Gutek, podwórkowy kot zdechł podtruty przez człowieka. który kiedyś umrze... (h) Fot.: archiwum/ 2019 - HB/ re/ e

O głupocie stadnej pisze WIKTOR ŚWIETLIK: Profesor Bralczyk i zwierzęta

Oburzenie, jakie spadło na znanego językoznawcę Jerzego Bralczyka za to, że stwierdził oczywistą oczywistość, czyli, że pies zdycha, a człowiek umiera, to dla mnie kolejny punkt milowy w rozwoju emocjonalnej idiokracji. Poprzednim milowym głazem była białoruska aktywistka drąca się, jak opętana przed ambasadą swojego kraju.

Jak on tak mógł? Kochacie te swoje zwierzątka? Kochaliście, te świnki morskie, psy, koty, a co bogatsi konie? Byliście z nimi jak odchodziły? To on, ten profesor, właśnie na was napluł. Nieczuły bydlak, pewnie na co dzień je schabowego, a kto wie, może nawet tatara. Napluł na tę waszą miłość do tych zwierząt, wasze uczucia, wasze emocje, które już dawno zastąpiły jakiekolwiek inne funkcje mózgowe. Czytelnicy piszą obruszeni w mejlach na Czerską, a Czerska obruszona publikuje. Zwierzęta umierają jak ludzie, a nie zdychają, jak zwierzęta. Zdychanie jest zarezerwowane dla niedobrych pisowców, którym masowo silni razem tego życzą. Zdychali Polacy w opowieści pani “profesorki” Barbary Engelking i to jej zdaniem różniło ich od ich starszych braci w wierze, bo tamci umierali.

Rozmowa i nienawiść

Są dla mnie czasami takie aksjomaty w relacjach z ludźmi, jakieś podstawy, by w ogóle można było z kimś rozmawiać. Kardynał Ratzinger jeszcze zanim został papieżem w jednym z artykułów stwierdził, że zachęca do czytania każdego bez względu na wyznanie i poglądy, ale pod warunkiem, że ma na tyle w sobie spokoju by skupić się na tym, co autor pisze. Taka rozmowa już prawie nie istnieje. Jest ciągła generacja wzmożeń moralnych, do których niezbędne są emocje. Miłość i nienawiść. Kochamy premiera i wraz z nim nienawidzimy jego wrogów. Kochamy prawa kobiet, więc szukamy z nożami ich wrogów i projektujemy sobie jacy to z nich straszni “mizogini”.

Kochamy zwierzęta i nienawidzimy tych, którzy je krzywdzą. Choćby językowo. Bo przecież od stwierdzenia, że kot zdycha do katowania konia przez wozaka albo i nawet wyrębu puszczy amazońskiej wraz z zawartością jeden krok.

Tradycyjne media podsycają spory?

Historia ta utwierdza mnie w jeszcze jednym przekonaniu. Coraz mniej widzę przewag mediów tradycyjnych nad “soszialami”. Przecież ich przewagą miało być to właśnie, że na zimno analizują, tłumaczą, zbierają informacje. Tyle, że dziś to one wiodą w nakręcaniu każdej możliwej “inby”, czyli afery, a człowiek szukający informacji zaczyna szukać po kanałach streamingowych i forach. Przecież to Lisy i Wielińscy rozkręcali w Polsce społeczną nienawiść, którą podbiły owszem potem rozmaite Soki z buraka i farmy trolli. Nic dziwnego, że te same media walczą dziś z haniebnym stwierdzeniem oczywistego faktu, że zwierzę zdycha.

Muszą być podbijane emocje, bo inaczej… inaczej… inaczej nikt nie weźmie tych mediów do ręki, gdyż odkryje wielką znaczeniową pustkę, która za nimi stoi. Czy to wszystko znaczy, że jak ktoś powie, że jego kochany pies umarł ktoś chce go prześladować, drwić? Na pewno nie robi tego Jerzy Bralczyk i chyba większość ludzi, którzy uważają, że zwierzęta jednak zdychają. Dla kogoś mogło umrzeć, dla języka w jego poprawnej formie zdechło. Aczkolwiek we wszystkim tym zabrakło głosu Sylwii Spurek i kilku innych osób, które nie tylko uważają, że to ludzie zdychają, ale że jako gatunek powinni zrobić to jak najszybciej.

Fot. Pixabay

WIKTOR ŚWIETLIK: Niech AI zrobi tu porządek

Należę do tej grupy osób, które sztuczną inteligencję traktują z dystansem. A przynajmniej sądzę, że daleko jej do osiągnięcia tak zwanych pełnych funkcji poznawczych. Nie dość tego, uważam że jako narzędzie kierujące się wyłącznie statystyką, nie zmierza w ogóle w tym kierunku, co zresztą potwierdza coraz więcej psychologów, neurologów i koncernów rezygnujących z projektów zakładających przyszły rozwój AI. Jedną jednak grupę śmiało może zastąpić. Gros współczesnej polskiej publicystyki i dziennikarstwa.

Lubicie się bawić, którymś z tych modnych dziś czatów? No to do dzieła. Napisz chwalący lub ganiący występ Daniela Obajtka podczas komisji śledczej. Napisz komentarz niwelujący straty wizerunkowe związane z nieprzygotowaniem członków komisji albo z chamstwem pani Leo. Napisz komentarz pozornie symetrystyczny, krytykujący obie strony za awanturę podczas komisji, ale kładący większy nacisk na zachowanie byłego prezesa Orlenu. Przedstaw analizę dotyczącą konieczności przetrzymywania księdza Michała Olszewskiego w areszcie w stylu „Newsweeka”, „Gazety Wyborczej” i „Głosu Robotniczego” z lat pięćdziesiątych, traktuj go przy tym jako skazanego, a słowa „areszt” używaj w znaczeniu słowa „więzienie”. Napisz komentarz poddający w wątpliwość stosowanie aresztu wobec księdza, krytykujący stosowanie tortur i wyjaśniający ich charakter, ale wyraź wątpliwości w stosunku do sposobu przydzielania grantów z Funduszu Sprawiedliwości. Stop! tego ostatniego polecenia nie wpisujemy, bo AI napisze mój tekst i stanę się niepotrzebny.

Co wypluje nam we wszystkich tych sprawach sztuczna inteligencja, przynajmniej na tym etapie, na którym się znajduje? Stek banałów, propagandowych komunałów, uogólnień, wypadkową wyświechtanych związków frazeologicznych i lobbystycznych narracji. Poleci przekazem. Czyli zrobi to samo co trzy czwarte, jeśli nie dziewięćdziesiąt procent, krajowych publicystów. Ale zrobi to szybciej i za darmo, ewentualnie za skromny abonament pokrywający nieco bardziej zaawansowaną wersję czata. Paru rzeczy jej jeszcze co prawda brakuje. Są już agencje wirtualnych modelek, ale brakuje wirtualnych publicystów. Mających na przykład zdjęcia w fularze, z obowiązkowo podpartym podbródkiem, i mądrą miną pana analityka, który brzytwą swej umysłowości przecina rzeczywistość, ale też nie stroni od mocnego osądu moralnego. Prawda Michale?

Przecina tę rzeczywistość zawsze tak samo, jak partyjne przekazy. Z przejęciem jest więc w stanie zdziwić się, nawet oburzyć, że facet z Tourettem i dysleksją zapisuje sobie fonetycznie słowa, by poprawnie je wymawiać. Ale nie zauważa choćby tego, że premier rządu deklarując budowę „mostu energetycznego” dla Ukrainy nieco abstrahuje w ogóle od tego, jak działa cały system, bo w momencie wpuszczenia wyprodukowanej energii do sieci staje się ona częścią ogólnej puli i nie można ominąć ETS, w ten sposób, że prąd wyprodukowany u nas wyślemy za granicę. W dodatku z perspektywy kochanego europejskiego regulatora nie jest istotne, gdzie prąd wyślemy, a ile węgla spaliliśmy go produkując.

Można by od razu taką rzecz zbadać. Gdzieś zadzwonić, podpytać, poświęcić choćby i dwie godziny. Ale po co. To byłoby wręcz lekkie dziwactwo. W końcu skoro nikt inny tego nie napisał wcześniej, nie jest to dominującą narracją, nie zauważyła tego w sumie żadna ze stron, to tym bardziej nie warto o tym pisać. W końcu dziennikarstwo polega dziś na przepisaniu przekazu po liderach opinii mających określone poglądy i pod gust grupy, którą ma urabiać. W myśl tego pierwszego, sztuczna inteligencja jest najlepszym dziennikarzem świata. I ciągle się uczy!

 

O medialnym apelu do nikogo pisze WIKTOR ŚWIETLIK: Pudle na wojnie

Istnieje klucz, który pozwala zrozumieć to, co się przydarzyło polskim mediom w ostatnim czasie. Po prostu zaczęły być one dziedziną sztuki, a dziennikarze, a także obecni funkcjonariusze, kimś w rodzaju artystów czy wykonawców. Są równie durni, nierzetelni, a co najgorsze – skupieni na sobie i egzaltowani. 

 Dowód koronny, wisienkę na torcie, tego doszusowania mediów do świata piosenkarzy czy aktorów, widzieliśmy w tym tygodniu podczas ponurego, czarnego protestu mediów. Ciemnych okładek z politycznym hasłem, o nim zaraz. I żeby było jasne, postulat dziennikarzy, czy raczej wydawców, podobnie jak postulaty artystów, uważam za z gruntu słuszne. Co więcej, tym razem sprawa nawet mnie dotyczy.

Jeżeli ktoś coś napisał albo nakręcił, ktoś inny to przedrukował, obszernie cytuje albo się tym żywi w celach zarobkowych, to powinien za to zapłacić. Podobnie jak ktoś, kto korzysta z naszego dodatkowego mieszkania albo nam płaci, czasem możemy sami go zwolnić z czynszu, albo jest dzikim squattersem, nawet jak udaje wykluczonego biedaka. Dokonuje formy kradzieży, choćby i system go chronił, bo przyjechał z Albanii, a udaje Syryjczyka. Wracając jednak do meritum i do drobnego problemu, który na drodze realizacji tegoż słusznego postulatu się pojawia.

“Politycy nie zabijajcie mediów” – uderzyły we mnie wczoraj okładki wszystkich niemal dzienników, licznych portali. Po pierwsze, zacząłem szukać trupów, ale żadnych nie znalazłem. Spojrzałem w lustro – ja też cały, łysiejący, pomarszczony, jak zawsze. Kliknąłem dalej i dowiedziałem się, że chodzi o te opłaty od wielkich platform social-mediowych. Słuszna sprawa. Tylko o co chodzi? Do kogo to? Toż to komedianci, a nie demonstranci.

Już sam napis jest dobry. Rozumiem, że przekaz jest kierowany do Ministerstwa Kultury, Tuska, rządu, ale zacni zbuntowani boją się napisać konkretnie o kogo im chodzi. Jak się apeluje do wszystkich to jakby do nikogo się apelowało. Ludzie, nie zabijajcie się! Rosjanie, skończcie, tę wojnę! Politycy, nie zabijajcie mediów! Matko, nie krzycz na dziecko. Myjcie uszy i szyję! Sygnatariusze apelu pokazali nim samym panu premierowi, że się go tak boją, iż może ich mieć głęboko.

Nie dość tego, potem wszystkie czerskie pieski rozpoczęły jazgot, że przez brak tych opłat oni nie będą mogli PiS-owi patrzeć na ręce i go rozliczać. Myślałem, że kto inny rządzi od ponad pół roku, a jeśli w ogóle jakaś troska o media ma mieć jakiś sens, to właśnie o bycie tym watchdogiem obywateli. Chodzi jednak, jak widać, o łomotanie po opozycji i wsparcie dla jedynej kochanej opcji. Powiedzmy sobie zresztą prawdę, tefałenowskie pudle z resortowymi rodowodami koło takiego prawdziego psa – strażnika nawet nie stały.

Dochodzi jeszcze jedna sprawa. W Polsce zabijano media. Całkiem niedawno robiło to państwo łamiąc wielokrotnie prawo. Potem media jak zawsze próbowała zabijać “Gazeta Wyborcza” uderzając w reklamodawców konkurencji, chcąc zastraszyć rynek. Robiła tak nie po raz pierwszy. Dziennikarze w Polsce, to akurat dotyczy obu stron, zabijają media szczując na innych dziennikarzy. Media zabija blondynka z TVN, której propagandowy przekaz z zajmowania KRS i kilka słów prawdy, które usłyszała od znajdującej się tam kobiety, a także jej niezdolność do wejścia w dyskusję (“nie jestem na live”) stały się hitami platformy X.

Postulaty są więc słuszne, ale czasem niestety k… i złodziejom trudno uzyskać kredyt w banku i nie zmienia tego nawet fakt, że bankier regularnie korzysta z ich usług.

 

WIKTOR ŚWIETLIK: Czasem się i Unia przyda

 Tak uczciwie mówiąc, kiedy myślę o popieraniu jakiegokolwiek postulatu aktorów i różnych innych artystów to raczej zapalają mi się wszystkie możliwe bezpieczniki. Ale ta akurat batalia dotyczy też dziennikarzy, a i polskiej gospodarki.

Kiedy widzę sędziwego już cokolwiek Daniela Olbrychskiego, jak między banalnym moralizmem, a obrażaniem dziennikarki, apeluje do narodu, to już nawet nie chce mi się śmiać i ironizować. Żenada i kolejne poziomy dna, które przebijało w ostatnim czasie to środowisko, sprawia, że już nawet na niektóre stare role, które do niedawna uwielbiałem, nie mogę patrzeć. Środowisko uwielbiające od 35 lat odmieniać słowo tolerancja, a mające tę główną cechę, że każdy, kto choć trochę się w nim wychyla, choć trochę jest inny, albo nawet niedostatecznie głośno pieje w chórkach tworzonych przez różnych wujów i dzidzia pernik ciotki rewolucji, jest bezwzględnie tępiony. Środowisko, które nie zająknęło się ani słowem w sprawie kolejnych nadużyć tej władzy, wyrzucania tysięcy ludzi na bruk, choćby ostatniej historii naszego kolegi Huberta Bekrychta zwolnionego dyscyplinarnie z PAP ewidentnie ze względu na działalność społeczną i poglądy. Kon-sty-tuc-ja! Właśnie wolność słowa w sposób jasny gwarantuje, a nie to, jak kto przykombinuje przy obsadzaniu KRS lub Trybunału Konstytucyjnego.

A jednak w jednej sprawie aktorzy mają rację, a nawet koszmarny dziadunio pan Daniel ma rację. Aktorom i twórcom należą się tantiemy od platform streamingowych, jak psu buda. Wydawało się, że nie mają na to większych szans. A to dlatego, że kochana władza, wasza kochana władza Drodzy Twórcy, wybierałaby między interesem was, czyli kiepskich często, pożal się Boże, ale jednak obywateli własnego kraju, a interesem globalnych graczy. Wielkich operatorów z doliny krzemowej i innych podobnych miejsc. I wyobraźcie sobie, że kapitał, który one stanowią ma narodowość. I tam są politycy, którzy też chronią interesy swoich, czyli jak najbardziej eksploatacyjnego modelu działania tych przedsiębiorstw w  krajach trzecich. I teraz ambasador z tego kraju, ten który ma tak samo, jak miał jego tata, polskie nazwisko, jest taki fajny i cool, i popierał tę władzę podczas wyborów, i wszyscy mają z nim zdjęcie, no więc ten ambasador powiedziałby delikatnie naszemu premierowi, że te tantiemy to średni pomysł. Ciekawe kogo pan premier posłuchałby, pana Daniela czy pana ambasadora?

Sprawa w szerszym kontekście, który miejmy nadzieję nadejdzie, nie dotyczy tylko aktorów. Dotyczy dokumentalistów, a także w jakimś stopniu dziennikarzy. Nie miałaby szans, gdyby nie, uwaga, uwaga, tym razem pochwalę wyjątkowo Unię, faktycznie dwie dyrektywy unijne. Akurat w tym jednym przypadku cicha gospodarcza wojna Niemiec i Francji na coś się przydała. Do prawa autorskiego wprowadzane są zmiany.

Na tyle stać zresztą Unię, która nie jest w stanie wyprodukować dużego medium społecznościowego, platformy streamingowej, nawet Telegram powstawał gdzieś między Rosją, a Turcją. Na terenie Unii nie powstało nic nawet na tę miarę. Nawet aplikacja randkowa. Nic. Nawet Korea Północna, korzystając z zamknięcia kraju, stworzenia z niego swoistego intranetu wypracowała ponoć lepsze narzędzia niż jakiekolwiek z państw unijnych. Białoruś miała bardziej progresywny sektor IT, który zaczął się zadomawiać częściowo w Polsce, ale został nienawistnie potraktowany ostatnio przez polskiego premiera.

Cóż, ale nawet jak Europa zdycha z braku kreatywności to dobrze, że jakieś tam pieniądze, które zgarnęli ci bardziej kreatywni, zostaną komuś uczciwie wypłacone i trafią do polskiej gospodarki. Choć dobrze by było przede wszystkim, aby te koncerny zapłaciły wreszcie w Polsce podatki. A także, aby zrobiły to dużo solidniej niż niemieckie koncerny medialne… Ale o to raczej żaden aktor się nie upomni. Za to jakby coś, jakby ktoś chciał to przeprocedować, będzie zbiorowy protest song w obronie wolności słowa.

 

Fot. Pixabay

WIKTOR ŚWIETLIK: Tusk wściekły, świat bezpieczny

Ponad sto lat temu pierwszy, wielki komik filmowy Will Rogers stwierdził, że dziennikarze zaczęli na serio brać komików, a śmiać się z polityków. Do Polski najwyraźniej ta tendencja w ciągu wieku nie dotarła i może dlatego wciąż – przy okazji każdego kryzysu rządu – z automatyzmem godnym zabawkowej papugi załadowanej alkaicznymi bateriami, część mediów nieustannie powtarza, że „Tusk się wściekł”.

Ze wściekłym premierem Tuskiem miałem do czynienia po raz pierwszy w obrazku i to kiedy tylko tworzyła się Platforma Obywatelska. Jestem jednym ze szczęściarzy, którzy widzieli komiks opowiadający o początkach partii Tuska. Wówczas uznano tę publikację za zbyt nachalną i tandetną, więc wysłano całą na przemiał, ale kilka egzemplarzy szczęśliwie potem krążyło. Dziś byłaby ona zresztą zbyt subtelna i wyrafinowana, jak na obecną propagandę, co jest koronnym dowodem, że zjawisko opisane kiedyś przez pana Darwina niekoniecznie dotyczy świata naszej polityki, ani jej wykonawców, ani kibiców. Zresztą przyczyną unicestwienia wiekopomnego komiksu mogło być i to, że sławił ono braterską przyjaźń trzech tenorów Tuska, Płażyńskiego i Olechowskiego, a od czasów rzymskich wiadomo, że jak jest trzech gości u władzy to dwóch musi zginąć.

Wracając do meritum i odtwarzając z pamięci po ponad 20 latach. W komiksie tym była scena, że idzie Tusk nocą przez Trójmiasto i nagle dzwoni komórka. Wtedy jeszcze nie smartfon. Tusk odbiera i dowiaduje się, że przez politykę rządu ceny znowu wzrosły i bezrobocie także. Wściekły pan Donald ciska telefonem o ziemię i idzie nocą przez miasto planując jak zrobi porządek. Oto Tusk się wściekł po raz pierwszy! Może nie licząc jakiejś agresji domowej, o której potem opowiedziała pani Małgorzata, a potem przestała mówić, co zupełnie przypadkowo skorelowane jest z przepisaniem na nią dużej części majątku byłego i obecnego premiera.

Od tej pory przyzwyczailiśmy się. Szczególnie za poprzednich rządów, w opozycji Tuska też trochę i za tych rządów mieliśmy eskalację. To zdanie stało się memem symbolizującym „złego premiera stającego w obronie ludu”. Takiego Gomułkę, gdy słyszy o aferach gospodarczych. Ojca narodu, słodkiego dla wnusiów, a groźnego dla wewnętrznego wroga. Niby wszyscy już wiedzą, że to mem, lipa, szablon, który budzi śmiech i politowanie, gdy premier Tusk znowu „wścieka się” rozwiązując problemy, które sam stworzył, a mimo to, a to „Newsweek”, a to „Wyborcza”, a to inna „Rzeczpospolita”, z przejęciem informują, że znowu dowiedziały się, iż premier się wściekł. Przed wyborami premier nieustannie chodził wściekły, bo tyle było problemów do rozwiązania w kraju i tyle zbrodni poprzedników do rozliczenia. Ostatni atak owego medialnego wścieknięcia („Newsweek” i „Rzeczpospolita”) zaliczył, gdy „dowiedział się” o niedopatrzeniach w wojsku i zażądał wyjaśnień, czy jakiegoś tam projektu nawet od nieszczęsnego ministra Kosiniaka-Kamysza. Zaraz po wyborach premierowi zresztą przeszło i już się nie wściekał.

Wydawałoby się, że już się nie da więcej. Że pisać o wściekłym Tusku, mogą już co najwyżej tacy jak ja, ludzie pozbawieni szacunku do naczelnych organów państwa, a także ich narracji. Określenie „Tusk się wściekł” stało się najpierw memem, a potem już nawet sucharem.

I wtedy niemiecka policja przywiozła nam kilku Afgańczyków. I Tusk… Była chwila czekania, napięcia. „Newsweek”, Onet, „Fakt” wytrzymały, dała radę „Rzeczpospolita”, dała „Polityka” i „Tygodnik Powszechny”. Chłopcy w TVN twardzi jak stal. Ale premier coraz gniewniejszy. Pojedzie do tego Scholtza! Pogadają jak mężczyźni! Nie może tak być! Musi ktoś zacząć. No kto pierwszy? Jest! „Gazeta Wyborcza”. Semper fidelis, bez poczucia obciachu od trzech pokoleń. Tak trzymać chłopaki, dziewczyny i osoby innych płci. Ufff. Niby złe emocje, niby wściekłość, ale wiadomo, że człowiek pewnie czuje się w tym, do czego się przyzwyczaił. Tusk wściekły, świat bezpieczny. Żeby tylko naszemu premierowi żyłka nie poszła, ani żadnemu z funkcjonariuszy propagandy z Czerskiej bądź innej ulicy.

Tym razem to WIKTOR ŚWIETLIK pyta: Jak żyć, panie Musk?

Elon Musk gwałtownie ogłosił i jak ogłosił, tak zrobił. Na portalu X, który kiedyś zwano Twitterem nie można już zobaczyć listy lajków pod postami. Widać ile osób dało serduszko, ale nie wiadomo kto. Zmiana jak zmiana, ciekawszy jest jednak efekt, który wywołała.  

 Jakże wszyscy lubią się na nie ścigać! Jednego serca tak mało, dwóch, a nawet tysiąca. A anonimowe trochę podejrzane. Mógł ktoś kupić. Ale przede wszystkim niefunkcjonalne, o czym wkrótce. Efektem jest dwudniowa dyskusja, debata, narzekania. Jak teraz dziennikarze i politycy mogą policzyć sojuszników, podlizać się albo nie?

I like?

A ileż to donosów na jednego lub drugiego noszono, nawet do prezesa, i do premierów, tego i tamtego, że tamten a tamten coś polubił? Nie dość tego, lajki były przyczyną najbardziej kuriozalnego uchylenia immunitetu przez Parlament Europejski czterem posłom PiS za to, że polubili materiał wyborczy własnej partii. O ciężkim tym przestępstwie powiadomił znakomite ciało zbiorowe pan Rafał Gaweł, który jest szefem ośrodka do spraw walki z rasizmem, faszyzmem, nazizmem i wszystkimi innymi -izmami, z którymi walcząc można nieźle zarobić. To ten sam pan Gaweł, który w nazistowskiej, faszystowskiej i rasistowskiej Polsce był skazany i ścigany listem gończym za złodziejstwo i oszustwa, jak przystało zresztą na szefa tak szacownego ośrodka.

You like?

Dzięki lajkom na portalu Elona Muska wszyscy skorzystali. Parlament Europejski dokonał kolejnego kroku na drodze ku nowej lepszej Europie, gdzie wszyscy mają takie same poglądy. Z kolei mniejszość wykazująca się jakimkolwiek krytycyzmem i intelektem mogła przekonać się, czym staje się Unia Europejska, a także jak pięknie stosowanie jej zasad zaczyna przypominać realną, dawną implementację konstytucji Związku Radzieckiego na terenie byłego Sojuza. Wszystko to dzięki panu Muskowi.

Ale ta drobna przecież lekcja pobudza do refleksji nieco głębszej. Zniknęły tylko lajki. A co by było, gdyby X zniknął, nie zmienił nazwy, nie zanonimizował polubień tylko zniknął? A co by było gdyby zniknął Youtube, Gmail albo Instagram. Abstrahując od faktu, że spełniłby się mokry sen ekipy Donalda Tuska i wiernych jej redaktorów o całkowitym odcięciu ludzi o innych poglądach niż oni. Odcięciu już nawet nie informacyjnym, a komunikacyjnym, bo przecież tryby prywatne, komunikatory to dziś podstawa wymiany informacji. Ale co by było ogólnie? Jakby wyglądała polska polityka bez Instagrama, który miał przemożna znaczenie dla ostatniego wyniku wyborczego i wszystkich narzucanych przez matkę Unię histerii społecznych w rodzaju walki o klimat?

We like?

Kojarzycie zapomniane ofiary wojny na Wschodzie, rosyjskie instagramerki, które rozpaczały publicznie w 2022 roku po inwazji Moskwy na Ukrainę? Rozpaczyły nie nad tym, że ich chłopcy jadą mordować ludzi i okupować sąsiedni kraj. Nie nad tym, że ci chłopcy mogą zginąć, i że zginą zabite przez nich ukraińskie kobiety i dzieci. Nie nad przyszłością Rosji, a nad tym, że Instagram je odciął. Straciły sens życia. Być może był to zresztą ostatni, jedyny element, który łączył je z ich zachodnimi koleżankami. Z polskimi koleżankami, którym życie, realne aspiracje, marzenia, cele, wspólnotę, zastępują kolorowe zdjęcia w telefonie. Całkiem jak politykom i dziennikarzom, którym krótkie informacje zastąpiły normalną debatę i rozmowę. I nam, ludziom szukającym informacji, którym jeden serwis video, Youtube, zastąpił medialny pluralizm, który dziś polega na wyborze między panem Czyżem, a panią Olejnik.

 

 

 

 

Barbara Kurdej-Szatan szczuła na żołnierzy i strażników, zrobiła na tym karierę, teraz próbuje udawać jakąś przyzwoitość, ale ludzie widzą, że to udawana przyzwoitość, która siłą rzeczy, jest nieprzyzwoitością.

WIKTOR ŚWIETLIK: Ze skruchy dla fuchy

Czy są jeszcze w mediach ludzie, którzy mówią – przepraszam, myliłem się? Nie ze względu na to, że mogą wylecieć z obiegu, że stracą pracę, że zasięg spadnie, że odejdą reklamodawcy, a dlatego, że tak trzeba?

Nad sprawą zacząłem się zastanawiać po tym, kiedy łzy nad zabitym żołnierzem zaczęli lać rozmaici ludzie, z panią Kurdej-Szatan na czele i niejakim Czabanem, autorem tekstów o katordze, którą polscy faszyści urządzają profesorom i wzorcom z Sevres wieloletniego macierzyństwa za płotu granicznego. Nie zostało to przyjęte dobrze i zostać nie mogło. Prawda jest taka, że pani Kurdejowa będąc aktorką nieznaną z niczego poza znaną reklamą, i do niczego innego się nie nadającą, na swoim szczuciu na Straż Graniczną nie straciła, a zyskała. Nagle stała się bohaterką przybudówek Platformy Obywatelskiej w rodzaju Campusu Trzaskowskiego i letniego festiwalu młodzieży w Chorzowie… o sorry, festiwalu Owsiaka parodystycznie nazwanego niegdyś Woodstock. Wypłakiwała tam się nad swoim nieszczęśliwym losem, bo ona taka wrażliwa  i zaangażowana, a taka nienawiść na nią spada ze strony dzikiego społeczeństwa. W końcu w nagrodę dostąpiła „powrotu do TVP”, czyli zaczęła być w niej lansowana, na co wcześniej absolutnie nie miała najmniejszych szans. Teraz postanowiła wyrazić swoje kondolencje, bo wiadomo, jednak trochę osób jej to pamięta. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie uderzało jednak w oczy w całym komplecie to, o czym napisałem powyżej. Babka szczuła na żołnierzy i strażników, zrobiła na tym karierę, teraz próbuje udawać jakąś przyzwoitość, ale ludzie widzą, że to udawana przyzwoitość, która siłą rzeczy, jest nieprzyzwoitością, a pewnie niektórzy nazywają to nawet dosadniej. No więc znowu, fala hejtu, płacz i zaraz znowu będzie pocieszanie kolejnym lansem. Tak się tu żyje.

Jeszcze  oczywiście brakuje należytych podsumowań. Solidnych analiz tego, kto naprawdę jest ofiarą. Jeszcze z tydzień, zanim gazeta ta, co zawsze, opublikuje solidny, weekendowy, poruszający reportaż o cierpieniach, których doznają w tym trudnym czasie znani i zaangażowani Basia, Agnieszka, Maciek i inni. Agnieszka aż się boi już nie tylko o życie wtedy, kiedy przyjeżdża do Polski, czego zresztą unika, żeby się tym tutejszym syfem nie zarazić, ale zaczyna się bać Polaków, którzy wyjeżdżają. Może to i jedyny minus Unii Europejskiej. Nie wszyscy powinni mieć paszporty. Dzicz zamiast się cywilizować, roznosi zarazę.

Są owszem, choć rzadsze, niewzruszone postaci, w rodzaju niejakiego Boczka, faceta z jednym, ale dużym osiągnięciem, bo to on zmyślił ciężarną kobietę zrzucaną na drut kolczastych przez, jak ich z ruska nazywa to towarzystwo, „pograniczników”. Ten ani żalu, ani skruchy, drwi wręcz, że tym z drugiej strony płotu polskie władze nie wysyłają kondolencji.

Większość jednak choć na chwilę się zawahała. Co to będzie? W którą stronę to pójdzie? Jak ludzie zareagują? Czy się wojsko nie wkurzy? Już tak bywało nieraz. Po Smoleńsku. Albo wtedy, kiedy Polacy nie łyknęli historii o Janie Pawle II, jako promotorze pedofilii. W paru innych pomniejszych momentach były takie zawahania.

A gdyby ktoś zawahał się bez tego? Kiedyś to ludziom się zdarzało. Nadal się im zdarza, ale nie dziennikarzom. Niektórzy może boją się piekła, inni chcą się lepiej poczuć, a niektórzy po prostu uważają, że tak trzeba. Kiedy nie mają racji, się pomylą, zaszaleją czyimś kosztem pod wpływem emocji, to po prostu przepraszają. Nie tak, jak poeci i intelektualiści po śmierci Stalina. Jakby Ważyk nie pisał swoich rozliczeniowych poematów to byłby skończony, byłby bierutowskim komisarzem co chodził z pistoletem pod pachą i był bardziej srogi od innych. Choć trzeba przyznać, że poczuł wiatr zmian przed innymi.

Ale tu chodzi o to, żeby tak po prostu stwierdzić – źle zrobiłem. Nie po to, żeby w następnym zdaniu dodać, „a właściwie to dobrze, ale mnie źle zrozumiano”, nie dla fuchy w TVP, a dlatego, że tak trzeba. Chłopaki z podwórka w moim dawnym domu, jak popili i hałasowali w nocy to rano szli skacowani do sąsiadki z małym dzieckiem i ją przepraszali. Nic za to nie dostawali, nic im nie groziło. Ale po prostu było im głupio. Czuli, że źle zrobili. Do tej roboty by się nie nadawali. Byli zbyt honorowi, uczciwi i nie byli kanaliami.

 

Fot. Wikipedia

WIKTOR ŚWIETLIK: Gwara zamiast Tygrysa

Bój o uznanie osobnego języka śląskiego nie jest tylko, moim zdaniem, fragmentem dążenia do uznania osobnej narodowości śląskiej. Celem jest oddzielenie Śląska od Polski, co jest w żywotnym interesie Niemiec i jest równie żywotnie sprzeczne z polską racją stanu. Ciekawy jest jednak sposób przeprowadzania tej operacji. Kiedyś tego rodzaju działania przeprowadzano z pomocą naukowców, kongresów, referendów. Dziś załatwiają to media, „znani i lubiani” oraz influencerzy.  

Oczywiście awantura o odesłanie przez prezydenta planowanej ustawy o języku śląskim ma też kilka bardziej bieżących celów. Wszystko co nie jest poświęcone nadchodzącej potwornej drożyźnie jest w interesie władzy i jej obecnych oraz przyszłych beneficjentów i tu trzeba przyznać masa medialna spisuje się na piątkę. Przeciwny „językowi śląskiemu” jest prezydent, a za jest choćby pisarz Twardoch, który od lat dobrze wie, gdzie frukta leżą. Za są także media, które są efektem rynku konstruowanego od 35 lat przez własnościowe i regulatywne efekty przyjaźni polsko-niemieckiej. Te same media, które wciskały w czasie pandemii, że przez Polskę przewija się fala nienawiści do Śląska i Ślązaków, bo w kopalniach dużo zachorowań.

Ciekawa nie jest jednak sama definicja, a definiujący. W ogóle niby żyjemy w czasach coraz bardziej zprofejsonalizowanych, ale zdarzają się zaskakujące wyjątki i jest ich całkiem sporo. Weźmy taką tabletkę wczesnoporonną. Chyba o tym, czy powinna być na receptę czy nie i czy mogą ją brać starsze dzieci, bo za takie postrzegam piętnastolatki, powinni decydować jacyś naukowcy, chemicy, lekarze, pedagodzy i tym podobni? Decydowali posłowie i media. Podobnie z tym Śląskiem. Twardoch, Kuczok, jakiś facet z europarlamentu, który buduje karierę na pluciu na Polskę mocniejszym niż jakikolwiek inny europoseł na swój własny kraj, zastąpili ekspertów. A także zastąpili wielusetletnie procesy, które na Śląsku po prostu nie zaszły. Wspólnotę wyobrażoną jaką jest naród, jedni definiowali tak, inni siak. Jedni uważali, że stworzyło ją oświecenie, inni że romantyzm. Właśnie zmarły wybitny egiptolog Barry J. Kemp wykazał dość logicznie, że starożytni Egipcjanie pięć tysięcy lat temu spełniali jej wymogi. Tyle, że w przypadku Śląska cała gama tych różnych czynników nie zachodzi, a śląski to po prostu gwara, co dość przystępnie wytłumaczył profesor Miodek. Niestety, gdyby znany językoznawca i gramatyk mówił o tym, jakim zagrożeniem jest Kaczyński byłby słuchany i cytowany z przejęciem i nabożnością. Ale na języku to on się ewidentnie nie zna. Jest wsteczny, nie to co zetesempowcy, pionierzy i czerwoni harcerze odłączania Śląska od Polski. On mówi, że to dialekt, że nie różni się od dialektu wielkopolskiego czy małopolskiego. Że to archaiczna polszczyzna, a więc tym bardziej dowodzi ona polskości Śląska. Oni mówią, że tak nie jest, a za argument mają modę, siłę, Szymona Hołownię ze swoim jak zawsze kaznodziejskim słowem o tolerancji oraz wizytą w kopalni i Donalda Tuska z jego gniewnym słowem, bo jego elektorat tak lubi, jak on się gniewa. Jest wtedy taki mocny prawie jak Jaruzelski.

Dodajmy, że niedługo będziemy przekonywani w ten sposób nie tylko, żeśmy byli dla Żydów gorsi niż Niemcy, żeśmy kupowali Śląsk, a lotnisko w Berlinie nam wystarczy zamiast naszego. Niedługo podobne argumenty będą uzasadniać podwyżki cen gazu, rujnujące termoizolacje i inne światłe zmiany, które wpędzą z powrotem w nędzę sporą część Polski. Pytanie, czy jak się ją podkarmi odpowiednią propagandą w ogóle ona to zauważy?

 

Fot. Pixabay

WIKTOR ŚWIETLIK: Hierarchia pomówień

Rzeczywistość, która pomału stawała na głowie już dawno, zaczyna robić w tym wielkie postępy. Na początku było słowo, ale można się obawiać, że i na końcu naszej cywilizacji będzie słowo, które nie będzie miało już znaczenia, bo wszystkie znaczenia zdezawuowały karczemne spory, obelgi i narracje.

 Na ciekawą prawidłowość zwrócił mi uwagę dziennikarz Patryk Słowik. Otóż, jeśli napisze on, że poseł X albo posłanka Y, z jednej, drugiej albo którejś z pomniejszych partii, ukradła w Biedronce lub Lidlu owoc awokado, jedną sztukę, to rozpęta się piekło. Zapewne będzie trwał długotrwały proces, będą powoływani świadkowie, być może biegli, a ostatecznie dziennikarz, zakładając że zmyślił historię, będzie musiał przeprosić i on lub redakcja będą musieli zapłacić wysokie odszkodowanie. Ale za to można bezkarnie, wzorem innych polityków, biegać i krzyczeć, że ten jest szpiegiem, ten od Putina, ten zdrajcą, ten hitlerowcem.

Rozwińmy tę myśl, być może nawet wbrew intencji jej autora. Można bezkarnie twierdzić, że całe środowisko polityczne dokonało mordu na prezydencie Gdańska Adamowiczu, bez najmniejszych dowodów na to. Można twierdzić, że chory człowiek, który się podpalił, jest ofiarą czyichś działań. Można utrzymywać, że każdy przypadek zaniedbania szpitalnego, gdzie ucierpi jakaś ciężarna to wina Trybunału Konstytucyjnego. Można – wzajemnie, podkreślmy – nazywać się przestępcami. Bawić się jakimiś strzępkami informacji, kawałkami, sugerując, że ktoś jest gorszym człowiekiem, kryminalistą. Można zaszczuwać byłego ważnego menadżera wydając publicystyczne wyroki przed procesami, a nawet początkiem zbierania jakichkolwiek materiałów. Można wzywać prokuratorów, by też to robili. Wyspecjalizował się w tym obecny premier, a skoro przykład idzie z góry? Niewielkim usprawiedliwieniem jest fakt, że sam bywał obiektem niezbyt niekiedy ładnych działań ze strony przeciwników.

Wszystko to standard. To nasz polityczny chleb powszedni. Ale nie skradzione awokado. Skradzione awokado byłoby konkretem, a my mamy do czynienia z rytuałem nienawiści, który zawsze oparty jest na skojarzeniu, pomówieniu, sztukowaniu jakiś rzekomych powiązań, jak w książkach Tomasza Piątka. W ten sposób powstaje właśnie komisja śledcza do spraw rosyjskich wpływów, w której zasiada towarzystwo w dużym stopniu o uleganie im oskarżane.

Problem w tym, że i konkrety zaczynają się wtedy rozpływać. Tomasz Lis, który miał dociskać dziennikarkę do ściany i całować na siłę i wsadzać makijażystce dłonie w „otwór w spodniach na wysokości uda” to chyba konkret? Ale sąd go nie skazał. Jaki z tego wniosek? Że jest niewinny. Wszystko należy do sądu, a więc do tego, do kogo należy sąd. Jak widać także język, bo przecież sprawa dotyczy dziennikarzy.

W ten sposób słowa nie mają już większego znaczenia. Ma znaczenie, kto ich używa i czy ma władzę by sprawiać, że będą „prawdziwe” lub „nie”. Czy jego są sądy, prokuratura, media. Nie wiadomo co można, co nie. Co jest kłamstwem, co nie. Wszystko zależy od władzy, od widzimisię, czasem od przypadku. Drzewiej już też tak bywało, ale jak dochodzą do tego media społecznościowe to powstaje coś nowego. Niezbyt przyjemnego i jak wiele nieprzyjemnych rzeczy – raczej nieuchronnego.

Fot. Pixabay

WIKTOR ŚWIETLIK: Jak tam funkcjonariusze?

Kariery słów, haseł i sloganów potrafią być bardzo zaskakujące, a to co niedawno było modne lub wzniosłe po krótkim czasie potrafi być największym obciachem. Myślę, że najpoważniejszy z tym problem będzie miała ta formacja polityczno-medialna, dla której kategorie trendu i obciachu były zawsze dużo ważniejsze niż jakieś, nomen omen obciachowe, dobro społeczne czy racja stanu.

 Weźmy taką „Julkę”. Kiedy w 2020 roku, na zgubę PiS, upartyjniony jak zawsze Trybunał Konstytucyjny zaczął grzebać przy ustawie aborcyjnej, wybuchły wielkie protesty, w których wzięła udział dzieciarnia. Mało kumata za to wymęczona pandemicznym terrorem. „Liberalne” (czytaj: lokujące swoje interesy w rządach PO) media zaczęły lansować postać młodej rewolucjonistki, która zyskuje coś w rodzaju świadomości klasowej, bo naruszane są jej prawa, a hasła o j… i wyp… to jej najbardziej szlachetna broń. Kilka miesięcy później szacowne jury konkursu na „młodzieżowe słowo roku” ocenzurowało pierwsze miejsce i go nie uznało. Miała wygrać je „Julka”. Ta Julka już nie była tą szlachetną, świadomą siebie polską Marianną, a niekumatym, ale bardzo chcącym „brać w czymś udział”, dziewczątkiem wykorzystywanym przez polityków i wielkie koncerny. W sumie ta Julka została z nami, ku krzywdzie zresztą wielu mądrych Julii, do dzisiaj.

Jeszcze mocniejsze, choć bardziej rozłożone w czasie, zjawisko dotyka czołowych haseł i medialnych graczy antypisowskiej rewolucji. Niedawno przypadkowo spotkałem kilku znajomych, którzy mocno się angażowali w walkę z PiS-owską opresją na każdym kroku, nawet przy rozmowie o pogodzie i pozdrowiłem ich słowami „jak tam jebaćpisy, zadowolone jesteście?” Ależ było oburzenie. Oni nie tacy, i nie byli tacy. Po prostu martwili się o Polskę. A przecież jeszcze niedawno j… PiS-u to był powód do dumy. Czyżby bycie „jebaćpisem” nie było już nim? Zdaje się swoją drogą, że określenia tego, będącego synonimem politycznego zombie, najpierw zaczął używać profesor Stanisław Żerko, wobec PiS zupełnie bezwzględny. Potem podchwycili to inni. A co z „silnymi razem”? Bycie „silnym” do niedawna budowało poczucie przynależności do tuskowej Żelaznej Gwardii, by podobnie jak oryginalni rumuńscy gwardziści, gdy przyjdzie czas wysadzić się ze śpiewem na ustach. I co? Nikt nie chce dziś „silnych razem”. Nawet Bartek Chaciński – nomen omen, ten sam, który swojego czasu jurorował w sprawie Julek – nazywa ich lekceważąco „silniczkami”. Krótko mówiąc bycie „silnym razem” i „jebaćpisem” nie jest już powodem do dumy. Nawet dla politycznych idoli tego towarzystwa. „Silni” stali się obciążeniem. Nie jest też przejawem pełni zdrowia psychicznego.

Ciekawie moim zdaniem potoczą się teraz losy określenia „funkcjonariusz”. Jak wszyscy pamiętamy funkcjonariusze, w najlepszym razie „pracownicy” pracowali w TVP i różnili się tym od prawdziwych dziennikarzy, którzy swą szlachetną misję pełnili w innych redakcjach. Między innymi tych, które dziś wspierają surrealistyczny hejt obozu Donalda Tuska, w dodatku tuż po zamachu na słowackiego premiera. Bezrefleksyjnie powtarzających najbardziej nienawistne tuskowe slogany. Wspierający równocześnie kampanie propagandowe PO zanim one jeszcze ruszą. Ewentualnie strojący się szaty pozornych symetrystów i napominający władzę w stylu: „uważajcie, bo będziecie tak straszni jak wasi przeciwnicy”. I co? Sądzicie, że ludzie nie zaczną mieć refleksji, że może funkcjonariusze są też w „Rzeczpospolitej” lub Radiu Zet, Wp.pl bo akurat w przypadku „Wyborczej” to wiadomo, tam to nawet rodzinne często? Zaczną. Szczególnie, że niedługo część z państwa zacznie bronić podwyżek cen energii i rezygnacji z kolejnych inwestycji, jak terminala zbożowego. Mówiąc krótko, będzie na drugą nóżkę. I bardzo dobrze, znaczy, że język żyje.

 

 

Zderzenie kulturowe w Polsce nie jest, niestety, tak dobrze oznakowane... Fot. arch.

WIKTOR ŚWIETLIK: Czyż więcej wart niż TVP Historia

Jednym z przejawów uśmiechniętej zmiany, którą miała wprowadzać nowa ekipa, miała być promocja wyższej kultury, będącej jej szczególnym emblematem. A przynajmniej intelektualnego haute couture, uszytego przez krawców z TVN, Wyborczej i Instagrama, na miarę podwarszawskiego miasteczka Wilanów lub osławionego wrocławskiego Jagodna. Efekty olśniewają!

 Oczywiście głównym ich producentem jest Ministerstwo Kultury i – tu najbardziej paradoksalna część nazwy – Dziedzictwa Narodowego. Instytucja ta została pozostawiona już szczęśliwie przez prawnuka noblisty. Dla mnie symbolicznym wręcz osiągnięciem pana B. Sienkiewicza było rozsyłanie pytań po rozmaitych komórkach, agendach oraz podległych instytucjach i sprawdzanie między innymi, która z nich śmiała dać pieniądze na Caritas. Niewątpliwie polski ksiądz, którego poznałem rok temu w Charkowie, który dziś jest tam jednym z najsprawniejszych dystrybutorów pomocy humanitarnej, musi być dla państwa polskiego wrogiem numer jeden.

Innym fantastycznym ruchem jest wpakowanie do instytutu mającego dbać o spuściznę Dmowskiego i Paderewskiego kilku radykalnie lewicowych i antynarodowych działaczy. Żeby było jasne, uważam profesora Adama Leszczyńskiego, który zajął miejsce profesora Jana Żaryna, za otwartego człowieka, z którym można porozmawiać, choć o poglądach radykalnie różniących się od moich. Tyle, że wstawienie go do tej instytucji, to jakby Żaryn został kuratorem wystawy poświęconej Róży Luxemburg w zamojskiej synagodze. Albo jakby Ziemkiewicz został prezesem fundacji zajmującej się promocją dorobku Adama Michnika. Albo jakby mnie ktoś zrobił kierownikiem pisma dawnego aktywu PZPR pod tytułem “Przegląd”.

Wydawałoby się, że polska myśl polityczna, przeszłość, jest wielowątkowa, więc może zawrzeć w sobie i kogoś w rodzaju Bronisława  Geremka i ludzi takich, jak Paderewski i Dmowski. Okazuje się, że nie. Paderewskiego i Dmowskiego trzeba po prostu zaorać, zgwałcić, obrzydzić. Skakać po wszystkim co jest nadmiernie patriotyczne, by się ludziom, nie tylko na Śląsku, polskości odechciało raz na zawsze. Leszczyński chyba średnio się do tej zabawy nadaje. Ba, może się nawet szybciej porozumieć z ludźmi o innych poglądach, ale z którymi będzie miał o czym pogadać, niż z autoryzującymi jego władzę troglodytami i karierowiczami. Dlatego on będzie twarzował, a brudną robotę wykonywał jego zastępca, który jest znanym fachowcem od niej, można by rzec, że prostym czekistą, a którego nazwiska nie pomnę i nawet nie chce mi się sprawdzać.

To jednak nie koniec. Na końcu jest wisienka na torcie. Crème de la crème. Ponoć w ramach oszczędzania na pensje panów Czyża, Orłosia i bezprawnie siedzącego w gabinecie prezesa tęgiego likwidatora, czy jak on się teraz nazywa, władze TVP zmierzają do likwidacji kanałów tematycznych. W tym konsekwentnie rozwijanej przez Piotra Legutkę TVP Historia, z którą byłem przez wiele lat związany. Dlaczego? Zapewne dlatego, że “nie ma pieniędzy”. Jakoś na Czyży jest. Może dlatego, że się “nie ogląda”? Już z góry panom uzurpatorom odpowiadam. Niechętny mediom publicznym Nielsen pokazuje, że TVP Historia miała lepszy udział w rynku niż konkurencyjne National Geografic, History, Discovery, Planete+. I osiągała to w sposób inny niż tylko pokazywanie nieustannie filmów o Hitlerze, co jest domeną części konkurencji. Nie chwaląc się, albo i chwaląc, niektóre z odcinków wymyślonego przeze mnie, a realizowanego razem z Agnieszką Żmijewską, talk show “Nie taka prosta historia” osiągały pod 100 tysięcy oglądających, co jest topem jaki może wyciągnąć tego rodzaju telewizja tematyczna. Ale został jeszcze jeden argument – TVP Historia była upolityczniona. Zapewne dowodem na to jest fakt, że przez osiem lat prowadziłem tam audycję poświęconą książce historycznej razem z takim fanatycznym pisowcem jak profesor Antoni Dudek, a omawialiśmy między innymi twórczość tak pisowskich autorów, jak Marcin Zaremba albo wspomniany Adam Leszczyński albo biografie takich faszystów, jak Jan Lityński czy Krzysztof Kozłowski.

I tu jest klucz do wszystkiego tego, co napisałem wyżej. Kulturkampf, który toczony jest dziś w Polsce, przez cyników z PO dla celów politycznych, przez Niemcy dla celów geopolitycznych, przez fanatyków z Czerskiej i okolic także dla celów ideologicznych, to nie walka o pluralizm. Wszystko co się różni im zagraża. Jest to tolerancja i otwartość na miarę Dzierżyńskiego, którego portrety po dziadziach zresztą może jeszcze w niektórych piwnicach zakurzone leżą.

  

WIKTOR ŚWIETLIK: Wolne media w służbie niezależnej prokuratury

Władza chce byśmy przez długi weekend wracali do sprawy oskarżeń wobec byłego szefa Orlenu, więc wróćmy. Do zwołanej de facto przez premiera konferencji “niezależnych” prokuratorów, która miała być koronnym dowodem dla publiki. To, że nie zadano na niej kilku najważniejszych, oczywistych pytań o samą tę konferencję i model działania prokuratury w tej sprawie jest najbardziej ponurym świadectwem roli jaką dziś pełni większość mediów. 

O pardon. Z sali padło jedno trudne pytanie, łatwo się domyślić skąd. W pewnym momencie Michał Jelonek z Republiki zapytał prokuratora krajowego o inne śledztwo, w sprawie poświadczenia nieprawdy przez Bartłomieja Sienkiewicza. Prokurator krajowy Daniel Korneluk odparł, że wie, ale nie powie, bo nie może. Było to bodajże jedyne pytanie, które brzmiało tak, jakby nie przysłano go wcześniej z kancelarii premiera.

Ktoś powie, że pisowska przesada. Tylko, że chwilę wcześniej jeden z dziennikarzy, takich lepiej poinformowanych, co zawsze ma “informacje ze swoich źródeł”, radził komuś w prywatnym mejlu, by atak na Obajtka nie skupiał się na Hezbollahu – bo “tamta strona” to ośmieszy i wykorzysta – a na osobie prezesa szwajcarskiej podspółki Orlenu. Pierdoła zamiast w wiadomości prywatnej zrobiła z tego ogólną wiadomość na serwisie X. Ciekawe do kogo pisała? Pewnie nie miało to żadnego związku z bezpośrednim konsultowaniem strategii między rządem, mediami i prokuraturą. Ot, to była po prostu taka abstrakcyjna próbka dziennikarska, surrealistyczny żart ze strony faceta, który nigdy w życiu wcześniej nie żartował. Podobnie jak żartem była grupa “Wejście” wkraczająca do PAP i wzorce biorąca od twórcy stanu wojennego, w której nowy prezes, likwidator, czy jak mu tam, siebie samego uważający za dziennikarza, wprost meldował politykom i obsługującym ich prawnikom każdy swój krok. Ale i po tym pytaniu Michała Jelonka – wracając do naszej konferencji – zabrakło kolejnego pytania.

Jak to jest, że jedno, proste w sumie śledztwo – bo Sienkiewicz skłamał albo nie i wystarczy sprawdzić jaki był stan formalny by to stwierdzić – jest tak diabelnie delikatnie, tak subtelne, a zarazem tak bardzo łatwo tu kogoś skrzywdzić, że prokuratora po prostu powiedzieć nic nie może. Za to w sprawie handlu ropą naftową na największą skalę w Europie Środkowej, największej fuzji gospodarczej w naszym kraju od kilkudziesięciu lat, nad którą pracowały dziesiątki audytorów, firm prawniczych, finansistów i księgowych, jego koleżanka, prokurator generalna Małogarzata Adamajtys po prostu wychodzi i sypie oskarżeniami jak z kapelusza. Tylko po to by prokurator Korneluk stwierdził na koniec, że śledztwa są bardzo skomplikowane, a wszystko jest na etapie początkowym. Nikt nie wpadł na to, by zapytać, jak to jest, jak śledztwo jest skomplikowane i na etapie początkowym, a pani prokurator Adamajtys sypie gotowymi tezami?

Nie zadano wreszcie najważniejszego pytania. Jak to jest, że premier tuż przed majówką robi mocną medialną wrzutę, wzywa prokuratora generalnego “do roboty”, ten wysyła dwoje swoich ludzi, by się wykazali, a oni jąkają się w sprawie, o której nie mają pojęcia. Sprawie, która wygląda w związku z tym na szytą politycznie, a swoje tezy powtarzają za… mediami, czego nie kryją? Potem te same media powtarzają to mówiąc, że… prokuratura powiedziała.

Nie wiem, czy Daniel Obajtek jest winny czy niewinny, ale wiem, że tuż przed weekendem mieliśmy do czynienia z prezentacją polityczno-prokuratorsko-medialnej maszynki do mielenia ludzi. Ta maszynka ani z prawem, ani z niezależnością prokuratury, ani tym bardziej, niezależnością mediów do nie ma nic czynienia. Za to może, gdy się ją włączy, sprawnie kogoś przemielić i zniszczyć. Kogoś, kto obecnej władzy przeszkadza albo kogoś, kto po prostu zasłoni inne rzeczy, jak choćby kwestię rezygnacji z budowy CPK. Bo przecież po to ten objazdowy cyrk usłużnych prokuratorów i dziennikarzy Tusk wezwał.