nienawidzący innych ludzi powinni przynajmniej pomyśleć o swoich czynach.

Każdego dziecka na religii, a jeszcze trochę takich dzieci jest, uczy się, że Ukrzyżowanie nie było końcem a początkiem. Także początkiem innych krzyżowań za wiarę. Wbrew utartej opinii największym prześladowcą chrześcijan w Rzymie nie był wcale Neron, a późniejszy o ponad dwieście lat Dioklecjan, który wraz z kolegami będącymi przy władzy rozpoczął regularną czystkę. W samym cesarstwie wiele osób z elity politycznej, także tych niechętnych wyznawcom Chrystusa, zwracało uwagę, że jest to średni pomysł. Napasiemy tłum nienawiścią do przeciwników, wyżyjemy się, jakiś czas władza pojedzie na tym antagonizowaniu społeczeństwa, ale potem oni będą mieli męczenników i podbudowę moralną, a my zdegenerowanych morderców, którzy jedyne czego chcą to uniknąć zemsty.

Mieli rację, bo krótko potem cesarz Konstantyn, czy to z przyczyn taktycznych, czy duchowych, zaczął mocno promować chrześcijaństwo, które wówczas już rozpoczęło niepowstrzymany marsz do panowania w całym imperium, a potem Europie. Ludu i elit Rzymu jednak wiele ta historia nie nauczyła, bo kolejnych kilkadziesiąt lat później nakręcili się tym razem nie na chrześcijan, a germańską ludność zamieszkującą półwysep apeniński, w większości rodziny rzymskich legionistów pochodzenia germańskiego. Efektem oczywiście była rzeź tych rodzin, przez chwilę pewnie było nawet fajnie, ale dalszym efektem było to, że duża część legionistów dołączyła się do króla Wizygotów, który wkrótce zajął Rzym i urządził zabawę na drugą nóżkę.

Lubię historię Rzymu, bo tam wszystko jest, ale oczywiście takich historyjek można by wysypać sporo z rękawa czytając o dowolnym okresie na dowolnym kontynencie. Mimo tego ludzie się nie zmieniają. Po prostu od czasu, do czasu chcą by innym było źle. Znajdują jakąś grupę, budują podbudowę moralną i heja. Dziś w naszym kraju, odbywa się to szczęśliwie nie za pomocą noży, stosów czy krzyży, a mediów, czasem z pomocą prokuratury lub służb specjalnych.

W tym wszystkim przypadek Zbigniewa Ziobro i rozmaitych Wielińskich, czy Michalik dworujących sobie z jego bardzo poważnej choroby, moim zdaniem, mocno wykracza poza standard. Ludzie z reguły nie dokuczają chorym na raka i sobie z tego nie dworują, także dlatego, że się go sami boją. Nasze media jednak osiągnęły kolejny etap, kolejny level gry w bezrozumne szczucie. Jeśli ktoś choć trochę śledził co pisałem to mógł zauważyć, że miałem sporo zastrzeżeń do aktywności byłego ministra sprawiedliwości w ostatnich latach. Ale jeszcze więcej zastrzeżeń, mówiąc eufemistycznie, miałem do Tomasza Lisa. Kiedy jednak dopadły go kłopoty zdrowotne ja, ale też choćby chamsko przez niego obrażana Magda Ogórek, życzyliśmy mu zdrowia. Żeby było jasne, nie czuję z tego powodu kombatanctwa. Ale chciałbym to nadmienić, by nikt inny nie mówił, “a wy też”. Nie. To akurat oni. Nie my.

We wszystkim tym, temu kibicowaniu chorobom (ale też powtarzaniu hasełka o “winnych, którzy nie mają się czego obawiać”, w sytuacji, kiedy motywacje aparatu siłowego są w oczywisty sposób polityczne) zastanawia mnie jedno. Ludzie, którzy kibicują chorobie, a nie choremu, choćby go nie lubili, już mu nie zaszkodzą. Jeśli komuś szkodzą to sobie, niech to w Wielki Piątek i przy Wielkiej Nocy rozwijają księża i etycy, bo to ich, a nie moja, branża. Ale nie zmienia to faktu, że może w ciągu najbliższych dni, słabego, zagubionego człowieka, w którym gdzieś tli się dana mu nadzieja i szansa, należy dostrzec nawet w tych obecnych “hejterach”, braciach Kopaniach i innych. Nie wiem jak tam dla Państwa, ale dla mnie jest to stosunkowo trudne. Tak czy siak spróbuję.

 

Jaką drogą pójdą media społecznościowe. Naiwny obrazek ma być optymistyczny, chociaż nikt nie wie co kryje się w gąszczu internetowych ambicji Fot. archiwum h/ r

O niszczącej sile sieci pisze WIKTOR ŚWIETLIK: Upadek domu Schreiberów

Tytuł jest ironiczny, ale sytuacja wcale nie jest taka zabawna. Uważam, że zbyt lekko traktuje się rozwody w naszych coraz bardziej absurdalnych czasach. Oto ciążę uważa się za śmiertelną chorobę, a rozwód jest porównywany do sprzedaży samochodu albo wyrzucenia choinki po świętach.

Jeśli ktoś ma wątpliwości co do tego, jak jest naprawdę, mam propozycję. Spytajcie jakiegokolwiek terapeutę czy psychologa, ale nie takiego, który jest zawłaszczony przez ideologię, lecz po prostu doświadczonego specjalistę, który bardziej skupia się na zdrowiu psychicznym swoich pacjentów. Czy bardziej na kobiecie odbija się urodzenie „nieplanowanego” dziecka, czy rozpad rodziny w dzieciństwie?

Nie znam za bardzo państwa Schreiberów. Kilka razy rozmawiałem z nim i wydawał mi się sympatycznym, bystrym i, jak na polityka, nienadętym gościem. Kilka razy miałem też jakieś wymiany z panią Marianną w Internecie — zawsze bardzo miłe. Nie wszystkie rzeczy, które robi, wydają się straszne, a jej udział w terytorialsach wręcz chwalebny. Oczywiście, MMA to inna kategoria, którą zostawmy na boku — to element patologii, o niej niżej. Zazwyczaj nie wnikam w życie prywatne innych ludzi. Jeśli się rozwodzą, jest milion powodów i tylko oni je znają. Jednak uderzyło mnie coś zupełnie innego. Z komunikatów, które wysyłają obie strony, a robią to na tyle głośno, że trudno ich nie usłyszeć, wynika, iż ich związek prawdopodobnie przetrwałby, gdyby nie dzisiejsze media społecznościowe, a właściwie ich charakter.

Zgodnie z obowiązującą modą pani Marianna wylała wszystkie swoje troski, rozterki emocjonalne, i raczej autentyczny ból, na X (Twitterze), częściowo dzieląc się nimi z innymi influenserkami związanymi ze środowiskiem Clout MMA. Z kolei on udzielił kilku wywiadów. Im więcej tych wypowiedzi, tym silniejsze emocje, a każda ze stron czuje się zobowiązana do odpowiedzi drugiej, przy czym pani Marianna od czasu do czasu narzeka na hejt i niezdrową ciekawość odbiorcy, nieustannie ją podsycając. Wątpię, by w tym wszystkim była jeszcze metoda, nawet jeśli przynosi to zasięgi, a z nich i czasem grosz. To kompletna zagubienie.

Przypadek pani (jeszcze) Schreiber i jej rodziny pokazuje to, co dotyczy całej rzeszy ludzi. Śmiem twierdzić, że w jakimś stopniu dotyczy to całego społeczeństwa. Nawet tych, którzy starają się przed tym zabezpieczyć, bo po pierwsze muszą się ciągle zabezpieczać, po drugie — i tak nie mają kontroli nad tym, co robią inni. Największym problemem w tym wszystkim jest ekshibicjonizm. I nie chodzi mi wcale o „nudesy”, onlyfansy czy pokazywanie tego, czy owego przez gwiazdki. Mam wrażenie, że to pół biedy, zresztą jako dziecko przełomu lat 80. i 90., kiedy zachodnia kultura, także ze swoimi mankamentami, wkraczała do Polski, nie będę znowu udawał, że jestem świętszy niż jestem. Problem jest dużo poważniejszy.

To obowiązkowy ekshibicjonizm emocjonalny. Udawanie emocji, przerysowywanie, obnoszenie się z nimi. Płaczące instagramerki, nadwrażliwi mężczyźni, przewrażliwione do bólu dzieci. To dzieło dzisiejszych mediów społecznościowych, które płynnie wchłonął świat mediów profesjonalnych czy polityki. Mogliśmy się śmiać z obecnego marszałka Hołowni, który płakał nad konstytucją. Tyle że to było właśnie cyniczne, cwane wykorzystywanie i wzmacnianie tych procesów. Nowy elektorat przeżywał jego płacz razem z nim. Mogliśmy się śmiać z kobiety, która sprzeciwiała się Łukaszence, drąc się na ulicy jakby jej ktoś na nogę najechał samochodem. Ale to właśnie to. Kompletna redukcja. „Podłączcie się pod nasze uczucia”. Ich treść nie jest ważna. Dlatego głosząc sprzeczne komunikaty, ale budując silne emocje w mediach, można wygrać wybory.

Dziennikarz pisze o ministrze z nieciekawą przeszłością. Jego żona ujawnia, że „pisząc palił papierosa za papierosem”. Inny opisuje jakiś ponury, esemesowy pojedynek wiceprezesa jednej ze spółek ze swoją byłą i matką wspólnego dziecka. Tłumaczy, że podczas pisania czuł się tym osobiście dotknięty, zbrukany, „nie mógł zmyć tego z siebie”. Ludzie! Co to za dziennikarstwo! Kiedyś śmialibyśmy się z takiego gościa. Wypchnęlibyśmy go z każdej poważnej redakcji. Byłby bohaterem anegdot, bo angażowanie się tak mocno oznaczałoby brak profesjonalizmu i to, że się po prostu nie nadaje. Teraz to jest w dobrym guście. Czekam tylko, aż redakcja „Gazety Wyborczej” zbiorowo zapłacze nad strasznym Krzysztofem Stanowskim. Po co z nim dyskutować? Zróbmy razem „chlip, chlip”, a potem „brrrrr”. Pokażemy, że jesteśmy zasmuceni, bo on jest zły.

Niestety, to jest przyszłość, w której nie ma miejsca na rozsądek, analizę, normalne uczucia ani na małżeństwo państwa Schreiberów. Chyba że pójdą pod prąd czasom, czego im — i nam wszystkim – życzę.

 

Zdj.: z archiwum prawdy mediów głównego nurtu

O manipulacjach i związanych z nimi pieniądzach pisze WIKTOR ŚWIETLIK Seksizm na procent

“Gazeta Wyborcza” ogłosiła, że Krzysztof Stanowski to seksista. Trochę się z tego pośmialiśmy. Pewien klasyk mawiał, że kłamstwo ma na celu stworzenie pozorów prawdy. Tu wydawałoby się, że wyszło średnio. Wydawałoby się.

Jeden z dowodów na seksizm Stanowskiego to fakt, że z oburzeniem zacytował faktycznie dość zbereźno-knajacką wypowiedź Janusza Wójcika. Zmarły 7 lat temu trener, a nawet były poseł Wójcik, jaki był, wszyscy wiedzą. Stanowski go wyszydził, a “Wyborcza” przypisała mu słowa Wójcika. Równie dobrze można wszystkim historykom drugiej wojny światowej przypisać zwierzęcy antysemityzm, bo opisują niemiecki i austriacki nazim.

Koronnym jednak dowodem i największą zbrodnią Stanowskiego jest to, że niezbyt ładnie określił dziennikarkę, która była jedną z czołowych specjalistek od j…a, wyp..a i innych czynności seksualnych przeniesionych do życia publicznego. Z kolei dziennik, który to ujawnił ma na koncie dość już cykliczne afery z jakimiś molestowaniami, a ostatnio jeden z dżentelmenów tam pracujących radził sobie z depresją i stanami lękowymi robiąc sobie dobrze przy koleżankach. Hipokryzja “Wyborczej” trochę narobiła jak zawsze hałasu, ale nie zdziwiła już specjalnie. Wiadomo, zwalczają każdego, kto ma inne poglądy, nawet Stanowskiego, który przecież – uczciwie mówiąc – zachowuje się jak na ideologicznym polu minowym i staje na głowie by bynajmniej nie wyjść na prawaka, czy – tym bardziej –  pisowca.

Sprawa ma jednak, jak to sprawy często mają, inny wymiar i jest on czysto materialny. Rozmawiałem – już jakiś czas temu, jak tylko “Wyborcza” zaczęła grzać „aferę” Stanowskiego – ze znajomym z branży PR-owskiej. Klient chciał zostawić trochę pieniędzy w Kanale Zero, ale się rozmyślił. “Wyborcza” ogłosiła, że Stanowski to seksista, a seksizm jest niezgodny, podobnie jak rasizm, antysemityzm i inne wstrętne rzeczy z kodeksem firmy. Telewizja “Republika” może mieć przynajmniej ten komfort, że w niej panowie Jan Pietrzak czy Marek Król mogli sobie poszaleć do woli za nieswoje, do czasu kiedy ogłoszono całą telewizję gniazdem nazizmu i obdzwoniono wszystkich możliwych reklamodawców, szantażując ich de facto, tym, że ich firmy będą gnojone w mediach prorządowych, jeśli nie wycofają reklam z jedynej większej telewizji sprzyjającej opozycji.

W przypadku Stanowskiego, to co powiedział o Madame Michalik, ani kto jest jego reklamodawcą, nie ma znaczenia. Gdyby nie te fakty, to najwyżej coś by się wymyśliło, jak to nieraz bywało w ciągu ostatnich lat w “Gazecie”. Ja na przykład od pani Kublik dowiedziałem się swojego czasu, że byłem jakimś internetowym gangsterem. Trochę przepisała za innym mitomanem – Wojciechem Cieślą, trochę zmyśliła. Chodzimy sobie w tej sprawie czasem do sądu.

Oczywiście cała sprawa Kanału Zero ma także podłoże ideologiczne. Problemem Stanowskiego jest to, że wyrósł za duży, w dodatku pakuje się z buciorami w “gazetowyborczą” bańkę medialną. Miesza w głowie nieszczęśnikom Mellerem i Raczkiem, a potem zaprasza Pereirę i pozwala mu cokolwiek powiedzieć, To niedopuszczalne. Tak nie powinno wyglądać dziennikarstwo. Człowiek sformatowany przez Czerską i Wiertniczą nie powinien doświadczać zakłóceń w odbiorze. Stąd starania pana uzurpatora z Woronicza i jego wszystkich Czyży by teraz było tam tak jak wszędzie indziej, a wszystkie media miłowały tę samą partię.

Ale naprawdę nie samą ideologią człowiek żyje. Pamiętam historię, którą opowiadali mi znajomi z warszawskiego ratusza, z czasów jeszcze kiedy rządziła Hanna Gronkiewicz-Waltz, a lokalne wydawnictwo varsavianistyczne zwróciło się do działu kultury o małą dotację. Dostali, ale zaraz potem “Wyborcza” zrobiła aferę, że nie skonsultowano tego z nimi, a oni mają “Gazetę Stołeczną” i tak dalej. Tak to polityczna poprawność dzielnie idzie w służbie pieniądza. Nie wiem, czy w ogóle w niej w gruncie rzeczy o to nie chodzi. Od samego początku.

Collage: H/ red/ lum

Powrót na portal. WIKTOR ŚWIETLIK: Łezka w oku

Teraz władza z dumą odlicza, ilu to posadzi. Czy słychać, choć o jednym rozliczeniu policjanta? Tego, który rzucał brukiem? Jakżesz oni równo i sumiennie odliczyli się po drugiej stronie. Ci wszyscy moralizatorzy, wszyscy specjaliści od niezależności dziennikarskiej, praw człowieka, brutalności policji, braku praworządności, obrońcy swobód obywatelskich i westernizacji cywilizacyjnej.

Otóż, okazało się, że w środę wszystko to zostało anulowane. Władza może tłuc jak za Gierka w 76, tłukący zasługują na swój los, bo to wichrzyciele. Grunt, że premier został pochwalony za przywracanie standardów praworządności przez przewodniczącą naszej umiłowanej współczesnej Rasy Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, o czym jak zawsze na swych łamach donieśli z dumą redaktorzy od czasu do czasu briefowani w hotelu Sheraton przez sympatycznego pana Grasia. Znani obrońcy swobód demokratycznych i praworządności. Bliscy zarówno opcji silnej razem, jak i reprezentanci najgodniejszego symetryzmu.

Co prawda, na filmach z demonstracji rolniczej było widać co innego. Zresztą, jak to zawsze, każdy ma swoją prawdę. Nie byłem tam, gdzie była zadyma, czyli pod Sejmem. Widziałem pokojowo i sympatycznie zachowujących się leśników na Moście Poniatowskiego, rozmawiałem z rzeczowymi rolnikami i związkowcami, którzy przyjechali ich poprzeć na Powiślu. Jak się jednak, wpatrzy w filmy, to widać, że żadna ze stron święta nie była. W ruch szły race i barierki. Była porządna zadyma. Swoją drogą, jako rowerzysta krótko przed demonstracją zauważyłem, że nikt się nie kwapił, by pozbierać rozrzuconą luzem gdzienigdzie w okoicy kostkę brukową. Słusznie, bo się przydała. Jak widzieliśmy, można jej użyć w dobrym celu i złym. Może nią zły rolnik rzucić w policję, ale może nią też dobry policjant zabić rolnika – prowokatora.

Tyle, że zaraz potem policja pochwaliła się, ilu to wyłapała. Ilu to doprowadzi, aresztuje, ile kar więzienia do 10 lat za to grozi. To nie rolnicy to prowokatorzy, to wichrzyciele, chuligani. Tweety w tym stylu posypały się dosłownie w tej samej chwili. Plus żarcik, świetny, kupa zabawy, rzucony też przez wielu na raz, w tym przez nieocenionego w takich chwilach redaktora „symetrystę” z TVN. Mówiliście „murem za polskim mundurem”, gdy atakowano strażników granicznych? To czemu teraz nie mówicie, kiedy pała tuskowej sprawiedliwości spada na wichrzycieli podważających politykę umiłowanego rządu? Czemu się pisowskie baby z Podlasia nie wstawiacie za policją jak kopie po głowach waszych mężów? Czemu? Achacha, ekipie pana premiera i redaktorom łapiącym przekaz szybciej niż delfin wibracje w wodzie, brzuchy pękają ze śmiechu. Czego się nie śmiejecie, jak was pałują, a zaraz was wsadzą za to, że was spałowali? Starszemu pokoleniu polityczno-dziennikarskiemu musi się łezka w ręku kręcić. Tak się pisało i śmiało wtedy, gdy byli młodzi i piękni.

Powtórzę, na demonstracji żadna ze stron święta nie była, nawet jeśli wśród ludzi działali policyjni prowokatorzy. Wychodzące z tłumu i wchodzące za kordon policji młode byczki, młody łepek spanikowany, że mu kaptur zdjęli – też są na zdjęciach. Ale nie zmienia to faktu, że sprowokować się dać nie należało. Tylko że teraz władza z dumą odlicza, ilu to posadzi. Czy słychać, choć o jednym rozliczeniu policjanta? Tego, który rzucał brukiem? Tego z brodą, który ponoć miał być mężem rolniczki z telewizji, ale się rozstali i poszedł w pakowanie i agresję? Tych, którzy wciągnęli stojącego spokojnie demonstranta z flagą za swój kordon i urządzili mu tam swoją ścieżkę zdrowia, głowę wgniatając kolanem w bruk? Kiedy tak zrobiono cztery lata w USA cały kraj, a za nim świat zapłonął. Kiedy jednak robi to nasza odzyskana praworządność, z wolnymi mediami jako jej psem łańcuchowym, to mucha nie siada. Nie dość tego. Więcej, chcemy. Więcej. Będzie się można jeszcze więcej wykazać.

Mam tylko jedną propozycję by docenić tych, którzy tak bez wahania zakwalifikowali demonstrantów jako pisowskich lub putinowskich prowokatorów. Powinien im minister Siemoniak dać mundury, pagony i stopnie służbowe. Może w niektórych przypadkach będzie dziwnie się komponowało z szaliczkami czy fularami, ale przynajmniej łatwiej będzie odróżnić elity kraju od zwykłego pisowskiego bydła ze wsi.

 

 

TYLKO U NAS. Trójka, fakenewsy i ZOO – WIKTOR ŚWIETLIK o kulisach ataków na radiową Trójkę

Po ogłoszeniu rezygnacji z kierowania Programem Trzecim Polskiego Radia miałem wrażenie, że znalazłem się w sytuacji „Pingwinów z Madagaskaru”, gdy trafiły do ZOO w Hoboken.

 

Musiałem nieco odczekać. Nie chciałem by ten tekst był emocjonalny, lecz wskazywał na to, co dzieje się z dzisiejszym dziennikarstwem, jak daleko zaszliśmy w akceptacji kłamstwa, uznawaniu go za coś zwykłego, za stały element walki politycznej – przede wszystkim w mediach.

 

Jak było z Trójką

 

Najpierw o okolicznościach odejścia z Trójki i stanie samej stacji. W największym skrócie: jestem bardzo ciekaw, czy opinie o upolitycznieniu tej stacji dotyczą wymyślonych przeze mnie audycji Wojciecha Mazolewskiego, Jana Młynarskiego, przeniesionych w primetime audycji muzycznych Jakuba Różyłły, Michała Margańskiego, czy dziennikarzy, którzy awansowali na prowadzących pasma, jak Marcin Pośpiech, Ola Budka, Patrycjusz Wyżga czy Piotr Łodej? Czy dotyczy sukcesu dziesiątego Męskiego Grania czy nowych dla Trójki festiwali, jak Snow Fest, w które angażowaliśmy swoje siły? Czy to jest właśnie zamordowanie Trójki, które ogłosił między innymi „Tygodnik Powszechny”, piórem Cezarego Łazarewicza, i które ogłasza jego wiecznie sfrustrowana była dyrektor Magdalena Jethon?

 

Wszystko odbywało się w warunkach permanentnej nagonki, mającej na celu destabilizację słuchalności i utwierdzenie społeczeństwa, że nastąpiła „śmierć Trójki”, „PiS zarżnęło Trójkę”. W sytuacji, gdy rynek radiowy badany jest nie na podstawie audiometrii, a badaniu rozpoznawalności i deklarowanym przywiązaniu do marki, ta akcja – podjęta przede wszystkim przez Agorę (z czterema konkurencyjnymi stacjami radiowymi w portfolio) – okazała się skuteczną. Bez wielkich pieniędzy na profesjonalne kampanie reklamowe, Trójka była w tej sytuacji bezbronna.

 

A teraz propozycja dla Państwa: posłuchajcie od rana do wieczora dzisiejszej Trójki. A potem stacji Agory. I oceńcie – gdzie prezentowane jest szersze spektrum opinii? Gdzie jest większy pluralizm? Śmiem twierdzić, że w niewielu mediach jest on dziś taki, jak w Trójce.

 

Dlaczego więc odszedłem, skoro było tak dobrze? Bo dobrze nie było. Przede wszystkim ze mną. Byłem wykończony tkwieniem w samym środku konfliktu politycznego, między młotem a kowadłem, ostrzeliwany z obu stron.

 

Czas na odejście nigdy nie jest dobry. Najpierw była konieczność przygotowania wakacyjnych festiwali, potem zimowa ramówka, wybory parlamentarne. W końcu postanowiłem, że chcę odpocząć, a potem zająć się czymś innym. To wszystko.

 

Okazało się jednak, że nie. Tuż po odejściu dowiedziałem się, że jestem hodowcą trolli.

 

Hoboken wita

 

Tu następuje moment, w którym poczułem się jak pingwiny z Madagaskaru, które trafiły do ZOO w Hoboken. Pojawiły się tam wszystkie złe, drugoplanowe postaci z ich przygód.

 

Wojciech Cieśla, dziennikarz, który pracował ze mną przez jakiś czas w dzienniku „Polska the Times”. Zasłynął tekstami śledczymi, które kończyły się przegranymi procesami. Tak było, gdy biznesmenowi i politykowi Markowi Jakubiakowi zarzucił powiązania z gangsterami, czy pisał o rzekomych nadużyciach szefa „Solidarności”. W 2017 roku opublikował na łamach „Newsweeka” tekst, w którym na podstawie „anonimowych źródeł” opisał, jak strasznie dzieje się w Trójce. Cieśla miał gdzieś elementarne zasady, nawet nie próbował kontaktować się z nami. Za to napisał rzecz zupełnie już karygodną, bo zarzucił mojemu ówczesnemu współpracownikowi, obecnemu prezesowi PAP Wojciechowi Surmaczowi, że został wyrzucony z „Forbesa” ze względu na „oskarżenie o antysemityzm”. Cieśla – pracując w tym samym wydawnictwie – świetnie wiedział, że tak nie było. Tekst Surmacza dotyczył kontrowersji wokół wyprzedaży przedwojennego majątku, odzyskanego przez polskie gminy żydowskie. Współpracowali z nim dziennikarze z Izraela, Stanów Zjednoczonych i środowiska żydowskie, oburzone procederem. Po tej publikacji stanowisko stracił wysoko postawiony, niemiecki menadżer w wydawnictwie, który w sprawie tego artykułu interweniował. Ale nie Surmacz.

 

Kolejną osobą jest Agnieszka Kublik – dziennikarka, której kariera polega na tym, że w agorowych porachunkach z przeciwnikami idzie dalej niż ktokolwiek inny. Tak było w 2018 roku, gdy publikowała kłamliwe, oparte, a jakże, na „anonimowych źródłach” teksty o tym, co dzieje się w Trójce. Nie muszę dodawać, że pani Kublik nie raczyła się wówczas ani ze mną, ani z rzeczniczką Polskiego Radia skontaktować.

 

Do tego dochodzi kilka postaci mniej istotnych dla sprawy. Magda Jethon, była dyrektor Trójki z czasów rządów PO. Popisała się tym, że za jej czasów na ścianie złożył autograf prezydent Bronisław Komorowski, a Trójka błysnęła czekoladowym orłem, który stał się symbolem paździerza i gnił później tygodniami w hallu na Myśliwieckiej niemiłosiernie śmierdząc. Magda Jethon, po utracie stanowiska, jak zombie krążyła tygodniami wokół stacji, równocześnie angażując się w działalność opozycyjną. Działalności tej pewną szkodę zadał wywiad Roberta Mazurka, w którym ten odkrył, że walcząca o konstytucję, Trybunał Konstytucyjny i Krajową Radę Sądownictwa pani redaktor nie bardzo rozumie co to za instytucje.

 

No i jeszcze wspomniany już Cezary Łazarewicz. Nie lubi mnie, bo Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich nominowało go kiedyś do dziennikarskiej Hieny Roku (zresztą bez mojego udziału, byłem przeciwnikiem tej antynagrody). Łazarewicz napisał wtedy tekst o ojcu braci Kaczyńskich, sugerując mu romans sprzed kilkudziesięciu lat na podstawie anonimowego i wątpliwego źródła. Było to w czasie, kiedy w domu umierała zbolała po stracie jednego z synów Jadwiga Kaczyńska. W opinii krytyków tekstu Łazarewicz chciał uderzyć w syna dobijając wątpliwymi rewelacjami jego matkę. To, że dziś „Tygodnik Powszechny” publikuje jego przemyślenia na temat innych dziennikarzy jest uderzającym świadectwem tego, co stało się z tym historycznym pismem.

 

Trollowa wendetta

 

Tuż po tym jak ogłosiłem publicznie decyzję o rezygnacji, dowiedziałem się, że w tle jest „farma trolli”. Cóż to za farma? W ciągu następnych dni odkryłem świat do tej pory ukryty za płatnymi subskrypcjami. W świecie tym opisywana była przez Wojciecha Cieślę owa „farma trolli”, firmie tej zlecenia miała jakoby dawać między innymi firma Art Media. Z firmą Art Media współpracuje think-tank Instytut Staszica, a ja jestem „trzonem organizacji”. Potem „Gazeta Wyborcza” piórem pani Kublik dodała („ustaliła nieoficjalnie”), że moja rezygnacja związana jest z udziałem w tej mrocznej triadzie. Potem „Newsweek” – piórem wiadomego autora – poszedł już dalej i „ustalił”, że zostałem zwolniony przez Przewodniczącego Rady Mediów Narodowych Krzysztofa Czabańskiego, gdyż farma trolli, z którą miałem związki, go atakowała, a także broniła hodowców zwierząt futerkowych, a jak wiadomo Czabański walczył o los tych zwierząt. Co ciekawe, ten wątek zwierząt futerkowych w żadnym wcześniejszym tekście się nie pojawia. Ale jak stwierdziła jeszcze potem Magda Jethon w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” „sprawa jest rozwojowa”. Jest. Rozwija się w wyobraźni tych samych dziennikarzy z dwóch przerzucających ją sobie mediów, a ja jej nadam kolejny etap rozwoju w sądach powszechnych.

 

Jak było naprawdę mógłbym opowiedzieć panu Cieśli, albo pani Kublik, ale żadne z nich nie zdecydowało się ze mną skontaktować, co zdaje się jest żelazną tradycją ich warsztatu dziennikarskiego. Co ciekawe, jak udało mi się ustalić, wcześniej wysłano dziesiątki zapytań do spółek Skarbu Państwa, ministerstw, firm prywatnych z pytaniami o moją osobę, a zarazem sugerujących moje związki z jakimiś niecnymi knowaniami. Co jeszcze bardziej ciekawe, pytania te rozsyłał nie „Newsweek”, a fundacja o nazwie Fundacja Reporterów. Źródła finansowania fundacji, która przeprowadziła tak pracowitą akcję defamacyjną, nie są jawne, a jej prezesem jest… no zgaduj zgadula, chyba nie było trudne. Wojciech Cieśla.

 

Czyżby nie chodziło tylko o politykę i osobistą niechęć, a strzelano do mnie niejako przy okazji i w związku z biznesowymi rozgrywkami?

 

Nasza mroczna organizacja

 

Prawda jest taka, że faktycznie w 2013 roku założyliśmy wraz z moimi przyjaciółmi Piotrem GursztynemMarcinem Rosołowskim think-tank o nazwie Instytut Staszica. Chcieliśmy rozmawiać o modernizacji Polski, jej zrównoważonym rozwoju, i chyba to się udawało. Organizowaliśmy konferencje poświęcone przyszłości NATO z udziałem amerykańskich naukowców, zorganizowaliśmy newsletter poświęcony cyberbezpieczeństwu, do działania wciągaliśmy specjalistów z różnych dziedzin, z reguły naszych przyjaciół o bardzo zresztą różnych poglądach, z czym jakoś nie bardzo w swoich tekstach był w stanie poradzić sobie Cieśla. Zależało nam na tym, by ludzie, którzy zajmują się daną tematyką rzeczywiście się na niej znali, a nie byli tylko gadającymi głowami. Nieraz spieraliśmy się ostro ze sobą, ale dbaliśmy – pomni doświadczeń z różnych miejsc pracy – by tworzyć także miejsce, gdzie grono przyjaciół będzie mogło działać razem.

 

A teraz dwie sprawy, które panu Cieśli jakoś umknęły, może dlatego, że wbrew temu co pisze, nie próbował się ze mną kontaktować. W momencie objęcia obowiązków dyrektora Trzeciego Programu Polskiego Radia zrezygnowałem ze wszystkich innych pełnionych funkcji – dyrektorowania Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP i zarządu Instytutu Staszica. Co więcej, nigdy, wcześniej ani później, za moją działalność w ramach Instytutu nie pobrałem ani złotówki. Instytut zostawiliśmy w dobrych rękach, ekspertów i naszych przyjaciół.  Marcin Rosołowski, ten z którym współzakładaliśmy Instytut, pozostał w Radzie Fundacji, w której był od samego początku. Oto ten słynny link, który poprzez wyszukiwarkę Google’a znalazł Wojciech Cieśla. Marcin, zawodowo związany jest od lat z firmą Art Media. Art Media mają – zdaniem Cieśli – mieć związki z owymi, osławionymi trollami. No i na tym właśnie polega wywód pana Cieśli. Skoro A ma związki z B, a B ma wiązki z C to znaczy, że A ma związki z C. Czyli Instytut ma związki z osławioną farmą, bo z nią mają rzekomo mieć związki Art Media. Taka logika to czysta insynuacja, modelowy fakenews. Do tego dochodzi jakiś milion złotych w tytule informacji, niżej działająca na wyobraźnię „farma trolli” i jest materiał śledczy.

 

Po pierwsze więc, pisanie o mnie, że jestem „trzonem organizacji”, to jakby pisać o zmarłym w 1947 roku Henrym Fordzie, że jest trzonem dzisiejszej Fundacji Forda, a o każdym użytkowniku samochodu marki ford, że jest antysemitą.

 

Od dwóch i pół roku nie brałem udziału w żadnych koncepcyjnych pracach Instytutu (mam nadzieję, że pewnego dnia to się zmieni). Zdarzało mi się za to bywać na towarzyskich spotkaniach, także panelach czy konferencjach współorganizowanych przez Instytut (jak i inne organizacje społeczne). Tak było w przypadku antyalkoholowej konferencji w Sejmie, którą współprowadziłem z Krzysztofem Ziemcem. Żaden z nas nie wziął za to ani grosza. Brali w niej udział ludzie mocno zaangażowani w walkę z nałogiem, byli alkoholicy, dziennikarze, księża. Cieśla sugeruje, że konferencja była ustawiana pod przemysł spirytusowy. Nader troszczy się o przemysł browarniczy, bo jego zdaniem krzywdził go przedstawiany tam przez kogoś postulat zrównania stawek podatkowych dla różnych typów alkoholi. Tylko jak wytłumaczy, że jednym z jej tematów była kwestia szkodliwości „małpek”, jednego z głównych produktów naszych Polmosów, które każdego ranka zapełniają polskie trawniki i rowy? Tak, Panie Cieśla, właśnie lobbing nie wygląda. Tak wygląda uczciwe prowadzenie rozmowy o problemie społecznym, coś przeciwnego niż fabrykowanie fakenewsów na zlecenie lobbystów.

 

Tak już będzie?

 

To chyba tyle. Tak powstaje fakenews. Tak bywa, że działają dziś media, tak próbuje wykańczać się ludzi za ich pomocą. Mnie ta cała szczujnia zaszkodzi raczej umiarkowanie. Ale gdybym był lokalnym burmistrzem, nauczycielem czy działaczem, który by tym manipulatorom podpadł? Takiej osobie zafundowaliby śmierć cywilną. Zresztą Cieśla chwalił się w jakimś wywiadzie, że zostawia za sobą łzy. Postaram się zadbać, żeby tym razem te łzy polały się na sali sądowej.  Choć wiem, uwzględniwszy dossier pani Kublik i pana Cieśli, że niczego to w ich postępowaniu nie zmieni.

 

Wiktor Świetlik

 

Samorząd w klatce – WIKTOR ŚWIETLIK o samorządzie dziennikarskim

Jeśli chodzi o samorząd to mam z klasyka klasyków swój ulubiony cytat z czasów powoływania członków KRRiT w 1994 roku: – zrobiłem tak, bo jestem niezależny, samorządny i nazywam się prezydent. Nie trzeba chyba dodawać z kogo to cytat (podpowiedź – nie jest to starotestamentowy Jahwe). Z samorządnością jest tak, że każdy rozumie przez nią co chce. Dowodem, dyskusja, która się ostatnio toczy, także na stronie Sdp.pl.

 

Rządzący politycy mówią, że chcą uregulować zasady na jakich funkcjonuje zawód dziennikarza. Twierdzą, że w ten sposób uporządkują funkcjonowanie tej branży. Fakt, że o takim unormowaniu mówiło się w czasach, kiedy jeszcze miałem bujną fryzurę. Podnoszono wówczas często argument, że na listach rozmaitych zawodów tworzonych przez instytucje państwowe astrologowie i radiesteci mają bardziej ugruntowaną pozycję niż dziennikarze, nie zawsze wymieniani. Wszystko wynikało z braku jednoznacznej definicji. W wielu zachodnich krajach jest nią właśnie przynależność, do któregoś z syndykatów. W USA dziennikarz to ten, kto działa na zlecenie jakiejś redakcji. Tak często przyjmuje się dziś i u nas. Tyle, że redakcją może być jednoosobowy portal, blog, a nawet regularnie odnawiany profil na Facebooku. Wystarczy „periodyczność”.

 

Po co taka regulacja? W teorii wzmacniałaby dziennikarzy profesjonalnych kosztem amatorów. Choćby po to, by było wiadomo kogo chroni prawo prasowe. Kto ma prawo wejść do Sejmu, uzyskać akredytację na mecz, może wejść na konferencję prasową. A kto dziennikarzem nie jest, tylko udaje. Na przykład lobbysta lub czynny polityk.

 

Wszystko ładnie, ale dziennikarze z kolei – i to nie tylko ci, którzy są opętani antypisowską psychozą – twierdzą, że lepiej by politycy się w budowanie samorządów nie bawili. Bo jak się wezmą, to zaraz będą chcieli decydować o tym, kto jest dziennikarzem, a kto nie według klucza politycznego. Cytując Sławka Jastrzębowskiegozrobią samorząd, znaczy porządek”.

 

Nie podzielam ani entuzjazmu pierwszych do budowy samorządów, ani obaw drugich, że jakiś sanhedryn złożony z nominatów politycznych wrogów władzy będzie wykluczał z zawodu jak komisje ze stanu wojennego.

 

Zacznijmy od tych drugich. Po pierwsze mamy już takie sanhedryny. Nazywają się sądy. To one mogą, i w niektórych przypadkach orzekają zakaz wykonywania zawodu dziennikarza. Takie uprawnienie jest skandaliczne, wrogie demokracji i wolności słowa, a sądy w Polsce są upolitycznione do szpiku. Wielu sędziów nie kryje poglądów politycznych, a jeśli posuwają się tak daleko, to zakładam, że te poglądy decydują o wyrokach. Tak uważam, „dwadzieścia osiem filmów o tym nakręciłem…”, więc tu tyle w temacie.

 

Myślę, że jakieś 80 procent polityków – bez względu na opcję – najchętniej wyciszyłoby niechętne im media, tyle, że tego się nie da zrobić. Nie da się w erze mediów społecznościowych i realnej kultury wolności słowa, w której żyjemy. Widzieliście ilu młodych ludzi protestowało na marszach KOD-u? Była to raczej taka trzecia młodość odstawionej klienteli PO. A ilu na demonstracjach w sprawie tzw. ACTA2? Pełno dzieciarni.

 

Cenzura mediów byłaby politycznym samobójstwem. Do tego była już formacja, która przy pomocy raczej gangsterskich – jak na standardy europejskiej polityki – metod, opanowała wszystkie media. Jednego inwestora wypędziła, sprzedała coś szemranemu biznesmenowi, niegrzecznego naczelnego zwolniła naciskając na niemieckiego wydawcę, pozbyła się dziennikarza, który ruszał trudny temat reprywatyzacji, podsłuchiwała, wysyłała tajne służby na redakcje. W dodatku robiła to przy tolerancji ze strony świata i rodzimych obrońców praw człowieka.

 

I co z tego wyszło? Za przeproszeniem Pań – jajco. Nowe media powstały jak grzyby po deszczu, opozycyjne kluby dyskusyjne, jak za komuny, pozwalały na tworzenie struktur, a Twitter został opanowany przez opozycyjną nie mającą mediów prawicę.

 

Czy więc rację mają politycy? Może dobrze by było, gdyby powstało takie ciało, gdzie spotkają się dwaj Kurscy, Blumsztajn, SkowrońskiSakiewicz i będą z władzą rozmawiać? Choćby o artykule 212, fatalnych orzeczeniach sądów, tym jak najlepiej budować umowy dziennikarskie, jak konstruować rynek reklamowy. I tu mam wątpliwości. Bo – może poza 212 – w każdej z tych spraw rzuciliby, o sorry, rzucilibyśmy się sobie do gardeł. Lepiej już urządzić zawody w klatkach.

 

Do tanga trzeba dwojga. A tu jedni stoją z jednej strony ściany, drudzy z drugiej. Nie będzie z tego ani tanga, ani dzieci. Co najwyżej może wyjść mordobicie, czyli nasz chleb powszedni.

 

Wiktor Świetlik