W sprawie Marcina Romanowskiego znacznie więcej oczywistych dowodów na słuszność węgierskiej decyzji o przyznaniu azylu polskiemu politykowi dostarczono już po jej podjęciu. Szczególnie liczni dziennikarze udowodnili, że, po pierwsze, w obrzydliwy sposób chodzą na pasku władzy, a po drugie, wtórują jej w nawoływaniu do łamania prawa. To, że przy okazji są ignorantami, a często też niedokształconymi kretynami, nie jest argumentem łagodzącym.
Zostawmy na chwilę na boku zawiłości Funduszu Sprawiedliwości, ustawiania (a nie losowania) sędziów, którzy mieli decydować o losie Romanowskiego, a także jego immunitetów. Spójrzmy na to, co działo się po węgierskiej decyzji. Ostatecznie mamy do czynienia z wiceministrem oskarżonym o urzędnicze nieprawidłowości. Tymczasem w Polsce usłyszeliśmy, w ramach zmasowanej narracji, że Romanowski ukradł pieniądze dla siebie, że wyprowadzał je na Węgry, a nawet że ratuje go… Putin. Wszystko to pisali nie tylko politycy, ale też ludzie mediów, których obowiązkiem do niedawna było jednak przekazywanie faktów, a nie zmyśleń.
Nie dość tego – pojawiły się dwie narracje, rozprowadzane wprawdzie przez polityków Platformy, ale bardzo szybko podchwycone przez dziennikarzy. Pierwsza brzmiała tak: trzeba wsadzić adwokata Romanowskiego, bo go broni. A skoro Romanowski jest „pisowskim przestępcą”, który uciekł na Węgry, gdzie „Putin realizuje swoje zobowiązania wobec PiS” – bo tak mniej więcej brzmi ten idiotyzm – to facet, który go broni, jest jego wspólnikiem.
Dość charakterystyczne, że podobne postulaty pojawiały się w przypadku księdza Olszewskiego i Michała Kuczmierowskiego. Mecenasa Krzysztofa Wąsowskiego atakowano argumentami, że nie reprezentuje on obozu władzy. Co więcej, przy pomocy działań prokuratorskich (robiąc go świadkiem w sprawach) próbowano go wyłączyć ze spraw. Czyli idealnym modelem jest taki, jaki dziś realizuje się, zdaje się, w przypadku Pawła Szopy. Oskarżony dostaje zbliżonego do władzy adwokata, który przekonuje go, że za obniżenie lub uniknięcie kary, a także zaprzestanie nękania jego bliskich, ma do wszystkiego się przyznać i obciążyć inne osoby.
Dość charakterystyczne, że takiego modelu w Polsce nie było nawet w PRL – był on natomiast obecny w ZSRR, gdzie faktycznie oskarżeni byli doprowadzani do stanu, w którym wyznawali miłość Stalinowi tuż przed tym, jak oni i ich rodziny dostawali kulkę w łeb.
Ale jest jeszcze jeden ciekawy element tej narracji: kolejny żelazny wątek, by podobnie jak Romanowskiego potraktować… wszystkich PiS-owców, którym zostaną postawione zarzuty. Czyli wystarczy, że ktoś podpadł Bodnarowi, Giertychowi, Tuskowi albo innej pani Wrzosek, bez względu na różnice między nimi. Wtedy z automatu, na zasadzie odpowiedzialności zbiorowej, wszyscy PiS-owcy, którym postawiono zarzuty, mają być aresztowani, by nie uciekli na Węgry. Tam – dopiszmy sobie logiczny ciąg – w ręce weźmie ich „należyty adwokat”, a nie taki Wąsowski czy Lewandowski, i szybko przyznają się do wszystkiego.
Nie ma sensu przypominać ludziom postulującym takie działania żelaznych dla polskiego prawa zasad odpowiedzialności indywidualnej i domniemania niewinności. Nie ma sensu, bo wychowany na TVN umysł tak głęboko nie sięga. Stąd nerwy w tamtej sprawie.