Kiedyś dziennikarze byli cyniczni, dziś są ideowi. Kiedyś przy okazji powodzi zastanawiano się jak zrobić ten temat ciekawiej, bardziej poruszająco niż inni. Dziś trwa walka między wiernymi obrońcami kochanego premiera a tymi, którzy mają za misję mu dowalić i do tego się sprowadza przekaz o powodzi. Wolę tamtych cyników.
Zniszczenia robią wrażenie, ale jadąc do Lądka-Zdrój, miasta ostatecznie zniszczonego po tym jak ruszyła na nie woda z zerwanej tamy spodziewałem się zniszczeń. Pierwszą refleksję jaką miałem to taka, że miasto wcale nie wygląda dużo lepiej niż niejedna miejscowość ukraińska po wojnie. Tam zniszczenia są często punktowe, tak jak w Charkowie, gdzie po prostu pośród większości potężnych, mrocznych postsowieckich kamienic – mrówkowców, które nie zostały naruszone, co najwyżej wypadły szyby, czasem znajdują się ruiny. Tu poniszczone są całe sektory. Cała dolina rzeki. Oczywiście, nieliczne, drewniane niepodpiwniczone z reguły, domy runęły całe. A to, że wiele budynków wciąż stoi niech nas nie zmyli. Nie będą się nadawały do niczego. Donald Tusk z Jerzym Owsiakiem i swoimi rodzinami będą na ich miejscu budowali lepszą Polskę. Przynajmniej dla siebie. Zaskoczyło mnie jednak zupełnie coś innego.
Kilka dni po fali na miejscu jest sporo żołnierzy WOT, tego pogardzanego przez obecnie rządzących „parawojska Macierewicza”, jest policja, są sprzątający robotnicy budowlani, są mieszkańcy, ci co zostali, smutnie patrzący na to, co było jeszcze niedawno ich miastem. Spodziewałem się jednak jakiś uwijających się wolontariuszy, samochodów organizacji humanitarnych i przede wszystkim zainstalowanych tam na stałe w tym czasie mediów. Nie ma ich. I widać to w przekazie. Wszędzie te same zdjęcia. Pomimo, że to dwie godziny od Wrocławia, a drogi są przejezdne. Zrobić to łatwo. Ale nikt nie chce. Ta powódź jest nieopowiedziana w mediach. Mamy tylko sztaby kryzysowe. Grożącego Tuska. A także krytyków sztabów kryzysowych i wrogów tego grożącego Tuska w innych mediach.
Uderzająca jest różnica między tą powodzią, a tą sprzed 27 lat. Co prawda, wtedy zalało część Wrocławia, Opola, teraz kilka malutkich miasteczek i ich okolicę. Ale wtedy nie było internetu, tych wszystkich kanałów, telewizja była wielokrotnie droższa. A – niezależnie od propagandy – mieliśmy nieustanne story. Śledziliśmy kolejne dni, postępy żywiołu, przeżywaliśmy powódź z powodzianami i wolontariuszami na wałach. Ktoś dostał potem World Press Foto, po latach nakręcono serial, nieco ideologiczny, mocno zakłamany, ale sprawnie zrobiony. Do Wrocławia i Opola pojechała cała medialna Polska. Zapytajcie, któregokolwiek reportera telewizyjnego z tamtego czasu, „czy był na powodzi”. Wszyscy prawie byli. Tu mamy zamiast tego nieustanną dyskusję, czy to dobrze pytać rząd o liczbę ofiar czy źle, czy to dobrze, że premier robił ustawki czy źle, czy opozycja… i tak dalej.
Trochę smutne, trochę straszne. W 1997 roku tak zwana wolna Polska miała 8 lat. Dziś ma 35. Widać ani ta wolność, ani normalne wolne media się nie sprawdziły i wracamy do starych, dobrych czasów, gdzie o tym, jak informować o zimie stulecia lub wybuchu Rotundy, decydowały Komitet Centralny albo Służba Bezpieczeństwa. Szczególnie ze względu na spore tradycje tej ostatniej w kształtowaniu dawnego i obecnego ładu medialnego w Polsce, koordynację działań powodziowych i popowodziowych proponowałbym powierzyć panu posłowi Bogusławowi Wołoszańskiemu.