WALTER ALTERMANN: Student przestaje być wesołym żakiem

W Poznaniu kilkudziesięciu studentów rozpoczęło 8 grudnia 2023 roku protest i okupację Domu Studenckiego „Jowita”. 17 grudnia, do Poznania przyjechał nowy minister nauki Dariusz Wieczorek, który odwiedził protestujących i obiecał znalezienie pieniędzy na remont obiektu. Tym samym władze Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza zrezygnowały z planów jego sprzedaży.

Modernizacja „Jowity” powinna potrwać około 4 lat i ma kosztować około 100 mln zł. Według pierwotnych planów, Uniwersytet Adama Mickiewicza chciał sprzedać budynek, a za pozyskane pieniądze wybudować dom akademicki na 400 miejsc na Kampusie Morasko. W „Jowicie” po remoncie będzie mogło mieszkać około 200 studentów. Rzecz w tym, że „Jowita” znajduje się w centrum miasta, a więc jest to miejsce dobre, bo dogodne dla studentów.

17 grudnia ub. r. studenci zakończyli protest. Zebrani przypomnieli też o swoich postulatach, wśród których wymienili: prawne umożliwienie zrzeszania się studentów w związkach zawodowych, żądanie rozbudowy uczelnianej infrastruktury socjalnej – tanich stołówek czy pokoi socjalnych oraz zapewnienie miejsca w akademikach dla 10 proc. studentów

Student chce gdzieś mieszkać

Ten strajk studentów w Poznaniu zwrócił naszą uwagę na niby banalny, ale bardzo istotny problem – student musi coś jeść i powinien gdzieś mieszkać. Okazało się, że coraz więcej państwowych szkół wyższych (idąc drogą wytyczoną przez uczelnie prywatne) zupełnie nie interesuje się tym, gdzie ich studenci mieszkają i czy mają na jedzenie.

Uczelnie nie budują nowych akademików, nie remontują starych – zakładając, że nie jest to ich sprawą. Owszem, uczelnie budują nowe gmachy, rekonstruują zabytkowe budynki, w których prowadzona jest ich działalność dydaktyczna, co dobrze świadczy o władzach i pozwala kształcić coraz więcej osób.

Mówiąc inaczej – uczelnie wyższe są przedsiębiorstwami, których „produkcją” jest kształcenie. Czyli, studenci są materiałem do obróbki, a robotnikami przy tej obróbce jest personel dydaktyczny i wszystkie inne służby administracyjne. Oczywiście uczelnie państwowe są dotowane przez właściciela, czyli państwo.

Tym samym wydaje się naturalne, że uczelnie i rząd powinny być zainteresowane tym, czym ich „materiał” ma gdzie mieszkać i co jeść. A jednak tak nie jest. I to jest ogromny grzech państwa i jego uczelni.

Czy ludzie wykształceni są nam naprawdę potrzebni?

Powiedzieć, że władze i uczelnie chorują na znieczulicę, to nie powiedzieć nic. Ta ich obojętność losem studentów przeraża. I to z dwóch powodów.

Po pierwsze – student stoi oczywiście najniżej w uczelnianej hierarchii, a jednak jest żywym człowiekiem i deklarowaną od stuleci „przyszłością narodu”. Ale ten rozziew między hasłami a rzeczywistością mnie nie dziwi. Jesteśmy wszak mistrzami świata w głoszeniu haseł, którymi się nie przejmujemy.

Po drugie – student „niedospany i niedojedzony” nie ma koniecznej do intelektualnego wysiłku siły. Tym samym jego wyniki będą gorsze od możliwych. Czyli kształcimy marnie. I nie dziw, że nasze uczelnie nie mieszczą się w kilku pierwszych setkach, w klasyfikacji uczelni.

Zwrócę też uwagę, że studenci z Poznania oczekują jedynie 10 procent miejsc w akademikach, w stosunku do ogólnej liczby studentów. I powiedzmy też wprost – takie traktowanie studentów prowadzi do tego, że na studiowanie stać będzie jedynie dzieci z rodzin zamożnych. Co oczywiście doprowadzi do dalszego, jeszcze drastyczniejszego podziału społecznego. A według Konstytucji wszyscy mamy mieć równe prawa…

Kiedyś…

W mojej Łodzi przed wojną nie było ani jednej wyższej uczelni. Dopiero po 1945 roku zaczęły tu powstawać szkoły wyższe: Politechnika, Uniwersytet, Akademia Medyczna, Wojskowa Akademia Medyczna, Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych, Wyższa Szkoła Muzyczna i ta najbardziej znana –  Wyższa Szkoła Teatralna i Filmowa.

I mimo ogólnej biedy wybudowano też dwa wielkie osiedla domów akademickich. Wybudowano i zapełniono świetnymi księgozbiorami dwie wielki uczelniane biblioteki – dla Uniwersytetu i Politechniki. Pozostałe uczelnie również otrzymały swoje biblioteki. Powstały też stołówki dla studentów – tanie i zdrowe. Zorganizowano nawet kilkanaście klubów studenckich.

To działo się w zniszczonej wojną Polsce. A dzisiaj? Wojny nie było, gospodarka się rozwija, dochód narodowy rośnie… Więc co się z nami stało? Nie stać nas na nowe akademiki?

Po 1989 roku zachłysnęliśmy się neoliberalizmem i uważamy, że każdy  musi sobie radzić sam.

Dzisiejszy stosunek do studentów ma też inne podłoże. W roku 1939, wszystkie polskie uczelnie kształciły rocznie ok. 20.000 osób. W latach 60-tych w Łodzi kształciło się ok. 15-cie tysięcy osób. W roku 2000 r. w Łodzi kształciło się (uczelnie państwowe i prywatne) ok. 100.000 osób.

Zaraz po wojnie ludzi z wyższym wykształceniem było w Polsce nie więcej niż 3 procent. Obecnie osób z wyższym wykształceniem mamy już prawie 30 procent. Co prawda do wyższego wykształcenia zalicza się też licencjat, ale jednak.

Dlaczego nikt nie szanuje studentów?

Być może elity naszego państwa uznały, że już wystarczy, że to dosyć.  Ale to jest czystej wody głupota, podobnie jak do najazdu Rosji na Ukrainę wszyscy uważali, że wojen już nie będzie.

Przypomnę, że zaraz po 1989 roku liberałowie ortodoksyjni i wagi lżejszej głosili, że przyszłość kształcenia wyższego w Polsce to prywatne uczelnie. Powoływano się na przykład USA i Wielkiej Brytanii, zapominając, że USA i Wielka Brytania to jednak inne niż Polska światy, inna historia i inna zasobność obywateli. Niemniej odnotowaliśmy ogromny wysyp szkół niepaństwowych – prywatnych i społecznych. Jednakże do dzisiaj te uczelnie nie mają przyzwoitych bibliotek i akademików, nie mówiąc już o stołówkach. A ich poziom kształcenia… teoretycznie powinna ten poziom monitorować i nadzorować państwowa komisja. W praktyce jednak nadzór jest tylko teoretyczny.

Dlatego kształcenie ludzi na poziomie wyższym jest jednym z najważniejszych obowiązków państwa. I to w państwowych uczelniach, bez żadnego liberalnego kręcenia. I może dlatego wszystkiego, jak na razie, nie jesteśmy w czołówce państw Europy. A w takim Izraelu wyższym wykształceniem legitymuje się już ponad 85 procent obywateli. Uczmy się od najlepszych. I uważajmy na liberalne ględzenie o wyższości prywatnych szkół nad państwowymi.

 

Fot. arch./ HB/ re/ r

WALTER ALTERMAN: Predykcje feminatywne, czyli kąstytucja

„Jakie są pani predykcje w sprawie Wąsika i Kamińskiego…” – pyta dziennikarz TVN jedną z parlamentarzystek. Po raz pierwszy w życiu zaniemówiłem i ogłuchłem. Gdy mi przeszło, sięgnąłem do słownika PWN, gdzie znalazłem taką definicję: „predykcja – w analizie statystycznej: przewidywanie przyszłych realizacji albo cech statystycznych zjawisk losowych”. Zatem ów dziennikarz – nazwiska nie zdążyłem zanotować, ale był młody i dziarski – użył pojęcia z analizy statystycznej, by dowiedzieć, co owa pani poseł sądzi, co przewiduje, co mniema o przyszłym losie wspomnianych dwóch posłów.

Kolejny raz pytam – dlaczego spora grupa dziennikarzy uznaje za mało eleganckie stare, dobre słowa, a rzuca się jak pies na kość, gdy na dalekim horyzoncie językowym pojawiają się nowości?

Predykcje

A może oni po prostu, z rozmysłem i złośliwością wobec widza, chcą być nierozumiani? Żeby widz poczuł się od nich gorszy. Sądzę, że naszemu społeczeństwu w zupełności wystarczają urzędnicy, którzy mówią językiem zrozumiałym tylko w kręgach rządowych. Prawdę mówiąc, każdy rząd można traktować jak dopust boży – bośmy grzeszni bardzo – ale na takich nowoczesnych i nowinkarskich dziennikarzy nie zasłużyliśmy sobie. Za duża to kara.

Wymowa

To, o czym chcę teraz pisać, trudno oddać przy pomocy alfabetu łacińskiego, bez użycia alfabetu fonetycznego stosowanego przez językoznawców, ale… spróbuję. Martwi mnie, że bardzo wiele publicznych osobników i osobniczek nie jest w stanie poprawnie wymówić niektórych słów.

Często ostatnio powtarzanym w parlamencie słowem jest „konstytucja”, którą niektórzy z parlamentarzystów wymawiają jako „kąstytucja”. Może wierzą, że słowo pochodzi od kąsać lub kąska? Podobnie jest z „konsekwencją”, którą z ust wielu parlamentarzystów można usłyszeć jako „kąsekwencje”. Przykre to. Może to skutek niedoinwestowania edukacji i marnych pensji nauczycieli?

Feminatywa coraz bardziej śmieszne

Zastanawia mnie, dlaczego akurat TVN patronuje nabierającej na sile rewolucji językowo-tożsamościowej. Czyli, dlaczego popiera dziwaczności typu: „ministra”. Ilekroć dziennikarz TVN tak właśnie wita panie będące ministrami, przechodzą mnie ciarki. Zaczynam też podejrzewać, że panie na ministerialnych stanowiskach mają jakieś potworne kłopoty z tożsamością i identyfikacją płciową. Zaczynam więc baczniej przypatrywać się takim osobniczkom… i widzę, że są one kobietami, bo twarz, głos, budowa ciała są kobiece. Może nie czują się jednak kobietami do końca? I dlatego oczekują, że świat będzie się do nich zwracał per: sekretarina – jak colombina. Problem będzie z kobietami, gdy zostaną pracownicami dyplomacji – ba jak się do nich zwracać… Dyplomatka? Trochę będzie to dziwne, bo dyplomatka to rodzaj krótkiego męskiego płaszcza albo teczki.

A co powiecie Państwo, na „polityczkę”, która też objawia się coraz częściej? Toż polityczka to marna polityka, nieudolna i śmieszna. A gdy kobieta zostanie mężem stanu, to jak trzeba będzie o niej mówić? Żona stanu, dama stanu? I strasznie, i śmiesznie.

Cała ta nomenklaturowo-feministyczna rewolucja, której w Polsce patronuje TVN jest ogromnym i okropnym dziwactwem. Chyba, że chodzi o to, żeby odbiorcy tej stacji czuli się niepewnie…, ale to byłaby małość, więc w to nie wierzę. Bo to by prowadziło do podważenia klasycznych ról społecznych i rodzinnych. Tylko w imię czego? Że mężczyźni mają zacząć rodzić?

W związku z tym ukobiecaniem kobiet pojawia się też w tzw. przestrzeni publicznej coraz więcej agresywnych kobiet. Muszą być agresywne, żeby nikt nie podejrzewał, że są kobiece. Może miał rację Witkacy, gdy pisał o „kobietonach”?

Co się czego tyczy

Wicepremier Kosiniak-Kamysz zabierając w Sejmie głos w sprawie likwidacji Komisji ds. Wypadków Lotniczych powiedział: „Wszystkie te decyzje tyczyły się z działaniem komisji.”

Błąd składniowy wicepremiera polega na tym, że nie rozumie, iż w języku polskim „tyczy się” coś czegoś. I nie jest to równoznaczne z frazą, że coś wiąże się z czymś.

Nowa władza, a błędy stare. Z punktu dbałości o poprawność języka polskiego u notabli – nie wiem, czy warto było zmieniać rząd stary… Bo jest tak samo źle. Pod względem językowym…

 

Nie mamy akurat w archiwum sępa, ale znalazłem ptaka także droapieżnego z rodziny jastrzębiowatych - kanię bramińską zasiedlającą m.in. południową Azję Fot. archiwum HB

Na tropie zbrodni językowych – WALTER ALTERMANN: Boże, „ukaraj te porozrucane”

Niezwykle denerwujące jest, gdy dziennikarz posługuje się gwarą. Jednym z takich przykładów jest stwierdzenie, że coś jest „porozrucane”, na przykład bile na stole bilardowym. Polska norma mówi nam, że te bile są „porozrzucane”. Bo porozrzucane, rozrzut pochodzi od rzutu, a nie od jakiegoś „rutu”.

Innym przykrym przykładem jest wołanie o karę dla jakiegoś przestępcy, choćby boiskowego. Gdy jakiś zawodnik sfauluje przeciwnika, wtedy najczęściej sprawozdawca mówi: „Panie sędzio, ukaraj go pan”. A przecież powinien powiedzieć „Ukarz go pan”. Kara jest słowem podstawowym, ale mamy też ukarz, mamy karzącą dłoń prawa. Nie mamy zaś „karającej ręki”.

Globalna taktyka

W czasie meczu piłki nożnej sprawozdawca Canal+, w swej taktycznej przenikliwości, stwierdza: „Trzeba pochwalić Widzew za taką globalną organizację gry”.

Z tym globalizmem mamy kłopot nie lada, bo przyjęło się już w ekonomii, a z niej spłynęło – jak zaraza – na inne dziedziny, że globalny produkt może być synonimem produktu ogólnego, całkowitego. Ja rozumiem, że ekonomiści nie są humanistami, ale naprawdę przesadzają. Podstawowym znaczeniem „globalny” jest „światowy”. Bo przecież glob to nasz świat, kula ziemska.

Jeżeli nawet można odpuścić ekonomistom, to jednak sprawozdawca sportowy powinien powiedzieć po polsku tak: „Trzeba pochwalić Widzew za taką organizację gry”. Bo każda organizacja gry na boisku jest organizacją ogólną, całościową.

Dedykowane śruby

„Do tych karniszy daję śruby większe niż te, które są dedykowane przez producenta” – mówi Wiesław Skiba w programie „Pogotowie remontowe Wieśka”, w Canal+ Family.

Zacznijmy od tego, że pan Wiesław jest wspaniałym fachowcem, świetnie radzącym sobie z wszelkimi fuszerkami, których dopuścili się przed nim okropni naciągacze i partacze, podejmujący się napraw w domach klientów. Niemniej śruby nie mogą być „dedykowane”. Śruby mogą być do karniszy załączone w osobnym opakowaniu, mogą być zalecane, polecane, przeznaczone a nawet przypisane. Natomiast dedykować można komuś jakiś utwór literacki, utwór muzyczny, rzadziej obraz.

Nie mam pretensji do pan Wiesława, mam je natomiast do ekipy telewizyjnej, która nagrywa jego prace. Czy naprawdę nie ma wśród techników, operatorów dźwięku i obrazu, redaktorów i producentów nikogo znającego język polski?

Fala oburzonej krytyki

„Obraz wywołał falę oburzonej krytyki” – taka informacja pada z telewizora w programie „Dzień w Muzeum Orsay”. Oburzenie dotyczy jednego z pierwszych obrazów Oskara Moneta, ojca impresjonizmu.

Nie mam zastrzeżeń co do faktów, oburzenie wśród współczesnych Monetowi krytyków było naprawdę ogromne. Niemniej jednak zwracam uwagę, na to, że autora komentarza – a może tłumacza – poniosła poezja. Chodzi mi ot to, że „fala” nie ma ludzkich przymiotów, więc nie może być oburzona. Poza tym – istotnie obrazy Moneta spotkały się z oburzeniem krytyków, ale już nie krytyki. Chyba, że autor komentarza przez „krytykę” uważa ogół osób zajmujących się krytyką malarstwa. Sama „fala” może być, ale w znaczeniu, że Moneta spotkała istna fala krytyki.

Inkryminowane zdanie powinno zatem wyglądać tak: „Obraz wywołał falę oburzenia krytyków”. Tak czy inaczej, trzeba uważać, bo chcąc unikać dłuższych zdań, wpadamy w pułapkę absurdów językowych.

Sępy pod Warszawą

Niby to mamy już XXI wiek, niby to dominującą religią jest u nas katolicyzm… ale ciemny zabobon, wiara w gusła, porażające przesądy i w dziwne znaki trzyma się u nas mocno.

Ostatnio ogromne poruszenie oświeconych Polaków wywołało pojawienie się na niebie, w okolicach Warszawy sępa kasztanowatego. A jest to największy mięsożerny ptak Europy, niewidywany u nas od dawien dawna. Ponieważ lud nie lubi sępów, bo są to ptaki padlinożerne, masowo pojawiły się głosy, że to zły dla Polaków znak, szczególnie zaraz po wyborach – te głosy dobiegały głównie z prawicy. Co prawda lubimy kruki i wrony, choć są to również padlinożerne istoty, ale mniejsze. Zatem do straszenia nie bardzo się nadają. Ale to tylko tak sobie, przy okazji sępa.

Moją uwagę zwróciły głównie tytuły prasowe, towarzyszące tej „złej wróżbie”. Oto Zielona Interia, pisze: „Największy mięsożerny ptak Europy wrócił do Polski. Latał pod Warszawą.”

Otóż, szanowni Zieloni – pod Warszawą była Bitwa Warszawska w 1920 roku, pod Warszawą jeździ metro, są systemy kanalizacyjne, wodociągowe i inne… Natomiast ptaszysko latało nad Warszawą, lub nad Mazowszem.

A przy okazji przesądów mamy takie cudowne porzekadło:

 

„A kto wierzy w gusła,

Temu d… uschła”

Trzeba zatem uważać.

 

 

W różnych krajach kobiety są różnie trkatowane - to pozytywny przykład z Indii, gdzie jednak do Europy sporo brakuje. Czy w Polsce ta pani sama prowadziłaby jednoślad? Fot.: HB/ re/ r

Wątpliwość jest kobietą i o tym pisze WALTER ALTERMANN: Progresywne wariatki i szalenice

Niestety, mamy obecnie poważne problemy z identyfikowaniem współczesnych ruchów feministycznych. Tym mianem bowiem określane są wszystkie ruchy mające na celu walkę o prawa kobiet. I to jest poważne nieporozumienie. Do jednego worka wsypywane są bowiem postulaty nieograniczonego prawa do przerywania ciąży lub istotnego złagodzenia tego prawa i zrównania poziomu zarobków kobiet z mężczyznami. Dodatkowo wpycha się też do worka „feminizmu” postulaty większego udziału kobiet w polityce – co się rozumie jako zwiększenie liczebnego udziału kobiet w samorządach i parlamencie.

Znajdziemy również w „feminizmie” postulaty „babciowego” oraz budowy większej ilości żłobków, a to dlatego, by młode matki mogły się „samorealizować”. Ten worek współczesnego feminizmu pięknie obsypany jest brokatem „feminatywów”, czyli tworzenia nazw rodzaju żeńskiego w miejsce starych nazw rodzaju męskiego. Z czego mamy kurioza językowe w marnym guście – np. ministra.

Prawda, że jest tego dużo, a każdy z problemów z innego podwórka. Ale też mamy dzisiaj, przynajmniej w Polsce istną rewolucję mocno pobudzonych emocjonalnie kobiet, głównie młodych. Żeby rzecz pojąć, żeby zrozumieć to tsunami osobniczek walczących, trzeba nam rozpatrzeć każdy z tych postulatów feminizmu osobno. Bo razem się nie da. Choć jest jedna cecha wspólna dla wszystkich tych problemów, a na imię jej wściekłość młodych kobiet.

Wspólna wściekłość

Obserwator życia społecznego w Polsce może odnieść wrażenie, że mamy obecnie w kraju rewolucję, bunt i histerię. Oczywiście w życiu realnym, prawdziwym i codziennym niczego takiego nie ma. Życie małżeńskie toczy jak zawsze – przy silnej przewadze głosu żon. Życie rodzinne tak samo – nikt nie podważa przemożnej roli matki. W pracy kobiety są szanowane, choć dokuczliwe niekiedy bywają fochy i nastroje „kierowniczyniek”, „dyrektoressek” i „prezesorek”.

Natomiast liberalne media często oddają głos tym paniom, które mają jakiś interes w stwarzaniu nastroju grozy i horroru. Panie, zawsze głosem podniesionym, w górnych rejestrach i z wielka siłą domagają się dla siebie praw – ich zdaniem – brutalnie zawłaszczonych przez mężczyzn. Jaki to interes? Ano, biorąc pod uwagę, że w przeważającej części o te prawa „walczą” posłanki Koalicji Obywatelskiej, partii Razem, Polski 2050, Nowej Lewicy oraz przywódczynie setek stowarzyszeń prokobiecych – powinny być to prawa ważne. Ale czy są takimi naprawdę?

W tym gronie – na szczęście dla mężczyzn – brak przedstawicielek PSL, bo mogłoby być mężczyznom nielekko, albowiem chłopki miewają ciężką rękę.

Droga od bruku do parlamentu

Te przywódczynie ruchu dobrze wiedzą, że należy podnosić, wykrzykiwać hasło „kobiece”, bo to te hasła zaniosły je do parlamentu. One zaistniały jako działaczki przeróżnych grup – hałaśliwych tak, ale nielicznych osobowo, wręcz marginalnych. Jednak dały się poznać w lokalnych społecznościach jako nieustępliwe manifestantki. I to lokalne media stworzyły liderki awantur o wszystko. Dla wielu dziennikarzy te uliczne manifestacje były atrakcyjne, bo kopały równo władze państwowe oraz lokalne. Natomiast dla liderek tych ruchów ulica była trampoliną, punktem wybicia się do niebiotycznego skoku w górę, do Sejmy lub Senatu.

Prababcie feminizmu

Feministki wieku XIX walczyły o jasne i zrozumiałe prawa – o prawo do studiowania na wyższych uczelniach, prawo do głosowania, prawo do bycia parlamentarzystkami. Dzisiaj, jak napisałem powyżej, te postulaty są normalne, grzeczne i oczywiste. A jednak w pod koniec XIX wieku mieszczańskie społeczeństwo traktowało ówczesne demonstrantki jak kobiety upadłe, niemal na równi z prostytutkami. Tak było.

W sprawie obecnych żądań feministek, aby co najmniej połowa miejsc na listach wyborczych, w organach samorządowych i parlamentarnych zarezerwowana była dla kobiet, mam zdanie przeciwne. Realizacja tego postulatu jest niebezpieczna dla jakości pracy tych ciał przedstawicielskich. W żadnej z istniejących partii w Polsce nie ma więcej niż 30 procent kobiet, tak wśród członków partii, jak i aktywistów. Zatem – te 20 brakujących procent kobiet trzeba by brać z łapanki, niejako pod przymusem, poniekąd z gorszego „materiału ludzkiego”.

Samorealizacja, czyli depopulacja

Jednym ze sztandarowych haseł feministek jest to, że kobiety muszą się samorealizować. Długo się nad tym postulatem zastanawiałem i doszedłem do przekonania, że owa „samorealizacja” ma być zamiast. Przede wszystkim zamiast bycia matką. Przypomnę, że natura prawem do rodzenia potomstwa obdarzyła jednak samice – ergo także kobiety.

Jeżeli jednak kobieta chce najpierw skończyć studia, potem zdobyć zawód, następnie zacząć robić karierę zawodową, to w efekcie gdzieś po trzydziestce decyduje się zajść w ciążę. A potem już, po urodzeniu dziecka, niełatwo jej przerwać karierę. Nadto – przez całe wieki idealnymi matkami były kobiet 20-letnie. I współczesna nauka twierdzi, że właśnie okolice 20 lat, to idealny czas na rodzenie dzieci. A co z drugim i trzecim dzieckiem? Nie ma szans. Wykształcone panie przestają na jedynakach, bo kariera im ucieka.

Zatem, samorealizacja jest w opozycji do liczby rodzących się u nas dzieci, zważywszy, że wykształcenie wyższe ma w Polsce przeszło 30 procent kobiet.

Babciowe i żłobki

Postulat wprowadzenia babciowego, czyli państwowych pieniędzy dla babć, opiekujących się wnukami, jest słuszny. Jednak jest on również znakiem czasu, że matki nie mają dziś czasu na odchowanie własnego potomstwa. Podobnie jest z oczekiwaniem większej liczby żłobków. Podobnie, ale znacznie gorzej. Rzecz w tym, że każdy lekarz, każdy pedagog powie, że do trzeciego roku życia dziecko powinno być z matką w domu. Takie to mamy poważne dylematy związane z rozwojem społeczeństwa oraz z oczekiwaniami młodych kobiet.

Idea porwana na strzępki

Niektóre z feministek działają już jak alternatywne społeczeństwo, kierując się wizją uciśnionych kobiet, kobiet traktowanych jedynie przedmiotowo. I te kobiety chcą feministki wyzwolić. Analogie do komun włoskich Czerwonych Brygad, Frakcji Czerwonej Armii działającej w Niemieckiej Republice Federalnej albo do grup anarchistycznych z przełomu XIX i XX wieku nasuwają się same. Ten sam język, ta sama agresja, te same wściekłem słowa. I ta sama determinacji i wizja „społecznego wyzwolenia”.

W Polsce te ruchy nazywają same siebie „progresywnymi”. Po polsku powinny się nazywać „postępowymi”, ale widać za blisko im do komunizmu z lat 40. XX w., który ówczesny ustrój reklamował się jako „postępowy”.

Wszystko to dzieje się przy cichym przyzwoleniu Platformy Obywatelskiej. Doszło do tego, że warszawski ratusz jednej z takich grup oddał swój szacowny teatr – Dramatyczny, czyniąc jej dyrektorem jedną z ważnych liderek feministek Monikę Strzępkę. Ta pani wprowadziła niespotykany gdzie indziej rygor i terror spod znaku agresywnego feminizmu właśnie. A w wywiadach udzielanych, gdzie się dało głosiła pochwałę waginy i kobiecości. Powołała również do życia teatralny „kolektyw”, który w istocie stał się nową Podstawową Organizacja Partyjną. Tenże kolektyw spowiadał, ganił i pouczał aktorów, dbał o kierunek rozwoju mentalnego i programowego. Istna czerezwyczjaka, czyli Czeka lub CzK – z rosyjskiego sowiecka tajna policji pilnująca rewolucyjnego terroru.

Ów „feministyczny biologizm” się jednak nie przyjął, zespół się zbuntował i pani Strzępka odchodzi. Ciekawe, że owa pani, jako reżyseressa, nie miała w swoim dorobku żadnych poważnych osiągnięć artystycznych, bowiem wcześniej skupiała się głównie na epatowaniu ze sceny odważnymi obyczajowo hasłami. A w foyer teatralnym „zasłynęła” wystawieniem naturalistycznej rzeźby waginy. Trochę jednak przymało – jak mawiał pewien wybitny reżyser, gdy przychodziło mu obejrzeć jakąś przeciętną produkcję teatralną.

Jedno mnie tylko w tym przypadku dziwi – całe środowisko artystyczne nigdy nie traktowało pani Strzępki jak artystki. Czyżby zatem warszawski ratusz nie zasięgał u poważnych ludzi opinii? Czyżby wystarczyło mu, że pani Strzępka miała w dorobku pozycje odrzucające stare, klasyczne wartości? To aż tak łatwo w Warszawie zostać dyrektorem?

 

 

Jako największy skarb dzieci są przez lata używane do propagowania różnych ustrojów

WALTER ALTERMANN: Nasze największe skarby

Tytuł mówi oczywiście o dzieciach, bo nimi się dzisiaj zajmiemy. A konkretnie ich rodzicami. Marzeniem ogromnej większości kobiet jest być matkami. Są oczywiście nieliczne kobiety, które nie chcą. I mają do tego święte prawo. Jednak rodzice młodych mężatek, teściowie, partie polityczne wszystkich maści – czyli społeczeństwo in gremio oraz tzw. racja narodowa sugerują młodym mężatkom, że dzieci mieć powinny.

Są oczywiście też ich mężowie, którzy, choć mają do spełnienia w prokreacji czynną rolę, to jednak w sumie są czynnikiem biernym. W końcu bowiem decyduje kobieca biologia, instynkt macierzyński oraz indywidualne plany na życie każdej z kobiet.

Żeby nasze społeczeństwo mogło się rozwijać, a nawet nie zniknąć z powierzchni globu, trzeba żeby współczesne małżeństwo miało troje dzieci. Niestety – jak to widzimy – większość polskich i europejskich małżeństw ma obecnie po jednym dziecku. A przecież, żeby dwoje dorosłych mogło się „odtworzyć” wymagana jest – minimum – dwójka pociech. Rachunek jest prosty, ale rzecz w tym, że już rodzina z dwojgiem dzieci postrzegana jest współcześnie jako rodzina wielodzietna. Dlaczego napisałem o koniecznej trójce dzieci? Bo część małżeństw dzieci nie będzie miała w ogóle, a część populacji pozostanie w stanie bezżennym – takie mamy czasy.

Pytanie, dlaczego tak się dzieje jest oczywiste, ale odpowiedź jest skomplikowana. Jest z pewnością kilka poważnych czynników, które składają się na to, że jesteśmy w sytuacji narodowego zagrożenia. Zróbmy tych powodów krótki przegląd.

Kto rozbił klasyczną rodzinę

W dawnych wiekach rodzina wiejska chciała mieć dzieci, bo ziemia wymagała rąk do pracy. W miastach natomiast… również, bo rodziny rzemieślnicze także oczekiwały nowych rąk oraz sukcesji zawodu. Rodziny szlacheckie natomiast chciały mieć komu przekazać dorobek życia – jaki by on nie był. A cała ówczesna populacja czekała bardziej na synów niż córki. Z chłopaka był większy pożytek produkcyjny, ale ukrywano to skrzętnie pod eufemizmem, że czekało się na „dziedzica nazwiska”.

Kres tradycyjnej rodzinie stanów niższych położyła rewolucja przemysłowa, która też oczekiwała każdej pary rąk do pracy, ale w fabrykach. Upadały warsztaty rękodzielnicze, bo ich produkcja była znacznie droższa od maszynowej, więc bezrobotni rzemieślnicy, wraz z żonami i dziećmi stawali się robotnikami. Wtedy robotnikom płacono tak nędznie, że stać ich było jedynie na przeżycie. Spadała także renta rolna, bo taniały produkty rolnicze – na skutek coraz bardziej powszechnej mechanizacji rolnictwa. Najjaskrawiej tę rewolucję przemysłową i rodzinną widać było w XVIII wiecznej Anglii, ale niebawem ogarnęła całą Europę.

Tym samym zaczęła zanikać tradycyjna rola kobiety jako Westalki domowego ogniska. Kobiety zaczęły pracować po 10-12 godzin dziennie i nie miały już czasu, sił na prowadzenie domu i rzetelne wychowywanie dzieci.

Kobiety pracujące czy wyzwolone z okowów maskulinizmu

Dzisiejsze oczekiwania niektórych prawicowych polityków, że da się odwrócić bieg historii, są jedynie pobożnym życzeniami. Świat już nigdy nie wróci do klasycznego ładu. Kobiety w całym cywilizowanym świecie nie chcą być zamknięte w czterech ścianach rodzinnego domu, bo rację miał Lenin, gdy pisał, że „Kuchnia ogłupia kobietę”.

Naszym polskim ideologom prawicy zwrócę tu uwagę, że ich ideał, by kobieta była głównie matką i kucharką jest w istocie ideałem Bismarcka. Przy czym ten twórca zjednoczenia Niemiec dodawał jeszcze trzeci obowiązek kobiety – wierność i posłuszeństwo kościołowi. To dawało świętą trójcę nacjonalistycznych Niemiec – Kinder+Küche+Kirche, czyli osławione „Drei K”. Trochę to śmieszne, że nasza prawica sięga do niemieckich wzorów, skoro za Niemcami – tak ogólnie – nie przepada.

Wychowanie dziecka to nie zabawa

Powiedzmy też wprost, że wychowanie dziecka jest trudem, na który nie wszyscy są psychicznie gotowi. A jest też faktem i to, że ludzie XX i XXI wieku nie są skłonni do poświęceń, bo tempo współczesnego życia, zagonienie, obciążająca praca i niepewność jutra – zostawiają rodzicom niewiele czasu i sił dla swego przychówku.

Z drugiej jednak strony – z przerażeniem zauważam, że współcześni rodzice poświęcają wiele energii by zapewnić pociechom dobre wykształcenie, luksusowe wakacje i bardzo drogie zabawki. Tymczasem dziecko oczekuje od nich czasu, ciepła i bezpieczeństwa psychicznego. A tego większość dzisiejszych rodziców nie jest w stanie swoim dzieciom dać. Przecież matka z komórką w ręku, pchająca wózek, lub jadąca z kilkulatkiem w tramwaju jest dzisiaj normą. I to ciągłe uciszanie dziecka, żeby nie przeszkadzało mamusi w pisaniu głupot do znajomych… Straszne jest dzisiejsze chowanie naszych następców.  A skutki mogą być jeszcze straszniejsze.

Rośnie nam w Polsce pokolenie „komórkowców”, którzy wracając ze szkoły tramwajem gapią się w ekraniki komórek, nie rozmawiając ze stojącymi obok kolegami. Którzy również gapią się w komórki. Ta alienacja społeczna, to życie w wyimaginowanym, wirtualnym świecie kiedyś się na nas wszystkich zemści, bo gdy ci młodzi dorosną, gdy zajmą jakieś stanowiska pracy, nie będą w stanie „istotnie” komunikować się z innymi.

Co robić?

Chcąc nie zniknąć z mapy świata polskie rządy powinny płacić rodzicom za posiadanie dzieci. Ale płacić rozumnie. Za pierwsze dziecko „opłata” powinna być minimalna – powiedzmy te 800 zł, a i to jedynie dla rodzin w trudnej sytuacji materialnej. Te „opłaty za dzieci” powinny wyraźnie rosnąć. Za drugie dziecko powinno to być około 1600 zł, a za trzecie 2400 zł.

Być może wtedy część matek zgodziłaby się na dłuższy czas zrezygnować z pracy, bo żadne żłobki nie zastąpią matki! Mówię o matkach, bo to one są właśnie dla dziecka najważniejsze. Ojcowie są też ważni, ale więź z matką powstaje w okresie płodowym…, więc jest niezwykle silna.

Są też jednak i pułapki takiej polityki, a przekonali się o tym najboleśniej Francuzi. Jakieś 50 lat temu we Francji wprowadzono bardzo wysokie „dopłaty” za dzieci. Skutek jednak był taki, że dzietność co prawda wzrosła, ale jedynie w rodzinach imigranckich. I doszło do dużych wynaturzeń, bo już przy czworgu dzieci oboje rodzice w ogóle nie musieli pracować, a przynajmniej nie musieli harować.

Nie ma prostych recept, ale próbować coś robić, z tą malejącą dzietnością polskich rodzin, trzeba. Może jestem już zbyt stary, ale ciągle wierzę, że większość kobiet nie jest skłonna oddawać do żłobków swoich maleństw.

Lewicowe samozniszczenie

Psycholodzy mówią, że do trzeciego roku życia dziecko powinno pozostawać w domu. I ja im wierzę. Nie wierzę natomiast młodym paniom posłankom – głównie z Lewicy – które rzuciły się w wir „partyjnej roboty”. Nie wierzę, że nie czynią swym dzieciom krzywdy. Bo nawet czuła babcia, czy zawodowa domowa opiekunka, matki nie zastąpi. Taka jest biologia i żadna postępowa, progresywna filozofia społeczna jej nie pokona.

O dziwo w parlamencie najwięcej młodych kobiet, w wieku prokreacyjnym, ma Lewica. Wprost roi się tam od młodych, dorodnych dziewczyn, które mogłyby mieć jeszcze dzieci. Ale nie, one wybrały „samorealizację” w polityce. Jak tak dalej pójdzie, to polska lewica skaże się na samozagładę, bo dzieci będzie u nich mało. Może to cieszyć prawicę, ale lewa noga będzie za kilkanaście lat w Polsce króciutka, a jak mawiał współczesny klasyk – obie nogi są ważne. Chodzi o to, żebyśmy nie utykali, „nie chromali”.

 

 

 

Wigilia na Syberii, Jacek Malczewski, 1892 r.

WALTER ALTERMANN: Nasze bawarsko-hollywoodzkie święta Bożego Narodzenia

I jak co roku mamy wielkie, tradycyjne, arcy polskie święta Bożego narodzenia. Teoretycznie tak właśnie jest, ale w praktyce z roku na rok nasze Boże Narodzenia staje się coraz bardziej kosmopolityczne, a właściwie coraz bardziej bawarskie i hollywoodzkie.

Oczywiście żyjemy teraz w globalnej wiosce, w której następuje unifikacja wszystkiego, także obyczajów i zwyczajów. Jednak z tym świętami to już przesada. Oczywiście wiem, że choinka w polskich domach pojawiła się w XIX wieku, że przyszła do nas z Niemiec. Podobnie jak najbardziej znana z kolęd „Cicha noc” to utwór austriacki, z początku XIX wieku, który w swojej ojczyźnie nazywa się „Stille Nacht”.

 Choinki i kolędy

W Polsce choinka wyparła stroiki bożonarodzeniowe, najczęściej ze słomy, w formie pająków, zawieszanych u powały chałupy, lub u sufitu pańskich i mieszczańskich mieszkań. I to jest w porządku, bo mamy przecież piękne staropolskie jeszcze kolędy, które śpiewamy – obok „Cichej nocy”. A choinki są piękne i metafizyczne.

 Takie krążenie, zapożyczanie motywów kulturowych jest odwieczne i nie to mnie niepokoi. Martwi mnie to, że obecnie te polskie święta stają się coraz bardziej amerykańskie. Wystarczy zobaczyć reklamy zachęcające do kupowania prezentów, lub świątecznego jedzenia, a zobaczymy tam tłustego starca z długą białą brodą, w czerwonej czapce, obszytej białym futerkiem, czerwonej kurtce i czerwonych spodniach, przepasanego na brzuchu szerokim pasem z wielka klamrą. Ten kulturowy twór jest dziełem amerykańskiej „Coca coli”, która stworzyła go na wzór i podobieństwo bawarskiego Świętego Mikołaja.

Amerykanizacja polskich tradycji

Ale nie tylko na Boże Narodzenie jesteśmy amerykanizowani. Doszło przecież do tego, że protestancki, amerykański Halloween stał się u nas świętem. Dlaczego tak się dzieje? Ano dlatego, że światowe koncerny chcą więcej produkować, a przede wszystkim więcej sprzedawać. A kto jest najłatwiejszym klientem, wszelkiego badziewia? Oczywiście dzieci i młodzież.

Wróćmy jednak do nadchodzących świąt. We wszystkich super i hipermarketach przed świętami jesteśmy ogłuszani amerykańskimi obrazkami, kojarzącymi się ze świętami. Na każdym produkcie świątecznym mamy obrazki, które pojawiają się w tym samym czasie na całym Zachodzie, z USA włącznie. To jest terror wizualny, ikonograficzny. A w dodatku w tych marketach z głośników płynie nieustannie „Merry Christmas”.

Polak ma czuć się, jakby był właśnie w Nowym Jorku, Londynie, Berlinie czy Paryżu. A jeżeli ktoś, czytając co piszę, pomyśli, że służy to również propagowaniu, szerzeniu świadomości, że oto rodzi się Chrystus, nasz odkupiciel – jeżeli ktoś tak pomyślał to jest w przykrym błędzie. Bo właśnie na zachodzi likwiduje się wiarę i religię w miejscach publicznych. Dzisiaj na Zachodzie Boże Narodzenie jest zupełnie oderwane od religii, bo religia chrześcijańska przeszkadzałaby tylko w „maksymalizacji obrotów i zysków”.

Znikanie polskich Świąt 

Zaważę jeszcze, że poznikały z naszej ikonograficznej świadomości najmniejsze choćby odniesienia do polskości. Przyjęto, że Santa Claus, jako produkt amerykański jest w porządku, ale już nawiązanie do tradycji polskie kultury ludowej jest niewskazane. Bo to co lokalne gorzej się sprzedaje. A handlarzom i producentom chodzi o wywarcie efektu jedności światowego handlu i kupujących – tylko w imię zysku.

Przecież pamiętam, że nawet za komuny, którą odsądza się teraz we wszystkim od czci i wiary, bardzo wiele firm produkujących artykuły spożywcze  – mimo biedy poligraficznej – sięgało do polskiej tradycji i ozdabiało swe wytwory obrazkami krakusów, łowiczan i oczywiście górali. A nawiązywano wtedy do osiągnięć polskich artystów plastyków, głównie do malarstwa i grafiki Zofii Stryjeńskiej oraz do ojca polskiego drzeworytu Władysława Skoczylasa. Oboje ci wielcy artyści, nawiązując do polskiej ludowej tradycji, właściwie stworzyli polską obrazkową kulturę ludową. I chwała im za to.

Ale przecież nie tylko o spuściznę ludową mi chodzi. Polska to także wielkie, historyczne budowle, jak Zamek Królewski na Wawelu, Kościół Mariacki w Krakowie oraz wiele innych obiektów rozrzuconych po całym kraju. One również są ikonami naszej polskiej autoidentyfikacji. I ich obrazy, przedstawienia graficzne, malarskie powinny być propagowane – jako znaki, ikony  wspólnej tożsamości. Polska to nie tylko bohaterskie powstania, którym należy się szacunek, Polska to również piękne budowle. A polskość, to trwanie przy swoich ikonach, obrazach historii.

Może Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego powinno zacząć rozpisywać cykliczne konkursy na malarstwo i grafikę, nawiązującą do polskiej tradycji? I przyznawać granty polskim firmom, które potem sięgną po owoce tych konkursów, żeby ozdobić nimi polskie produkty. Coś trzeba w końcu robić z tym naszym odwracaniem się od największej polskiej tradycji – tradycji historycznego i ludowego przedstawiania naszych świąt.

Inaczej pozostanie po nas szczerbaty uśmiech pustej dyni, ze świeczką w środku.

 

 

Zdj.: Teatr Telewizji TVP "Biesiada u hrabiny Kołtubaj" ; od lewej:Anna Polony, Bohdan Łazuka, Barbara Krafftówna Fot. TVP

WALTERA ALTERMANNA wreszcie coś zachwyciło: Witolda Gombrowicza „Biesiada u hrabiny Kotłubaj”

4 grudnia 2023 roku znowu obejrzałem Teatr Telewizji a był to spektakl oparty na wczesnym opowiadaniu Witolda Gombrowicza „Biesiada u hrabiny Kotłubaj”. Reżyserii podjął się Robert Gliński. Dla porządku rzeczy powiedzmy, że ta „Biesiada u hrabiny Kotłubaj” miała premierę 15 stycznia 2018.

W tym młodzieńczym opowiadaniu mamy już zapowiedź całej pisarskiej filozofii Gombrowicza. Mamy więc walkę form – niższości i wyższości. Ta wyższa forma społeczna służy odseparowaniu się sfer wyższych od pospolitego bytu. Może ze strachu, z lęku, że jest się lepiej urodzonym i bogatszym, że to wszystko mogą im biedniejsi odebrać?

 Świat według Gombrowicza

Gombrowicz jednak nie był komunizującym rewolucjonistą, on jedynie opisywał napięcia formy wyrastające z tych napięć. U niego żadna z podstawowych form – ani wyższość, ani niższość nie ma absolutnej racji. Świat się nudzi – zdaje się mówić Gombrowicz – i z tej nudy walczy formami. U niego ludzie są głównie nosicielami masek, pod którymi skrywają swe lęki. To zresztą zaczerpnął Gombrowicz z psychologii Karla Gustawa Junga.

Reasumując – nie wiadomo czy według autora „Ferdydurki” świat istnieje naprawdę, bo widzimy jedynie walkę form, min i gestów. To dlatego w „Operetce” jedyną czystą postacią jest naga Albertynka. Ona jest czystym, pięknym bytem, bez maski i bez ubrania.

O czym sprawa

Od razu powiem, że spektakl pana Glińskiego był niezwykle udany – a biorąc ostatnie produkcje Teatru Telewizji –  nawet wybitny. Komu i czemu zawdzięcza to telewizyjne widowisko sukces? Przede wszystkim wspaniałej obsadzie aktorskiej. A ponieważ powiada się, że w każdym spektaklu połowa sukcesu to właściwa obsada, zatem brawa należą się reżyserowi, który dobrał aktorów starannie, i właściwie dla zadania.

Bohaterem opowiadania i spektaklu jest młody człowiek, dopiero wchodzący w dorosłe życie i zdobywający pierwsze poważne towarzyskie – czyli społeczne – doświadczenia. I to on snuje opowieść o ludziach, których poznaje. Tego Narratora cechuje ogromna naiwność. Ma on swoje wyobrażenie świata – w tym przypadku świata arystokracji – i te szlachetne wyobrażenia o klasie przywódczej społeczeństwa – jego zdaniem – w toku akcji zostają brutalnie zniszczone.

W czasie spektaklu poznajemy kilka genialnie przez Gombrowicza skrojonych typów „skretyniałej arystokracji” – jak sam określał tzw. wyższe sfery. Nie byłoby w obrazie tej klasy nic szczególnego, gdyby autor ograniczył się do satyry i groteski, bo takie rzeczy dało się przecież  czytać na wiele lat przed Gombrowiczem. Ponieważ jednak Witold Gombrowicz był mądrym pisarzem, przeto otrzymaliśmy nie tylko zjadliwie okrutny portret sfer wysokich, ale też przenikliwy obraz świata kierującego się mitami i uparcie uciekającego przed realnością w mityczne przestrzenie tak zwanych wyższych wartości.

Dobrze obsadzeni, wspaniali aktorzy

W roli Narratora wystąpił Piotr Adamczyk, mogący z całą pewnością zaliczyć tę rolę do „świetnego korpusu” swych udanych ról. Tytułową Hrabinę Marię Kołtubaj zagrała Anna Polony. W spektaklu widzieliśmy również Barbarę Krafftównę, w roli Starej Markizy, Bohdana Łazukę jako Barona Apfelbauma de domo księcia Pstryczyńskiego oraz Grzegorza Małeckiego w roli Kucharza Filipa.

Wszyscy oni zagrali wspaniale. A przede wszystkim pokazali, że teatr nie jest wymyślony po to, żeby wiernie odwzorowywać rzeczywistość. Teatr nie może być dokumentem. Teatr to kreacja, sztuczność, która ma służyć odkrywaniu prawdy o człowieku. Niestety w ostatnich latach w Teatrze Telewizji mieliśmy niepomierną przykrość oglądać twory „teatropodobne”, zrealizowane ku chwale operatów światła. Tym bardziej więc twórcom „Biesiady u hrabiny Kotłubaj” należą się nie tylko brawa, ale wielkie podziękowanie, bo ten spektakl przywraca wiarę w sens teatru w telewizji.

Patrzyłem na grę tych pięciorga aktorów z prawdziwym zachwytem. Podziwiałem ich mistrzostwo w budowaniu monologów, operowaniu słowem, frazą i melodią zdań. W tym spektaklu nikt niczego nie naśladował, nie oddawał, nie „wcielał się” – oni po prosty grali. Najpierw wymyślili swe role, a potem je zagrali. Zaprawdę, była to uczta aktorskiej gry. I dowód, że można, że aktorzy potrafią – jeśli im się tylko pozwoli, jeśli da się szansę.

Pozostali współautorzy sukcesu

Trzeba też wymienić wszystkich pozostałych współautorów tego sukcesu. Autorem adaptacji opowiadania na teatr jest Jan Bończa-Szabłowski. Autorem scenariusza telewizyjnego i reżyserem jest Robert Gliński. Mądrą, bo „degeneracyjną” scenografię stworzył Wojciech Stefaniak. Kostiumy były według projektów Zofii de Ines, Zdjęcia: Arkadiusz Tomiak. Muzyka: Jerzy Satanowski Choreografia: Cezary Olszewski. Montaż: Lech Starzyński.

Reżyser stworzył, wykreował, osobny świat, a o to przecież w sztuce teatru chodzi. W efekcie mieliśmy – tak rzadko dziś realizowany – „teatr z formą”. Naprawdę nie ma powodu, żeby w teatrze, także w teatrze telewizji ukazywać świat realny, bo on i tak sobie istnieje, i ma się dobrze.

Doskonałą, kolejną już, muzykę dla teatru napisał Jerzy Satanowski. Ona prowadziła i dopowiadała to, co trzeba było dopowiedzieć. I nie była żadną tam ilustracją… była integralna częścią spektaklu.

 Robert Gliński o swoim spektaklu

Pozwolę sobie zacytować kilka zdań Roberta Glińskiego, który tak mówi o pracy nad spektaklem na podstawie Gombrowicza: „Forma tego tekstu jest szalenie wyrafinowana – mimo że jest to opowiadanie, które należy do pierwszych jego prac literackich – to ono już ma w sobie zapowiedź tego, co potem męczyło Gombrowicza przez całe życie… mamy w nim dyskusję z Polską; dyskusję o tym, kim jesteśmy, co nas stwarza…. Jest tu taka rozpiętość myśli, taka rozpiętość szamotaniny głównego bohatera. On chciałby wejść do arystokracji, chciałby być kimś, chciałby poznać świat, którego nie zna – a jednocześnie widzi, że to, do czego aspiruje, jest kompletnie bez sensu i poza nim. Każda z tych postaci jest jakąś karykaturą. I raptem, po obejrzeniu tego spektaklu, zauważyłem, że one zupełnie niechcący parafrazują te z filmów Felliniego. Dzięki temu pojawiła się ciekawa rozpiętość kulturowa spektaklu.”

Reżyser podkreślał wielki udział aktorów, którzy – jego zdaniem – wnieśli do spektaklu swoją osobowość: „Pracując nad tym spektaklem myślałem o tym, żeby znaleźć wspólny mianownik. Bohdan Łazuka to aktor, który ma bardzo wyrazistą ekspresję, z kolei Barbara Krafftówna jest bardzo naturalna – z jednej strony jest bardzo ciepłym, miłym człowiekiem, z drugiej, sprawia wrażenie zawieszonej w jakiejś rzeczywistości baśniowej. A z kolei bardzo konkretna jest Anna Polony, która wywodzi się ze szkoły krakowskiej. I w jej przypadku liczy się pewna synteza i dyscyplina, myślenie bardzo skrupulatne i konkretne, według struktury postaci i spektaklu”.

Co do zasady

Reżyser powiedział również zdanie, które znane jest jedynie dobrym reżyserom, więc je przytoczmy: „Oni wszyscy mają inne środki, inną ekspresję, odmienne myślenie sceniczne. Co więcej, każdy z nich jest taką indywidualnością, która niesie ze sobą bardzo dużo własnego ja. A ja starałem się tego nie likwidować, nie obcinać”.

Właśnie to! Pierwszym przykazaniem reżysera jest – nie przeszkadzać aktorom. Niby proste, ale trzeba być mądrym reżyserem, żeby tym przesłaniem kierować się. I za to chwała panu Glińskiemu.

I wielkie podziękowanie za moje chwile obcowania z prawdziwą sztuką.

Przy okazji tak dobrego dzieła – niech sczezną wszelcy propagandziści, którzy tak niecnie wykorzystują teatr. Bo sztuka nie jest narzędziem do propagowania przeróżnych mętnych idei i myśli. Jedyne co ich tłumaczy to fakt, że nie są artystami, więc nie wiedzą co psują.

Inna sprawa, że ktoś pozwala im „robić teatr”. I to ci „zezwalający” będą smażyć się w piekle. A pseudoartyści posiedzą swoje w czyśćcu i w końcu wyjdą, bo nieświadomy mniej grzeszy.

 

 

 

WALETR ALTERMANN: Sadyści językowi czyli merytoryka incjatyw

W „Śniadaniu Rymanowskiego” w Polsacie, podczas ostrej dyskusji politycznej pani Magdalena Biejat, senator Lewicy, rzuca tekst, który przeraża okrucieństwem: „Ciągle widzicie igłę w cudzym oku, a nie widzicie we własnym”.

No cóż, można powiedzieć, że pani senator padła ofiarą tzw. wiedzy niekompletnej. To znaczy, coś słyszała, coś o czymś w oku, ale nie zapamiętała. Taka niedokładna wiedza bywa najgorsza. Nie każdy przecież musi znać Nowy Testament, ale jeżeli nie zna niech nie cytuje.

Pani senator sadystka

W tym przypadku jest jeszcze gorzej, bo pani Biejat jest zawodową tłumaczką z hiszpańskiego. Jeżeli więc tak tłumaczy jak mówi… groza czytać jej przekłady.

Dosłowny cytat kulturowy brzmi tak: Źdźbło w oku bliźniego widzi, a belki w swoim nie dostrzega” (MAT. 7: 3-5). Jak więc widzimy u Mateusza o żadnej igle mowy nie ma. Mateusz był surowym wyznawcą Chrystusa, ale przecież nie sadystą!

Merytoryka to nie poetyka

Niestety rozpanoszyła się na dobre „merytoryka”. Mówią o niej, przywołują właściwie wszyscy. Tymczasem w języku polskim takie słowo nie istnieje. Coś może być merytoryczne, ale merytoryki nie ma. Bo nie jest ani gałęzią nauki, ani techniki, ani pojęciem z pogranicza moralności i etyki.

Podobnie jak powyżej omówiona merytoryka, nie istnieje również „incjatywa”. Tymczasem ostatnio nawet premier Morawiecki w sejmowym wystąpieniu mówił o jakiejś „incjatywie”. Co prawda od czasu do czasu mówił też o „inicjatywie”, ale jednak błąd był.

Inicjatywa

Wyjaśnijmy zatem, że w języku polskim mamy jedynie „inicjatywę”, która pochodzi od łacińskiego initio – zaczynam. A oznacza według słownika języka polskiego występowanie z projektem, dawaniem pomysłu, rzucaniem myśli, zapoczątkowaniem.

Dzisiaj „incjatywa” pojawia się jako tzw. niechlujny skrótowiec. O „incjatywie” po raz pierwszy słyszałem za komuny, zawsze z nieodłącznym „prywatna”. Owa „prywatna incjatywa” była eufemizmem na oznaczenie prywatnych przedsiębiorstw – tak w produkcji, jak w handlu i usługach. Minęło tyle lat, komuna umarła, ale „incjatywa” nadal żyje, szkoda.

In plus, czy na dobre?

„Zagrał bilę niedokładnie, ale może wyjdzie mu to in plus” – mówi sprawozdawca snookera. Z tym „in plus” mamy kłopot nowobogackich intelektualnie.

Człowiek bez kompleksów nie wstydziłby się powiedzieć po prostu, że coś, co mogło wydawać się kłopotem, wyszło jednak na dobre. Ale – niestety – mamy w kraju coraz więcej osobników, którzy chcą uchodzić za ludzi z wyższych sfer i walą po uszach tym „in plusem”. Smutne to, ale prawdziwe.

Obława

Niedawno Polską wstrząsnęło okrutne morderstwo. Ojciec, zabiwszy syna, ukrywał się w lesie, w okolicach Gdyni. Policja zarządziła obławę, żeby ująć zbrodniarza. Tematem – co oczywiste – zajęły się najpoważniejsze stacje telewizyjne, gazety oraz Internet. I tu doszło do kilku przykrych zdarzeń językowych.

Dotyczyły one wspomnianej „obławy”. Najpierw TVP oraz Polsat mówiły o „obławie za napastnikiem”, tak jak mówi się „o pogoni za napastnikiem”. Jedynie TVN informował o „obławie na napastnika”. I tym razem to TVN miał rację.

Żeby nie wdawać się w zbyt długie wyjaśnianie. Obława jest na kogoś, na coś – na przykład na jakiegoś zwierza. Tu przypomnę refren „Obławy” – piosenki Jacka Kaczmarskiego, barda Solidarności:

Obława, obława na młode wilki obława

Te dzikie zapalczywe, w gęstym lesie wychowane…

Bandzior czy bandyta

Przy okazji innej zbrodni, tym razem we Wrocławiu, mogliśmy usłyszeć w TVN, że dwaj osobnicy, którzy napadli na ochroniarza kantoru wymiany pieniędzy, to „bandziory”.

Bardzo przepraszam, ale to jest głębokie nieporozumienie. Otóż, osobnik atakujący., w celach rabunkowych innego człowieka, raniący go nożem to „bandyta”. Natomiast „bandzior” to jedynie jakiś osiedlowy chuligan, człowiek tylko potencjalnie zagrażający życiu i zdrowiu innych. „Bandzior” to osobnik, z którego prawdopodobnie dopiero wyrośnie bandyta. Ja wiem, że są to subtelne różnice, ale język własny trzeba znać dobrze, skoro bierze się za posługiwanie się nim pieniądze.

 

Książka to nie powieść a palma nie musi być zaraz palmą pierwszeństwa, bo w języku potocznym to... powiedzmy - zawirowania... Fot. HB/ re/ r

W sosie dziennikarskich błędów pływa WALTER ALTERMANN: Trochę wiedzy o książkach

Rozumiem, że chodzi o to, aby dziennikarka telewizyjna specjalizująca się „w sztuce kina” miała ciągle o czym mówić, bo temat to modny i ciągle pojawiają się nowe filmu. Niemniej byłoby dobrze, gdyby dziennikarka znała chociaż podstawy starszej kultury – tu myślę o księgach i książkach, bo występująca w telewizji pani „od filmu” mówi ze swadą: „Nowy film ‘Znachor’ powstał na podstawie tej samej książki, co poprzedni.

Nie piszę tego bez dowodów, bo mylenie książek z utworami w nich drukowanymi jest dowodem daleko idącej ignorancji. Od biedy ujdzie to jeszcze uczniakowi szkoły podstawowej, bo już licealista powinien odróżniać te dwie materie – książkę, jako realny byt papierowy, od powieści, jako bytu niematerialnego.

Dziennikarka powinna zatem powiedzieć, że nowy film „Znachor” w reżyserii Michała Gazdy powstał na podstawie tej samej powieści, co film Jerzego Hoffmana. Powinna jeszcze dodać, że autorem powieści jest przedwojenny pisarz Tadeusz Dołęga-Mostowicz. Zresztą sami reżyserzy o autorach zapominają nagminnie, jakby nie chcieli sobie paprać nazwiska jakimś tam Dołęgą-Mostowiczem, Żeromskim czy Prusem. Czekam wiec na nową filmową wersję „Pana Tadeusza”, przy której w ogóle zabraknie nazwiska autora, a zamiast niego pojawi się, wiszące minutę, wołami na ekranie nazwisko jakiegoś debiutanta sztuki filmowej.

A współczesne książki i księgi – Szanowna Pani – bywają różne: są księgi telefoniczne, adresowe, pamiątkowe, honorowe, książki wejść i wyjść, księgi raportów, księgi kasowe, księgi inspekcji, księgi uwag i zażaleń. Bywały też książeczki zdrowia, książeczki oszczędnościowe, książeczki wojskowe i harcerskie. Zatem, proszę – Szanowna Pani – zapamiętać, że książka to tylko zszyte lub sklejone kartki, z okładką twardą lub miękką.

I niech mi Pani wierzy, że na podstawie książki da się jedynie wyreżyserować nicość. Co prawda zdarza się i tak, że na podstawie dobrej powieści również da się wyreżyserować dosłowne nic, ale to już inny temat.

Nasi obiektywni profesorowie

Sprytnym chwytem redakcji telewizyjnych jest zapraszanie do udziału w rozmowach autorytety, którym nikt – zdaniem zapraszających dziennikarzy – dosłownie nikt się nie oprze. Mam tu na myśli autorytety najwyższej rangi, które – można by powiedzieć – w carskiej Rosji odpowiadały  randze generałów czy marszałków. A są to oczywiście profesorowie, w najgorszym wypadku doktorzy.

Właściwie od takiego zaproszonego doktora, czy profesora, dziennikarz oczekuje tylko jednego – potwierdzenia językiem nauki tezy, którą ów dziennikarz chwilę wcześniej sam z siebie wydusił.  Zapyta, ktoś mało doświadczony, jak to możliwe? Bardzo prosto, bo każda ze stacji ma swoje stado profesorów, którzy wyznają tę samą ideologię, co dana stacja. I nie spodziewajmy się, że w TVN zobaczymy profesora, którego na co dzień oglądamy w Polsacie. I nie łudźmy się, że profesora z TVP, nagle zobaczymy w TVN. Nauka polska została ostatecznie podzielona według sympatii politycznych. Trochę mylące jest to, że każdy z profesorów ma ten samy tytuł naukowy, ale to tylko taki kamuflaż.

Po co stacjom zaprzyjaźnieni profesorowie? Żeby namaszczali, podnosili tezy stacji do rangi nauki, żeby widz myślał; „Coś w tym musi być, skoro ten profesor tak mówi”. Tu zaznaczę, że zjawisko „uprofesorowienia” telewizji dotyczy jedynie ludzi uprawiających tzw. nauki społeczne: wszelkiego autoramentu historyków XX wieku, socjologów i politologów – ci ostatni są zresztą najgorsi.

Tajemnica nauk humanistycznych jest taka, że są one niemierzalne, czyli można pleść, co tam komu do głowy przyjdzie. Może dlatego tak mało widać w telewizjach matematyków, fizyków i chemików – bo to są nauki ścisłe i tam bezkarnie wyplatać andronów nie można.

Oczywiście ta praktyka wykorzystywania ludzi nauki do niecnych politycznych celów byłaby naganna, gdyby nie to, że ci „przedajni” profesorowie nieźle z tego żyją. A czy mają jakieś skrupuły? Nie sądzę, bo poglądy mają przecież zgodne z miejscem, do których ich zapraszają. Czy to nie wstyd tym profesorom? A, tam… na pewno znajdą, na ewentualne wyrzuty sumienia, jakąś zgrabną wymówkę, w końcu są w tym utytułowanymi specjalistami.

Kłopoty z psychologią

Zdarzyło się to 6 XII 2023 roku. W czasie meczu Stali Mielec z Widzewem Łódź, w ramach rozgrywek Pucharu Polski w piłce nożnej, gdy Widzew strzelił drugą bramkę, i wynik był już 2:1,  wtedy sprawozdawca powiedział: „Teraz mielczanie mają już spore kłopoty psychologiczne.”

Otóż, myślę sobie, że przegrywający nie mieli żadnych psychologicznych kłopotów, bo psychologia to nauka zajmująca się ludzką psyche, alias psychiką. Owszem, mogli mieć kłopoty psychiczne, ale gdzie tak prostym chłopakom od kopania piłki, do tak trudnej dziedziny jak psychologia.

Zapamiętajmy zatem: psychika to nie to samo co psychologia. Podobnie jak seks nie jest tożsamy z seksuologią. Poza tym – nikomu z Czytelników nie życzę kłopotów ani z psychiką ani z seksem.

Takowe, owóż i inne archaizmy

W ramach podnoszenia własnego ego na wyższy poziom, coraz więcej ludzi pracujących w różnych  telewizjach, coraz częściej używa słów „pańskich”, aczkolwiek mocno trącących zaschłą myszą.

Jednym z takich magicznych słówek jest „takowe, owe”. Gość zamiast powiedzieć: „Ten człowiek nie wie co robi”, mówi: „Takowy człowiek nie wie co robi”.

„Takowy” jest zaimkiem, który w dawnych stuleciach służył do określania ludzi, zjawisk nieznanych, nie do końca rozpoznanych. Ale dzisiaj „pan dziennikarz” mówi o znanym z nazwiska człowieku: „takowy”. Nie dość, że jest to śmieszne, to jeszcze powoduje u odbiorcy panikę, bo widz nie wie o co chodzi.

Niezmiennie polecam używanie najprostszych polskich słów i zwrotów, bo czy przy niedzielnym obiedzie u matki „pan dziennikarz” poprosi: „Mógłby mi brat podać takowy sos”? Na co brat  odpowie: „Ów biały, czy ów ciemny, bracie?”  

 

Unikajmy mieszania z błotem mowy ojczystej, zresztą nie tylko jej... Fot. archiwum/ h/ re

WALTER ALTERMANN: Primo voto, advocatus diaboli i znany mistrz języka francuskiego

Ostatnio w Polsacie można było usłyszeć, jak ktoś z dyskutantów, brał w obronę sprawę uznaną przez pozostałych uczestników za niezałatwioną przez rząd. Wtedy to dyskutant powiedział: „Muszę być adwokatem tego diabła”. Po czym zaczął wykręcać kota ogonem, twierdząc, że niezałatwienie tej sprawy przez rząd jest kłamstwem, bo rząd wszystko załatwił bardzo dobrze. Mamy więc grube niezrozumienie zwrotu „adwokat diabła”. Zanim sprawę wyjaśnię, muszę powiedzieć, że nieznany jest językowi polskiemu zwrot „adwokat tego diabła”. Jeżeli już powołujemy się na cytaty kulturowe, to bardzo proszę robić to rzetelnie, bez własnych ozdóbek i dodatków, jak „tego”.

Adwokat diabła to łacińskie „advocatus diaboli”. Jest to ktoś broniący sprawy niesłusznej lub taki, który atakując dobrą sprawę, przyczynia się do lepszej orientacji w dyskutowanych kwestiach. Tu zauważę, że w procesach kanonicznych, mających ustalić, czy ktoś nadaje się na ołtarze – jako błogosławiony, czy święty – powołuje się do dzisiaj właśnie adwokata diabła, który ma za zadanie podważać zasługi kandydata, wątpić w prawdę świadków. A wszystko po to, żeby potem już nikt podobnych zarzutów świętemu, lub błogosławionemu nie stawiał. Dzisiaj jednak, w potocznej polszczyźnie adwokat diabła znaczy tyle, co obrońca złej sprawy.

Primo voto

Naród nasz staje się coraz bardziej wykształcony, bo w dużych miastach mamy już prawie 30 procent ludzi wykształconych. Co prawda, do wyższego wykształcenia zalicza się również licencjaty, ale jednak wykształconych przybywa. Przy czym nikt nie notuje na jakim poziomie są ci wykształceni.

W związku z tym coraz więcej osób zaczyna używać obcych zwrotów i polskich archaizmów, chcąc dać potwierdzenie, że sroce spod ogona nie wypadli. Ostatnio znalazłem tego przykład w internecie, gdzie pewien wykształcony jegomość, bo zaznaczył, że jest adwokatem, pisząc o swojej rodzinie przedstawił też córkę. Córka jest widać zamężna, bo ma inne niż ojciec nazwisko, ale adwokat zaznacza, że jej primo voto to nazwisko jego, czyli ojca. I mamy kłopot kulturowy, bo zwyczajowo utarło się, że piszemy o kobiecie tak:

de domo, z domu lub nazwisko panieńskie. W XIX wieku de domo pisali często rodowi hrabiowie i książęta, ale najczęściej dziewiętnastowieczni burżuazyjni  dorobkiewicze.

primo voto – określało nazwisko kobiety po pierwszym mężu, czyli wdowy, która ponownie wyszła za mąż. Bo rozwodów dawniej tak wiele nie było. Bywało też, że pisało się – po pierwszym mężu.

secundo voto, tertio voto – tak pisało się o zacnych matronach, które pochowały co najmniej jednego, dwóch, lub więcej mężów.

Takie był obyczaje w XIX wieku. Potem ten zwyczaj ułacinniania zanikł, bo był anachrpniczny. I nie ma powodu, żeby ten archaizm wskrzeszać, nawet, jeśli jest się adwokatem.

Z czego słynął Napoleon

Pan Tomasz Tomaszewski, sprawozdawca meczu tenisowego postanowił błysnąć znajomością  historii, więc powiedział o rosyjskim tenisiście Danile Miedwiediewie: „Świetnie włada językiem Napoleona”.

I wyszło nie bardzo dobrze, bo Napoleon nigdy nie nauczył się poprawnej wymowy jezyka francuskiego. A nawet musiał się go uczyć, bo ten cesarz Francuzów urodzony na Korsyce, dobrze znał język włoski – język ojca i matki. Znał też doskonale miejscowy język korsykański, a biografowie podkreślają, że nigdy nie pozbył się korsykańskiego akcentu.

Gdyby sprawozdawca chciał błysnąć, powinien powiedzieć, że Miedwiediew doskonale mówi językiem Prousta, Racine’a, Moliera a nawet Balzaka. A już najlepiej byłoby nie nurzać się w niepewnych odmętach metafor i powiedzieć, że Miedwiediew świetnie mówi po francusku. Ale pan Tomaszewski kultywuje starą szkołę „sprawozdawczości wyższego typu” i kocha mroczną poezję sprawozdawczości. Szkoda, bo na tenisie, mimo wszystko, się zna.

 Aktywiści językowo też groźni

„Remont poznańskiego rynku był bardzo przedrożony” – oświadczyła młoda aktywistka miejska z Poznania, w programie TVP Info, 25 XI 2023 r. Przy wypowiadaniu tego nowatorskiego zdania, aktywistka była bardzo pobudzona.

Zasmuciła mnie ta młoda, aktywna kobieta, bo chcąc zwrócić uwagę na przedłużający się remont poznańskiej starówki, co powoduje spory wzrost kosztów oraz utrudnienia dla mieszkańców,  posunęła się do ostrego ekstremizmy językowego. Bo nie ma w naszym języku czegoś takiego jak „przedrożony”, i nie będzie, bo to potworek językowy.

Co do aktywistów – nie mam o nich dobrego zdania. Są zbyt często szaleni w swoich akcjach i nie widzą świata poza własnymi ideami. Tu powiem, że bardzo interesujące rzeczy dzieją się w sprawie aktywistów w Niemczech. Dotychczas w Berlinie wydano już 550 wyroków sądowych na niekorzyść aktywistów klimatycznych z grupy „Ostatnie Pokolenie”. I jak przekazał portal niemieckiego dziennika „Welt”, nie zapadł ani jeden wyrok uniewinniający.

A w Bawarii, na zlecenie bawarskiego Urzędu Kryminalnego (LKA) oraz prokuratury w Monachium, w Niemczech przeprowadzono obławę na członków organizacji „Last Generation”. Siedmiu działaczom zarzuca się założenie bądź wspieranie organizacji przestępczej. Od miesięcy ta grupa prowadzi kontrowersyjne akcje protestacyjne w Niemczech i innych krajach Europy – przykleja się do ulic w celu zablokowania ruchu czy oblewa dzieła sztuki w galeriach płynnymi substancjami. Swoimi protestami aktywiści chcą zmusić rząd do bardziej zdecydowanej polityki klimatycznej.

Z tego co wiem, aktywistka z Poznania nie ma na sumieniu podobnych akcji, ale już niszczenie języka polskiego, może być karane. I mówi o tym odpowiednia ustawa. Nie mówię, że dużo, ale za „przedrożenie” powinna dostać jakieś dwa miesiące aresztu. O chlebie i wodzie.

 

 

Nie zawsze, to co widać, znaczy, to co oznaczałoby po wnikliwym przyjrzeniu się... Fot. arch/ HB/ re

WALTER ALTERMANN: Święta wojna i chciejstwo w szerokim spektrum inwestycji

„Loża prasowa” w TVN24, 19 XI. 2023 r. – „Prezes Kaczyński prowadzi nieświętą wojnę …”   – mówi Justyna Dobrosz-Oracz. I mamy kolejny przykład, że dziennikarz coś wie, ale nie do końca wie, co wie. Zwrot „święta wojna” jest stałym zwrotem frazeologicznym, którego zmieniać nie wolno. Niestety, pani Dobrosz-Oracz postanowiła być kreatywna i nadała mu nowe znaczenie, zmieniając „świętą wojnę” na „nieświętą wojnę”. I oczywiście wyszło bez sensu, bo prawdopodobnie nie wiedziała skąd się ten związek frazeologiczny wziął i co znaczy.

 Otóż – święte wojny były ogłaszane w średniowieczu, gdy chodziło o walkę z muzułmanami, o wyzwolenie Ziemi Świętej, albo o zniszczenie Katarów. Po raz pierwszy użył tego wyrażenia Piotr Pustelnik – w odpowiedzi na wezwanie papieża Urbana II do krucjaty – ogłaszając pierwszą wyprawę. Była to wyprawa ludowa w 1096 roku i poprzedzała właściwą pierwszą krucjatę. Piotr Pustelnik był francuskim zakonnikiem i wędrownym kaznodzieją.

Wtedy to walka o krzyż, o chrześcijaństwo usprawiedliwiała wojny, czyli te wojny były święte. Z biegiem lat i wieków „święta wojna” zmieniła znaczenie, i dzisiaj znaczy tyle, co szaleństwo, walka bez sensu, walka bezrozumna, zaciekła, w obronie nie wiadomo czego.

Zatem pani Dobrosz-Oracz powinna powiedzieć, że prezes Kaczyński prowadzi „świętą wojnę”. Ale być może wystraszyła się, że będzie pomówiona o neopogaństwo, o obrazę świętości – i powiedziała co tam wiedziała.

Chciejstwo

2 listopada 2023 roku trener piłkarzy ŁKS-u, Piotr Stokowiec, mówi w Polsacie, przed meczem Pucharu Polski: „Musi nas cechować chciejstwo. Rzecz w tym, żebyśmy chcieli grać.” Święte słowa pana trenera, bo inaczej się nie da.

Słowa cenne, ale nie do końca precyzyjne, bo trener powiedział też, że jego zawodników ma cechować „chciejstwo”. I mamy problem, bo pojęcie „chciejstwa” stworzył sam Melchior Wańkowicz, według którego oznaczało ono negatywną cechę naszego polskiego charakteru. Wańkowicz twierdził, że nie stać nas na rzetelną codzienną pracę, na pracę rozumną i perspektywiczną, bo mamy niestałe, płoche charaktery więc kierujemy się jedynie zamiarami, poprzestajemy na „chciejstwie”, za którym nie idą realne działania. Nagle coś ogłaszamy, jakieś zmiany, jakieś plany… i na tym poprzestajemy, bo nie mamy do realizacji tych planów sił, ludzi oraz pieniędzy.

Krótko mówiąc – Wańkowicz był za tym, żeby mierzyć zamiary według posiadanych możliwości. Zupełnie inaczej niż Mickiewicz, który stawiał na ducha, co obwieścił już w „Pieśni filaretów” z 1820 roku, gdzie pisał:

 

Cyrkla, wagi i miary
Do martwych użyj brył;
Mierz siłę na zamiary,
Nie zamiar podług sił
.

 

Faktem jest, że nowy trener ŁKS-u ma kłopot, bo w jego drużynie sił mało a i duch niebyt odważny.

 

Szerokie spektrum możliwości bycia śmiesznym

Z meczu piłkarskiego pomiędzy Widzem Łódź i Ruchem Chorzów, który odbył się 18 listopada 2023 roku, wynotowałem również trzy zadziwiające zdania sprawozdawcy Canal+.

Pierwsze zdziwienie – po usunięciu z boiska, przez sędziego, zawodnika Ruchu, sprawozdawca mówi: „Teraz Widzew ma szerokie spektrum możliwości”. Zastanowiło mnie kim z wykształcenia jest ów sprawozdawca? W grę wchodziły studia z zakresu zarządzania lub filozofia z ontologią jako zakresem pracy magisterskiej. Po chwili zdecydowałem się na to, że sprawozdawca najpewniej był posłem na Sejm, bo tam najłatwiej można nabawić się takich przypadłości językowych.

Zdziwienie drugie. W chwilę po usunięciu z boiska drugiego zawodnika Ruchu, sprawozdawca mówi: „Musimy się okiełznać w tych zmianach boiskowych”. Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś sam sobie zakładał kiełzno, lub chomąto i uzdę.

Zdziwienie trzecie. „Po doprowadzeniu przez Widzew do remisu, sprawozdawca mówi: „Teraz wynik jest bardzo przychylny dla Widzewa”. Niestety o przychylności nie mogę powiedzieć nic dobrego. Przychylny ludziom bywa najczęściej urzędnik-łapownik, ale tylko za dodatkową opłatą. Przychylni bywają też wykładowcy wyższych uczelni, którzy z dobrego serca lub ze znudzenia dają przysłowiową „tróję” egzaminowanym studentom, plotącym na egzaminach banialuki. Podsumowując, podejrzewam, że ktoś z Canal+ musiał być bardzo, ale to bardzo przychylny sprawozdawcy, gdy angażował go do pracy.

Kto z czym finiszuje

Czytam tytuł na portalu wnp.pl: „Francuska grupa finiszuje inwestycję w Częstochowie”. A w tekście trochę inaczej: „Francuska grupa CGR kończy inwestycję w nową halę w Częstochowie.”.

Mamy dwa problemy Pierwszy to tytułowy finisz. Bo dlaczego autor napisał z francuska, kiedy z tekstu głównego, że opanował znaczenie finiszu? Nie chciał się powtarzać? To trzeba było, napisać, że inwestycja: jest na ukończeniu, zbliża się do końca.

Drugi problem, to nieporadność składniowa. Nie jest to bardzo po polsku, gdy pisze się, że: grupa CGR kończy inwestycję w nową halę. Inwestycja ma w tym przypadku dwa znaczenia: budowa oraz wyłożenie pieniędzy na tę budowę. Jednak w obu przypadkach „kończy się budowa nowej hali”, a nie „kończy się inwestowanie w budowę”. Chyba, że inwestor wycofał się z płacenia, za tę inkryminowaną budowlę. Wtedy tak.

 

Fot.: archiwum/ HB/ re

WALTER ALTERMANN: „Mega dziwne” i nieustające zaskoczenia językowe

Ostatnio pewna pani, dobrze pod czterdziestkę, stwierdziła w TVN, że coś tam jest „mega ciekawe”. Posmutniałem, bo język licealistów wtargnął już na dobre do języka naszych mediów. Czasami jest to zabawne, ale i tak smutne, bo infantylne.

 

Oczywiście jest problem dla psychologa – dlaczego dorośli, dojrzali ludzie używają publicznie pojęć niejasnych, nieokreślonych i dziwnych? Jednym z takich słówek jest „mega”. Coś jest mega, coś jest cool, coś jest giga. Otóż myślę sobie, że powody są trzy.

Pierwszy powód – dorośli ciągle chcą być młodzi, od dawna już chodzą w T-shirtach, w jeansach i trampkach. Jednak czas robi swoje i dorośli jakoś nie młodnieją, a wręcz przeciwnie. Jednak ludzie dorośli, a nawet starzejący się, nie chcą tego przyjąć do wiadomości i zachowują się jak dzidzie-pierniki. Bywa to śmieszne, a nawet tragikomiczne.

Powód drugi – dorośli chcą być akceptowani przez młodych, chcą zachowywać się i mówić językiem swych dzieci i wnuków, w nadziei, że zatrzymają czas.

Powód trzeci – żyjemy w kulturze terroru młodości, bo starość jest przykra, nieatrakcyjna fizycznie i przypomina nam o końcu, jaki czeka nas wszystkich.

Biorąc pod uwagę to co wyżej – dorośli zachowują się jak idioci, próbując oszukać czas, nie potrafiąc korzystać z uroków wieku poważnego. A przynosi on swoje atrakcje. Nie wiem czy należy do nich bieganie po parkach, raczej jest to czas na „pogłębioną refleksję”, na czytanie poważnych dzieł, na odwiedzanie muzeów – na co nie mieliśmy czasu, gdy trzeba było wychować dzieci.

 

Stopniowanie przymiotników

Przy okazji tych poważnych myśli o młodości i starości, zajmijmy się językiem polskim, na przykładzie owego „mega ciekawe”. Zatem – mamy dwie odmiany przymiotników.

 

  1. Regularne stopniowanie przymiotników oraz przysłówków odprzymiotnikowych tworzy się następująco:

  • formy stopnia wyższego tworzymy regularnie, dodając do tematu przymiotnika w stopniu równym przyrostek -szy lub -ejszy (szybszy, ładniejszy, piękniejszy), a do tematu przysłówka w stopniu równym przyrostek -ej (szybciej, ładniej, piękniej).
    • formy stopnia najwyższego tworzymy, dodając do stopnia wyższego przymiotnika lub przysłówka przedrostek naj- (najszybszy, najładniejszy, najpiękniejszy, najszybciej, najładniej, najpiękniej). Stopniowanie regularne jest również nazywane stopniowaniem prostym.

 

  1. Stopniowaniu nieregularnemu podlega tylko kilka przymiotników: duży — większy — największy (ściślej mówiąc, w tym przypadku przymiotnik duży otrzymał stopień wyższy i najwyższy przymiotnika wielki), mały — mniejszy — najmniejszy, dobry — lepszy — najlepszy, zły — gorszy — najgorszy.

 

I na koniec dowcip językowy, stary, bo przedwojenny, zaczerpnięty z przedwojennych kabaretów: A jak należy stopniować przymiotnik „chory”? To proste: stopień podstawowy – chory, stopień wyższy – chorszy, stopień najwyższy – trup.  

Nieznany cezar antycznego Rzymu

Viasat History Polsat, 7 XI, 2023 r. Program o starożytnym Rzymie. Lektor czyta: „Cesarz Wespezjan, panował w latach…”

Cesarz, dość znaczący w historii, nazywał się naprawdę Wespazjan i panował w latach w latach 69–79. Jednak lektor kilkukrotnie mówi o Wespezjanie. Dlaczego? Być może lektor – a może również tłumacz i redaktor polskiej wersji – znają angielski, nie znając zupełnie historii Europy?

Przy okazji. Jedno jest pewne – Anglicy o wiele gorzej niż Polacy wymawiają łacinę. My wymawiamy bardzo dobrze, w czym są zgodni wszyscy językoznawcy. A u Anglików major to mejdżer, cezar to sizer. Więc radziłbym unikać angielskich wzorców, w wymawianiu łaciny po polsku.

Hojny ZUS

Od pewnego czasu w różnych internetowych portalach pojawiają się tytuły, zachęcające do przeczytania – szczególnie przez emerytów. Ostatnio rewelacja była taka: „300 zł dla każdego od ZUS”.

Żywotnie zainteresowany, bo jestem emerytem, czytam. I dowiaduję się, że te tytułowe 300 zł otrzyma każdy, jednak pod warunkiem, że wylegitymuje się stwierdzoną niepełnosprawnością. Bo te 300 zł są dodatkiem pielęgnacyjnym. Rozważyłem rzetelnie wszystkie za i przeciw. I wybrałem pełnosprawność, bo samookaleczenie się za jedyne 300 zł miesięcznie, to nie jest dobry interes.

Innym – całkiem niedawnym – razem, czytam w nagłówku informacji, że istnieje prosta możliwość uzyskania dodatku emerytalnego w wysokości 5.000 zł miesięcznie. Jednak tekst wyjaśnia, że trzeba dożyć 100 lat, żeby ZUS płacił miesięcznie po 5.000 zł. Faktycznie to proste. Nie trzeba nic robić, tylko żyć do setki. Ale też… na co stulatkowi te dodatkowe 5.000 zł miesięcznie? Niby można poszaleć, ale ZUS nie gwarantuje zdrowia na te szaleństwa.

Tak się zastanawiam, kto jest sponsorem tak radośnie optymistycznego obrazu ZUS? Może rząd, ale bardziej stawiałbym na marketingowców ZUS-u.