Fot. arch.

WALTER ALTERMANN: Uśmiech Stalina i zagrożone interesy mocarstw

Wojny, jak pisałem i będę o tym przypominał, nie wybuchają przypadkiem, niechcący i bez powodu. To wierutne kłamstwo ciągnie się od czasów wybuchu Wielkiej Wojny, czyli I wojny światowej, której powodem było rzekomo zabójstwo austriackiego następcy tronu.

28 czerwca 1914 roku, gdy serbski nacjonalista Gawriło Princip zastrzelił arcyksięcia Franciszka Ferdynanda Habsburga i jego żonę Zofię Chotek. Do dzisiaj powtarza się wierutne kłamstwo, że śmierć Franciszka Ferdynanda była powodem wybuchu wojny. Owszem była pretekstem, ale wojna „wisiała w powietrzu” od dawna. Francja i Wielka Brytania czuły się zagrożone wzrastającą potęgą Niemiec oraz ich żądaniami kolonii. Francuzi obawiali się dalekosiężnych skutków zjednoczenia Niemiec (1866-1871), które uczyniło z Niemiec nową potęgę ekonomiczną, pamiętali też swą przegraną wojnę z Prusami w latach 1870 – 1871. Poza tym – a może to było najważniejsze – Niemcy zaczęli wypychać z rynku europejskiego i światowego produkty francuskie i brytyjskie, bo ich przemysł był wydajniejszy i bardziej nowoczesny.

Z kolei Austro-Węgry musiały stawiać czoła wzrastającym tendencjom narodowym na Bałkanach, ale także na Słowacji, w Czechach i Galicji. Te wolnościowe aspiracje ludów słowiańskich były finansowane przez Rosję, która stawała się patronem wolności Bałkanów.

Jak powiada stare porzekadło, gdy problemy są duże i nie wiadomo jak je rozwiązać, najlepiej jest wywołać wojnę. I takie były prawdziwe powody wybuchu I Wojny Światowej, i dlatego ona wybuchła.

Powody wybuchu II wojny światowej

Najpierw trzy „poszkodowane” traktatem wersalskim państwa, czyli Niemcy, Austria i Rosja (ZSRR) nie zaakceptowały nigdy postanowień Traktatu Wersalskiego. Te trzy dawne imperia marzyły i dążyły do odbicia sobie tego, co (ich zdaniem) zostało im bezprawnie odebrane. ZSRR miał jeszcze interes ideowy – chciał nieść zarzewie rewolucji w Europie i szerokim świecie.

W tym, żeby II wojna światowa wybuchła zainteresowane były także Włochy i Japonia. Mussolini wmówił całkiem niemałej grupie rodaków, że są duchowymi potomkami Rzymian i spadkobiercami Cesarstwa Rzymskiego – Cezara, Pompejusza, a nawet Nerona. I naród włoski oszalał, bo uwierzył. Na szczęście dla świata, wszystko w Italii ma charakter operowy. To znaczy forma przeważa nad treścią. I tak samo było z faszyzmem, którego twórcą był właśnie Mussolini. Faszyzm był straszny, o czym mogą zaświadczyć mieszkańcy Etiopii, prześladowani i mordowani ludzie lewicy, ale bez porównania mniej okropny niż hitleryzm.

Japonia już w latach 30. XX wieku zaczęła budować swoje imperium, zgarniając niemałą część Chin, a jej apetyt sięgał większości Azji, a nawet Australii. Wzrost znaczenia Japonii był zagrożeniem przede wszystkim dla USA, które nie chciały mieć na swej zachodniej granicy żadnego mocarstwa. Nadto, Japonia dowiodła już swej sprawności i siły pokonując na Dalekim Wschodzie, w latach 1904-1905 roku, Rosję.

Kłamstwa o pakcie Ribbentrop – Mołotow

Rosja ma na sumieniu współudział w wybuchu II wojny światowej, bo bez paktu rosyjsko-niemieckiego, podpisanego 23 sierpnia 1939 roku przez Mołotowa i Ribbentropa, z pewnością Niemcy nie odważyliby się zaatakować Polski.

Po pierwsze wojna polsko-niemiecka trwałaby dłużej, na tyle dłużej, że Francja mogłaby przejść do ataku. Po drugie – nawet bierność ZSRR uniemożliwiałaby Niemcom atak na Polskę, bo sąsiadowaliby z niepewnym mocarstwem, które mogło obrócić się przeciw nim.

Powiedzmy wyraźnie – pakt Ribbentrop-Mołotow nie był paktem obronnym, bo było to porozumienie agresorów. Oficjalnie ten pakt nazywa się paktem o nieagresji, ale cała prawda o nim zawarta jest w tajnych załącznikach, z których wynika, że mamy do czynienia z porozumieniem o nowym podziale Europy.

Zachodnie służby wywiadu od początku wiedziały jaka jest treść tajnych załączników do paktu, a upewniły się w tej wiedzy po 17 września 1939 roku. Ale milczały, bo przewidywały, że Niemcy jednak niebawem napadną na ZSRR.  A po co denerwować, po co obrażać potencjalnego sojusznika? Taki to był wtedy interes Zachodu.

Carskie szczęście i uśmiech Stalina

My, Polacy widzimy w pakcie Ribbentrop – Mołotow jedynie umowę o wspólnej napaści na Polskę i jej podziale. To nasz duży błąd, bo ten pakt mówił o czymś jeszcze. W tajnym protokole dodatkowym Niemcy i Rosja dokonywały podziału między strony stref wpływów w Europie Środkowej, tym samym gwałcąc niepodległość i suwerenność terytorialną Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, Finlandii i Rumunii.

Wskutek zmowy obu zbrodniczych reżimów Niemcy mogli nie tylko wrócili do starych granic, ale jeszcze je powiększali, kosztem bytu Polski. A Józef Stalin był uśmiechnięty, bo szczęśliwy. Wszedł bowiem w skórę carów, a najbardziej Piotra I Wielkiego i Katarzyny II Wielkiej. Stalin został jednym z niewielu carów, którzy powiększyli terytoria. I zyskał uznanie Rosjan, bo oni tym bardziej kochają Mateczkę Rosję, im bardziej jest grubsza.

Radość powojennej Europy

Ponieważ ZSRR kończył II wojnę światową jako sojusznik USA i Wielkiej Brytanii, politycy Zachodu nie podejmowali spraw bezmiernego terroru w ZSRR. Co więcej w nowym podziale świata, dokonanym przez Stalina i Roosevelta (przy nietęgiej minie, ale siedzącego cicho  Churchilla) opinia Zachodu widziała idealne rozwiązanie i wieczystą nadzieję na pokój. Owszem Roosevelt obdarował Stalina państwami bałtyckimi, Polską, Czechosłowacją, Węgrami, Rumunią i Bułgarią, ale na świecie jednak zapanował spokój i pokój.

Żeby zrozumieć postępowanie USA w Teheranie, Jałcie i Poczdamie, co nie znaczy, że musimy je akceptować, należy  zrozumieć, że USA miały interesy na wszystkich zaludnionych kontynentach, a Europa Środkowa była dla nich jedynie małą częścią świata. USA niebywale wzmocnione gospodarczo II Wojną  Światową, szykowały się już na prawdziwy podbój świata, szykowały się do dekolonizacji, co otwierało przed nimi niebywale wielkie rynki zbytu.

Owszem, mówiło się (ale ciszej) o samostanowieniu, wolności narodów i demokracji, jednak były to słowa rzucane lekko, bez grożenia konsekwencjami. Można powiedzieć, że USA chciały jedynie zawstydzić Stalina. Jednak ten masowy morderca był człowiekiem bezwstydnym i wiedział swoje, że co w garści, to w garści. Można powiedzieć, że ekonomicznym zwycięzcą II Wojny Światowej zostały USA, a terytorialnym ZSRR.

I to zaspakajało ambicje i interesy obu mocarstw. USA zawsze kierowały się własnym interesem ekonomicznym, jako państwo założone w walce o niepłacenie należnych podatków. Bohaterami USA od zawsze byli biznesmeni, którzy wzbogacili się szybko. A to, że po drodze kradli, wchodzili w karalne układy z władzą… to im wybaczano. Tak jak królom, tym pomazańcom bożym, wybaczano właściwie wszystko.

Rosja natomiast (także pod tymczasowym szyldem ZSRR) umie jedynie walczyć o terytoria. Rosja nigdy nie była i nie jest do dzisiaj miejscem, w którym serio traktuje się ekonomię, rozwój i dobrobyt społeczeństwa. Rosja jest więźniem iście średniowiecznego myślenia, że szczęście państwa polega na tym, żeby było jak najbardziej rozległe i miało jak największą armię. A bohaterami Rosji są waleczni generałowie.

 

 

 

Agresja Rosji jest dla Zachodu abstrakcją, czy wobec tego mamy jeszcze jakieś koła ratunkowe?

WALTER ALTERMANN: Następcom Neville’a Chamberlaine’a ku przestrodze

Na stare pytanie, czy historia uczy, trzeba jednoznacznie odpowiedzieć, że jeżeli już, to tylko zła. Ludzkość niby wie, że jeżeli jakiś kraj jest zagrożony atakiem sąsiada, to trzeba się zbroić i budować silną armię.

Pomiędzy taką wiedzą (że trzeba mieć silną armię) a realnym budowaniem militarnej siły jest ogromna przepaść. Mając już bowiem wiedzę trzeba jeszcze rozumu i woli. I naprawdę rzadko się zdarza, żeby wiedza inspirowała rozum i wolę.

Elity mają ważniejsze interesy

Najczęściej przeciwko zbrojeniu się, potencjalnemu przeciwstawieniu się zagrożeniu są elity zagrożonych państw, bo łączą je z potencjalnym napastnikiem siatki biznesowych powiązań. Ot, niedawno Putin oświadczył, że Rosja może wyłączyć prąd całej Francji, jeżeli ta dalej będzie wspierała Ukrainę. Czy to możliwe? Oczywiście tak, bo atomowa energetyka Francji w 25 procentach (jeśli nie więcej) oparta jest na rosyjskim paliwie atomowym. Zresztą to paliwo, mimo napięć jest dostarczane z Rosji do całej Europy nadal. Mimo wszystkich obostrzeń (kolejne embargo) nakładanych na Rosję przez państwa europejskie także rosyjski gaz ziemny nadal płynie nieprzerwaną rzeką do Europy. I to są te realne interesy, które tak naprawdę nie pozwalają Zachodowi (także Orbanowi) wspierać Ukrainy.

Ten filozoficzny wstęp proszę traktować jako wprowadzenie do omówienia dzisiejszej sytuacji na świecie, szczególnie w obliczu nieszczęścia jakie mogą zgotować światu Rosjanie.

Ponad moralnością

Sytuacja dzisiejsza jest niemal identyczna jak ta z końca lat trzydziestych XX wieku. To, że Hitler zaatakuje Polskę, było wiadomo już od 1933 roku, w którym to roku został on kanclerzem Rzeszy. A nawet wcześniej, bo przecież w „Mein kampf” dokładnie opowiedział co zrobi. Potem przy zupełnej bierności Anglii i Francji, nastąpiła remilitaryzacja Nadrenii, czyli zajęcie przez siły nowo utworzonego Wehrmachtu terenu Nadrenii, która od 1919 roku była tzw. strefą zdemilitaryzowaną. Wprowadzenie przez Niemców swych wojsk nastąpiło 7 marca 1936 roku. Potem, w 1938 roku, Hitler wcielił do Rzeszy Austrię, a w następnym roku zajął Czechosłowację. Wtedy to właśnie zaistniał mój wielki antybohater, Neville Chamberlain, wracał z Monachium w szampańskim nastroju i obwieszczał, że oto uratował pokój. Ówczesny premier Wielkiej Brytanii wierzył Hitlerowi, że na tym koniec i niczego więcej Hitler zajmował nie będzie, bo to Hitler mu obiecał.  Pół roku potem Hitler napadł na Polskę.

Chamberalain interesuje nas jako szczytowy przykład głupoty ówczesnego Zachodu. Bo mając przeciw sobie zbrojący się ZSRR i uzbrojone już Niemcy, Zachód uważał, że przecież Niemcy to w sumie kulturalny naród i jakoś się tam z nimi można dogadać. Może po trupie Czechosłowacji i Polski, ale porozumiemy się Hitlerem. I kto wie, może razem ruszymy na komunistyczną Rosję.

Dlaczego Zachód miał zamknięte oczy?

Zachód miał zamknięte oczy, jak dzieci, gdy zakrywają rękami oczy i mówią: „Nie ma mnie”. Ale w sumie zadziwiające jest, że stare imperialne państwa Europy, doświadczone w wojnach przez wieki – Francja i Wielka Brytania – zgadzały się na kolejne zabory III Rzeszy. To znaczy, ich rządy dobywały z siebie pomruki zdziwienia, niezadowolenia, ale tak naprawdę milczały, bo miały w tym dwuznaczny interes. A była nim nadzieja, że skoro Mussolini i Hitler tak sprawnie, i szybko zlikwidowali u siebie partie komunistyczne i socjalistyczne, to być może należałoby pogodzić się z atakiem Niemców na ZSRR i z niemieckim zwycięstwem nad „ojczyzną komunizmu”.

Oczywiście w razie takiej możliwości najbardziej poszkodowana byłaby Polska. Ale to w końcu, było to państwo wskrzeszone po 123 latach niebytu… Tym, którzy pomyślą, że zmyślam sobie historię, przypomnę jak wielu faszystów było we Francji i Holandii, a nawet na Węgrzech. I jak wielu z nich w końcu padło na froncie wschodnim, jako siły wspierające Niemców.

Z kolei elity polityczne i gospodarcze Wielkiej Brytanii były zafascynowane Hitlerem, bo arystokratyczni Brytyjczycy, legitymujące się najwyższym statusem (herbowym, przemysłowym, bankowym) mieli dość żądań robotników i wytykania elitom, że żyją cudzym kosztem.

Grupy rekonstrukcyjne imienia Chamberlain’a

Sytuacja w roku 2024 jest niemal identyczna jak ta z lat 1933-39. Są dwie różnice. Po pierwsze  obecnie Rosja zastąpiła Niemcy i domaga się swojego lebensraumu na Ukrainie. Po drugie w rolę Neville’a Chamberlaine’a wcielił się przyszły (być może) prezydent USA Donald Trump.

Od dłuższego już czasu ten były prezydent USA i obecny kandydat na ten urząd oświadcza i powtarza, że gdy zostanie prezydentem zakończy wojnę na Ukrainie w ciągu 24 godzin. I jednocześnie unika odpowiedzi jak to zamierza zrobić. A właściwie nie mówi czyim kosztem ma zapanować pokój na Wschodzie.

Bardziej rozmowny jest kandydat Trumpa na wiceprezydenta James David Vance, który powiedział: „Nie obchodzi mnie, co się stanie z Ukrainą. Ukraina będzie musiała oddać Rosji część swojego terytorium, by wojna się zakończyła”. Głównego wroga USA widzi on w Chinach, nie w Rosji. Oryginalne poglądy ma Vance również na sprawy polskie, ponieważ stwierdza, że sytuacja w Polsce po zmianie władzy w 2023 roku, jest „zamachem na demokrację”. Jak na przyszłego wiceprezydenta mówi on (jako były żołnierz) twardo i raczej bez przemyślenia. Ale w końcu żołnierz ma działać, myślenie zostawiając „białym kołnierzykom”.

W istocie plan Trumpa polega na tym, że chce on wymusić na Ukrainie zawarcie porozumienia z Rosją, które zakładałoby oddanie Rosji dotychczas zajętych przez nią terytoriów, w tym Krymu. Po drugie Trump chce (w imię pokoju)  zablokowania przystąpienia do NATO dwóch państw — Ukrainy i Gruzji.  O dziwo prawicowy Trump mówi to samo, co od początku wojny głoszą niemieccy socjaliści i socjaldemokraci. Zresztą wszyscy oni są miłośnikami wolności a najważniejszym dobrem jest dla nich życie ludzkie. I nie mogą dalej żyć ze świadomością, że na Ukrainie giną ludzie.

Żołnierzowi z kupcem nie jedna droga

Piękne pacyfistyczne idee. Problem jednak w tym, że ci spadkobiercy Chamberaline’a nie odróżniają ofiary od agresora.

Przypomnijmy, że Rosja zaanektowała Krym i najechała Donbas w 2014 roku. A we wrześniu 2022 roku Putin ogłosił aneksję czterech częściowo okupowanych obwodów Ukrainy: Doniecka, Ługańska, Chersonia i Zaporoża. Jednak Rosjanie nie kontrolują w pełni żadnego z tych obwodów

Co Zachód zrobił dla własnej obrony od roku 2014, czyli przez pełne 10 lat? Nic nie zrobił, jak wtedy, gdy Hitler wprowadził wojsko do Nadrenii, gdy wcielił do Niemiec Austrię i zajął Czechosłowację. Dlaczego Zachód miał zamknięte naprawdę oczy? Bo elity Zachodu najbardziej bały się komunistów i socjalistów – tak w Rosji, jak u siebie.

Jeżeli dzisiaj Zachód zgodzi się na zabór części Ukrainy, to jutro przystanie na zajęcie przez Rosję całej Ukrainy. A pojutrze Zachód będzie milczał, gdy rosyjskie wojska wejdą na Litwę, do Estonii, na Łotwę i do Polski. Bo bez tanich rosyjskich surowców i taniej energii gospodarka Niemiec zaczyna podupadać. A to grozi światowym krachem. A pamiętajmy, że Trump to kupiec i inwestor. A dawne staropolskie porzekadło głosiło, że: „Żołnierzowi z kupcem nie jedna droga”.

Żeby jednak nie było tak ponuro, zauważę, że historia ma też arcykomiczne oblicze. Dzisiaj jest nim oblicze Viktora Orbana, którego Trump wymienił jako swego wspólnika w poglądach na wojnę  na Ukrainie. Przy okazji Trump mówił o Orbanie jako o poważnym mężu stanu, wielkim polityku Europy.

 

 

 

 

 

 

Każdą obecną wojnę będziemy porównywać do II wś. Ukraińskie miasto Mariupol podczas agresji rosyjskiej rozpoczętej 24 lutego 2022 r. Skutki takich nalotów niewiele się różnią od barabarzyńskich bombardowań miast polskich w 1939 r.

WALTER ALTERMANN: Preludia II Wojny Światowej. Największe kłamstwa XX wieku

Dzisiaj pisanie o II Wojnie Światowej ma głęboki sens, bowiem coraz więcej osób uważa, że stoimy u progu III Wojny. Warto zatem zastanowić się nad tym kto i dlaczego tę II Wojnę wywołał.

Wojny nie wybuchają przypadkiem i nie zaczynają się od tego, że ktoś tam komuś powiedział jakieś przykre słowa – choć tak właśnie uważa wiceprezydent Gdańska.

Skandal w Gdańsku 

Wiceprezydent Gdańska Piotr Grzelak. właśnie na okoliczność zakończenia II Wojny Światowej stwierdził: „Na początku było słowo, złe słowo. Słowo jednego przeciwko drugiemu. I to złe słowo było słowem Polaka przeciwko innemu narodowi, Niemca przeciwko innemu narodowi. Europa została tym złym słowem podzielona”.

Ta skandaliczna wypowiedź padła w maju 2019 roku. Może być i tak, że pan Grzelak przeczytał w życiu jedynie Stary Testament, w który istotnie znajdujemy zdanie, że na początku było słowo. Jednakże uczeni w Piśmie od zawsze twierdzą, że to biblijne „słowo” oznacza „myśl i zamiar Boga”.

Ta egzotyczna wypowiedź wiceprezydenta Gdańska wskazuje na Polaków jako winnych rozpętania II Wojny Światowej. To nie tylko manipulacja, ale celowa próba zacierania odpowiedzialności Niemców za krzywdy i straty spowodowane wojną – stwierdzali jednomyślnie  historycy. Bo też i trudno stawać w obronie tak horrendalnej głupoty, nawet jeśli pochodzi z głowy lokalnego działacza Platformy Obywatelskiej.

W wypowiedzi pana Grzelaka nie doszukiwałbym się jakichś politycznych zamierzeń, jak  rozmywanie winy Niemców za II Wojnę Światową. Ja – naprawdę – widzę w tym  niedorzecznym gadaniu, raczej przebłysk panującej w świecie mody na miłość, bratanie się katów z ofiarami i ogólne dążenie do budowania bytów ponadnarodowych i ahistorycznych. Niestety też młodzież nasza jest niedouczona, żeby nie powiedzieć bezmyślna, bo skoro poseł Dariusz Joński nie wie kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, to co on w ogóle wie?

Wspólnota niewiedzy? Wypraszam sobie

Gdy wybuchł skandal, Piotr Grzelak na swoim profilu, na portalu społecznościowym, napisał, że pragnie zapewnić, iż w żadnym wypadku nie było jego intencją wskazywanie Polaków jako współodpowiedzialnych za tę wielką tragedię. „Przepraszam jeśli ktoś poczuł się urażony użytym przeze mnie sformułowaniem. Moim celem było zwrócenie uwagi na pełną odpowiedzialność, jaka spoczywa na nas współcześnie, niezależnie od narodowości, za słowa które wypowiadamy. Słowa, które mogą łączyć, ale również bardzo mocno dzielić. Bierzemy pełną odpowiedzialność za Europę i za to, żeby tragedia II Wojny Światowej się nie powtórzyła”.

Dla mnie takie przeproszenie to też kuriozum, bo słowa pana Grzelaka, że: „ Bierzemy pełną odpowiedzialność za Europę…”  budzą we mnie strach. Nigdy i za nic nie chciałbym wespół (z p. Grzelakiem) brać odpowiedzialności za cokolwiek. Bo znowu może mu się coś pomylić i zamiast aktu zwycięstwa sporządzi „nasz wspólny” akt kapitulacji? Słowa, to nie fraszki, słowa mają swoją wagę – o czym w tym miejscu piszę od dawna.

Panom Grzelakom i Jońskim ku pamięci

Piszę to dla pokolenia 40 latków, bo z  nimi jest najgorzej. Nam, starszym już osobom, w szkole wbijano do głów, że wojna zaczęła 1 września 1939 roku od napaście Niemiec na Polskę. W domach zaś uczono nas, że 17 września 1939 roku do tej wojny przyłączyli się Rosjanie. Jeżeli ktoś sądzi, że przez tę dychotomię, iż w szkołach mówiono co innego, a w domach co innego, byliśmy pokoleniem ogłupiałym, to jest w dużym błędzie. To właśnie dzięki tej rozdzielności wiedzy istniała też jej wspólnota – czyli błogosławiona dychotomia. Uczyliśmy się niejako „twórczo nie dowierzać” i sprawdzać każdą informację. Z czego rozwijał się umysł i samodzielność myślenia.

Z tą szkolna wiedzą to też nie było tak, żeby którykolwiek z naszych nauczycieli odważył się powtarzać, jako swoje, słowa radzieckiej propagandy, że ZSRR zajął polskie ziemie i zniewolił  Polaków, dla ich ochrony przed Niemcami. Tak źle to z nami jeszcze nie było, bo nasi nauczyciele po prostu jednym zdaniem informowali o 17 września. Wszyscyśmy i tak wiedzieli swoje.

Dla Piotra Grzelaka miliony osób zostały wymordowane przez Niemców, bo stały za tym używane przez Niemców i – o zgrozo – Polaków „złe słowo”. Dla europosła Dariusza Jońskiego (ur. w1979 r.) Powstanie Warszawskie wybuchło w 1988 roku…Czyli, w wówczas kiedy polityk KO miał 7 lat…

Wojny nie wybuchają bez powodu

O przyczynach wybuchu II Wojny Światowej napisano już tysiące opasłych i mądrych ksiąg. Jeżeli zatem i ja podejmuję się napisać o tym kilka zdań, to jedynie dlatego, że wiem, iż Grzelak i Joński nie mają głów do czytania czegokolwiek dłuższego niż dwie kartki papieru formatu A 4.

II Wojna Światowa „wisiała w powietrzu” już od zakończenia I Wojny. Jak wiemy (choć nie wszyscy) I Wojna zakończyła się upadkiem trzech największych europejskich imperiów – Rosji, Niemiec i Austro-Węgier. Najmniejszy kłopot był z dziedzictwem ostatniego z imperiów, bo rodowitych austriackich Niemców było tam ledwie 17 procent. Z Austro-Węgier powstały: Polska (częściowo), Czechosłowacja, Węgry i Jugosławia. Co prawda Niemcy austriaccy byli niezadowoleni bardzo, ale nikt się z nimi specjalnie nie liczył.

Natomiast na nowym podziale Europy najwięcej straciła Rosja i zaraz po niej Niemcy. Z początku zdawało się, że Rosja, mająca tak wielkie kłopoty z wprowadzaniem nowego komunistycznego ładu, nie stanowi już zagrożenia dla Polski, Litwy, Łotwy i Estonii, ale te nadzieje prysły już w 1920 roku. Okazało się, że dusza „wielkorusa” jest mocna i nawet komuniści marzyli o odbudowie imperium Romanowych, choć pod nową nazwą.

Z kolei Niemcy nigdy nie pogodzili się z utratą części Śląska, Wielkopolski, Pomorza, Mazur i Warmii. Prawda, że te ziemie etnicznie są nasze i były też w naszym władaniu przez setki lat,jest dla Polaków oczywista. Przez Niemców jednak owe ziemie traktowane były jako „odwieczne niemieckie dziedzictwo”, bo przecież Prusy panowały nad nimi przez 123 lata rozbiorów.

Zarówno w komunistycznej Rosji, jak i w Niemczech upokorzenia traktatem wersalskim były niezwykle żywe. Odbierano je jako dziejową zniewagę. Dlatego Rosja i Niemcy już w 1922 roku porozumiały się co do przyjaźni i swej strategicznej współpracy, i zawarły w Rapallo złowieszcze dla nas porozumienie. I ta braterska współpraca kwitła, właściwie aż do momentu ataku Niemiec na ZSRR – 22 czerwca 1941 roku. Zadziwiające, że Stalin, jako wódz światowej rewolucji, tak chętnie i ufnie współpracował z kapitalistycznymi i antykomunistycznymi hitlerowcami. A może Stalin był tak naprawdę i głównie wielkorusem?

Wojny nie wybuchają nagle

Wojna to działania zbrojne. I dlatego data wybuchu II wojny światowej, 1 września 1939 roku jest datą prawdziwą. Jednakże preludia wojenne trwały długo. Najpierw 12 marca 1938 roku Niemcy przyłączyli do III Rzeszy Austrię, co spotkało się z ogromnym zadowoleniem ogromnej większości Austriaków. Było to jawnym pogwałceniem postanowień podpisanego po I wojnie światowej traktatu wersalskiego, który zakazywał połączenia obu państw w obawie przed nadmiernym wzmocnieniem Niemiec. Ale ogół Austriaków cieszył się bardzo, bo anschluss dawał im złudzenie odzyskanej imperialnej wielkości. Na trasie przemarszu, a właściwie radosnej parady niemieckich oddziałów, panowała radość, uśmiechy, euforyczno-orgiastyczne okrzyki pań, płacz panów i szczęśliwe wznoszenie rąk w hitlerowskim pozdrowieniu.

Co zrobiła Europa na takie dictum? Nic. Później ta Europa zgodziła się na wchłonięcie przez Niemców Czechosłowacji. A największy głupiec XX wieku, premier Wielkiej Brytanii, lord Neville Chamberlain wracając z Monachium, machał w Londynie na stopniach samolotu jakimś papierem i radośnie krzyczał: „Przywiozłem wam pokój”.

Ten  „pokój” kosztował niedługo potem świat około 70 milionów ludzkich istnień.

 

 

 

 

 

 

 

WALTER ALTERMANN: Kłamliwe mity, największe kłamstwa XX wieku

Ostatnio bardzo wiele stacji TV emituje, dokumentalne i dokumentalizowane filmy oraz niezliczone dyskusje historyków, pod wspólnym tytułem TAJEMNICE. Owe ujawniane tajemnice w istocie niczego nie wyjaśniają, ale są atrakcyjne dla widza, czyli tak zwanej publiki, zwanej też opinią publiczną. Zważywszy to wszystko pozwalam sobie przedstawić własną listę spraw zakłamanych do cna.

Tu muszę zauważyć, że „opinia publiczna” jest również potwornym kłamstwem. Opinia publiczna jest bowiem sumą ludzkiej niewiedzy i wiedzy. Z ogromną przewagą niewiedzy. To znaczy – ludzie wiedzą tylko to, co im się przedstawi jako prawdę. Tym samym wszelkie dyskusje na temat przeszłości ograniczane są do faktów narzuconych przez politykę i usłużnych jej historyków, dziennikarzy i polityków. Emblematycznym tego przykładem są dzieje II Wojny Światowej, tak różnie przedstawiane na Wschodzie i Zachodzie.

Zwycięski Zachód

Propaganda Zachodu robiła i nadal wiele robi, żeby przedstawić wysiłek zbrojny Wielkiej Brytanii oraz USA, jako decydujący dla losów świata. Z zachodnich mediów, filmów historycznych, z powieści i doktryn historycznych ma niezbicie wynikać, że II WŚ wygrał Zachód, i że bez ofiary krwi jego żołnierzy nad całym światem zapanowaliby Niemcy i ich główni koalicjanci – Włosi i Japończycy. W propagandzie Zachodu podkreśla się także ogromną pomoc materiałową i sprzętową, jakiej USA udzielił ZSRR. Tym karmiła „opinię publiczną” najpierw zachodnia prasa, a potem filmy produkowane na Zachodzie. I tak ukształtowały one własną (zachodnią) opinię publiczną. Skutkiem tego ludzie Zachodu są święcie przekonani, że właśnie tak było, że oni i głównie oni pobili Niemców.

Generalnie – wszyscy ludzie tęsknią i łakną historii, w której ich narody przedstawiane są jako piękne, dumne i rycerskie, a przede wszystkim zwycięskie. Poczucie narodowej siły pozwala bowiem znieść ubogim obywatelom biedę i brak perspektyw.

Równie zwycięski Wschód

Najlepiej mityczne myślenie o własnym narodzie widać w stosunku Rosjan do własnego państwa. Tam duma zastępuje od wieków chleb, wolność myślenia i prawo do godnego mieszkania. A obecnie nawet dostęp do bieżącej wody, dobre drogi i podstawową opiekę medyczną.

To wyznawana przez Rosjan duma z własnego narodu nie pozwala przyznać – większości z nich –  że głównodowodzącym Armią Czerwoną w czasie II Wojny Światowej był jeden z największych w historii zbrodniarzy – Józef Stalin, czyli Josif Wissarionowicz Dżugaszwili. To właśnie lęk przed okrutną prawdą, w połączeniu z dążeniem do „spokojnego życia”, każe Rosjanom nadal czcić (coraz bardziej jawnie) Stalina.

I to samo zakłamanie pozwala obecnie rządzić Putinowi, w końcu człowiekowi ukształtowanemu przez okrutny aparat represji, stalinowskie KGB. Przypomnijmy, że to Władimir Putin wielokrotnie i całkiem serio oświadczał, że największą tragedią Rosji w XX wieku był rozpad ZSRR. Tym samy dawał do zrozumienia, że to jemu przypada obowiązek odbudowania dawnego imperium. Co, jak widzimy na Ukrainie, próbuje robić.

Ojczyźniane mity ZSRR

Oczywiście propaganda ZSRR wbiła do głów obywatelom tego państwa, że to Rosjanie i inne narody, wchodzące w skład ZSRR, pokonały Niemców. Zwróćmy tu uwagę, że dla obywateli ZSRR II WŚ była Wojną Ojczyźnianą. A ta nazwa odwołuje się właśnie do miłości ojczyzny, czyli dla Rosjan największej wartości ich bytu.

Zauważmy też, że Rosjanie jak ognia unikają nazywania rzeczy po imieniu, stwarzając najpierw na własny użytek, a potem niosąc ten mit przez świat, że do ataku Niemców na ZSRR, 22 czerwca 1941 roku, ich państwo nie miało z Niemcami nic a nic wspólnego.

Rosyjska propaganda głosiła jeszcze większe kłamstwa, sugerując, że Stalin przewidując co stać się może, ratował od 17 września 1939 roku, ziemie etnicznie ruskie (białoruskie i ukraińskie), aby chronić bratnie (?) nacje. Z rozpędu niejako do tych bratnich zaliczano także Polaków, Litwinów, Estończyków, Łotyszy, a nawet Finów.

Jednostka niczym, rocznica wszystkim

W istocie przy pokonywaniu hitlerowskich Niemiec największe ofiary ponieśli obywatele ZSRR. Stało się to głównie wskutek faktu, że Niemcy rzucili na ZSRR nieporównanie większy siły, niż miały na całym froncie zachodnim.

Równie istotną przyczyną ogromnych radzieckich strat było i to, że w ZSRR kontynuowano wielowiekową doktrynę wojenną Rosji, wedle której życie sołdata jest nic nie warte. I dlatego Armia Czerwona nie liczyła się stratami. Na przykład – gdy na zachodnim froncie do rozpoznania bojem wysyłano  co najwyżej kompanię wojska, to już Rosjanie posyłali na rozpoznanie nawet całe pułki. Czym jest rozpoznanie bojem? Jest to rzucanie do ataku własnych oddziałów, bez wsparcia własnej artylerii i czołgów, celem rozpoznania stanowisk i umocnień wroga. Dodajmy, że z każdorazowego rozpoznania bojem wracało około 15 procent żołnierzy.

Istotną zbrodnią rosyjskich dowódców było też było też „planowanie uroczystych zwycięstw”. Rzecz w tym, że rosyjskim dowódcom chodziło o uczczenie wielu rewolucyjnych rocznic oraz np.  urodzin Stalina. I dlatego sztaby planowały, że właśnie tego a tego dnia należy zdobyć dane miasto czy też przełamać jakąś linię obrony Niemców. Takie planowanie pochłonęło miliony rosyjskich istnień. Najbardziej skrajnym przypadkiem „planowania” był rozkaz o zdobyciu Berlina w dniu 1 maja 1945 roku. Nie udało się, a „nad wymiarowe” straty sięgnęły około 400.000 zabitych  radzieckich żołnierzy.

Bez słowa o pomocy USA

Jedną z największych, i najgłupszych, wojennych tajemnic ZSRR była pomoc sprzętowa i materiałowa z USA. A pomoc ta, za którą zresztą ZSRR płacił złotem, była ogromna.

Według szacunków rosyjskich historyków do Związku Sowieckiego trafiło 427 tysięcy samochodów, 22 tysiące samolotów, 13 tysięcy czołgów, 9 tysięcy traktorów, 2 tysiące lokomotyw, 11 tysięcy wagonów, 3 miliony ton benzyny lotniczej, 350 tysięcy ton materiałów wybuchowych. Aliancka (w przytłaczającej większości amerykańska) pomoc nie ograniczała się jedynie do surowców. Przez ocean płynęły także olbrzymie dostawy żywności i odzieży. Wystarczy wspomnieć o ponad 2 miliardach (to nie pomyłka) puszek mięsa, w tym słynnej tuszonki, oraz 13 milionach par skórzanych butów. Z dużym prawdopodobieństwem bez tych dostaw żołnierze Armii Czerwonej chodziliby głodni i bosi.

Ukrywanie tej pomocy przez radzieckie władze, przed własnymi obywatelami, było tragikomiczne, bo przecież wszyscy radzieccy żołnierze widzieli na froncie amerykańskie okręty, samochody, czołgi i samoloty. I wykorzystywali je w walkach. A mimo to propaganda ZSRR unikała choćby najmniejszej wzmianki o tej pomocy. Miało być, że ludzie radzieccy sami sobie wszystko wyprodukowali, i tak było w propagandzie.

W następnym odcinku zastanowimy się, kto naprawdę wywołał II Wojnę Światową. Oraz przypomnimy prawdę i kłamstwa o układzie Ribbentrop – Mołotow.

 

 

 

 

 

 

 

To tylko różowa (?) farbka, ale niektózy mogą pomyśleś, że to krew... I to jest właśnie zasiewanie nienawiści... Zdj.: arch/ hrob/ red/ re

WALTER ALTERMANN: Nasza zawiść i podstawianie nogi

Byłoby to niezmiernie śmieszne, gdyby tak boleśnie nie dotykało wielu ludzi. Oto obywatele RP siedzący przed telewizorami i przy komputerach czują się w obowiązku wyładowywać swoje frustracje na sportowcach, aktorach i politykach.

Najczęściej atakującymi są ludzie niezadowoleni z wszystkiego, poza sobą. Chore myślenie hejterów bierze się stąd, że uważają się oni za żarliwych patriotów. I boli ich, że inny Polak (sportowiec, aktor i polityk) niedostatecznie dobrze Polskę ich reprezentuje, nie dba o nasze obecne i dziejowe interesy. Sportowiec przegrywa mecz – w łeb go obuchem. Aktor zagrał w sposób, którego „zaangażowany społecznie”  nie aprobuje – nuże mu kopa. Polityk ma inne zdanie niż hejter – a zdzielić go drągiem po plerach. Takie są uboczne skutki demokracji, czyli powszechnej dostępności do internetu.

Iga Świątek, czyli opaczne skutki sukcesu

Najbardziej atakowaną w ostatnim miesiącu osobą w Polsce była tenisistka Iga Świątek. A to na skutek tego, że nie osiągnęła tego, czego się po niej spodziewano. Najpierw fakty. Oto panna Świątek zdobyła na igrzyskach olimpijskich w Paryżu brązowy medal. I jest to największe osiągnięcie polskich tenisistek i tenisistów w historii tej dyscypliny.

Kłopot w tym, że hejterzy i media oczekiwali medalu złotego. Tu trzeba wyjaśnić, że Światek nigdy i nigdzie nie zapowiadała, że zdobędzie to złoto. Bo to jest sport, a w sporcie naprawdę niczego nie wiadomo. I na tym polega jego urok i magia. Kto tego nie rozumie jest albo kompletnym idiotą, albo oszustem. I po wielkim sukcesie, jakim był ów brąz w Paryżu, na najlepszą (także w historii) polską tenisistkę wylały się kubły wściekłości, agresji i zwykłej podłości małych ludzi.

Kto żyje z hejtu

Tu trzeba zauważyć, że oprócz nieruchawych grubasów, którzy mają ze sportem wspólny jedynie program telewizyjny, w kopaniu świetnej sportsmenki wzięły udział niezliczone portale internetowe, stacje radiowe i telewizyjne. Rzecz w tym, że nie robiły tego bezinteresownie, bo obecnie z hejtu żyją nie tylko cwaniacy, którzy mają swoje podłe strony w Internecie i właśnie z tych stron czerpią niezłe zyski, bo agencje reklamowe płacą im pieniądze za każde kliknięcie.

O zgrozo takie same źródło dochodów (choć znacznie wyższych) mają poważne portale, na których tzw. okienka zajmują „zawodowcy” zajmujacy się przewidywaniem – które to miejsce w kolejnych zawodach powinna zająć Iga Światek. A po zawodach albo pieją z zachwytu, albo ją tłamszą, wynajdując jakieś abstrakcyjne powody, które przeszkodziły polskiej tenisistce w osiągnięciu maksimum.

I to właśnie te „poważne” portale nakręcają spiralę hejtu. Bo dają przykład, że tak można, że to jest w porządku. Cały ten przemysł pogardy i chorych emocji jest moralnym dnem i nie ma nic wspólnego ze sportem. Tam chodzi jedynie o szmal.

Hejt polityczny

Na podobnych zasadach obraca się biznes stacji telewizyjnych, które obsługują (faktycznie i mentalnie) najmniej zorientowanych w polityce i gospodarce naszych współobywateli. W każdej ze stacji tv są przecież wyspecjalizowani dziennikarze, których zadaniem głównym jest podsycanie uczuć pogardy i nienawiści do polityków, a skutkiem tego podważaniem i okpiwaniem państwa, jako idei i bytu realnego.

Pomysł jest diabelnie prosty (szatan macza swe brudne pazury w tym interesie), bo wystarczy zaprosić do studia kilku polityków i nawet niespecjalnie szczując ich na siebie, czekać aż wezmą się za łby. A skutek jest zawsze ten sam – zamiast rozmawiać o sprawach – powiedzmy budżetu, kolei, dróg, plonów oraz poplonów, służbie zdrowia, armii – nasi politycy rozmawiają jedynie o sobie samych. To znaczy – obecnie każda tzw. polityczna dyskusja jest jedynie obrzucaniem się błotem, przypominaniem, co która z partii, co który z polityków obiecywał, a co realnie zrobił, kto kłamał, kto nie kłamał, kto ładny, a kto brzydki bardzo.

Powiedzmy wprost – taki „format” dyskusji politycznych w naszych telewizjach jest niezwykle łatwy dla prowadzącego dziennikarza. I efektywny, bo nasza mało wyrobiona widownia, nie oczekuje faktów i liczb. Ona czeka na awantury i emocje. I tak to poważna i doniosła polityka w mediach staje się zwykłą nawalanką w klatce, na gołe pięści. A publika się cieszy, a właściciele stacji liczą przychody, bo to się – niestety – ogląda.

Dwuznaczne plotki czyli kto komu podsyła informacje

Media klasyczne i internetowe pełne są też  plotek, pomówień i ordynarnych napaści. Zaczyna się to zwykle od tego, że któraś z gazet lub któryś z portali odkryje „aferę”. Zastanawiali się Państwo jak to możliwe, że dziennikarze docierają do tak sensacyjnych informacji? Może prowadzą własne dziennikarskie śledztwa? Wolne żarty, po zmroku, w ponurej okolicy? Nie jest tak, że do tajnych dokumentów jakiś dziennikarz dociera mocą silnej woli przy wsparciu pogłębionego warsztatu zawodowego.

Afera w Polsce zaczyna się u nas od tzw. przecieku z prokuratury, ministerstwa, tajnych i jawnych agencji bezpieczeństwa, że któryś z polityków coś tam wziął, coś komuś podarował, albo tylko obiecał dać. Czy zatem część dziennikarzy jest zbrojnym (uzbrojonym w pióro i mikrofon) ramieniem władzy? Czy zbyt bliskie związki dziennikarzy z władzą nie kompromitują takich dziennikarzy? Jak najbardziej. Jeżeli chodzi zaś o kompromitację władz, to nie ma takiego tematu, bo władza – dla zasady – jest bezwstydna.

Moralne skutki hejtu

Takie uprawianie polityki jest  objawem nędzy umysłowej i moralnej. To nie jest żaden tam „głos ludu” lub przejaw „wolnej opinii publicznej”. To jest zwykły ordynarny biznes robiony na najniższych ludzkich instynktach – na zawiści i pogardzie wobec bliźniego swego. A wszystkiego tego doświadczamy w kraju mieniącym się katolickim.

Najbardziej niebezpieczne jest to, że hejt – jawny i anonimowy – nie liczy się z ludzką godnością. A przecież atakowani sportowcy są realnie istniejącymi ludźmi, mają swoje uczucia, swą dumę i ambicje, mają swoje rodziny. To nie są byty wirtualne.

Żenujące jest, że na żywych, zwykłych ludziach tak wielu cwaniaków robi pieniądze. Przy czym zasada jest taka, że na pisaniu, iż sportowiec, aktor, polityk są szlachetnymi ludźmi nie da się zarobić. Natomiast na twierdzeniu, że ten sam człowiek jest słaby, moralnie podejrzany, zaniedbuje swą pracę, nie ma kompetencji i ambicji – tak, na tym da się dużo zarobić.

Przykre wspomnienia propagandy z PRL

Pamiętam, jak za PRL-u zaczynały się afery. Bardzo często od listu „zwykłego czytelnika” do redakcji gazety. Ten „czytelnik” ubolewał, że sprawy w ojczyźnie idą źle, wskazywał na łapownictwo, korupcję i tumiwisizm urzędów. I od razu – po kilku dniach – okazywało się, że akurat, przypadkiem, istnym zrządzeniem losu rząd ma już przygotowane nowe ustawy, odnośnie likwidacji bolączek i niedoskonałości systemu. Bo system był doskonały, tylko ludzie zawodzili.

Dalekośmy odeszli od startych wzorców? Wydaje mi się, że wracamy… Znowu mamy odważnych bojowników i krytykantów. I znowu media powołują się na to, co rzekomo mówi lud. Oczywiście teraz mamy stacje badające opinię publiczną, ale z nimi jest tak jak w starym dowcipie: „Co słychać? Zależy gdzie się przyłoży ucho”.

 

Czy urzędnikowi wypada jeździć rowerem? Fot.: arch.

WALTER ALTERMANN: Pieniądze własne i państwowe

U niektórych ludzi, którzy obejmują ważne stanowiska państwowe, zachodzą gwałtowne zmiany – nie są w stani odróżnić pieniędzy własnych uczciwie zarobionych od pieniędzy państwowych, którymi dysponują.

Przy czym kierunek zmian mózgowych u świeżo upieczonych urzędników jest zawsze jednokierunkowy – nigdy nie zapłacą własnymi pieniędzmi za usługi i przedmioty, które są państwowe. Natomiast nader często płacą państwowymi pieniędzmi za przedmioty i usługi, które są ich prywatnymi.

Wiceminister Ciążyński i karty

Przypatrzmy się przypadkowi z ostatnich dni, który będzie reprezentatywny dla tematu i pozwoli nam wysnuć istotne wnioski. Niedawno media ujawniły, że wiceminister sprawiedliwości, Bartłomiej Ciążyński, złożył rezygnację ze stanowisk w rządzie oraz z pracy w Polskim Ośrodku Rozwoju Technologii. Co takiego się stało, że ów młody polityk Nowej Lewicy sam z siebie unicestwił się politycznie?

Otóż pan Ciążyński pojechał sobie służbowym autem na wakacje do Słowenii. A było to auto Polskiego Ośrodka Rozwoju Technologii, w którym także pracował. Wiceminister sprawiedliwości zapłacił także za paliwo (do tego służbowego auta) z państwowych pieniędzy, choć jest to wyraźnie zabronione w regulaminie karty paliwowej, który podpisał.

Najpierw polityk upierał się, że prawa nie złamał bo mógł korzystać z samochodu i karty paliwowej również w celach prywatnych. Jednak po kilku godzinach doznał boskiej iluminacji i potwierdził, że ustalenia dziennikarzy WP są prawdziwe. Kuriozalne było również jego tłumaczenie, że sytuacja wyniknęła „Z braku doświadczenia w korzystaniu ze służbowych samochodów”. Po kilku godzinach Ciążyński poinformował, że rezygnuje ze stanowiska wiceministra i nie będzie już pracował w PORT.

W Polskim Ośrodku Rozwoju Technologii, instytucie należącym do Państwowej Sieci Badawczej „Łukasiewicz” polityk Lewicy pracował od maja przez dwa miesiące. A pełniąc tam funkcję wicedyrektora ds. komercjalizacji zarabiał ok. 20 tys. zł netto. W ramach posady otrzymał służbowy samochód i kartę paliwową. Śledztwo w tej sprawie wszczęła Prokuratura Okręgowa we Wrocławiu. Ciążyński ma również stracić niebawem funkcje w Nowej Lewicy: szefa partii we Wrocławiu i przewodniczącego klubu w Radzie Miasta.

Żeby nie być posądzanym o skłonność do tępienia lewicy, przypominam poniżej sprawę Ryszarda Czarneckiego. W duchu modnego obecnie symetryzmu politycznego. Czyli jak już kopiemy liberałów, to kopmy również konserwatystów.

Sprawa Czarneckiego

Unijni urzędnicy twierdzą, że europoseł Ryszard Czarnecki pobierał nienależne mu zwroty kosztów podróży służbowych i diety. Europejski Urząd ds. Zwalczania Nadużyć Finansowych (OLAF) skierował do polskiej prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Sprawa jest nienowa, ale za to fascynująca ze względu na osobę deputowanego.

Czarnecki, według OLAF, wykazywał w rozliczeniach służbowych wyjazdów, że dojeżdżał do Brukseli z Jasła, i do tegoż Jasła miał każdorazowo wracać. Odległość z Jasła do stolicy to ok. 340 km, więc o taki dystans Czarnecki miał powiększać „kilometrówkę”, a w efekcie wypłacano mu większą kwotę za przejazd. W sumie, zdaniem OLAF, Czarnecki wyłudził z UE ponad 100.000 euro.

Podejrzenia urzędników wzbudziły także przejazdy Czarneckiego samochodami, które nie należały do niego. Okazało się, że właściciele tych aut zaprzeczyli, by pożyczali je posłowi. Tak było np. z fiatem punto cabrio – w rozliczeniu Czarnecki wpisał, że podróże nim odbywał w lutym 2012 roku. Właściciel pojazdu stwierdził, że samochód 11 lat wcześniej – w roku 2001 – został rozbity na tyle poważnie, że nie nadawał się do jazdy i został… zezłomowany. W innym przypadku ustalono, że osoba, z której auta miał korzystać Czarnecki, stwierdziła, że nigdy nie prowadziła żadnych usług transportowych, nigdy żadnego posła nie przewoziła i go nie zna.

Sprawa jest wstydliwa. Tym bardziej, że występuje w niej poseł i europoseł, który słynął z bezwzględnego, płomiennego tępienia działań wszystkich opozycyjnych (wobec PiS) partii. I był nieprzejednany w zwalczaniu wystepków „komuny, lewaków i liberałów”, pod ich wszelkimi historycznymi i obecnymi postaciami. Ostatnio Ryszard Czarnecki stwierdził, że sprawy już nie ma, bo pieniądze oddał, więc nie rozumie po co ten krzyk i ataki na niego. Oddał, czyli nie powinien być sądzony? Ciekawa interpretacja prawa.

Oba te przypadki – Czrneckiego i Ciążyńskiego łączy to, że narazili na szwank swoje partie, które im zaufały. To także powód do wstydu.

Obywatelskie metamorfozy

Szukając źródeł takich zachowań prezesów państwowych spółek, rządowych agencji, ministrów, wiceministrów, dyrektorów departamentów, itp., dochodzę do wniosku, że ci ludzie nie do końca są winni. Bo czyż nie jest tak, że ta skłonność do korzystania z państwowych kart płatniczych w celu opłacania prywatnych interesów wynika z nadmiernego poczucia misji, jakimi obdarzył ich los, partyjni koledzy, a niekiedy jedynie koneksje własnych żon?

Bo cóż się dzieje, gdy nagle człowiek skromny, piastujący podrzędne stanowiska, nagle obejmuje stanowisko ważne? Po pierwsze nabiera przekonania, że ma do spełnienia misję, od której zależą losy Polski, a nawet i świata. Po drugie, co jest skutkiem pierwszego mniemania, nachodzą go myśli, że przy tak dużej odpowiedzialności jest jednak marnie opłacany. A przecież inni w prywatnym sektorze zarabiają o wiele więcej. I wtedy rodzi się w nim głęboka frustracja, poczucie krzywdy, że władze jednak nie doceniają go, głównie pieniężnie.

Czyli on ma służyć tym przeciętniakom za grosze (choćby to było nawet 20.000 zł miesięcznie na rękę), a tamci popaprańcy, którzy budują jakieś tam osiedla, kierują własnymi firmami transportowymi, wytwarzają jakieś tam cementy i gipsy, glazury, buty i ubrania – wszyscy oni zarabiają krocie, jedynie dzięki jego wysiłkowi mózgowemu, dzięki jego nieprzespanym nocom w służbie krajowi?

I oto nasz urzędnik, prezes, minister przeistacza się w Janosika, który odbierał bogatym, a dawał biednym. A kto jest najbardziej biedny, jak nie on sam, nasz nieszczęśliwy urzędnik, prezes lub członek ważnych rządowych gabinetów? I sam sobie próbuje wynagrodzić to, czego mu władze nie dały.

Jak to dawniej z cwaniakami bywało

W Polsce międzywojennej osobnik defraudujący państwowe pieniądze był skończony. Zmuszano go do rezygnacji z wszelkich pubkicznych funkcji. Bo wtedy istniały jeszcze jakieś zasady.

Przed wojną, w latach 30., w radzie nadzorczej Gazowni Łódzkiej (a była to własność miasta) zasiadał z nadania PPS, członek tej partii. Zasada była taka, że miał on wszystkie zarobione w gazowni pieniądze wpłacać na konto własnej partii. Jednak pewnego dnia poranne gazety doniosły, że ów członek zarządu, przez kolejne dwa miesiące, pieniądze zatrzymywał dla siebie. Tego samego dnia, którego prasa o tym poinformowała, o 12.00 zebrał się zarząd partii, który już o 13.00 wydał komunikat, że nierzetelny i złodziejowi członek PPS został z partii wydalony, że wycofano mu rekomendację partyjną na stanowisko członka zarządu w miejskiej gazowni.

Jeżeli historia ma uczyć, to uczmy się z takich starych, dobrych przykładów.

 

Fot.: archiwum/ HB/ re/ e

WALTER ALTERMANN: Uwagi o naszej kulturze fizycznej, czyli o rekreacji

Trzeba się ruszać, bo w zdrowym ciele zdrowy duch. Odwrotnie nie da się. Znałem wybitnych, myślicieli, którzy budzili litość otyłą sylwetką i marną sprawnością fizyczną. Skutkiem czego, jakoś  nie przekonywali mnie do swych teorii, bo przecież, gdyby istotnie byli tak mądrzy, jak sądzili, to przestaliby tyle jeść i zaczęli chodzić na spacery. A może nawet zaczęliby jeździć na rowerze. Problem z naszą kulturą fizyczną, która niegdyś nazywano fiz-kulturą, jest poważny i od dawna zabagniony.

Badania dowodzą, że jesteśmy narodem otyłym, a przez to słabowitym i podatnym na choroby. Większość naszych dzieci w podstawówce jest otyła, poci się już po 5 minutach przy jakimkolwiek  ćwiczeniu na wuefie i nie potrafi rzucać piłką. Tak zapuszczone fizycznie dzieci wyrastają na nieruchawych grubasów.

Oczywiście część z nas jeździ na rowerach, widuje się też seniorów uprawiających żwawe spacery. Moją radość budzi widok osób uprawiających jogging, czyli bieganie truchtem z prędkością nieprzekraczającą 9 kilometrów na godzinę. I taka prędkość pozwala na optymalną pracę mięśni, spalanie tkanki tłuszczowej. Jednak nie jest to zbyt wysokie tempo i dlatego jogging można polecić niemal każdemu – bez względu na stopień zaawansowania. Głównym celem aktywności tego typu jest poprawa kondycji i wydajności organizmu przy stosunkowo niewielkim wysiłku.

Część seniorów odwiedza salony fitness i dba o zachowania dobrej kondycji. Niestety tych „pozytywnych” jest bardzo mało. O wielu za mało.

Szkoły nieruchawych

Rekreację sportową będzie uprawiał jedynie ten, który wyniósł takie nawyki z dzieciństwa, czyli ze szkoły podstawowej. Nagłe iluminacje sportowe zdarzają się bardzo rzadko. Dlatego powinniśmy przykładać większą wagę do tego co dzieje się na lekcjach wuefu i sportowych zajęciach pozalekcyjnych.

Za mej młodości szkoły podstawowe i średnie były także ośrodkami sportowymi, a nauczyciele wuefu pracowali do późnych popołudniowych godzin, a nawet wieczorami. Świetnie też funkcjonowały Szkolne Klubu Sportowe.

Jak było to możliwe w kraju zniszczonym wojną? Sprawę załatwiono bardzo prosto – nauczyciele wuefu mieli dodatkowe pieniądze za prowadzenie dodatkowych zajęć. To nie były duże kwoty, ale były. Zresztą w szkołach działały wtedy kółka biologiczne, matematyczne, chemiczne – i za te zajęcia nauczyciele również otrzymywali dodatkowe pieniądze.

Pozwolę sobie zauważyć, że w latach 1945-60 młodzież była traktowana w szkołach o wiele lepiej niż dzisiaj. Spora część nauczycieli była ludźmi sprzed wojny, ci nauczyciele mieli swój etos zawodowy. I ten etos „udzielał się” młodszym nauczycielom. Po drugie, dzieci rodzące się po wojnie były istnym skarbem narodowym i naprawdę dbano o nie. Nie gloryfikuję tu czasów komuny, ale daję świadectwo prawdzie, którą przeżyłem, bo jestem człowiekiem tuż powojennym.

Z kolei moje dzieci doświadczyły szkół późniejszych, w których uczeń był jedynie petentem do obsłużenia. Przez niechętnych wysiłkowi nauczycieli, za to z wielkimi pretensjami do losu. Nauczyciele zagubili gdzieś swą misję i sprawiają wrażenie męczenników dręczonych przez „obce bachory”. Szkoły (w stosunku do tego co sam zapamiętałem z własnej młodości) zmieniły się nie do poznania – niestety na gorsze.

Szkoła to nie tylko nauka

Pora przywrócić szkołom ich funkcje społeczne, bo szkoła to nie tylko nauka. Przez uspołecznienie szkoły rozumiem także jej zdolności do organizowana pozalekcyjnego życia sportowego, rekreacyjnego uczniów. Dzisiaj większość nauczycieli zarabia marnie, zarobki młodych nauczycieli  z trudem dobijają do pensji gwarantowanej przez państwo. Więc nie dziwię się tak bardzo, że jest jak jest.

Większość szkół ma dzisiaj przyzwoite sale gimnastyczne, które po 15-tej stoją puste. Szkoły mają też boiska szkolne, które popołudniami również starszą pustkami, bo nie ma etatów dla ludzi, którzy rzuciliby młodzieży piłkę i pilnowali porządku. Bywa nawet tak, że woźny przepędza z boisk chłopaków grających w nogę, bo nie są (w części) uczniami szkoły.

Jak płaca, taka praca

Polska nie ma jeszcze odpowiednich możliwości, nie ma zbyt wielu obiektów i urządzeń sportowych, żebyśmy mogli bawić się masowo w rekreację i zajmować się sportem. Niestety istniejące obiekty i możliwości nie są też w pełni i dobrze wykorzystywane. Bo mamy też przerażające zurzędniczenie instytucji mających zajmować się ustawowo rekreacją.

W większości gmin (w tym także w dużych miastach) funkcjonują Miejskie Ośrodki Sportu i Rekreacji lub Gminne Ośrodki Sportu i Rekreacji. Ich statutową misją i obowiązkiem jest organizowanie zajęć sportowo-rekreacyjnych, dbanie o bazę (boiska, orliki, hale sportowe) i propagowanie sportu, rekreacji, organizowanie turniejów i zawodów sportowych, rekreacyjnych. Od pracowników tych instytucji wymaga się oczywiście kreatywności (po polsku znaczy to twórczego podejścia, pomysłowości, inicjatywności).

Problem jednak w tym, że zarobki, które oferują MOSiR są nędzne i nikt „kreatywny” nie szuka tam pracy. Po ostatnich podwyżkach płacy minimalnej, MOSiR miały duży problem, bo nie było w ich kasie grosza na podwyżki pieniędzy. Nikogo nie chcę obrazić, ale zasada jest taka – przeciętny pracownik jest w stanie wykonywać swa pracę jedynie z przeciętnym skutkiem.

MOSiR mają rozpaczliwie mało pieniędzy, bo są instytucjami, a nie spółkami gminnymi. Różnica w pieniądzach na działalność i pensje pracowników jest taka jak między pierścionkiem z tombaku i ze złota. Bo w spółkach można zarobić nieźle, a w instytucjach tylko źle.

Chciwi społecznicy

Wokół tych MOSiR kręcą się za to „społecznicy”, którzy organizują przeróżne imprezy. Najpopularniejsze z nich to zawody w jeździe na rowerach w terenie, zawody w biegach oraz zawody dzieci i młodzieży w zapasach. Organizator takiej imprezy zwraca się do MOSiR-u i władz gminy, prosząc o pomoc, bo sam z siebie jest biedny, ale jego pomysły są genialne i rozsławią gminę w szerokim świecie. I władze się godzą, bo są łase na reklamę.

Skutkiem czego organizatorowi udostępniane są za darmo obiekty i tereny, pracownicy MOSiR-ów bezpłatnie muszą imprezę obsłużyć, za darmo też organizatorzy „cudów na kiju” otrzymują nagłośnienie (z obsługą), transport i reklamę. Po imprezie okazuje się, że organizator nie jest żadnym społecznikiem, tylko cwanym biznesmenem, bo pobiera od startujący całkiem wysokie wpisowe. I z tego sobie przywozicie żyje. A jedyny koszt jaki ponosi to zakup kilkunastu medali z tasiemkami po 5-6 złotych za sztukę. Czyli miasta, gminy i ich instytucje są frajerami, lub jeleniami, jak kto woli.

Osobowejścia

Od czasu do czasu MOSiR muszą udowodnić potrzebę swego istnienia. W tym celu publikują sprawozdania, z których ma wynikać, że są gminom niezwykle potrzebne, a z ich usług korzystają ogromne rzesze ludzi.

Patent jest jednak taki, że w sprawozdaniach przeczytamy, że w danym czasie odnotowano tyle a tyle „osobowejść”. Na przykład na miejskim basenie, na zajęciach z gimnastyki w wodzie, odnotowano (powiedzmy)10.000 osobowejść.

Co to są osobowejścia i jak MOSiR liczą ludzi? Cwanie liczą ! Bo oto zajęcia trwały przez 10 miesięcy. A w każdym miesiącu zajęć było 50. A na każdym z nich odnotowano, że gimnastykowało się w wodzie po 20 uczestników. Czyli mamy równe 10.000 osobowejść. Ale przecież nie osób, bo ludzie przychodzą na zajęcia wielokrotnie. Ktoś mi to kiedyś tłumaczył, że każde 10.000 osobowejść to ledwie jakieś 500 osób. Jednak każdy widzi, że między 10.000 tysiącami osobowejść, a 500 uczestnikami jest matematyczna i reklamowa przepaść.

I tak to duch urzędniczy zamienia ludzi w osobowejścia. I urzędniczą hucpę w pełny sukces. A autoreklamę instytucji w jakąś hiperrealność. Ale jak to pisał Janusz Głowacki w opowiadaniu „Materiał”: „Istnieje możliwość pokazania w telewizji każdej sprawy tak, jakby się działa naprawdę”.

I tak to od wieków udajemy, że jest „cacy”, a naprawdę jest „be”. I zamieniamy małe sukcesy w wielkie zwycięstwa, a wielkie klęski w nic nieznaczące, drobne przykrości losu. Pora spojrzeć prawdzie w oczy (nie tylko w sprawach sportu i rekreacji) i powiedzieć sobie wreszcie, że jest marnie i pora wziąć się do roboty.

 

Może czas też doceniać i cenić sport młodzieżowy? Na zdj.: MŚ w piłce nożnej mężczyzn U-20 w Polsce; 25 maja 2019 r. na stadionie Widzewa Łódź mecz fazy eliminacyjnej rozegrały reprezentacje Urugwaju i Norwegii. Było 3:1, ale Norwegowie kilka dni później wygrali w grupie z Hondurasem 12:0! 9 goli strzelił Erling Braut Haaland z klubu Molde. Norwegia odpadła z turnieju a młody Norweg przez Red Bull Salzburg, Borussia Dortmund trafił do Machesteru City... Siła w młodych. I zawodnikach i działaczach Fot.: arch./ HB

WALTER ALTERMANN: Sport i polityka, polityka i sport

Związki polityki ze sportem degradują politykę i sport. Mniejsza już o politykę, bo skoro siedzą w niej najlepsi z nas, to niech sami sobie poradzą. Natomiast sport wyczynowy w Polsce bez państwowej pomocy rady sobie nie da. I na kolejnych igrzyskach możemy dostać co najwyżej jeden medal – za wrażenia estetyczne w czasie parady.

Może ktoś pomyśleć, ze fantazjuję, zmyślam i oczerniam, że przeceniam wpływ polityków na sport… Ale to w takim razie, jak to się stało, że PGE nagle – kilka lat temu, za poprzednich rządów premiera Tuska, który pochodzi z Gdańska – wycofało się z finansowania piłkarzy nożnych z Bełchatowa i przelało swą miłość (wraz z gotówką) na Lechię Gdańsk? I nikogo nie obchodziło, że Bełchatów padnie. I padł. Bo liczył się interes polityczny, nie sportowy. A podobny manewr z piłkarzami z Mielca, którzy nagle stali się beneficjentami innej potężnej firmy? Za innych już rządów?

Dlatego pozwolę sobie przedstawić mój własny projekt dzielenia państwowej kasy przeznaczonej na sport. Bo, że musi ona się pojawić, nie mam wątpliwości.

Porządek i rozsądek? Nie będzie łatwo

Państwowe pieniądze przeznaczone na sport nie mogą, nie powinny trafiać do związków sportowych, bo większość z nich jest organizacjami wzajemnej adoracji, a ich tajnym celem jest zapewnienie swym władzom sutych wynagrodzeń i świętego spokoju.

Trzeba by wreszcie zbadać ile z państwowych dotacji idzie na wsparcie klubów, sportowców, trenerów, a ile zostaje w kasie dla członków zarządów. Co i rusz ktoś podnosi ten postulat, ale wtedy rozlega się krzyk działaczy, że to jest rządowa ingerencja, atakowanie wolności stowarzyszeń i atak amatorów na specjalistów.

Jednak pamiętamy, że nieustępliwość rządów (dwóch, z różnych partii) doprowadziła do istotnych zmian w PZPN. A Polski Związek Piłki Nożnej, jako, że nie bierze państwowych dotacji, wzbraniał się przed audytem jak diabeł przed święconą wodą. Ale po awanturach udało się jednak powstrzymać ambicje zarządu PZPN, który zamierzał w centrum Warszawy wybudować sobie paradną siedzibę kosztem 100 mln złotych.

Skąd bierze PZPN pieniądze? Ano z dotacji europejskich i światowych związków piłkarskich oraz od klubów. Nie gardzi także potężnymi sumami za transmisje telewizyjne pucharów europejskich i polskich ligowych rozgrywek. Są też sponsorzy reprezentacji, głównie państwowi, aliści są i prywatni. Więc jest się za co bawić.

Komu i jak dawać pieniądze na sport?

Trzeba doprowadzić do tego, że państwowe pieniądze „wrzucone w sport” nie będą marnowane, że nie będą przejadane przez władze związkowe. Dlatego proponuję pięć kroków wiodących do celu, jakim jest uzdrowienie naszego sportu.

 

Krok pierwszy. Należy utworzyć Fundusz Wspierania Polskiego Sportu, który gromadziłby i potem rozdzielał pieniądze od spółek Skarbu Państwa.

Krok drugi. Należy ustawowo zakazać spółkom Skarbu Państwa (nawet z mniejszościowym udziałem państwa) jakiegokolwiek wspierania klubów. Jeżeli któraś z państwowych spółek miałaby trochę wolnej gotówki, to mogłaby ją przelać, właśnie na ów Fundusz. I dopiero władze tego funduszu decydowałyby komu te pieniądze dać. Bez politycznego wyrachowania.

Krok trzeci. Żeby pieniądze, państwowe oraz te z Funduszu trafiały do klubów, trzeba zrozumieć, że istotne dla naszego sportu kluby rozsiane są po całej Polsce. I dlatego rząd powinien przekazywać pieniądze urzędom marszałkowskim i władzom gmin. Dlatego, że z takiego Olsztyna naprawdę lepiej widać, co dzieje się w Ostródzie. Proste, ale o tym też się zapomina.

Krok czwarty. Wszystkie obdarowane, dofinansowywane kluby musiałby się poddać corocznemu niezależnemu audytowi. Wyniki tego audytu powinny być znane publicznie. Bo skoro pieniądze są publiczne, to oczywiste jest (przynajmniej dla mnie), że także gospodarowanie nimi musi podlegać wnikliwej publicznej kontroli. I ocenie.

Krok piąty. Mając zrealizowane to co wyżej, należałoby przywrócić Związkom Sportowym ich podstawową rolę – organizacyjną (ligowe rozgrywki) kształcącą, doradczą i wspomagającą. I wtedy związki przestałyby się szarogęsić, wypowiadać się w imieniu wszystkich klubów i wszystkich sportowców. Bo one nie są żadną władzą. Mają jedynie sportowi służyć.

Obecnie polski sport wygląda tak, jak po Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu – jak zagubiona chudzina, tonąca w bagnie, której czasem, przypadkiem coś się uda. Czyli w sporcie jest marnie i przypadkowo. Bo murowani kandydaci do medali zawiedli, a większość złota, srebra i brązu (poza siatkarzami) zdobyli ludzie, na których nikt nie liczył.

Na prawdziwych działaczy naprawdę można liczyć

Żeby nie siać defetyzmu, który nikomu nie służy… opowiem historię wspaniałego działacza. Nazywał się Ludwik Sobolewski i działał w łódzkim sporcie. Do Widzewa trafił w 1969 roku. Jego prawą ręką został Stefan Wroński, a trenerem drużyny Leszek Jezierski.

„To właśnie ta trójka w przeciągu zaledwie kilku lat zrobiła z drużyny ligi okręgowej, rozgrywającej swoje mecze przy drewnianej trybunie i w towarzystwie owiec w roli kosiarek do trawy, zespół, z którym musiał liczyć się każdy na świecie.

Dzięki postawieniu na zawodników, których nadrzędną cechą był wielki charakter i hart ducha, wiosną 1970 roku udało się wygrać ligę okręgową. Pięć lat później nieznany szerszej publiczności Widzew, o którego sile stanowili zawodnicy niechciani w innych drużynach, zdołał awansować do ekstraklasy. Trzy lata później był już wicemistrzem Polski, a jego wyższość uznać musiał sam Manchester City. Dwie bramki w tym dwumeczu zdobył wybrany na najlepszego zawodnika w historii polskiej piłki, Zbigniew Boniek.

Tyle jest napisane na stronie RTS Widzew. Jednak kulisy sukcesu Widzewa, których ojcem był Ludwik Sobolewski są tyleż nietypowe, co pouczające. Po pierwsze – Sobolewski doskonale wiedział na jakich zasadach funkcjonuje w Polsce sport. I dlatego postanowił działać zupełnie inaczej. Zapamiętajmy to – inaczej. Może to jest właściwy klucz do sukcesu w każdej dziedzinie?

Za komuny każdy wiedział, że każde działanie musiało uzyskać akceptację władzy, a najlepiej, jakby władza każdy pomysł przedstawiała jako własny. Sobolewski dobrze o tym wiedział. Jednak ówczesne władze w Łodzi wpatrzone były jak w obrazek w ŁKS. Także dlatego, że ówczesny I sekretarz wojewódzki PZPR urodził się kilkaset metrów od stadionu ŁKS-u i był zażartym ełkaesiakiem.

Zatem pierwsze awanse Widzewa jakoś Sobolewskiemu uszły płazem, ale gdy będący już w II lidze Widzew miał szanse awansować do I ligi, władze wezwały prezesa Widzewa na rozmowę. I wtedy I sekretarz powiedział:

– Łodzi nie stać na dwa pierwszoligowe kluby, zrozumcie to. A bo to wam źle w w II lidze?

Tu wyjaśniam, że w latach 60. I liga była najwyższym stopniem rozgrywek piłkarskich.  Sobolewski miał jednak chytry plan. Obszedł, bez hałasu, wszystkie zakłady przemysłowe na Widzewie, a było ich sporo, bo była to dzielnica przemysłowa. I przekonywał dyrektorów, że dla dobra dzielnicy, dla dobra mieszkańców Widzewa i pracowników ich fabryk byłoby dobrze, gdy także ich zakłady pomogły finansowo widzewskiemu klubowi. I dyrektorzy się złożyli na RTS Widzew. A w 1975 roku klub Ryszarda Sobolewskiego awansował, bez zgody matki partii, do I ligi. Po awansie prezesi, trenerzy, zawodnicy i działacze zostali zaproszeni do gmachu Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Łodzi. I sekretarz serdecznie (choć wściekły) pogratulował klubowi historycznego awansu, po czym dodał:

– Teraz, towarzyszu Sobolewski, rozumiejąc wasze nowe wyzwania, chcemy wam pomóc. Zasilimy wasz zespół naszymi oddanymi piłce nożnej działaczami. Mówcie, towarzyszu Sobolewski, jak jeszcze możemy wam pomóc.

– Bardzo dziękujemy, towarzyszu sekretarzu za gratulacje – zaczął Sobolewski – a co do pomocy… Bardzo proszę, żebyście nam nie pomagali zasilaniem nas działaczami. Sami damy sobie jakoś radę.

Z tej historii płyną dwa morały. Pierwszy, że nie oglądając się na władze samemu też można zrobić niemało. Drugi morał jest taki, że jak ktoś ma „jaja” i jest inteligentny, to da sobie radę w każdym systemie.

 

 

 

Graf.: OG TV

WALTER ALTERMANN: Obrachunki poolimpijskie, czyli nasze zaszczytne 42 miejsce!

Na tegorocznych Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu Polacy zdobyli 10 medali, a konkretnie: 1 złoty, 4 srebrne, 5 brązowych. To nasz najgorszy olimpijski wynik od 64 lat. Naprawdę jest się czego wstydzić. I nie mówię o zawodnikach, bo oni walczyli najlepiej jak potrafili, mówię o nas, o wstydzie nas wszystkich. Konkretny powód do zażenowania jest taki, że nie jesteśmy w stanie dobrze zorganizować polskich klubów i naszych związków sportowych.

Holandia jest, w porównaniu z Polską, małym krajem, a jednak Holendrzy zdobywają na Igrzyskach Olimpijskich tyle medali, że my możemy o tym jedynie pomarzyć. Polska ma ok. 37 mln obywateli, Holandia ok. 17. W Paryżu w 2024 roku, zdobyliśmy 10 medali, a Holendrzy 15.

A może jesteśmy nieudacznikami organizacyjnymi? W dużej mierze, niestety, tak. Jesteśmy mocni w gębie, w wymyślaniu haseł, ale jak co do czego – d… blada.

Po co nam w ogóle sport wyczynowy?

Kiedyś, za komuny, panowało hasło, że sport wyczynowy ma być przykładem dla zwykłych obywateli. Ma pobudzać ich do fizycznego wysiłku, którego celem miała być tężyzna całego narodu. A naprawdę chodziło o to, żeby udowodnić nam i całemu światu, że w Polsce panuje świetny ustrój. Sport miał żyrować realny socjalizm.

Szczytem takiego podejścia do sportu wyczynowego była organizacja sportu w Niemieckiej Republice Demokratycznej, której zawodnicy mieli udowodnić, że w NRD panuje lepszy ustrój niż w Bundesrepublice. W NRD zorganizowano, w różnych miastach, silne ośrodki dla poszczególnych dyscyplin. Jeżeli jakaś młoda dziewczyna czy młodzieniec zdradzali oznaki talentu, to „proponowano” całej rodzinie przeniesienie się do wskazanego przez władza miasta, żeby talent młodych mógł się rozwijać. I nikt władzy nie odmawiał. Niechby spróbował.

Dopuszczano się także wymuszonych zajść w ciążę, którą potem usuwano, żeby zawodniczki miały jak najlepsze wyniki. Również NRD-owska farmakologia „wspierała” „sport”, skutkiem czego Niemcy z NRD przodowali również w szprycowaniu swoich zawodników medykamentami. I wyniki były, ale kosztem zdrowia zawodników i niewyobrażalnego państwowego terroru.

Sport po komunie

W Polsce, po upadku komuny, państwo zrzekło się niejako władzy nad sportem i oddało ją związkom sportowym, które miały być niezależne od władz. Przyświecała temu wielka idea chrześcijańskich demokratów, którzy głosili (słuszną, ale niesprawdzoną w praktyce) teorię, że czym mniej państwa, tym lepiej. O dziwo chadeków wsparli liberałowie, dla których zasada „im mniej państwa w państwie” jest pierwszym przykazaniem.

I tak pełną autonomię, poza sportowcami, uzyskali m.in. adwokaci i lekarze. Ich błędy i zaniechania, miały być oceniane przez ich cechowe organizacje. Rychło jednak okazało się, że wybierane demokratycznie władze samorządów zawodowych nie miały nawet zamiaru rozliczać kolegów, a już o karaniu nikt nawet nie myślał.

Zarządy związków ponad wszystkim

Wracając do sportu. Związki sportowe w Polsce (autonomiczne, samorządne i niezależne) rychło, w nowym systemie zaczęły ostro dbać o interes ludzi z zarządów związkowych. A interesy zrzeszonych klubów i sportowców jakoś zeszły na margines, a nawet zginęły gdzieś hen, hen za horyzontem. Ano, bliższa ciału koszula niż sukmana.

Istnym światowym kuriozum na Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu stała się sprawa Darii Pikulik, naszej srebrnej medalistki w kolarstwie torowym, której jej związek kolarski nie zapewnił minimalnych warunków do treningów. Pikulik musiała nawet sama opłacać swoje treningi. A kostium dostała dosłownie dzień przed startem. Podobnie było z jej rowerem. Doszło nawet do tego, że część kosztów związanych z jej występem olimpijskim pokrył z własnej kieszeni jej trener. Ciekawe, czy działacze Polskiego Związku Kolarskiego pojechali na igrzyska, w jakiej liczbie, sami czy z rodzinami i kto płacił za ich pobyt? To jest, Drodzy Czytelnicy, dno dna.

Państwo musi wydawać więcej

Żeby w obecnych czasach sport mógł się rozwijać konieczne są duże pieniądze. W USA, poza rządem, duże pieniądze płyną od potężnych korporacji i dużych uniwersytetów. W Polsce uniwersytety nie są w ogóle sportem zainteresowane, a dawne obiekty Akademickiego Związku Sportowego, związku, który wychował wielu wspaniałych sportowców, porastają chwasty. A w przypadku obiektów zadaszonych, te dachy się zapadają.

Nie mamy tylu wielkich przedsiębiorstw i banków, co na Zachodzie. Owszem, mamy m.in. Orlen, PGE, kilka dużych banków i spółki miedziowe. Te jednak głównie zainteresowane są finansowaniem klubów piłki nożnej. Bo tam sponsora najlepiej widać.

Jestem jednak przeciwny finansowaniu sportu przez nasze duże firmy. A to dlatego, że od zawsze ich władze były, są i będą narzucane przez polityków. Wedle zasady lojalności nominowanego, niezależnie czy ma jakieś pojęcie o tym, co produkuje, czym zajmuje się państwowa spółka, w której władzach zasiada.

Poza tym politycy mają swoje interesy polityczne. I jeżeli któryś z nich startuje do parlamentu z  Bydgoszczy, to na pewno nie będzie wspierał sportu w Toruniu.

Wicie rozumicie, Szef będzie zadowolony

Jak to się dzieje, że jedne kluby uzyskują wsparcie państwa, a inne nie? Tak samo jak za komuny. Wtedy i dzisiaj dzieje się to tak, że u prezesa wielkiej firmy pojawia się jakiś poseł, zupełnie nie pierwszego znaczenia. Ot, prosty, mało znany publice poseł, który powiedzmy to – na przykład – pochodzi z Dolnego Śląska. I ów poseł rozumie, że jeżeli w jego okręgu jakiś piłkarski klub awansuje przy wsparciu państwowej spółki „XYZ”, to szansa posła na reelekcję wzrośnie. Zatem toczy się między posłem, a prezesem taka mniej więcej rozmowa:

– Mam taki pomysł, panie prezesie – zaczyna poseł – żeby pański koncern wsparł taki jeden klub na Dolnym Śląsku.

– A oni mają już jakieś osiągnięcia? – pyta rozumnie prezes.

– A jak mogą mieć, jak oni nie mają pieniędzy? Osiągnięcia pójdą za pieniędzmi.

– Ale nie wiem, czy ja tak mogę? – broni się prezes.

– Jak pan prezes nie może, to kto może? Ja nawet pozwoliłem sobie rozmawiać z Szefem i on ogromnie zapalił się do mojego pomysłu… Tym bardziej, że jego żona pochodzi z … No wie pan. Teściowie, bracia żony, rzecz święta.

– Ale gdyby Szef mi sam to powiedział, byłbym bardziej pewny, nie to, że panu nie wierzę…

– O spotkaniu mowy nie ma – mówi poseł.

– Nie widzi pan, że teraz wszyscy wszystko nagrywają, podsłuchują, fotografują nawet? I dlatego u pana jestem ja, mały, cichy, szary poseł. Ale powiem panu jedno… – tu poseł ścisza głos – w przypadku pozytywnego załatwienia sprawy, Szef nigdy panu tego nie zapomni. A jak pan wie, Szef ma pamięć jak słoń. Tak w dobrym, jak w złym.

Tak to się działo i dzieje. Miejmy nadzieję, że w końcu przestanie tak się dziać.

 

 

Nie ma powodu, aby przypominać wizje "artystów", które obraziły chrześcijan. Czy wobec takich "prowokacji" za kilkanaście lat paryski i francuskji symbol nie zostanie również sprofanowany? Oby nie... Graf./ fot./ prt sc: OG TV/ re/ h/ e

WALTER ALTERMANN: Skandal na początku Igrzysk Olimpijskich. Francja nie-elegancja

Każde otwarcie olimpiady ma być prezentacją miasta i kraju, w którym się ona odbywa. Zawsze jest to przydługa ceremonia i nie wiadomo po co się ją organizuje. Zamiast pokazywać sportowców, pokazuje się mniej czy więcej artystyczne widowisko. Kolejne kraje prześcigają się w prezentacji atrakcji i zaskakujących technik. Tak było w Pekinie i Londynie. I zawsze jest to widowisko cyrkowe. Sam nie lubię cyrku (a szczególnie tresury zwierząt) i nie przepadam za czymkolwiek co je przypomina. Oczywiście są też ludzie, którzy za takimi dziwactwami przepadają. De gustibus non est disputandum

Jednakże Francja a szczególnie Paryż to przez wieki stolica mód, sztuki, literatury i filozofii. Po ceremonii tam właśnie spodziewałem się czegoś wyjątkowego, doczekałem się jednak prostackiego skandalu nad skandale.

Był to występ właśnie skandalistów i ich animacja znanego obrazu. Naraz widzom całego świata telewizja pokazała „żywy obraz” odtwarzający znane dzieło Leonarda da Vinci przedstawiające ostatnią wieczerzę Jezusa Chrystusa i jego uczniów.

Jest to obraz będący ikoną malarstwa i chrześcijaństwa zarazem. Tu zaznaczę, że obrazy nie są świętością w kościele rzymskokatolickim, ale przedstawione na nich postaci mogą nosić charyzmat świętości. A taki właśnie charakter ma wspomniany obraz – jest na nim Jezus i apostołowie, a malarz przedstawił na nim początek chrześcijaństwa.

Ale w Paryżu zobaczyliśmy jakieś żywe, potworne ludzkie monstra, poprzebierane w najdziwaczniejsze kostiumy. I te monstra swymi gestami i minami wyraźnie sobie kpiły. Z czego kpiły? Przecież nie z Leonarda da Vinci, przecież nie z obrazu, ale z chrześcijaństwa.

Libertynizm czy wygłup?

Francja jest Pierwszą Córą Kościoła, ale jest też matką XVIII-wiecznego libertynizmu, którego celem było zniszczenie Kościoła. To we Francji libertynizm wyrósł na silny ruch społeczny, którego efektem była walka z Kościołem i religią. Co przyniosło tragiczne skutki w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Wtedy to zapłonęły kościoły i klasztory, niszczono artystyczny dorobek Francji związany z Kościołem, a przede wszystkim mordowano księży i zakonników. Ten okres, to apogeum walki z religią i Kościołem w Europie.

Oczywiście należy tu rozróżnić walkę z religią od krytyki kleru. Religia jest dla chrześcijan największą świętością, a kościół podlegał krytyce właściwie od zawsze. Marcin Luter występując przeciwko Kościołowi nie wystąpił przeciw religii. Oczywiście nie każda krytyka Kościoła rzymskokatolickiego prowadziła do schizmy czy zakładania nowych kościołów. Ale była przecież obecna zawsze. Kościół jest przecież tworem ludzkim, a ludzie są omylni, popełniają błędy i często ich drogi wiodą na manowce.

Klasa

Krytyka instytucji kościelnych i kleru oczywiście nie jest zabroniona, ale trzeba w niej zachować klasę. A tej zabrakło „monstrom olimpijskim”. Co to jest klasa? Trudno wytłumaczyć i trudno zrozumieć komuś kto jej nie ma. Ale ona istnieje naprawdę. Posłużę się dwoma przykładami.

Pierwszy z nich to „Krótka rozprawa między trzema osobami, Panem, Wójtem, a Plebanem, którzy i swe i innych ludzi przygody wyczytają, a takież i zbytki i pożytki dzisiejszego świata”. Dzieło wydano w Krakowie w roku 1543. Autorem jest nasz rodak, ojciec języka polskiego, Mikołaj Rej.

„Krótka rozprawa…” to dzieło pełne ironii, napisane z pasją polemisty i genialnym słuchem satyryka. Rej był protestantem i wytykał Kościołowi jego błędy, ale miał klasę, gdy pisał:

A w kościele kury wrzeszczą,

Świnie kwiczą, na ołtarzu jajca liczą.

A czyż w tym, poniższym dwuwierszu, nie ma klasy?

Ksiądz wini pana pan księdza

nam prostym zewsząd nędza.

Przykład drugi to duża scena z wielkiego filmu Federico Felliniego „Rzym”. Film powstał w roku 1972. Jest w nim duża sekwencja, w której bohaterowie oglądają prześmieszny pokaz kościelnej mody. Na wybiegu dla modelek i modeli pojawiają się aktorzy w roli biskupów, i księży, którzy z wdziękiem gibkich modeli prezentują awangardowe sutanny, pelerynki i tiary. Widzimy również zakonnice w śmiałych habitach. Wszystko to – moim zdaniem – nie tylko śmieszy, ale i wskazuje na zbytek Kościoła. I to jest w porządku, bo ma klasę.

Przeciw religii

Jednakże paryskie widowisko nie było krytyką Kościoła. Ono było szyderstwem z religii i świadomym dążeniem „artystów” do wykpienia wiary. A to już zmienia kategorię czynu. To w Europie jest karalne. I może prowadzić do niepokojów społecznych, a nawet aktów terroru.

Pamiętamy przecież, jak 17 stycznia 2015 roku została zaatakowana paryska redakcja satyrycznego tygodnika „Charlie Hebdo”. Ataku dopuściło się dwóch dżihadystów. Wtedy zginęło 12 osób, w tym główni rysownicy tygodnika. Powodem ataku były karykatury Mahometa zamieszczane na łamach pisma i przypisywana jego autorom wrogość wobec islamu. Oliwy do ognia mahometan dolało i to, że większość członków redakcji było Żydami. I paryscy mahometanie widzieli w działaniu tygodnika nie tylko szyderstwo z ich religii, ale także akcję wspierającą Izrael w konflikcie na Bliskim Wschodzie.

Oczywiście dzisiejsza Europa jest tolerancyjna i chyba nie znajdzie się nikt, kto sięgnąłby po broń, by bronić wiary chrześcijańskiej. Ale są też w niej tysiące przybyszy, muzułmanów, którzy nie mają tak dużego poczucia humoru. Przynajmniej nie takie, jak ci, którzy w Europie są od dawna.

W czyim interesie

Zastanawia mnie, czy ktokolwiek z organizatorów wiedział, co „grupa monstrów” przygotowuje i jaki to coś będzie miało społeczny wydźwięk? I w jakim w ogóle celu ktoś miałby się naśmiewać z religii, obrażać ją. Sprawą powinien zając się prokurator, który powyższe pytania powinien sobie i „monstrom” zadać.

Nie mówię, że w sprawę jest zamieszane czy jakieś „komando”. Nie winię nawet osób, którym coś tak horrendalnego przyszło do głowy. Winię jednak organizatorów widowiska otwarcia Igrzysk 33. Olimpiady. Być może tej małej grupce „artystów” wydawało się, że taki happening i performance będą śmieszne. Że zdobędą sławę i poklask. Myśl ludzka biega pokrętnymi i pokręconymi ścieżkami, czasami nie mającymi nic wspólnego z żadną logiką.

Powtarzam – artystom wolno. Ale nie zawsze i nie w każdym miejscu. I za niewłaściwe miejsce i czas, za dopuszczenie takiego dziwacznego manifestu libertynów na olimpiadzie, ktoś w władz Francji powinien przeprosić, a winni (spośród organizatorów) powinni odpowiedzieć przed sądem.

Francuzi chcieliby przewodzić Unii Europejskiej, więc niech przed organami Unii wytłumaczy się sam prezydent Emmanuel Macron. Ale wątpię czy się na to zdobędzie, bo sam od czasu do czasu, zachowuje się jak osobnik nad wszystko ceniący wygłupy i wypowiedzi „od czapy”.

Tym razem słynna francuska frywolność i lekkość bytu okazały się potwornymi gniotami i zakalcem. Zwyczajną wulgarnością. I jeżeli w tę stronę zmierza kultura Francji, to być może za kilkanaście lat, na kolejnej olimpiadzie w Paryżu, w czasie uroczystego otwarcia, zobaczymy ucieszne spalenie wielkiego mistrza templariuszy Jakuba de Molay’a oraz zniewalająco cudownie płonące kościoły, bo to też jest dziedzictwo Francji.

 

 

 

Fot.: arch./ h/ re

WALTER ALTERMANN: Letnie wakacje i inne dzikie atrakcje

Czas letnich wakacji przypada w Polsce w lipcu i sierpniu, gdy dzieci i młodzież mają wolne od szkoły, a ich rodzice biorą urlopy. Tak jest dla większości, ale są jeszcze w kraju emeryci. Ci z kolei czatują na okres przed lipcem i sierpniem, oraz po, bo wtedy jest o wiele taniej.

W ostatnich latach bardzo wielu naszych rodaków wybiera wakacje poza Polską. I nie ze względu na klimat, bo i u nas jest latem okropnie gorąco, i u nas można dostatecznie się poparzyć na słońcu i z trudem oddychać. Również i u nas są już luksusowe hotele.

Decydującą przesłanką przemawiającą za wyjazdem wakacyjnym do obcych krajów, jest – niestety – szpan. Chęć pokazania się, zaimponowania znajomym. Niestety staropolskie postępowanie, wedle staropolskiego porzekadła, nadal jest aktualne. A brzmi ono: „Zastaw się, a postaw się”.

Oczywiście nikt się do tego nie przyzna, ale wystarczy popatrzeć na mówiących, że byli na Seszelach, w Hurgadzie czy na Korfu, a zobaczymy dumę i poczucie wyższości, które ich rozpierają. Niestety egalitaryzm nigdy nie był u nas w modzie, już od czasów Siemowita, Lestka i Siemomysła.

Trzy cele wakacji w Polsce

O ile chodzi o krajan, którzy spędzają wakacje w Polsce, bo są i tacy, to głównie ciągną nad Bałtyk, w góry lub na Mazury. Jednak ich opowieści i przesyłane znajomym zdjęcia, świadczą, że  najbardziej cenią sobie wygodne hotelowe łóżka, dobrą kuchnię i baseny.

I nikt, z obu grup wakacjuszy,  nie wspomina o przyrodzie, jej urokach, pejzażach i czystym powietrzu. Po prostu wakacjusze nasi przenoszą się z wygodnych mieszkań do jeszcze wygodniejszych hoteli. I najbardziej ich cieszy, że na wakacjach nie muszą po sobie sprzątać.

Drogo wszędzie, pusto wszędzie, co to będzie

Z roku na rok umacnia się w narodzie przekonanie, że wakacje w Polsce są bardzo drogie, nawet droższe niż te w Grecji czy w Egipcie. Patrząc na rachunki z restauracji, z pewnością tak. Ale narzekający na nadbałtycką drożyznę jakoś nie doliczają do swoich zagranicznych wakacji kosztów przelotu czy jazdy samochodami. A są przecież niemałe.

Jest jednak faktem, że w polskich kurortach, lub wczasowiskach jest bardzo drogo. Drogie jest jedzenie w budkach i restauracjach, drogie jest wypożyczenie leżaka, karuzela dla dzieci, zjeżdżanie na pupie w dmuchanym zamku czy przejście po rozpiętych linach, nie mówiąc już o pójściu na potańcówkę,

Skąd taka drożyzna

Skąd się bierze ta drożyzna? Przede wszystkim z naszej polskiej pazerności. Właściciele usług gastronomicznych i rozrywki są przekonani, że ciężko pracując (po 18 godzin dziennie) muszą po pięciu – sześciu latach odłożyć na przyzwoity dom i nieprzyzwoicie drogi samochód. Poza tym, ludzie prowadzący te wakacyjne interesy są w ogromnej części osobami przyjezdnymi, muszą wynajmować lokale, magazyny i miejsca do spania personelu.

Inaczej jest w górach, szczególnie pod Tatrami. Tamtejsza ludność, przez wieki doświadczająca niebywałej nędzy ma niejako „nerwicę głodową”. To znaczy, górale boją się, że umrą z głodu i dlatego rżną ceprów do gołej skóry. Nadto, z biegiem lat górale stali coraz mniej mili i mniej sympatyczni. Obcując z nimi odnosi się wrażenie, że patrzą na człowieka jak ich dziadowie na „owiecki”, które muszą dawać dużo mleka na oscypki, wełnę na swetry, a w końcu skórę na barani kożuszek.

Zadziwiające jest to, że żadna z wakacyjnych gmin nie powołała do życia spółdzielczości usługowej, w której zatrudnienie i zarobek znaleźliby miejscowi obywatele. Co zresztą obniżyłoby  też ceny. Tu na przeszkodzie stoi odwieczna polska zasada, że nie chodzi o to, żeby moja krowa dawała więcej mleka niż „sąsiadowa”, ale żeby sąsiada krowa po prostu zdechła.

Wątpliwe poznawanie świata

Wojażujący po świecie twierdzą, że poznawanie świata jest dla nich wielką nauką i wypoczynkiem. Czyli mają absolut edukacyjno-rekreacyjny. Prawda jest jednak mniej oczywista. Sporo osób rusza  na ekspresowe zwiedzanie świata, które polega na tym, że siedzą w ekspresowych autobusach, z podkurczonymi nogami przez osiem godzin. I ten autobus przenosi ich ekspresowo w dalekie od punktu startu miejsca. Następnie w ekspresowym tempie biegają po uliczkach historycznych miast, nie zatrzymując się nigdzie na dłużej, nie kontemplując piękna architektury, kunsztu antycznych rzemieślników, uroku i tajemnic minionych cywilizacji. Nic tylko pędzą jak Struś Pędziwiatr. Wracają do kraju wykończeni fizycznie i umysłowo. Ale przecież za nic i nigdy, nawet sobie samym, nie powiedzą prawdy, że przeżyli koszmarne wakacje.

Podaję ten przykład, bo pewien mój znajomy wybrał się na dwa tygodnie na zwiedzanie kilkunastu azjatyckich miast. Wrócił ledwo żywy, ale twierdził, że to była wycieczka jego życia. Zapewne miał rację, bo ledwo przeżył.

Poznawanie Polski 

Jest jeszcze jeden przykry aspekt polskich wakacji. Młode pokolenia nie znają już ojczystego kraju. Najpierw rodzice wożą ich w typowe miejsca hotelowe – Bałtyk, Tatry i Mazury. Gdy ci młodzi dorosną powtarzają trasy rodziców, a potem raczą tym samy swoje dzieci.

Po I Wojnie Światowej, zaraz po odzyskaniu niepodległości władze państwowe stanęły przed poważnym zadaniem kulturowego scalenia kraju. Bo przez 123 lata dla poznaniaka nieznane było Mazowsze, Podole, czy cała Galicja. Wprzęgnięto więc do prac nie tylko państwową propagandę, która miała w prasie przybliżać Polakom całą Polskę. Na pomoc ruszyło również harcerstwo, które organizowało obozy „poznawcze”. Oczywiście nie tak to się nazywało, ale harcerze z byłego zaboru pruskiego jeździli na terany byłej Galicji, byli Galicjanie obozowali na Mazurach, a kongresowiacy urządzali obozy w na terenach byłych zaborów – austriackiego i pruskiego. W ten sposób przynajmniej część młodych ludzi mogła znać i uznać całą Polskę za swoją.

Turystyczne co dalej

Zadbano także o to, dając na ten zbożny cel państwowe pieniądze, żeby uczniowie jeździli na trzydniowe wycieczki nad Bałtyk, właśnie odzyskany. Żeby wiedzieli, że to ich.

Ten sam rozsądny zabieg zastosowały władze PRL wobec Ziem Odzyskanych. Po 1956 roku większość obozów harcerskich z Polski przedwojennej organizowano na terenach, które po wojnie stały się polskie. Oczywiście władze PRL-u nigdy nie przyznały się do skopiowania zabiegów sanacji, ale tak było. I Bogu dzięki. Również szkoły miały obowiązek organizować wycieczki, w czasie których młodzież mogła zobaczyć Kraków, Góry Świętokrzyskie, Tatry, Gdańsk i Lublin.

To były świetnie i głęboko przemyślane akcje, które pozwalały młodym ludziom zobaczyć własny kraj. I podziwiać go. Dzisiaj niby też go poznają, ale głównie z okien rodzinnych samochodów, które ekspresowo zawożą ich autostradami na Bałtyk, Tatry i Mazury.

I jest to naprawdę wielki problem, który poruszam przy okazji sprawy wakacji, ale jest on całoroczny. W ostatniej swojej kadencji rządowej PiS zabiegał o te wycieczki krajoznawcze dla młodzieży, ale co z tego wyszło nie wiem. A co będzie teraz? Nie wiem jeszcze bardziej.

 

WALTER ALTERMANN: Duża przykrość w dniu wielkiego święta

W ciągu ostatnich kilkunastu lat koncerty w dniu 1 sierpnia, na Placu Piłsudskiego w Warszawie, stały się wspaniałym sposobem uczczenia pamięci wielkiego patriotycznego zrywu jakim było Powstanie Warszawskie 1944 roku.

Datę wybuchu powstania przypominam, bo z biegiem lat pojawia się w życiu publicznym coraz więcej osobników, którzy nie wiedzą. A przecież to wielki wstyd, dyskredytujący szczególnie polityków. Jeden z nich, osławiony nieznajomością tej pamiętnej daty, zasiada obecnie w Parlamencie Europejskim.

Sam pomysł publicznych koncertów „(Nie) zakazane piosenki” był wręcz genialny i przyjął się w  Warszawie i dzięki telewizji w całej Polsce. Coroczne śpiewanie przez warszawiaków piosenek z Powstania nie nudzi się, wręcz przeciwnie, uznaliśmy jej za wspaniały i ważny obyczaj. To wspólne śpiewanie przez artystów i zgromadzoną publiczność stało się jakby Narodową Mszą Jednoczącej Pamięci. To bardzo ważne w kraju tak bezwzględnie dzielonym przez naszych współczesnych polityków, dla partykularnych, partyjniackich interesów.

Niestety w tym roku, na placu Piłsudskiego, doszło do niemałego skandalu. Czekającym przed telewizorami i na placu widzom zaserwowano styl tego koncertu, który banalizował i wręcz dyskredytował tę wielką ideę.

Knajactwo na Placu

Zaczęło się pod tego, że oto naszym oczom ukazał się wesoły osobnik, w czarnych słonecznych okularach, który objawił się nam, jako nowy prowadzący koncert. Tym człowiekiem okazał się szerzej, podkreślam szerzej,  nikomu nie znany, artysta bez wymaganego doświadczenia w „branży”, niejaki Jan Młynarski. Już na początku pan Młynarski przedstawił się jako propagator, wielbiciel i znawca warszawskiego folkloru. I w takim stylu zapowiadał kolejne utwory.

A jest to styl wielce szemrany. Być może dla wielu z nas ciekawy, ale opisujący życie warszawskiego lumpenproletariatu – złodziejaszków, dziwek, paserów i rozrabiaczy z Czerniakowa, Targówka i im podobnych, mętnych okolic.

Potem było coraz gorzej, aż poziom i klasa koncertu sięgnęły dna. Pan Młynarski mówił językiem niedbałym, „warsiawskim”, w zachowaniach, czyli w gestach i sposobie kontaktowania się widownią, zdradzał maniery warszawskiego cwaniaczka. Krótko mówiąc – był nie do zniesienia. Ten styl rozsławił, a nawet stworzył przed laty Stanisław Grzesiuk. I chwała mu za to, bo świadomie dodał kolejny ekscentryczny kwiat do wielkiego bukietu naszej kultury. Ale Grzesiuk znał swoje miejsce i nie aspirował do występowania w Filharmonii Narodowej

Jednak podstawowe pytanie, co do występu pana Młynarskiego jest takie: czy wielkie święto naszej pamięci i hołdu dla walczących żołnierzy podziemia oraz cywilnych ofiar Powstania jest dobrą okazją do promowania podkultury Czerniakowa?

Nic nie wiedział

Jan Młynarski był wyraźnie nieprzygotowany do pełnienia ważnej roli gospodarza spotkania na placu. I gdy tylko mógł opowiadał niestworzone rzeczy o powstaniu. Naraz nawiązał do tego, że on sam i część zaproszonych do występu muzyków miała na szyjach niebieskie apaszki w białe grochy. Według Młynarskiego był to jego i zespołu muzyków hołd dla powstańców, którzy nosili takie same apaszki. Po czym wysnuł wniosek, że powstańcy nawiązywali do stylu i „honoru” warszawskich apaszów, niejako się z nimi utożsamiając. A przecież nic takiego nie miało miejsca! Po prostu w jakiejś na wpół spalonej hurtowni tekstyliów powstańcy znaleźli większą ilość takiego materiału, a potem kobiety Powstania uszyły im apaszki.

Odniosłem wrażenie, że wiedza pan Młynarskiego o powstaniu jest żadna, kłamliwa i obraźliwa dla słuchających.

Piosenki z Powstania

Pieśni i piosenki z Powstania Warszawskiego weszły do powszechnej i zbiorowej świadomości po roku 1956. Dopiero wtedy władze PRL-u zezwoliły na ich druk w śpiewnikach harcerskich. I od tamtej pory każdy harcerz, a za harcerzami inni, zaczęli je śpiewać.

O ile pamiętam, to zawsze śpiewano je poważnie, z uznaniem dla bohaterów Powstania. Owszem wśród tych piosenek są również utwory żartobliwe, pogodne. Ale nikomu – do czasu objawienia się p. Młynarskiego – nie przychodziło do głowy bawić się przy ich śpiewaniu wesoło, radośnie a nawet frywolnie.

Wszyscy doskonale wiedzą, w jakich okolicznościach te pieśni powstawały, jaki był los powstańców i Warszawy. Te weselsze piosenki są świadectwem młodzieńczego ducha powstańców, a właściwie szukania nadziei w piosenkach. O tym wiedzą wszyscy – poza Janem Młynarskim. I to budzi przerażenie.

Marsze czy walce?

Większość tych pieśni i piosenek to marsze. I o tym także nie wiedziała cała ekipa realizująca tegoroczny koncert. A może i wiedziała, ale jakoś ta wiedza nie pasowała im do koncepcji „apaszowskiego pikniku”. Prowadzący koncert dyrygent Jan Stokłosa zrobił wiele, żeby odebrać powstańczym marszom ich rytm. Szczytem wszystkiego było wykonanie wspaniałego marszu  „Warszawskie dzieci”, którą orkiestra i chór „przerobiły” na coś pomiędzy tangiem a walcem.

Marsz jest muzyką wojska, tak było, jest i będzie. Wszyscy o tym wiedzą. Bo trudno maszerować w rytmie tanga. Ale pan Stokłosa i Młynarski nie wiedzieli, a nawet jak wiedzieli, to dawno i nie do końca. A może z rozmysłem zrobili wszystko, by wspaniałe powstańcze pieśni zabrzmiały jak zabawniutkie teksty, wykonywane jak chór nietrzeźwych uczestników pikniku nad stawem czy jeziorkiem.

Jakiekolwiek ubieranie powstańców w mentalny kostium warszawskiego folkloru jest idiotyzmem. Z ducha było to powstanie inteligencji. Walczyli także rzemieślnicy i inni przedstawiciele klasy średniej. Ale przecież nie „apasze” czyli sutenerzy, złodzieje i bandyci.

Styl bez stylu

Panowie Młynarski i Stokłosa zrobili wiele, żeby tegoroczne „(Nie) zakazane piosenki” przypominały stylem „Bal na Gnojnej” Grzesiuka. Wiele też zrobił scenograf, który ubrał muzyków w stroje, w jakich kapela Stanisława Grzesiuka wędrowała po warszawskich podwórkach – szemrane kolorowe, pstrokate marynarki, beretki w szkocką kratę, ze śmiesznymi wielkimi pomponami i dodatkowo instrumenty typowe dla wędrownych podwórkowych kapel. Naprawdę, ubaw był po pachy.

I jeszcze te reżyserowane harcerki, które podskakiwały, klaskały, śmiały się i bawiły wesoło. Tu widzę winę reżysera, który chciał udowodnić, że naród świetnie się bawi i kazał biednym dziewczynom zachowywać się niestosownie. Dało się też widzieć kilka starszych harcerek, których twarze pomazano farbami, mającymi znaczyć, że brały udział w walkach. Brak stylu, hucpa i tandeta, panie reżyserze.

Na scenie również dominowała amatorka. Ja rozumiem, że miało być to „po naszemu”, miało być swojsko bez panów w smokingach, żeby lumpenproletariat Warszawy czuł się jak u siebie. Tyle tylko, że nie ma już żadnego lumpenproletariatu, naród nasz jest już przyzwoicie wykształcony, więc nie ma właściwego odbiorcy dla twórczości rodzaju i klasy p. Młynarskiego.

Dla prowadzącego koncert najmniej ważni byli autorzy piosenek. Nie mówił kto napisał muzykę, kto tekst. Najbardziej zajmowało go tworzenie nastroju fajnej zabawy. A najlepiej bawimy się przecież przy tekstach anonimowych, jak na weselach czy popijawach. Świadomość, że ktoś jest piosenki autorem, z pewnością by ludzi denerwowała.

W sumie byliśmy świadkami jak nasza tradycja i kultura osiągnęła dno.

Kto temu winien? Na pewno nie Jan Młynarski i Jan Stokłosa, oni propagują warszawski przedmiejski folklor od dawna. Winni są ci, którzy obu tym panom zaproponowali ten tak ważny występ. I owi decydenci powinni przeprosić, a nawet podać się do dymisji. Dymisja nie musi być przyjęta, ale honor warto mieć zawsze.

 

Walter Altermann

 

P.S. Niestety koncert, jest fragmentem większej całości. Od kilkunastu lat IPN, i inne instytucje powołane do szerzenia wiedzy o najnowszej historii, idą drogą „ułatwiania” wiedzy za wszelką cenę. Ktoś sobie wymyślił, że dzisiejszej młodzieży należy przedstawiać przeszłość w formie „komiksowej”. Kręcone są nawet filmy, w których Powstanie Warszawskie jest wspaniałą przygodą młodych, bo młodzież lubi się bawić. Ostatnio profesor Andrzej Paczkowski przypomniał, że nie tak dawno temu IPN wydał grę planszową o nazwie „Kolejka”. Gra przypomina Chińczyka, a jej treścią jest oczekiwanie w kolejkach do sklepów. A przecież kolejki były utrapieniem i męką PRL-u. Nie upraszczajmy, bądźmy poważni.