Czy urzędnikowi wypada jeździć rowerem? Fot.: arch.

WALTER ALTERMANN: Pieniądze własne i państwowe

U niektórych ludzi, którzy obejmują ważne stanowiska państwowe, zachodzą gwałtowne zmiany – nie są w stani odróżnić pieniędzy własnych uczciwie zarobionych od pieniędzy państwowych, którymi dysponują.

Przy czym kierunek zmian mózgowych u świeżo upieczonych urzędników jest zawsze jednokierunkowy – nigdy nie zapłacą własnymi pieniędzmi za usługi i przedmioty, które są państwowe. Natomiast nader często płacą państwowymi pieniędzmi za przedmioty i usługi, które są ich prywatnymi.

Wiceminister Ciążyński i karty

Przypatrzmy się przypadkowi z ostatnich dni, który będzie reprezentatywny dla tematu i pozwoli nam wysnuć istotne wnioski. Niedawno media ujawniły, że wiceminister sprawiedliwości, Bartłomiej Ciążyński, złożył rezygnację ze stanowisk w rządzie oraz z pracy w Polskim Ośrodku Rozwoju Technologii. Co takiego się stało, że ów młody polityk Nowej Lewicy sam z siebie unicestwił się politycznie?

Otóż pan Ciążyński pojechał sobie służbowym autem na wakacje do Słowenii. A było to auto Polskiego Ośrodka Rozwoju Technologii, w którym także pracował. Wiceminister sprawiedliwości zapłacił także za paliwo (do tego służbowego auta) z państwowych pieniędzy, choć jest to wyraźnie zabronione w regulaminie karty paliwowej, który podpisał.

Najpierw polityk upierał się, że prawa nie złamał bo mógł korzystać z samochodu i karty paliwowej również w celach prywatnych. Jednak po kilku godzinach doznał boskiej iluminacji i potwierdził, że ustalenia dziennikarzy WP są prawdziwe. Kuriozalne było również jego tłumaczenie, że sytuacja wyniknęła „Z braku doświadczenia w korzystaniu ze służbowych samochodów”. Po kilku godzinach Ciążyński poinformował, że rezygnuje ze stanowiska wiceministra i nie będzie już pracował w PORT.

W Polskim Ośrodku Rozwoju Technologii, instytucie należącym do Państwowej Sieci Badawczej „Łukasiewicz” polityk Lewicy pracował od maja przez dwa miesiące. A pełniąc tam funkcję wicedyrektora ds. komercjalizacji zarabiał ok. 20 tys. zł netto. W ramach posady otrzymał służbowy samochód i kartę paliwową. Śledztwo w tej sprawie wszczęła Prokuratura Okręgowa we Wrocławiu. Ciążyński ma również stracić niebawem funkcje w Nowej Lewicy: szefa partii we Wrocławiu i przewodniczącego klubu w Radzie Miasta.

Żeby nie być posądzanym o skłonność do tępienia lewicy, przypominam poniżej sprawę Ryszarda Czarneckiego. W duchu modnego obecnie symetryzmu politycznego. Czyli jak już kopiemy liberałów, to kopmy również konserwatystów.

Sprawa Czarneckiego

Unijni urzędnicy twierdzą, że europoseł Ryszard Czarnecki pobierał nienależne mu zwroty kosztów podróży służbowych i diety. Europejski Urząd ds. Zwalczania Nadużyć Finansowych (OLAF) skierował do polskiej prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Sprawa jest nienowa, ale za to fascynująca ze względu na osobę deputowanego.

Czarnecki, według OLAF, wykazywał w rozliczeniach służbowych wyjazdów, że dojeżdżał do Brukseli z Jasła, i do tegoż Jasła miał każdorazowo wracać. Odległość z Jasła do stolicy to ok. 340 km, więc o taki dystans Czarnecki miał powiększać „kilometrówkę”, a w efekcie wypłacano mu większą kwotę za przejazd. W sumie, zdaniem OLAF, Czarnecki wyłudził z UE ponad 100.000 euro.

Podejrzenia urzędników wzbudziły także przejazdy Czarneckiego samochodami, które nie należały do niego. Okazało się, że właściciele tych aut zaprzeczyli, by pożyczali je posłowi. Tak było np. z fiatem punto cabrio – w rozliczeniu Czarnecki wpisał, że podróże nim odbywał w lutym 2012 roku. Właściciel pojazdu stwierdził, że samochód 11 lat wcześniej – w roku 2001 – został rozbity na tyle poważnie, że nie nadawał się do jazdy i został… zezłomowany. W innym przypadku ustalono, że osoba, z której auta miał korzystać Czarnecki, stwierdziła, że nigdy nie prowadziła żadnych usług transportowych, nigdy żadnego posła nie przewoziła i go nie zna.

Sprawa jest wstydliwa. Tym bardziej, że występuje w niej poseł i europoseł, który słynął z bezwzględnego, płomiennego tępienia działań wszystkich opozycyjnych (wobec PiS) partii. I był nieprzejednany w zwalczaniu wystepków „komuny, lewaków i liberałów”, pod ich wszelkimi historycznymi i obecnymi postaciami. Ostatnio Ryszard Czarnecki stwierdził, że sprawy już nie ma, bo pieniądze oddał, więc nie rozumie po co ten krzyk i ataki na niego. Oddał, czyli nie powinien być sądzony? Ciekawa interpretacja prawa.

Oba te przypadki – Czrneckiego i Ciążyńskiego łączy to, że narazili na szwank swoje partie, które im zaufały. To także powód do wstydu.

Obywatelskie metamorfozy

Szukając źródeł takich zachowań prezesów państwowych spółek, rządowych agencji, ministrów, wiceministrów, dyrektorów departamentów, itp., dochodzę do wniosku, że ci ludzie nie do końca są winni. Bo czyż nie jest tak, że ta skłonność do korzystania z państwowych kart płatniczych w celu opłacania prywatnych interesów wynika z nadmiernego poczucia misji, jakimi obdarzył ich los, partyjni koledzy, a niekiedy jedynie koneksje własnych żon?

Bo cóż się dzieje, gdy nagle człowiek skromny, piastujący podrzędne stanowiska, nagle obejmuje stanowisko ważne? Po pierwsze nabiera przekonania, że ma do spełnienia misję, od której zależą losy Polski, a nawet i świata. Po drugie, co jest skutkiem pierwszego mniemania, nachodzą go myśli, że przy tak dużej odpowiedzialności jest jednak marnie opłacany. A przecież inni w prywatnym sektorze zarabiają o wiele więcej. I wtedy rodzi się w nim głęboka frustracja, poczucie krzywdy, że władze jednak nie doceniają go, głównie pieniężnie.

Czyli on ma służyć tym przeciętniakom za grosze (choćby to było nawet 20.000 zł miesięcznie na rękę), a tamci popaprańcy, którzy budują jakieś tam osiedla, kierują własnymi firmami transportowymi, wytwarzają jakieś tam cementy i gipsy, glazury, buty i ubrania – wszyscy oni zarabiają krocie, jedynie dzięki jego wysiłkowi mózgowemu, dzięki jego nieprzespanym nocom w służbie krajowi?

I oto nasz urzędnik, prezes, minister przeistacza się w Janosika, który odbierał bogatym, a dawał biednym. A kto jest najbardziej biedny, jak nie on sam, nasz nieszczęśliwy urzędnik, prezes lub członek ważnych rządowych gabinetów? I sam sobie próbuje wynagrodzić to, czego mu władze nie dały.

Jak to dawniej z cwaniakami bywało

W Polsce międzywojennej osobnik defraudujący państwowe pieniądze był skończony. Zmuszano go do rezygnacji z wszelkich pubkicznych funkcji. Bo wtedy istniały jeszcze jakieś zasady.

Przed wojną, w latach 30., w radzie nadzorczej Gazowni Łódzkiej (a była to własność miasta) zasiadał z nadania PPS, członek tej partii. Zasada była taka, że miał on wszystkie zarobione w gazowni pieniądze wpłacać na konto własnej partii. Jednak pewnego dnia poranne gazety doniosły, że ów członek zarządu, przez kolejne dwa miesiące, pieniądze zatrzymywał dla siebie. Tego samego dnia, którego prasa o tym poinformowała, o 12.00 zebrał się zarząd partii, który już o 13.00 wydał komunikat, że nierzetelny i złodziejowi członek PPS został z partii wydalony, że wycofano mu rekomendację partyjną na stanowisko członka zarządu w miejskiej gazowni.

Jeżeli historia ma uczyć, to uczmy się z takich starych, dobrych przykładów.

 

Fot.: archiwum/ HB/ re/ e

WALTER ALTERMANN: Uwagi o naszej kulturze fizycznej, czyli o rekreacji

Trzeba się ruszać, bo w zdrowym ciele zdrowy duch. Odwrotnie nie da się. Znałem wybitnych, myślicieli, którzy budzili litość otyłą sylwetką i marną sprawnością fizyczną. Skutkiem czego, jakoś  nie przekonywali mnie do swych teorii, bo przecież, gdyby istotnie byli tak mądrzy, jak sądzili, to przestaliby tyle jeść i zaczęli chodzić na spacery. A może nawet zaczęliby jeździć na rowerze. Problem z naszą kulturą fizyczną, która niegdyś nazywano fiz-kulturą, jest poważny i od dawna zabagniony.

Badania dowodzą, że jesteśmy narodem otyłym, a przez to słabowitym i podatnym na choroby. Większość naszych dzieci w podstawówce jest otyła, poci się już po 5 minutach przy jakimkolwiek  ćwiczeniu na wuefie i nie potrafi rzucać piłką. Tak zapuszczone fizycznie dzieci wyrastają na nieruchawych grubasów.

Oczywiście część z nas jeździ na rowerach, widuje się też seniorów uprawiających żwawe spacery. Moją radość budzi widok osób uprawiających jogging, czyli bieganie truchtem z prędkością nieprzekraczającą 9 kilometrów na godzinę. I taka prędkość pozwala na optymalną pracę mięśni, spalanie tkanki tłuszczowej. Jednak nie jest to zbyt wysokie tempo i dlatego jogging można polecić niemal każdemu – bez względu na stopień zaawansowania. Głównym celem aktywności tego typu jest poprawa kondycji i wydajności organizmu przy stosunkowo niewielkim wysiłku.

Część seniorów odwiedza salony fitness i dba o zachowania dobrej kondycji. Niestety tych „pozytywnych” jest bardzo mało. O wielu za mało.

Szkoły nieruchawych

Rekreację sportową będzie uprawiał jedynie ten, który wyniósł takie nawyki z dzieciństwa, czyli ze szkoły podstawowej. Nagłe iluminacje sportowe zdarzają się bardzo rzadko. Dlatego powinniśmy przykładać większą wagę do tego co dzieje się na lekcjach wuefu i sportowych zajęciach pozalekcyjnych.

Za mej młodości szkoły podstawowe i średnie były także ośrodkami sportowymi, a nauczyciele wuefu pracowali do późnych popołudniowych godzin, a nawet wieczorami. Świetnie też funkcjonowały Szkolne Klubu Sportowe.

Jak było to możliwe w kraju zniszczonym wojną? Sprawę załatwiono bardzo prosto – nauczyciele wuefu mieli dodatkowe pieniądze za prowadzenie dodatkowych zajęć. To nie były duże kwoty, ale były. Zresztą w szkołach działały wtedy kółka biologiczne, matematyczne, chemiczne – i za te zajęcia nauczyciele również otrzymywali dodatkowe pieniądze.

Pozwolę sobie zauważyć, że w latach 1945-60 młodzież była traktowana w szkołach o wiele lepiej niż dzisiaj. Spora część nauczycieli była ludźmi sprzed wojny, ci nauczyciele mieli swój etos zawodowy. I ten etos „udzielał się” młodszym nauczycielom. Po drugie, dzieci rodzące się po wojnie były istnym skarbem narodowym i naprawdę dbano o nie. Nie gloryfikuję tu czasów komuny, ale daję świadectwo prawdzie, którą przeżyłem, bo jestem człowiekiem tuż powojennym.

Z kolei moje dzieci doświadczyły szkół późniejszych, w których uczeń był jedynie petentem do obsłużenia. Przez niechętnych wysiłkowi nauczycieli, za to z wielkimi pretensjami do losu. Nauczyciele zagubili gdzieś swą misję i sprawiają wrażenie męczenników dręczonych przez „obce bachory”. Szkoły (w stosunku do tego co sam zapamiętałem z własnej młodości) zmieniły się nie do poznania – niestety na gorsze.

Szkoła to nie tylko nauka

Pora przywrócić szkołom ich funkcje społeczne, bo szkoła to nie tylko nauka. Przez uspołecznienie szkoły rozumiem także jej zdolności do organizowana pozalekcyjnego życia sportowego, rekreacyjnego uczniów. Dzisiaj większość nauczycieli zarabia marnie, zarobki młodych nauczycieli  z trudem dobijają do pensji gwarantowanej przez państwo. Więc nie dziwię się tak bardzo, że jest jak jest.

Większość szkół ma dzisiaj przyzwoite sale gimnastyczne, które po 15-tej stoją puste. Szkoły mają też boiska szkolne, które popołudniami również starszą pustkami, bo nie ma etatów dla ludzi, którzy rzuciliby młodzieży piłkę i pilnowali porządku. Bywa nawet tak, że woźny przepędza z boisk chłopaków grających w nogę, bo nie są (w części) uczniami szkoły.

Jak płaca, taka praca

Polska nie ma jeszcze odpowiednich możliwości, nie ma zbyt wielu obiektów i urządzeń sportowych, żebyśmy mogli bawić się masowo w rekreację i zajmować się sportem. Niestety istniejące obiekty i możliwości nie są też w pełni i dobrze wykorzystywane. Bo mamy też przerażające zurzędniczenie instytucji mających zajmować się ustawowo rekreacją.

W większości gmin (w tym także w dużych miastach) funkcjonują Miejskie Ośrodki Sportu i Rekreacji lub Gminne Ośrodki Sportu i Rekreacji. Ich statutową misją i obowiązkiem jest organizowanie zajęć sportowo-rekreacyjnych, dbanie o bazę (boiska, orliki, hale sportowe) i propagowanie sportu, rekreacji, organizowanie turniejów i zawodów sportowych, rekreacyjnych. Od pracowników tych instytucji wymaga się oczywiście kreatywności (po polsku znaczy to twórczego podejścia, pomysłowości, inicjatywności).

Problem jednak w tym, że zarobki, które oferują MOSiR są nędzne i nikt „kreatywny” nie szuka tam pracy. Po ostatnich podwyżkach płacy minimalnej, MOSiR miały duży problem, bo nie było w ich kasie grosza na podwyżki pieniędzy. Nikogo nie chcę obrazić, ale zasada jest taka – przeciętny pracownik jest w stanie wykonywać swa pracę jedynie z przeciętnym skutkiem.

MOSiR mają rozpaczliwie mało pieniędzy, bo są instytucjami, a nie spółkami gminnymi. Różnica w pieniądzach na działalność i pensje pracowników jest taka jak między pierścionkiem z tombaku i ze złota. Bo w spółkach można zarobić nieźle, a w instytucjach tylko źle.

Chciwi społecznicy

Wokół tych MOSiR kręcą się za to „społecznicy”, którzy organizują przeróżne imprezy. Najpopularniejsze z nich to zawody w jeździe na rowerach w terenie, zawody w biegach oraz zawody dzieci i młodzieży w zapasach. Organizator takiej imprezy zwraca się do MOSiR-u i władz gminy, prosząc o pomoc, bo sam z siebie jest biedny, ale jego pomysły są genialne i rozsławią gminę w szerokim świecie. I władze się godzą, bo są łase na reklamę.

Skutkiem czego organizatorowi udostępniane są za darmo obiekty i tereny, pracownicy MOSiR-ów bezpłatnie muszą imprezę obsłużyć, za darmo też organizatorzy „cudów na kiju” otrzymują nagłośnienie (z obsługą), transport i reklamę. Po imprezie okazuje się, że organizator nie jest żadnym społecznikiem, tylko cwanym biznesmenem, bo pobiera od startujący całkiem wysokie wpisowe. I z tego sobie przywozicie żyje. A jedyny koszt jaki ponosi to zakup kilkunastu medali z tasiemkami po 5-6 złotych za sztukę. Czyli miasta, gminy i ich instytucje są frajerami, lub jeleniami, jak kto woli.

Osobowejścia

Od czasu do czasu MOSiR muszą udowodnić potrzebę swego istnienia. W tym celu publikują sprawozdania, z których ma wynikać, że są gminom niezwykle potrzebne, a z ich usług korzystają ogromne rzesze ludzi.

Patent jest jednak taki, że w sprawozdaniach przeczytamy, że w danym czasie odnotowano tyle a tyle „osobowejść”. Na przykład na miejskim basenie, na zajęciach z gimnastyki w wodzie, odnotowano (powiedzmy)10.000 osobowejść.

Co to są osobowejścia i jak MOSiR liczą ludzi? Cwanie liczą ! Bo oto zajęcia trwały przez 10 miesięcy. A w każdym miesiącu zajęć było 50. A na każdym z nich odnotowano, że gimnastykowało się w wodzie po 20 uczestników. Czyli mamy równe 10.000 osobowejść. Ale przecież nie osób, bo ludzie przychodzą na zajęcia wielokrotnie. Ktoś mi to kiedyś tłumaczył, że każde 10.000 osobowejść to ledwie jakieś 500 osób. Jednak każdy widzi, że między 10.000 tysiącami osobowejść, a 500 uczestnikami jest matematyczna i reklamowa przepaść.

I tak to duch urzędniczy zamienia ludzi w osobowejścia. I urzędniczą hucpę w pełny sukces. A autoreklamę instytucji w jakąś hiperrealność. Ale jak to pisał Janusz Głowacki w opowiadaniu „Materiał”: „Istnieje możliwość pokazania w telewizji każdej sprawy tak, jakby się działa naprawdę”.

I tak to od wieków udajemy, że jest „cacy”, a naprawdę jest „be”. I zamieniamy małe sukcesy w wielkie zwycięstwa, a wielkie klęski w nic nieznaczące, drobne przykrości losu. Pora spojrzeć prawdzie w oczy (nie tylko w sprawach sportu i rekreacji) i powiedzieć sobie wreszcie, że jest marnie i pora wziąć się do roboty.

 

Może czas też doceniać i cenić sport młodzieżowy? Na zdj.: MŚ w piłce nożnej mężczyzn U-20 w Polsce; 25 maja 2019 r. na stadionie Widzewa Łódź mecz fazy eliminacyjnej rozegrały reprezentacje Urugwaju i Norwegii. Było 3:1, ale Norwegowie kilka dni później wygrali w grupie z Hondurasem 12:0! 9 goli strzelił Erling Braut Haaland z klubu Molde. Norwegia odpadła z turnieju a młody Norweg przez Red Bull Salzburg, Borussia Dortmund trafił do Machesteru City... Siła w młodych. I zawodnikach i działaczach Fot.: arch./ HB

WALTER ALTERMANN: Sport i polityka, polityka i sport

Związki polityki ze sportem degradują politykę i sport. Mniejsza już o politykę, bo skoro siedzą w niej najlepsi z nas, to niech sami sobie poradzą. Natomiast sport wyczynowy w Polsce bez państwowej pomocy rady sobie nie da. I na kolejnych igrzyskach możemy dostać co najwyżej jeden medal – za wrażenia estetyczne w czasie parady.

Może ktoś pomyśleć, ze fantazjuję, zmyślam i oczerniam, że przeceniam wpływ polityków na sport… Ale to w takim razie, jak to się stało, że PGE nagle – kilka lat temu, za poprzednich rządów premiera Tuska, który pochodzi z Gdańska – wycofało się z finansowania piłkarzy nożnych z Bełchatowa i przelało swą miłość (wraz z gotówką) na Lechię Gdańsk? I nikogo nie obchodziło, że Bełchatów padnie. I padł. Bo liczył się interes polityczny, nie sportowy. A podobny manewr z piłkarzami z Mielca, którzy nagle stali się beneficjentami innej potężnej firmy? Za innych już rządów?

Dlatego pozwolę sobie przedstawić mój własny projekt dzielenia państwowej kasy przeznaczonej na sport. Bo, że musi ona się pojawić, nie mam wątpliwości.

Porządek i rozsądek? Nie będzie łatwo

Państwowe pieniądze przeznaczone na sport nie mogą, nie powinny trafiać do związków sportowych, bo większość z nich jest organizacjami wzajemnej adoracji, a ich tajnym celem jest zapewnienie swym władzom sutych wynagrodzeń i świętego spokoju.

Trzeba by wreszcie zbadać ile z państwowych dotacji idzie na wsparcie klubów, sportowców, trenerów, a ile zostaje w kasie dla członków zarządów. Co i rusz ktoś podnosi ten postulat, ale wtedy rozlega się krzyk działaczy, że to jest rządowa ingerencja, atakowanie wolności stowarzyszeń i atak amatorów na specjalistów.

Jednak pamiętamy, że nieustępliwość rządów (dwóch, z różnych partii) doprowadziła do istotnych zmian w PZPN. A Polski Związek Piłki Nożnej, jako, że nie bierze państwowych dotacji, wzbraniał się przed audytem jak diabeł przed święconą wodą. Ale po awanturach udało się jednak powstrzymać ambicje zarządu PZPN, który zamierzał w centrum Warszawy wybudować sobie paradną siedzibę kosztem 100 mln złotych.

Skąd bierze PZPN pieniądze? Ano z dotacji europejskich i światowych związków piłkarskich oraz od klubów. Nie gardzi także potężnymi sumami za transmisje telewizyjne pucharów europejskich i polskich ligowych rozgrywek. Są też sponsorzy reprezentacji, głównie państwowi, aliści są i prywatni. Więc jest się za co bawić.

Komu i jak dawać pieniądze na sport?

Trzeba doprowadzić do tego, że państwowe pieniądze „wrzucone w sport” nie będą marnowane, że nie będą przejadane przez władze związkowe. Dlatego proponuję pięć kroków wiodących do celu, jakim jest uzdrowienie naszego sportu.

 

Krok pierwszy. Należy utworzyć Fundusz Wspierania Polskiego Sportu, który gromadziłby i potem rozdzielał pieniądze od spółek Skarbu Państwa.

Krok drugi. Należy ustawowo zakazać spółkom Skarbu Państwa (nawet z mniejszościowym udziałem państwa) jakiegokolwiek wspierania klubów. Jeżeli któraś z państwowych spółek miałaby trochę wolnej gotówki, to mogłaby ją przelać, właśnie na ów Fundusz. I dopiero władze tego funduszu decydowałyby komu te pieniądze dać. Bez politycznego wyrachowania.

Krok trzeci. Żeby pieniądze, państwowe oraz te z Funduszu trafiały do klubów, trzeba zrozumieć, że istotne dla naszego sportu kluby rozsiane są po całej Polsce. I dlatego rząd powinien przekazywać pieniądze urzędom marszałkowskim i władzom gmin. Dlatego, że z takiego Olsztyna naprawdę lepiej widać, co dzieje się w Ostródzie. Proste, ale o tym też się zapomina.

Krok czwarty. Wszystkie obdarowane, dofinansowywane kluby musiałby się poddać corocznemu niezależnemu audytowi. Wyniki tego audytu powinny być znane publicznie. Bo skoro pieniądze są publiczne, to oczywiste jest (przynajmniej dla mnie), że także gospodarowanie nimi musi podlegać wnikliwej publicznej kontroli. I ocenie.

Krok piąty. Mając zrealizowane to co wyżej, należałoby przywrócić Związkom Sportowym ich podstawową rolę – organizacyjną (ligowe rozgrywki) kształcącą, doradczą i wspomagającą. I wtedy związki przestałyby się szarogęsić, wypowiadać się w imieniu wszystkich klubów i wszystkich sportowców. Bo one nie są żadną władzą. Mają jedynie sportowi służyć.

Obecnie polski sport wygląda tak, jak po Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu – jak zagubiona chudzina, tonąca w bagnie, której czasem, przypadkiem coś się uda. Czyli w sporcie jest marnie i przypadkowo. Bo murowani kandydaci do medali zawiedli, a większość złota, srebra i brązu (poza siatkarzami) zdobyli ludzie, na których nikt nie liczył.

Na prawdziwych działaczy naprawdę można liczyć

Żeby nie siać defetyzmu, który nikomu nie służy… opowiem historię wspaniałego działacza. Nazywał się Ludwik Sobolewski i działał w łódzkim sporcie. Do Widzewa trafił w 1969 roku. Jego prawą ręką został Stefan Wroński, a trenerem drużyny Leszek Jezierski.

„To właśnie ta trójka w przeciągu zaledwie kilku lat zrobiła z drużyny ligi okręgowej, rozgrywającej swoje mecze przy drewnianej trybunie i w towarzystwie owiec w roli kosiarek do trawy, zespół, z którym musiał liczyć się każdy na świecie.

Dzięki postawieniu na zawodników, których nadrzędną cechą był wielki charakter i hart ducha, wiosną 1970 roku udało się wygrać ligę okręgową. Pięć lat później nieznany szerszej publiczności Widzew, o którego sile stanowili zawodnicy niechciani w innych drużynach, zdołał awansować do ekstraklasy. Trzy lata później był już wicemistrzem Polski, a jego wyższość uznać musiał sam Manchester City. Dwie bramki w tym dwumeczu zdobył wybrany na najlepszego zawodnika w historii polskiej piłki, Zbigniew Boniek.

Tyle jest napisane na stronie RTS Widzew. Jednak kulisy sukcesu Widzewa, których ojcem był Ludwik Sobolewski są tyleż nietypowe, co pouczające. Po pierwsze – Sobolewski doskonale wiedział na jakich zasadach funkcjonuje w Polsce sport. I dlatego postanowił działać zupełnie inaczej. Zapamiętajmy to – inaczej. Może to jest właściwy klucz do sukcesu w każdej dziedzinie?

Za komuny każdy wiedział, że każde działanie musiało uzyskać akceptację władzy, a najlepiej, jakby władza każdy pomysł przedstawiała jako własny. Sobolewski dobrze o tym wiedział. Jednak ówczesne władze w Łodzi wpatrzone były jak w obrazek w ŁKS. Także dlatego, że ówczesny I sekretarz wojewódzki PZPR urodził się kilkaset metrów od stadionu ŁKS-u i był zażartym ełkaesiakiem.

Zatem pierwsze awanse Widzewa jakoś Sobolewskiemu uszły płazem, ale gdy będący już w II lidze Widzew miał szanse awansować do I ligi, władze wezwały prezesa Widzewa na rozmowę. I wtedy I sekretarz powiedział:

– Łodzi nie stać na dwa pierwszoligowe kluby, zrozumcie to. A bo to wam źle w w II lidze?

Tu wyjaśniam, że w latach 60. I liga była najwyższym stopniem rozgrywek piłkarskich.  Sobolewski miał jednak chytry plan. Obszedł, bez hałasu, wszystkie zakłady przemysłowe na Widzewie, a było ich sporo, bo była to dzielnica przemysłowa. I przekonywał dyrektorów, że dla dobra dzielnicy, dla dobra mieszkańców Widzewa i pracowników ich fabryk byłoby dobrze, gdy także ich zakłady pomogły finansowo widzewskiemu klubowi. I dyrektorzy się złożyli na RTS Widzew. A w 1975 roku klub Ryszarda Sobolewskiego awansował, bez zgody matki partii, do I ligi. Po awansie prezesi, trenerzy, zawodnicy i działacze zostali zaproszeni do gmachu Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Łodzi. I sekretarz serdecznie (choć wściekły) pogratulował klubowi historycznego awansu, po czym dodał:

– Teraz, towarzyszu Sobolewski, rozumiejąc wasze nowe wyzwania, chcemy wam pomóc. Zasilimy wasz zespół naszymi oddanymi piłce nożnej działaczami. Mówcie, towarzyszu Sobolewski, jak jeszcze możemy wam pomóc.

– Bardzo dziękujemy, towarzyszu sekretarzu za gratulacje – zaczął Sobolewski – a co do pomocy… Bardzo proszę, żebyście nam nie pomagali zasilaniem nas działaczami. Sami damy sobie jakoś radę.

Z tej historii płyną dwa morały. Pierwszy, że nie oglądając się na władze samemu też można zrobić niemało. Drugi morał jest taki, że jak ktoś ma „jaja” i jest inteligentny, to da sobie radę w każdym systemie.

 

 

 

Graf.: OG TV

WALTER ALTERMANN: Obrachunki poolimpijskie, czyli nasze zaszczytne 42 miejsce!

Na tegorocznych Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu Polacy zdobyli 10 medali, a konkretnie: 1 złoty, 4 srebrne, 5 brązowych. To nasz najgorszy olimpijski wynik od 64 lat. Naprawdę jest się czego wstydzić. I nie mówię o zawodnikach, bo oni walczyli najlepiej jak potrafili, mówię o nas, o wstydzie nas wszystkich. Konkretny powód do zażenowania jest taki, że nie jesteśmy w stanie dobrze zorganizować polskich klubów i naszych związków sportowych.

Holandia jest, w porównaniu z Polską, małym krajem, a jednak Holendrzy zdobywają na Igrzyskach Olimpijskich tyle medali, że my możemy o tym jedynie pomarzyć. Polska ma ok. 37 mln obywateli, Holandia ok. 17. W Paryżu w 2024 roku, zdobyliśmy 10 medali, a Holendrzy 15.

A może jesteśmy nieudacznikami organizacyjnymi? W dużej mierze, niestety, tak. Jesteśmy mocni w gębie, w wymyślaniu haseł, ale jak co do czego – d… blada.

Po co nam w ogóle sport wyczynowy?

Kiedyś, za komuny, panowało hasło, że sport wyczynowy ma być przykładem dla zwykłych obywateli. Ma pobudzać ich do fizycznego wysiłku, którego celem miała być tężyzna całego narodu. A naprawdę chodziło o to, żeby udowodnić nam i całemu światu, że w Polsce panuje świetny ustrój. Sport miał żyrować realny socjalizm.

Szczytem takiego podejścia do sportu wyczynowego była organizacja sportu w Niemieckiej Republice Demokratycznej, której zawodnicy mieli udowodnić, że w NRD panuje lepszy ustrój niż w Bundesrepublice. W NRD zorganizowano, w różnych miastach, silne ośrodki dla poszczególnych dyscyplin. Jeżeli jakaś młoda dziewczyna czy młodzieniec zdradzali oznaki talentu, to „proponowano” całej rodzinie przeniesienie się do wskazanego przez władza miasta, żeby talent młodych mógł się rozwijać. I nikt władzy nie odmawiał. Niechby spróbował.

Dopuszczano się także wymuszonych zajść w ciążę, którą potem usuwano, żeby zawodniczki miały jak najlepsze wyniki. Również NRD-owska farmakologia „wspierała” „sport”, skutkiem czego Niemcy z NRD przodowali również w szprycowaniu swoich zawodników medykamentami. I wyniki były, ale kosztem zdrowia zawodników i niewyobrażalnego państwowego terroru.

Sport po komunie

W Polsce, po upadku komuny, państwo zrzekło się niejako władzy nad sportem i oddało ją związkom sportowym, które miały być niezależne od władz. Przyświecała temu wielka idea chrześcijańskich demokratów, którzy głosili (słuszną, ale niesprawdzoną w praktyce) teorię, że czym mniej państwa, tym lepiej. O dziwo chadeków wsparli liberałowie, dla których zasada „im mniej państwa w państwie” jest pierwszym przykazaniem.

I tak pełną autonomię, poza sportowcami, uzyskali m.in. adwokaci i lekarze. Ich błędy i zaniechania, miały być oceniane przez ich cechowe organizacje. Rychło jednak okazało się, że wybierane demokratycznie władze samorządów zawodowych nie miały nawet zamiaru rozliczać kolegów, a już o karaniu nikt nawet nie myślał.

Zarządy związków ponad wszystkim

Wracając do sportu. Związki sportowe w Polsce (autonomiczne, samorządne i niezależne) rychło, w nowym systemie zaczęły ostro dbać o interes ludzi z zarządów związkowych. A interesy zrzeszonych klubów i sportowców jakoś zeszły na margines, a nawet zginęły gdzieś hen, hen za horyzontem. Ano, bliższa ciału koszula niż sukmana.

Istnym światowym kuriozum na Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu stała się sprawa Darii Pikulik, naszej srebrnej medalistki w kolarstwie torowym, której jej związek kolarski nie zapewnił minimalnych warunków do treningów. Pikulik musiała nawet sama opłacać swoje treningi. A kostium dostała dosłownie dzień przed startem. Podobnie było z jej rowerem. Doszło nawet do tego, że część kosztów związanych z jej występem olimpijskim pokrył z własnej kieszeni jej trener. Ciekawe, czy działacze Polskiego Związku Kolarskiego pojechali na igrzyska, w jakiej liczbie, sami czy z rodzinami i kto płacił za ich pobyt? To jest, Drodzy Czytelnicy, dno dna.

Państwo musi wydawać więcej

Żeby w obecnych czasach sport mógł się rozwijać konieczne są duże pieniądze. W USA, poza rządem, duże pieniądze płyną od potężnych korporacji i dużych uniwersytetów. W Polsce uniwersytety nie są w ogóle sportem zainteresowane, a dawne obiekty Akademickiego Związku Sportowego, związku, który wychował wielu wspaniałych sportowców, porastają chwasty. A w przypadku obiektów zadaszonych, te dachy się zapadają.

Nie mamy tylu wielkich przedsiębiorstw i banków, co na Zachodzie. Owszem, mamy m.in. Orlen, PGE, kilka dużych banków i spółki miedziowe. Te jednak głównie zainteresowane są finansowaniem klubów piłki nożnej. Bo tam sponsora najlepiej widać.

Jestem jednak przeciwny finansowaniu sportu przez nasze duże firmy. A to dlatego, że od zawsze ich władze były, są i będą narzucane przez polityków. Wedle zasady lojalności nominowanego, niezależnie czy ma jakieś pojęcie o tym, co produkuje, czym zajmuje się państwowa spółka, w której władzach zasiada.

Poza tym politycy mają swoje interesy polityczne. I jeżeli któryś z nich startuje do parlamentu z  Bydgoszczy, to na pewno nie będzie wspierał sportu w Toruniu.

Wicie rozumicie, Szef będzie zadowolony

Jak to się dzieje, że jedne kluby uzyskują wsparcie państwa, a inne nie? Tak samo jak za komuny. Wtedy i dzisiaj dzieje się to tak, że u prezesa wielkiej firmy pojawia się jakiś poseł, zupełnie nie pierwszego znaczenia. Ot, prosty, mało znany publice poseł, który powiedzmy to – na przykład – pochodzi z Dolnego Śląska. I ów poseł rozumie, że jeżeli w jego okręgu jakiś piłkarski klub awansuje przy wsparciu państwowej spółki „XYZ”, to szansa posła na reelekcję wzrośnie. Zatem toczy się między posłem, a prezesem taka mniej więcej rozmowa:

– Mam taki pomysł, panie prezesie – zaczyna poseł – żeby pański koncern wsparł taki jeden klub na Dolnym Śląsku.

– A oni mają już jakieś osiągnięcia? – pyta rozumnie prezes.

– A jak mogą mieć, jak oni nie mają pieniędzy? Osiągnięcia pójdą za pieniędzmi.

– Ale nie wiem, czy ja tak mogę? – broni się prezes.

– Jak pan prezes nie może, to kto może? Ja nawet pozwoliłem sobie rozmawiać z Szefem i on ogromnie zapalił się do mojego pomysłu… Tym bardziej, że jego żona pochodzi z … No wie pan. Teściowie, bracia żony, rzecz święta.

– Ale gdyby Szef mi sam to powiedział, byłbym bardziej pewny, nie to, że panu nie wierzę…

– O spotkaniu mowy nie ma – mówi poseł.

– Nie widzi pan, że teraz wszyscy wszystko nagrywają, podsłuchują, fotografują nawet? I dlatego u pana jestem ja, mały, cichy, szary poseł. Ale powiem panu jedno… – tu poseł ścisza głos – w przypadku pozytywnego załatwienia sprawy, Szef nigdy panu tego nie zapomni. A jak pan wie, Szef ma pamięć jak słoń. Tak w dobrym, jak w złym.

Tak to się działo i dzieje. Miejmy nadzieję, że w końcu przestanie tak się dziać.

 

 

Nie ma powodu, aby przypominać wizje "artystów", które obraziły chrześcijan. Czy wobec takich "prowokacji" za kilkanaście lat paryski i francuskji symbol nie zostanie również sprofanowany? Oby nie... Graf./ fot./ prt sc: OG TV/ re/ h/ e

WALTER ALTERMANN: Skandal na początku Igrzysk Olimpijskich. Francja nie-elegancja

Każde otwarcie olimpiady ma być prezentacją miasta i kraju, w którym się ona odbywa. Zawsze jest to przydługa ceremonia i nie wiadomo po co się ją organizuje. Zamiast pokazywać sportowców, pokazuje się mniej czy więcej artystyczne widowisko. Kolejne kraje prześcigają się w prezentacji atrakcji i zaskakujących technik. Tak było w Pekinie i Londynie. I zawsze jest to widowisko cyrkowe. Sam nie lubię cyrku (a szczególnie tresury zwierząt) i nie przepadam za czymkolwiek co je przypomina. Oczywiście są też ludzie, którzy za takimi dziwactwami przepadają. De gustibus non est disputandum

Jednakże Francja a szczególnie Paryż to przez wieki stolica mód, sztuki, literatury i filozofii. Po ceremonii tam właśnie spodziewałem się czegoś wyjątkowego, doczekałem się jednak prostackiego skandalu nad skandale.

Był to występ właśnie skandalistów i ich animacja znanego obrazu. Naraz widzom całego świata telewizja pokazała „żywy obraz” odtwarzający znane dzieło Leonarda da Vinci przedstawiające ostatnią wieczerzę Jezusa Chrystusa i jego uczniów.

Jest to obraz będący ikoną malarstwa i chrześcijaństwa zarazem. Tu zaznaczę, że obrazy nie są świętością w kościele rzymskokatolickim, ale przedstawione na nich postaci mogą nosić charyzmat świętości. A taki właśnie charakter ma wspomniany obraz – jest na nim Jezus i apostołowie, a malarz przedstawił na nim początek chrześcijaństwa.

Ale w Paryżu zobaczyliśmy jakieś żywe, potworne ludzkie monstra, poprzebierane w najdziwaczniejsze kostiumy. I te monstra swymi gestami i minami wyraźnie sobie kpiły. Z czego kpiły? Przecież nie z Leonarda da Vinci, przecież nie z obrazu, ale z chrześcijaństwa.

Libertynizm czy wygłup?

Francja jest Pierwszą Córą Kościoła, ale jest też matką XVIII-wiecznego libertynizmu, którego celem było zniszczenie Kościoła. To we Francji libertynizm wyrósł na silny ruch społeczny, którego efektem była walka z Kościołem i religią. Co przyniosło tragiczne skutki w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Wtedy to zapłonęły kościoły i klasztory, niszczono artystyczny dorobek Francji związany z Kościołem, a przede wszystkim mordowano księży i zakonników. Ten okres, to apogeum walki z religią i Kościołem w Europie.

Oczywiście należy tu rozróżnić walkę z religią od krytyki kleru. Religia jest dla chrześcijan największą świętością, a kościół podlegał krytyce właściwie od zawsze. Marcin Luter występując przeciwko Kościołowi nie wystąpił przeciw religii. Oczywiście nie każda krytyka Kościoła rzymskokatolickiego prowadziła do schizmy czy zakładania nowych kościołów. Ale była przecież obecna zawsze. Kościół jest przecież tworem ludzkim, a ludzie są omylni, popełniają błędy i często ich drogi wiodą na manowce.

Klasa

Krytyka instytucji kościelnych i kleru oczywiście nie jest zabroniona, ale trzeba w niej zachować klasę. A tej zabrakło „monstrom olimpijskim”. Co to jest klasa? Trudno wytłumaczyć i trudno zrozumieć komuś kto jej nie ma. Ale ona istnieje naprawdę. Posłużę się dwoma przykładami.

Pierwszy z nich to „Krótka rozprawa między trzema osobami, Panem, Wójtem, a Plebanem, którzy i swe i innych ludzi przygody wyczytają, a takież i zbytki i pożytki dzisiejszego świata”. Dzieło wydano w Krakowie w roku 1543. Autorem jest nasz rodak, ojciec języka polskiego, Mikołaj Rej.

„Krótka rozprawa…” to dzieło pełne ironii, napisane z pasją polemisty i genialnym słuchem satyryka. Rej był protestantem i wytykał Kościołowi jego błędy, ale miał klasę, gdy pisał:

A w kościele kury wrzeszczą,

Świnie kwiczą, na ołtarzu jajca liczą.

A czyż w tym, poniższym dwuwierszu, nie ma klasy?

Ksiądz wini pana pan księdza

nam prostym zewsząd nędza.

Przykład drugi to duża scena z wielkiego filmu Federico Felliniego „Rzym”. Film powstał w roku 1972. Jest w nim duża sekwencja, w której bohaterowie oglądają prześmieszny pokaz kościelnej mody. Na wybiegu dla modelek i modeli pojawiają się aktorzy w roli biskupów, i księży, którzy z wdziękiem gibkich modeli prezentują awangardowe sutanny, pelerynki i tiary. Widzimy również zakonnice w śmiałych habitach. Wszystko to – moim zdaniem – nie tylko śmieszy, ale i wskazuje na zbytek Kościoła. I to jest w porządku, bo ma klasę.

Przeciw religii

Jednakże paryskie widowisko nie było krytyką Kościoła. Ono było szyderstwem z religii i świadomym dążeniem „artystów” do wykpienia wiary. A to już zmienia kategorię czynu. To w Europie jest karalne. I może prowadzić do niepokojów społecznych, a nawet aktów terroru.

Pamiętamy przecież, jak 17 stycznia 2015 roku została zaatakowana paryska redakcja satyrycznego tygodnika „Charlie Hebdo”. Ataku dopuściło się dwóch dżihadystów. Wtedy zginęło 12 osób, w tym główni rysownicy tygodnika. Powodem ataku były karykatury Mahometa zamieszczane na łamach pisma i przypisywana jego autorom wrogość wobec islamu. Oliwy do ognia mahometan dolało i to, że większość członków redakcji było Żydami. I paryscy mahometanie widzieli w działaniu tygodnika nie tylko szyderstwo z ich religii, ale także akcję wspierającą Izrael w konflikcie na Bliskim Wschodzie.

Oczywiście dzisiejsza Europa jest tolerancyjna i chyba nie znajdzie się nikt, kto sięgnąłby po broń, by bronić wiary chrześcijańskiej. Ale są też w niej tysiące przybyszy, muzułmanów, którzy nie mają tak dużego poczucia humoru. Przynajmniej nie takie, jak ci, którzy w Europie są od dawna.

W czyim interesie

Zastanawia mnie, czy ktokolwiek z organizatorów wiedział, co „grupa monstrów” przygotowuje i jaki to coś będzie miało społeczny wydźwięk? I w jakim w ogóle celu ktoś miałby się naśmiewać z religii, obrażać ją. Sprawą powinien zając się prokurator, który powyższe pytania powinien sobie i „monstrom” zadać.

Nie mówię, że w sprawę jest zamieszane czy jakieś „komando”. Nie winię nawet osób, którym coś tak horrendalnego przyszło do głowy. Winię jednak organizatorów widowiska otwarcia Igrzysk 33. Olimpiady. Być może tej małej grupce „artystów” wydawało się, że taki happening i performance będą śmieszne. Że zdobędą sławę i poklask. Myśl ludzka biega pokrętnymi i pokręconymi ścieżkami, czasami nie mającymi nic wspólnego z żadną logiką.

Powtarzam – artystom wolno. Ale nie zawsze i nie w każdym miejscu. I za niewłaściwe miejsce i czas, za dopuszczenie takiego dziwacznego manifestu libertynów na olimpiadzie, ktoś w władz Francji powinien przeprosić, a winni (spośród organizatorów) powinni odpowiedzieć przed sądem.

Francuzi chcieliby przewodzić Unii Europejskiej, więc niech przed organami Unii wytłumaczy się sam prezydent Emmanuel Macron. Ale wątpię czy się na to zdobędzie, bo sam od czasu do czasu, zachowuje się jak osobnik nad wszystko ceniący wygłupy i wypowiedzi „od czapy”.

Tym razem słynna francuska frywolność i lekkość bytu okazały się potwornymi gniotami i zakalcem. Zwyczajną wulgarnością. I jeżeli w tę stronę zmierza kultura Francji, to być może za kilkanaście lat, na kolejnej olimpiadzie w Paryżu, w czasie uroczystego otwarcia, zobaczymy ucieszne spalenie wielkiego mistrza templariuszy Jakuba de Molay’a oraz zniewalająco cudownie płonące kościoły, bo to też jest dziedzictwo Francji.

 

 

 

Fot.: arch./ h/ re

WALTER ALTERMANN: Letnie wakacje i inne dzikie atrakcje

Czas letnich wakacji przypada w Polsce w lipcu i sierpniu, gdy dzieci i młodzież mają wolne od szkoły, a ich rodzice biorą urlopy. Tak jest dla większości, ale są jeszcze w kraju emeryci. Ci z kolei czatują na okres przed lipcem i sierpniem, oraz po, bo wtedy jest o wiele taniej.

W ostatnich latach bardzo wielu naszych rodaków wybiera wakacje poza Polską. I nie ze względu na klimat, bo i u nas jest latem okropnie gorąco, i u nas można dostatecznie się poparzyć na słońcu i z trudem oddychać. Również i u nas są już luksusowe hotele.

Decydującą przesłanką przemawiającą za wyjazdem wakacyjnym do obcych krajów, jest – niestety – szpan. Chęć pokazania się, zaimponowania znajomym. Niestety staropolskie postępowanie, wedle staropolskiego porzekadła, nadal jest aktualne. A brzmi ono: „Zastaw się, a postaw się”.

Oczywiście nikt się do tego nie przyzna, ale wystarczy popatrzeć na mówiących, że byli na Seszelach, w Hurgadzie czy na Korfu, a zobaczymy dumę i poczucie wyższości, które ich rozpierają. Niestety egalitaryzm nigdy nie był u nas w modzie, już od czasów Siemowita, Lestka i Siemomysła.

Trzy cele wakacji w Polsce

O ile chodzi o krajan, którzy spędzają wakacje w Polsce, bo są i tacy, to głównie ciągną nad Bałtyk, w góry lub na Mazury. Jednak ich opowieści i przesyłane znajomym zdjęcia, świadczą, że  najbardziej cenią sobie wygodne hotelowe łóżka, dobrą kuchnię i baseny.

I nikt, z obu grup wakacjuszy,  nie wspomina o przyrodzie, jej urokach, pejzażach i czystym powietrzu. Po prostu wakacjusze nasi przenoszą się z wygodnych mieszkań do jeszcze wygodniejszych hoteli. I najbardziej ich cieszy, że na wakacjach nie muszą po sobie sprzątać.

Drogo wszędzie, pusto wszędzie, co to będzie

Z roku na rok umacnia się w narodzie przekonanie, że wakacje w Polsce są bardzo drogie, nawet droższe niż te w Grecji czy w Egipcie. Patrząc na rachunki z restauracji, z pewnością tak. Ale narzekający na nadbałtycką drożyznę jakoś nie doliczają do swoich zagranicznych wakacji kosztów przelotu czy jazdy samochodami. A są przecież niemałe.

Jest jednak faktem, że w polskich kurortach, lub wczasowiskach jest bardzo drogo. Drogie jest jedzenie w budkach i restauracjach, drogie jest wypożyczenie leżaka, karuzela dla dzieci, zjeżdżanie na pupie w dmuchanym zamku czy przejście po rozpiętych linach, nie mówiąc już o pójściu na potańcówkę,

Skąd taka drożyzna

Skąd się bierze ta drożyzna? Przede wszystkim z naszej polskiej pazerności. Właściciele usług gastronomicznych i rozrywki są przekonani, że ciężko pracując (po 18 godzin dziennie) muszą po pięciu – sześciu latach odłożyć na przyzwoity dom i nieprzyzwoicie drogi samochód. Poza tym, ludzie prowadzący te wakacyjne interesy są w ogromnej części osobami przyjezdnymi, muszą wynajmować lokale, magazyny i miejsca do spania personelu.

Inaczej jest w górach, szczególnie pod Tatrami. Tamtejsza ludność, przez wieki doświadczająca niebywałej nędzy ma niejako „nerwicę głodową”. To znaczy, górale boją się, że umrą z głodu i dlatego rżną ceprów do gołej skóry. Nadto, z biegiem lat górale stali coraz mniej mili i mniej sympatyczni. Obcując z nimi odnosi się wrażenie, że patrzą na człowieka jak ich dziadowie na „owiecki”, które muszą dawać dużo mleka na oscypki, wełnę na swetry, a w końcu skórę na barani kożuszek.

Zadziwiające jest to, że żadna z wakacyjnych gmin nie powołała do życia spółdzielczości usługowej, w której zatrudnienie i zarobek znaleźliby miejscowi obywatele. Co zresztą obniżyłoby  też ceny. Tu na przeszkodzie stoi odwieczna polska zasada, że nie chodzi o to, żeby moja krowa dawała więcej mleka niż „sąsiadowa”, ale żeby sąsiada krowa po prostu zdechła.

Wątpliwe poznawanie świata

Wojażujący po świecie twierdzą, że poznawanie świata jest dla nich wielką nauką i wypoczynkiem. Czyli mają absolut edukacyjno-rekreacyjny. Prawda jest jednak mniej oczywista. Sporo osób rusza  na ekspresowe zwiedzanie świata, które polega na tym, że siedzą w ekspresowych autobusach, z podkurczonymi nogami przez osiem godzin. I ten autobus przenosi ich ekspresowo w dalekie od punktu startu miejsca. Następnie w ekspresowym tempie biegają po uliczkach historycznych miast, nie zatrzymując się nigdzie na dłużej, nie kontemplując piękna architektury, kunsztu antycznych rzemieślników, uroku i tajemnic minionych cywilizacji. Nic tylko pędzą jak Struś Pędziwiatr. Wracają do kraju wykończeni fizycznie i umysłowo. Ale przecież za nic i nigdy, nawet sobie samym, nie powiedzą prawdy, że przeżyli koszmarne wakacje.

Podaję ten przykład, bo pewien mój znajomy wybrał się na dwa tygodnie na zwiedzanie kilkunastu azjatyckich miast. Wrócił ledwo żywy, ale twierdził, że to była wycieczka jego życia. Zapewne miał rację, bo ledwo przeżył.

Poznawanie Polski 

Jest jeszcze jeden przykry aspekt polskich wakacji. Młode pokolenia nie znają już ojczystego kraju. Najpierw rodzice wożą ich w typowe miejsca hotelowe – Bałtyk, Tatry i Mazury. Gdy ci młodzi dorosną powtarzają trasy rodziców, a potem raczą tym samy swoje dzieci.

Po I Wojnie Światowej, zaraz po odzyskaniu niepodległości władze państwowe stanęły przed poważnym zadaniem kulturowego scalenia kraju. Bo przez 123 lata dla poznaniaka nieznane było Mazowsze, Podole, czy cała Galicja. Wprzęgnięto więc do prac nie tylko państwową propagandę, która miała w prasie przybliżać Polakom całą Polskę. Na pomoc ruszyło również harcerstwo, które organizowało obozy „poznawcze”. Oczywiście nie tak to się nazywało, ale harcerze z byłego zaboru pruskiego jeździli na terany byłej Galicji, byli Galicjanie obozowali na Mazurach, a kongresowiacy urządzali obozy w na terenach byłych zaborów – austriackiego i pruskiego. W ten sposób przynajmniej część młodych ludzi mogła znać i uznać całą Polskę za swoją.

Turystyczne co dalej

Zadbano także o to, dając na ten zbożny cel państwowe pieniądze, żeby uczniowie jeździli na trzydniowe wycieczki nad Bałtyk, właśnie odzyskany. Żeby wiedzieli, że to ich.

Ten sam rozsądny zabieg zastosowały władze PRL wobec Ziem Odzyskanych. Po 1956 roku większość obozów harcerskich z Polski przedwojennej organizowano na terenach, które po wojnie stały się polskie. Oczywiście władze PRL-u nigdy nie przyznały się do skopiowania zabiegów sanacji, ale tak było. I Bogu dzięki. Również szkoły miały obowiązek organizować wycieczki, w czasie których młodzież mogła zobaczyć Kraków, Góry Świętokrzyskie, Tatry, Gdańsk i Lublin.

To były świetnie i głęboko przemyślane akcje, które pozwalały młodym ludziom zobaczyć własny kraj. I podziwiać go. Dzisiaj niby też go poznają, ale głównie z okien rodzinnych samochodów, które ekspresowo zawożą ich autostradami na Bałtyk, Tatry i Mazury.

I jest to naprawdę wielki problem, który poruszam przy okazji sprawy wakacji, ale jest on całoroczny. W ostatniej swojej kadencji rządowej PiS zabiegał o te wycieczki krajoznawcze dla młodzieży, ale co z tego wyszło nie wiem. A co będzie teraz? Nie wiem jeszcze bardziej.

 

WALTER ALTERMANN: Duża przykrość w dniu wielkiego święta

W ciągu ostatnich kilkunastu lat koncerty w dniu 1 sierpnia, na Placu Piłsudskiego w Warszawie, stały się wspaniałym sposobem uczczenia pamięci wielkiego patriotycznego zrywu jakim było Powstanie Warszawskie 1944 roku.

Datę wybuchu powstania przypominam, bo z biegiem lat pojawia się w życiu publicznym coraz więcej osobników, którzy nie wiedzą. A przecież to wielki wstyd, dyskredytujący szczególnie polityków. Jeden z nich, osławiony nieznajomością tej pamiętnej daty, zasiada obecnie w Parlamencie Europejskim.

Sam pomysł publicznych koncertów „(Nie) zakazane piosenki” był wręcz genialny i przyjął się w  Warszawie i dzięki telewizji w całej Polsce. Coroczne śpiewanie przez warszawiaków piosenek z Powstania nie nudzi się, wręcz przeciwnie, uznaliśmy jej za wspaniały i ważny obyczaj. To wspólne śpiewanie przez artystów i zgromadzoną publiczność stało się jakby Narodową Mszą Jednoczącej Pamięci. To bardzo ważne w kraju tak bezwzględnie dzielonym przez naszych współczesnych polityków, dla partykularnych, partyjniackich interesów.

Niestety w tym roku, na placu Piłsudskiego, doszło do niemałego skandalu. Czekającym przed telewizorami i na placu widzom zaserwowano styl tego koncertu, który banalizował i wręcz dyskredytował tę wielką ideę.

Knajactwo na Placu

Zaczęło się pod tego, że oto naszym oczom ukazał się wesoły osobnik, w czarnych słonecznych okularach, który objawił się nam, jako nowy prowadzący koncert. Tym człowiekiem okazał się szerzej, podkreślam szerzej,  nikomu nie znany, artysta bez wymaganego doświadczenia w „branży”, niejaki Jan Młynarski. Już na początku pan Młynarski przedstawił się jako propagator, wielbiciel i znawca warszawskiego folkloru. I w takim stylu zapowiadał kolejne utwory.

A jest to styl wielce szemrany. Być może dla wielu z nas ciekawy, ale opisujący życie warszawskiego lumpenproletariatu – złodziejaszków, dziwek, paserów i rozrabiaczy z Czerniakowa, Targówka i im podobnych, mętnych okolic.

Potem było coraz gorzej, aż poziom i klasa koncertu sięgnęły dna. Pan Młynarski mówił językiem niedbałym, „warsiawskim”, w zachowaniach, czyli w gestach i sposobie kontaktowania się widownią, zdradzał maniery warszawskiego cwaniaczka. Krótko mówiąc – był nie do zniesienia. Ten styl rozsławił, a nawet stworzył przed laty Stanisław Grzesiuk. I chwała mu za to, bo świadomie dodał kolejny ekscentryczny kwiat do wielkiego bukietu naszej kultury. Ale Grzesiuk znał swoje miejsce i nie aspirował do występowania w Filharmonii Narodowej

Jednak podstawowe pytanie, co do występu pana Młynarskiego jest takie: czy wielkie święto naszej pamięci i hołdu dla walczących żołnierzy podziemia oraz cywilnych ofiar Powstania jest dobrą okazją do promowania podkultury Czerniakowa?

Nic nie wiedział

Jan Młynarski był wyraźnie nieprzygotowany do pełnienia ważnej roli gospodarza spotkania na placu. I gdy tylko mógł opowiadał niestworzone rzeczy o powstaniu. Naraz nawiązał do tego, że on sam i część zaproszonych do występu muzyków miała na szyjach niebieskie apaszki w białe grochy. Według Młynarskiego był to jego i zespołu muzyków hołd dla powstańców, którzy nosili takie same apaszki. Po czym wysnuł wniosek, że powstańcy nawiązywali do stylu i „honoru” warszawskich apaszów, niejako się z nimi utożsamiając. A przecież nic takiego nie miało miejsca! Po prostu w jakiejś na wpół spalonej hurtowni tekstyliów powstańcy znaleźli większą ilość takiego materiału, a potem kobiety Powstania uszyły im apaszki.

Odniosłem wrażenie, że wiedza pan Młynarskiego o powstaniu jest żadna, kłamliwa i obraźliwa dla słuchających.

Piosenki z Powstania

Pieśni i piosenki z Powstania Warszawskiego weszły do powszechnej i zbiorowej świadomości po roku 1956. Dopiero wtedy władze PRL-u zezwoliły na ich druk w śpiewnikach harcerskich. I od tamtej pory każdy harcerz, a za harcerzami inni, zaczęli je śpiewać.

O ile pamiętam, to zawsze śpiewano je poważnie, z uznaniem dla bohaterów Powstania. Owszem wśród tych piosenek są również utwory żartobliwe, pogodne. Ale nikomu – do czasu objawienia się p. Młynarskiego – nie przychodziło do głowy bawić się przy ich śpiewaniu wesoło, radośnie a nawet frywolnie.

Wszyscy doskonale wiedzą, w jakich okolicznościach te pieśni powstawały, jaki był los powstańców i Warszawy. Te weselsze piosenki są świadectwem młodzieńczego ducha powstańców, a właściwie szukania nadziei w piosenkach. O tym wiedzą wszyscy – poza Janem Młynarskim. I to budzi przerażenie.

Marsze czy walce?

Większość tych pieśni i piosenek to marsze. I o tym także nie wiedziała cała ekipa realizująca tegoroczny koncert. A może i wiedziała, ale jakoś ta wiedza nie pasowała im do koncepcji „apaszowskiego pikniku”. Prowadzący koncert dyrygent Jan Stokłosa zrobił wiele, żeby odebrać powstańczym marszom ich rytm. Szczytem wszystkiego było wykonanie wspaniałego marszu  „Warszawskie dzieci”, którą orkiestra i chór „przerobiły” na coś pomiędzy tangiem a walcem.

Marsz jest muzyką wojska, tak było, jest i będzie. Wszyscy o tym wiedzą. Bo trudno maszerować w rytmie tanga. Ale pan Stokłosa i Młynarski nie wiedzieli, a nawet jak wiedzieli, to dawno i nie do końca. A może z rozmysłem zrobili wszystko, by wspaniałe powstańcze pieśni zabrzmiały jak zabawniutkie teksty, wykonywane jak chór nietrzeźwych uczestników pikniku nad stawem czy jeziorkiem.

Jakiekolwiek ubieranie powstańców w mentalny kostium warszawskiego folkloru jest idiotyzmem. Z ducha było to powstanie inteligencji. Walczyli także rzemieślnicy i inni przedstawiciele klasy średniej. Ale przecież nie „apasze” czyli sutenerzy, złodzieje i bandyci.

Styl bez stylu

Panowie Młynarski i Stokłosa zrobili wiele, żeby tegoroczne „(Nie) zakazane piosenki” przypominały stylem „Bal na Gnojnej” Grzesiuka. Wiele też zrobił scenograf, który ubrał muzyków w stroje, w jakich kapela Stanisława Grzesiuka wędrowała po warszawskich podwórkach – szemrane kolorowe, pstrokate marynarki, beretki w szkocką kratę, ze śmiesznymi wielkimi pomponami i dodatkowo instrumenty typowe dla wędrownych podwórkowych kapel. Naprawdę, ubaw był po pachy.

I jeszcze te reżyserowane harcerki, które podskakiwały, klaskały, śmiały się i bawiły wesoło. Tu widzę winę reżysera, który chciał udowodnić, że naród świetnie się bawi i kazał biednym dziewczynom zachowywać się niestosownie. Dało się też widzieć kilka starszych harcerek, których twarze pomazano farbami, mającymi znaczyć, że brały udział w walkach. Brak stylu, hucpa i tandeta, panie reżyserze.

Na scenie również dominowała amatorka. Ja rozumiem, że miało być to „po naszemu”, miało być swojsko bez panów w smokingach, żeby lumpenproletariat Warszawy czuł się jak u siebie. Tyle tylko, że nie ma już żadnego lumpenproletariatu, naród nasz jest już przyzwoicie wykształcony, więc nie ma właściwego odbiorcy dla twórczości rodzaju i klasy p. Młynarskiego.

Dla prowadzącego koncert najmniej ważni byli autorzy piosenek. Nie mówił kto napisał muzykę, kto tekst. Najbardziej zajmowało go tworzenie nastroju fajnej zabawy. A najlepiej bawimy się przecież przy tekstach anonimowych, jak na weselach czy popijawach. Świadomość, że ktoś jest piosenki autorem, z pewnością by ludzi denerwowała.

W sumie byliśmy świadkami jak nasza tradycja i kultura osiągnęła dno.

Kto temu winien? Na pewno nie Jan Młynarski i Jan Stokłosa, oni propagują warszawski przedmiejski folklor od dawna. Winni są ci, którzy obu tym panom zaproponowali ten tak ważny występ. I owi decydenci powinni przeprosić, a nawet podać się do dymisji. Dymisja nie musi być przyjęta, ale honor warto mieć zawsze.

 

Walter Altermann

 

P.S. Niestety koncert, jest fragmentem większej całości. Od kilkunastu lat IPN, i inne instytucje powołane do szerzenia wiedzy o najnowszej historii, idą drogą „ułatwiania” wiedzy za wszelką cenę. Ktoś sobie wymyślił, że dzisiejszej młodzieży należy przedstawiać przeszłość w formie „komiksowej”. Kręcone są nawet filmy, w których Powstanie Warszawskie jest wspaniałą przygodą młodych, bo młodzież lubi się bawić. Ostatnio profesor Andrzej Paczkowski przypomniał, że nie tak dawno temu IPN wydał grę planszową o nazwie „Kolejka”. Gra przypomina Chińczyka, a jej treścią jest oczekiwanie w kolejkach do sklepów. A przecież kolejki były utrapieniem i męką PRL-u. Nie upraszczajmy, bądźmy poważni.

Walter Altermann: POWSTANIE

1 sierpnia tego roku mija 80 lat od wybuchu Powstania Warszawskiego. To wielka i tragiczna rocznica. Historycy spierają się od lat o sens, potrzebę i skutki Powstania. Jednak rocznica nie jest najlepszą datą do podejmowania dyskusji i rozsupływania wątpliwości.

Jest faktem bezspornym, że zryw powstańczy ludności Warszawy w sierpniu 1944 roku jest w naszej historii jednym z najważniejszych wydarzeń. I jednym z najbardziej tragicznych. Dlatego pamięć o bohaterach walki i cywilnych ofiarach musi być stała, nieprzemijająca. I to jest, nas współczesnych, wielki obowiązek, bez jakichkolwiek wątpliwości.

Nie tylko w Warszawie

Mogiły uczestników Powstania rozsiane są po całej Polsce. Ja, w mojej rodzinnej Łodzi, odwiedzając cmentarze natykam się na liczne groby powstańców. Nie wiem, czy leżą w tych mogiłach rodowici łodzianie, czy też warszawiacy, których powojenne losy rzuciły do Łodzi.

Wzrusza mnie, że na grobach uczestników Powstania co roku znajduję szarfy, przypominające o ich zasługach i odwadze. Te szarfy zawieszają organizacje patriotyczne – i dzięki im za to. Myślę jednak, że każdego 1 sierpnia powinny się w wielu miastach odbywać uroczystości poświęcone Powstaniu i powstańcom. Nie tylko dlatego, że na miejskich cmentarzach wielu miast spoczywają bohaterowie tamtych walk. Ale głównie dlatego, że Powstanie, pamięć o nim jest sprawą nas wszystkich, nie tylko warszawiaków.

Wychowanie

Znałem wielu powstańców i żaden z nich nie narzekał, nie biadolił nad własnym losem. To byli inni, niż my, ludzie. Byli twardzi, poważni i nie mieli cienia wątpliwości, że zrobili dobrze.

Polska międzywojenna nie była rajem, miała swoje okropne grzechy, to fakt. Ale tych „przedwojennych” łączył szacunek dla własnego kraju. I wynikające z niego najprostsze poczucie obowiązku. A była nim konieczność walki za kraj.

Wielką zasługą tej międzywojennej Polski było patriotyczne wychowanie młodzieży. Ci ówcześni młodzi mieli swoje polityczne poglądy, sympatyzowali z różnymi partiami, ale w chwilach próby – jak się okazało – łączyła ich Polska. Była dobrem najwyższym i niekwestionowanym. Była ponad codzienną walką polityczną, ponad swarami i sporami.

Wtedy nikt nie nawoływał do szacunku dla munduru, bo ten szacunek był oczywistością. Żołnierz w międzywojennej Polsce miał szacunek i cieszył się uznaniem. To był jeden z głównych elementów patriotycznego wychowania.

Władysław Broniewski, obywatel komunizujący, ale przecież nie komunista, bo legionista, uczestnik wojny polsko-rosyjskiej, żołnierz II wojny światowej wyraził najświętszą prawdę o tamtych pokoleniach, gdy pisał:

Są w ojczyźnie rachunki krzywd,
obca dłoń ich też nie przekreśli,
ale krwi nie odmówi nikt:
wysączymy ją z piersi i z pieśni.

Czy jesteśmy gorsi

Oczywiście my „dzisiejsi” jesteśmy gorsi o naszych dziadków i ojców. Dzisiaj zajadłość polityków, wszystkich partii i frakcji, jest tak ogromna, a cele o jakie walczą na śmierć i życie są tak malutkie i śmieszne, że mówienie dzisiaj o patriotyzmie wydaje się donkiszoterią. Jakimś aberracyjnym wariactwem i mysim popiskiwaniem.

Dzisiaj mamy odwrócenie piramidy wartości, bo najważniejsze jest to co nieistotne, co jest drobiazgiem i co nie pozostawi w historii nawet marnego odcisku na piasku. Mam wrażenie, że większość moich współczesnych bierze bibelociki za kredens na którym je ułożono, fundamenty za kurka na dachu, bełkoty polityczne za programy dla kraju.

Demontaż polskości

Coraz częściej reżyserzy (jak w „Zielonej granicy” Agnieszka Holland) okpiwają nie tylko polską armię, ale też podważają w ogóle potrzebę istnienia Polski. Oczywiście w historii naszej kultury najokrutniej smagał rodaków Słowacki. Ale miał do tego prawo, bo – jak pisał – gryzę sercem. Swoje wątpliwości miał też Gombrowicz. Ale oni nigdy nie podważali fundamentów polskości. Poza tym – co wolno wojewodzie…

Są wśród nas tacy, którym śni się świat bez narodów i społeczeństwo świata mówiące jednym językiem. Piękna to utopia, ale w realnie istniejącym świecie jest groźna i złowieszcza, bo demobilizująca.

Przeprowadzono ostatnio badania z pytaniem: „Czy wziąłbyś udział w wojnie?” I oto ponad 60 procent respondentów odpowiedziało, że nie. To nie są dobre prognozy na przyszłość. To jest widomy znak, że jest z nami niedobrze. Najwyższa już pora, żeby członkowie naszych politycznych elit walnęli się w swoje głowy. Może taki wstrząs uświadomiłby im, że nie jest najważniejsze czy Pipsztycki zamiast Dziubasa będzie w Sejmie. Patriotą trzeba być na co dzień – w pracy i traktowaniu innych współobywateli. Inaczej, jak pisał Tadeusz Borowski „Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń.”

Nadzieja

Wielką naszą nadzieją jest nasze poczucie humoru. I nie damy się ogłupić „nowocześniakom”. Opowiadał mi ostatnio znajomy, że podczas stowarzyszeniowego spotkania górników, w jakimś uroczym pałacyku, na tarasie, gdy panowie popijali wódkę (było już po oficjalnym zebraniu) podeszła do nich nieznajoma pani, przysiadła się i powiedziała:

– Ja już nie wiem co robić, gdzie uciekać jak będzie wojna? Nie wiem czy do Szwajcarii czy do Włoch?

– Najlepiej do Argentyny, tam już jest pełno hitlerowców – odpowiedział jeden z uczestników spotkania.

 

Łęczyca - małe powiatowe miasto, ale z historią nie tyle w tle, co odciśniętą w strukturze miejscowości. Tutaj jednak wokół wyremontowanego ratusza morze kamienia... Fot. h/ re

O zjawisku twardym jak skała i brzydkim jak uśmiech komornika pisze WALTER ALTERMANN: Strzyżenie betonu

To, że nasze miasta, miasteczka i wsie „betonowieją” jest faktem. Zastanówmy się jak i dlaczego do tego doszło. Uświadommy też sobie, że skutki betonowanie wszystkiego co jest ziemią i trawnikiem są naprawdę straszne.

Naukowcy twierdzą, że w miastach i miasteczkach, w których proces betonowania wszystkiego co się da, przyniósł taki efekt, że temperatura powietrza, badana 1 metr nad ziemią, jest wyższa, czasem nawet o 20 stopni Celsjusza, w porównaniu z terenami, gdzie przeważa jeszcze natura, czyli trawniki i drogi żwirowe.

Temperatura

20 stopni to naprawdę jest bardzo dużo. I sami sobie podwyższyliśmy marność życia. Oczywiście najgorzej jest w dużych miastach, w których przeważa budownictwo wielkopłytowe i betonowe w ogóle. Otóż beton łatwo się nagrzewa i długo trzyma temperaturę.

Warszawa, niestety nawet nocą stolica nie ukrywa betonu Fot. h/ re

Przy obecnych upałach życie w blokach, czyli „budownictwie wielorodzinnym” jest istną udręką. Mieszkańcy klocków z betonu skarżą się na zawroty i bóle głowy, osłabienia i ogólną słabszą wydolność.

Łódzki Stary Rynek i szalona koncepcja architektoniczna, czyli nie tylko beztroska betonoza, ale i ławeczki jak dworzec autobusowy za komuny. Poza tym polecam urbanistom usiąśc pod tym daszkiem w upały… Fot. arch/ h/ de/ re

Ratunkiem nie są żadne klimatyzatory i wiatraki. Klimatyzatory pożerają ogrom energii, którą wytwarza się u nas głównie z węgla, co z kolei powoduje skażenia powietrza i ocieplanie planety.

Komu to służy i kto za tym stoi

Teraz zadajmy stare, znane jeszcze z PRL-u, pytanie: komu to służy i kto za tym stoi? Wydaje mi się, że prawdziwie z trendu betonowania mogą być zadowoleni jedynie właściciele cementowni i asfaltu. I rzeczywiście ich produkcja i zyski rosną, a perspektywy są świetlane.

Plac Wolności w Łodzi. Modernizowano go lata. Zieleni jednak jak na lekarstwo Fot. h/ re/ e

 

Nie wygłaszam tu oderwanych od rzeczywistości teorii spiskowych. Tak jest, a najlepszym przykładem jest Japonia, która uważana jest za najbardziej zabetonowany kraj świata. Tam jeszcze trzydzieści lat temu doszło do porozumienia rządu ze związkami zawodowymi budownictwa, szczególnie z branżą produkującą beton. Na mocy porozumienia z buntującymi się związkowcami rząd Japonii zobowiązał się do corocznego zwiększania „areału” zabetonowanej ziemi. I już po dziesięciu latach wszędzie w Japonii dominował beton, zarówno w płaszczyznach pionowych, jak i poziomych. To znaczy zalewano betonem to, co było jeszcze żywe na powierzchni i stawiano coraz więcej betonowych budowli. Raj, istny raj dla właścicieli wytwórni cementu i ich pracowników. A także dla wszystkich pracowników sektora budowlanego.

Haga, dzielnica i kurort plażowy Scheveningen; Morze Północne jest 50 metrów od tego hotelu…
Parkingi? Plac do zagospodarowania? Nie wiadomo. Wiadomo, że kostka i beton Fot. arch/ h/ re

Czy ktoś nie przewidywał te trzydzieści lat temu skutków takiej polityki? Byli tacy, ale spoza kręgu cementowników i budowlańców – z jednej strony oraz ze sfer publicznych z drugiej. Rząd chciał bowiem dalej rządzić w atmosferze spokoju społecznego, a budowlańcy z Kraju Kwitnącej Wiśni (może też spoza Japonii) chcieli żyć coraz lepiej.

Gdzie wsiąka woda

Poważnym problemem betonowania i asfaltowania ziemi jest to, że ziemia nie wchłania już opadowej wody. I dlatego zalewa ona coraz więcej terenów, których przed laty nie zalewała. Straty materialne są duże, ale nikt (z władz) jakoś o tym nie mówi. Niezależnie od tzw. opcji rządzącej. Bo trzeba by w miastach zostawić całkiem spore strefy zielone, parkingi robić z płyt, które są porowate, albo z dziurkami, a to są kłopoty i to kosztuje.

Łódź, Stare Bałuty, Park Śledzia (Staromiejski) Fot. h/ re

 

A głównie nie podoba się taka polityka deweloperom, którzy mają orgiastyczne marzenie, żeby stawiać coraz więcej wysokich betonowych grzejników. Najlepiej jak najbliżej jeden od drugiego.  Na taki widok szczytują intelektualnie, to znaczy bardzo sprawnie i szybko liczą kasę.

Stare i nowe lasy

Pogoń za zyskiem powoduje również, że nasze stare lasy coraz szybciej padają pod naporem spalinowych pilarek. A tylko lasy z podszyciem, zwanym też podszytem, są w stanie chłonąć wodę. A lasy przemysłowe, w których rosną jedynie drzewa w równych szeregach, bez krzewów i krzaków, nie zatrzymują wody. Wszyscy o tym wiedzą, ale lobby leśników chce więcej i więcej drewna, bo ono się sprzedaje na pniu (po ściętym drzewie), a piękny stary las nadaje się tylko na fotografie dla ekologów.

Koszenie w największe upały

Również w miastach, na skutek coraz mniejszej liczby trawników i betonowania ścieżek między blokami woda szybciutko spływa do kanalizacji. I w ten sposób nasz piękny kraj stepowieje. Jest nam coraz goręcej i coraz mocniej cierpimy w upały. Zauważyłem, że w czasie pierwszej czerwcowej fali upałów, ożywiły się służby miejskie i ochoczo przystąpiły do koszenia trawników.

Tu dopiero jest upał, Goa Old City – Indie. Prawie 39 st. Celsjisza, ale betonoza nie daje za wygraną nawet przy XVI-wiecznych portugalskich zabytkach sakralnych

Tu wyjaśnijmy, że w wielu miastach pojawiły się już trawniki, które porasta wiejska łąka. Znajdziemy na niej pięknie kwitnące polne kwiaty, chwasty, wysokie osty i inne dziewanny. Jednakże ten miły widok bardzo denerwuje władze magistrackie, dla których gładki (i łysy miejscami aż do piachu) trawnik jest najładniejszy. Ideałem miejskim w dzisiejszej Polsce jest nędzny trawnik porośnięty jedynie trawą na wysokość trzech centymetrów.

Bałkańskie piekło architektoniczne – zakute w beton i dużą płytę chodnikową centrum Prisztiny, stolicy Kosowa Fot. arch./ re/ m

Zatem te bujne mikro-łąki wycięto. A ponieważ deszcz nie padał, słońce paliło, więc ziemia w tych trawnikach wyschła na kamień i piasek. I o to chyba chodziło magistratom. Bo łąka ich denerwowała.

Krzewy cenne jak drzewa

Naukowcy żądają, żeby w miastach rosło jak najwięcej krzewów i krzaków, bo one skuteczniej niż drzewa oczyszczają powietrze i wytwarzają równie dużo tlenu. Ale bogać tam. Włodarzom miast i mieszkańcom najbardziej podobają się równiutkie trawniki.

Łęczyca – jesień 2023 r. Fot. h/ re/ e

Podejrzewam, że głównym problemem miast i ich zieleni jest to, że potomkowie wsi polskiej, którzy niemałym kosztem osiedli w miastach nie chcą, aby cokolwiek przypominało im wieś. Również i sama wieś nie jest bez winy, bo ideałem jest obecnie „wykostkowanie” wszystkiego wokół, zaczynając od wiejskich podwórek.

Ci potomkowie naszych wieśniaków stanowią sporą większość mieszkańców i władz miejskich. Brak tym ludziom dobrych wzorców i walczą o swoją „miejskość” zaciekle, do ostatniego krzaczka w swym polu widzenia.

 

Kilka lat temu w Polsce popularny był sport Kanadyjczyków i Skandynawów - rzucanie siekierą do celu. Też niebezpieczny sport i też dla zdrowych psychicznie a na torze do rzucania siekierą trzeba być trzeźwym For. arch./ hb/ re

WALTER ALTERMANN: Zaskoczenia, czyli zamiast broni ruch na świeżym powietrzu

Teoria powiada, że czym dłużej człowiek żyje, tym trudniej jest go czymkolwiek zaskoczyć. A mnie  jednak ciągle coś zaskakuje. Najczęściej wprawia mnie w zdumienie zwyczajna ludzka głupota, a ściślej biorąc jej nieskończone pokłady oraz bogactwo spraw, które tak dynamicznie opanowuje.

W naszych stacjach telewizyjnych zaraz po zamachu na Donalda Trumpa objawiło się bardzo wielu  mężczyzn, którzy mieli bardzo wiele do powiedzenia na temat tego zamachu i zamachów w ogóle. Pojawili się wśród nich byli oficerowie naszych służb zajmujących się ochroną Vipów. Byli dziennikarze, których pobudzają wszelkie formy broni, byli działacze rozmaitych stowarzyszeń strzeleckich.

Fachowcy od amatorskiego strzelania

I wszyscy oni mieli bardzo dużo do powiedzenia na temat tego zamachu, choć żaden z nich akurat wtedy na miejscu zamachu, ani w ogóle w USA, nie był.

Wszystkich ich jednak przebił prezes jednego z polskich stowarzyszeń strzeleckich. Nazwy stowarzyszenia i nazwiska prezesa nie zdążyłem zapisać. Ów prezes zaczął od tego, że jego zdaniem zamachu dokonał amator. Następnie prezes dość długo zachwalał strzelectwo jako sport i jako bardzo relaksujące zajęcie. Oczywiście – według prezesa – nie należy zapominać, że obywatele potrafiący celnie strzelać mogą być znaczącym elementem naszej armii, gdyby co do czego. Uważał także, że w Polsce jest za mało broni wśród obywateli, a tylko znaczące jej ilości w prywatnych domach są gwarancją spokoju w czasie zwykłym oraz pokoju (czyli naszego zwycięstwa) w czas wojny.

„Żądamy dłuższych strzelnic”

Zwrócę Państwa uwagę, że takie myśli naszły prezesa związku strzeleckiego w momencie, w którym dowiedział się, że kandydata na prezydenta USA chciał zabić strzelec-amator. Gorzej, bo prezes stwierdził także, że największym problemem naszych strzelców jest za mało strzelnic, szczególnie ty długich. No, takich na 200 metrów, bo z takiej odległości (mniej więcej) strzelał zamachowiec w Butler.

Czyli, prezes sugerował, że – niestety – nie dorastamy jeszcze cywilizacyjnie do USA, gdzie długich strzelnic jest pełno. A tylko trening na strzelnicach długich gwarantuje dobre przygotowanie strzelca.

Dawno nie spotkałem się z takim idiotyzmem, nietaktem i hucpą, żeby ktokolwiek – w momencie tak przerażającej informacji – domagał się lepszego szkolenia strzelców-amatorów. Bo jednak ów zamachowiec nie trafił. Prezes tego nie powiedział, ale tak wyszło. A najgorsze, według niego, jest to, że nie stać nas na wytrenowanie porządnego zamachowca, bo mamy za krótkie strzelnice…

No i jeszcze to żądanie większej liczby broni wśród polskich cywilów w momencie, gdy wszystkie zamachy na świecie z użyciem broni (najwięcej w USA) dokonywane są właśnie z broni „wielbicieli strzelectwa”. Żal panu prezesowi, że jesteśmy tak zapóźnieni. Uważam, że prezesem powinni się zainteresować urzędnicy, którzy wydają pozwolenia na posiadanie broni. Po to, żeby mu takie pozwolenie cofnąć. I skierować do psychiatry.

Czy myśliwi i strzelcy amatorzy pomogą naszej armii?

Wróćmy do stwierdzenia prezesa, że strzelcy amatorzy i myśliwi mogą wzmocnić naszą armię. Ostatni taki przypadek wystąpił w wojnie trzynastu kolonii Ameryki Północnej o zrzucenie zwierzchności brytyjskiej. Dziś nazywa się tę wojnę Rewolucją Amerykańską w latach 1775–1783.

Wtedy Amerykanie powołali pod broń głównie farmerów, którzy świetnie strzelali, by zdobywać mięso i bronić się przed Indianami oraz rabusiami. Wszyscy wówczas używali broni skałkowej, która nie była zbyt celna, więc liczyło się doświadczenie i dobre, wytrenowane oko.

Potem, już na polach bitew, dominowały regularne armie, w których szkolenie sprawnego żołnierza wymagało kilkunastu lat. A dzisiaj na wychowanie i wyszkolenie żołnierza trzeba dwóch, trzech lat w służbie, w jednostkach wojskowych. Nie w lesie, ani na strzelnicy. A tu prezes strzelców-amatorów sugeruje, że jego ludzie mają dużą sprawność bojową. Przecież najczęściej są to podtatusiali osobnicy, którzy dla dodania sobie wigoru (który maleje u mężczyzna z biegiem lat) szpanują przed kolegami strzelaniem do tarczy, lub zwierzyny łownej.

Co do tego wigoru, gdyby się ktoś miał się obrazić… może bywają panowie z dużym temperamentem, ale normalnie jest tak, jak pisał Aleksander Fredro:

Choć i starość bywa żwawa

Wżdy wiek młody ma swe prawa

To tak jakby w wyścigach formuły I startowali panowie pod czterdziestkę, ze znakomitą znajomością jazdy miejskimi samochodami po autostradach do 120 km/godzinę. Byłyby to z pewnością wyścigi widowiskowe, bo zderzeń, uderzeń w bandy i dachowań by nie zabrakło. Oraz ofiar.

Niestety i u nas lobby sprzedawców broni coraz głośniej wmawia nam wszystkim, że ich (wątpliwe) hobby ma znaczenie dla obronności kraju. Teraz jeszcze żaden kolejny rząd nie dał się ogłupić i nie dopuszcza, żeby w co drugim polskim domu (jak w USA) znajdowała się broń palna.

I tak trzymać, jeśli nie chcemy zasłynąć w świecie zamachami – tak co do liczby, jak ważności celów. Naród u nas  pobudliwy i gorączkowy, szybciej działa niż myśli, więc lepiej niech będzie nieuzbrojony. Karabiny niech będą wojsku, a rozpolitykowanym nadmiernie rodakom zostawmy drzewca transparentów. I niech manifestują. Manifestacja uliczna to także ruch, a ruch to zdrowie.

 

Krwawa Luna; Fot.: Wikipedia/ domena publiczna

WALTER ALTERMANN: „Zaćma” – łaska dla krwawej Luny?

W TVP Kultura obejrzałem film „Zaćma”. Autorem scenariusza i reżyserem jest Ryszard Bugajski. Film miał premierę w 2016 roku i uznany został za dzieło wybitne. Pozwolę sobie mieć odmienne zdanie.

Pan Bugajski kolejny raz wziął na warsztat ponure czasy stalinizmu w Polsce. Dwa z jego poprzednich  jego filmów, rozgrywały się w tamtych czasach i przyniosły mu sukces. Być liczył, że i tym razem będzie dobrze.

Scenariusz

Bohaterką filmu jest Julia Brystygierowa, przedwojenna jeszcze komunistka, po wojnie zasiadająca w najwyższych władzach ówczesnej Polski. Niechlubnie zasłynęła jako okrutna zbrodniarka Urzędu Bezpieczeństwa. Była katem dla ludzi opozycji, których maltretowała i skazywała na śmierć. Dosłownie, nie w przenośni. Była też dobrze wykształconą intelektualistką, a na stare lata została katoliczką.

Zbrodniarz na piedestale

I ta metamorfoza Brystygierowej tak zafascynowała p. Bugajskiego, że nie dostrzegł niebezpieczeństw uczynienia z niej głównej bohaterki filmu. Postać Brystygierowej i jej losy mają dowieść wyższości religii rzymsko-katolickiej nad komuną. Tym samym film jest – niezamierzenie – śmieszny. Bo trochę za łatwe to zadanie. Niezamierzona śmieszność zamiast zamierzonej tragedii… To już poważny zarzut.

Scenarzysta z tragedii narodu, jaką były zbrodnie UB, zrobił film o wyższości szukania pociechy w Bogu. Niby w porządku. Dostojewskiemu w „Zbrodni i karze” chodziło o to samo, ale Dostojewski ukazuje nam zbrodnię indywidualną, jego Raskolnikow nie jest agentem żadnych sił politycznych. Niby drobna różnica, ale jednak zasadnicza.

Jeżeli p. Bugajski chciał stworzyć opowieść o grzechu i odkupieniu, to poniósł sromotną porażkę. Z życia Brystygierowej i z filmu p. Bugajskiego wynika bowiem, że jest ona osobowością głęboko psychopatyczną, która żąda i oczekuje od świata zrozumienia i bezwarunkowego wybaczenia, lepiej powiedzieć zapomnienia. Nie dając jednak światu najmniejszego powodu do współczucia.

Nie każdy może oczekiwać łaski

W rygorach Kościoła rzymsko-katolickiego znajdziemy pięć warunków spowiedzi przed księdzem:

  1. Rachunek sumienia.
  2. Żal za grzechy.
  3. Mocne postanowienie poprawy.
  4. Wyznanie grzechów.
  5. Zadośćuczynienie Bogu i bliźnim.

Spowiedź to potoczna nazwa sakramentu pokuty i pojednania. Jego celem jest wyznanie grzechów kapłanowi oraz pojednanie z Bogiem i Kościołem.

Niestety Brystygierowa nie oczekuje łaski, odrzuca spowiedź przed księdzem i żąda spowiedzi przed samym Kardynałem. Jeżeli nie jest to objaw pychy, to co nim jeszcze może być? Bohaterka jest agresywna wobec księży i kardynała. Jest pewna siebie, żyje w przekonaniu, że jest kimś wyjątkowym i ważnym. Nie ma w niej nawet śladu skruchy grzesznika.

Wychodzi na to, że chce ona mechanicznie zrzucić z siebie poczucie winy. W całym filmie nie pada nawet jedno zdanie, że jest czemukolwiek winna. Ot, robiła to i tamto, co było oczywiście złe, ale teraz jest już w porządku.

Problemy oprawców, czy problemy ofiar

Gdyby p. Bugajski zasugerował, że robi film o niezmienności charakterów oprawców z lat 1945-56, odniósłby może sukces. Ale nie, on pokazuje Brystygierową, jaką była naprawdę, ale bez koniecznej refleksji scenarzysty i reżysera.

Ryszard Bugajski ścigał już komunę w kilku swych filmach i zawsze przy aplauzie sfer rządzących. „Zaćma” nie wyszła. To produkt miałki i niewiarygodny. Miejscami nawet śmieszny, gdy Brystygierowej drgają z sadystycznego upojenia wargi, na widok katowanego człowieka.

Pan Bugajski nie mógł się też zdecydować – czy bohaterka filmu była patologiczną sadystką, czy jedynie system z niej tak okrutną uczynił. Tu jednak wyjaśnijmy, że Brystygierowa nie była bierną ofiarą systemu, ona go istotnie współtworzyła.

Bardzo poważnym zarzutem wobec p. Bugajskiego jest fakt, że prześlizgnął się nad sprawą odpowiedzialności oprawców UB. I nie dociekał dlaczego właściwie nikt z nich nie poniósł odpowiedzialności. Oczywista odpowiedź jest taka, że system opierał się na przemocy i zbrodni, a przemoc z lat 1945-56 uznano w 1956 za „okres błędów i wypaczeń”. Być może na poważniejszą rozprawę ze zbrodniarzami z szeregów władzy nie zgodziłby się Związek Radziecki.

Ale ten aspekt w ogóle w filmie nie istnieje. A jest on podstawowy i zasadniczy. Nie ma bowiem wybaczenia bez zrozumienia istoty własnych zbrodni. I w tym poniekąd p. Bugajski zdaje się na poglądy swej bohaterki, a powinien mieć w tej sprawie zdanie własne.

Pan Bugajski, nie zauważył, że Brystygierowa nigdy nie została skazana za swoje zbrodnie. Chodziła dumna po Warszawie, brylowała w środowiskach artystycznych, tak jakby nic się nie stało. Była po 1956 ówczesna celebrytką, przesiadywała w dobrym towarzystwie w najlepszych kawiarniach.

O czym jest „Zaćma”?

Główne pytania do twórców filmu jest takie – o czym i o kim jest ten film? Z całą pewnością nie jest on o zbrodniach i ich bezkarności. Jest natomiast o jednej pani, ogromnie znerwicowanej, choć aroganckiej, która uważa, że jej przestępstwa to przeszłość, a teraz należy traktować ją jako osobę już normalną, choć cierpiąca. Przy czym z filmu nie wynika, że cierpi jako sprawczyni. Być może jest jedynie tak ogólnie znerwicowana.

Wręcz tragikomiczna jest sekwencja jej rozmów z Kardynałem, od którego Brystygierowa wymaga i żąda współczucia i duchowej pomocy.

Wydaje mi się, że p. Bugajski padł ofiarą swoich wcześniejszych filmów o czasach powojennej komuny. Uważam, że są duże obszary naszej historii, które należy ukazywać z szacunkiem dla ofiar, a nie grzebać się w marnej psychologii sprawców.

Dobrą strona tego nieudanego, wręcz niepotrzebnego filmu, jest aktorstwo. Szczególnie pani Maria Mamona stworzyła postać interesującą, dynamiczną i tajemniczą. Jaka szkoda jednak, że pokazała tak wielkie umiejętności w filmie bardzo słabym.

 

WALTER ALTERMANN: Lepiej ugryźć się w język

Powiadają, że zamiast gadać za dużo, zdradzać tajemnice osobom niepowołanym, lepiej zadać sobie samemu ból, gryząc się w język. To powiedzenie pasuje również idealnie do osób, które plotą bzdury w mediach, niszcząc nasz język ojczysty i ucząc społeczeństwo, że dzisiaj można wygadywać bezkarnie wszystko, i to w formie absurdalnie dowolnej.

TVP Info, 19 06 2024. Dziennikarka przekazuje informacje o sytuacji na granicy z Białorusią: „Młodzi mężczyźni intencjonalnie atakują naszą granicę”.

W intencji

Jak rozumieć to co powiedziała młoda dama? Trudno to w ogóle pojąć, a już ze zrozumieniem możemy mieć kłopoty nie do przejścia. Intencjonalne, to takie działanie, które spowodowane jest intencją. Intencja zaś to zamiar, założenie zrobienia czegoś. Mamy – na przykład – w kościele zamawianie mszy w jakiejś intencji. Samo słowo intencja jest dzisiaj bardzo już staroświeckie i najczęściej można je słyszeć właśnie w kościołach.

Skoro jednak dziennikarka twierdzi, że „Młodzi mężczyźni intencjonalnie atakują naszą granicę”, to powinna wyjaśnić jakiż cel im przyświeca, bo intencja musi być powiązana z jej celem. I żeby nie było wątpliwości – tego, w tym zdaniu, od dziennikarki się nie dowiemy. Czyli mają intencję atakowania i już. Gorzej, bo można atakować granicę również bez intencji, ot tak sobie, dla jaj. Skąd dziennikarze biorą takie słówka?

Zajęcia partycypacyjne

Minister Edukacji Narodowej Barbara Nowacka, na konferencji prasowej 21 06 2024: „Ten nowy nowy przedmiot będzie partycypacyjny”.

I tak oto mamy kolejny przykład paranoi urzędniczej. Bo w końcu pani minister (dla TVN – ministra) jest urzędnikiem. Wysokiego szczebla, ale urzędnikiem. Przerażające jest to, że ministerstwo edukacji pracuje na rzecz dzieci i młodzieży, a dzieci i młodzież niczego nie pojmą z takiego gadania. Ergo – ministerstwo pracuje na rzecz własną, a pani minister takim językiem komunikuje się z podległymi jej departamentami, wydziałami i szkołami. Co adresaci takiego języka z tego pojmą? Oj, chyba niewiele.

Tymczasem partycypacja (z łaciny particeps) – to biorący udział,  ang, participation – uczestniczenie, uczestnictwo, udział jednostek w większej grupie, formacji, projekcie czy instytucji.

Czyli, mamy do czynienia z pomysłem na lekcje, w których uczniowie będą aktywnie uczestniczyć. Będą mieli jakieś zadania do wykonania, będą mogli objawić własne prace, pomysły i poglądy. Idea stara, w krajach anglosaskich działa od dziesięcioleci. Nic, tylko należałoby przyklasnąć. Jednak w tym przypadku przed klaskaniem wstrzymuje mnie owa – partycypacja.

Wydawałoby się, że pani minister powinna wiedzieć, że to co w języku angielskim można wyrazić jednym słowem (choćby participation), to w języku polskim musimy użyć dwóch, lub trzech słów. A w tym przypadku aktywne uczestnictwo, aktywny udział w lekcjach.

Biedne są nasze dzieci i wnuki, bo narażone na straszną mowę ministrów i nauczycieli. Na litość boską, nie ma tam w rządzącej koalicji kogoś normalnego?

Żyrandol

Ogłoszenie w Internecie: „Sprzedam Rzelandor. 3.500 zł. Stary rzelandor, mosiężny szkło uranowe waga około 16 kg. Tel….”

To ogłoszenie jest perełką, albowiem w jednym wyrazie (rzelandor) są trzy błędy. Poza tym niespotykanym błędem zaciekawiło mnie owo szkło uranowe. Podejrzewałem, że żyrandol będzie świecił bez podłączenia go do prądu, ale nie. Okazuje się, że szkło uranowe, mimo że zawiera uran, jest bezpieczne, bo poziom promieniowania emitowanego przez te przedmioty jest zazwyczaj bardzo niski i uważany za nieszkodliwy w normalnym użytkowaniu.

Najlepszy efekt pojawia się, kiedy szkło uranowe oświetlimy światłem UV – wtedy takie szkło świeci intensywnym zielonym światłem. Mamy tutaj efekt luminescencji UV, która nie ma nic wspólnego z promieniowaniem. Dokładnie taki sam efekt jest zastosowany w banknotach.

Kupiłbym ów rzelandor, ale cena wydaje się wygórowana. No i nie wiadomo kto go sprzedaje. Zakup u kogoś takiego może być ryzykowny, bo skoro tak pisze, to co on sobie myśli?

Moi kochani sprawozdawcy

Skończyły się Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, skończyły się także popisy naszych sprawozdawców. A było ich wiele. Oto perełka z meczu meczu Słowacja-Anglia. Sprawozdawca rzecze: „Słowacy są już ograniczeni środkami czysto ludzkimi”.

O co mu chodziło? Co chciał tak elokwentnie wyrazić? Z tego co mówił później wynikało, że Słowacy są zmęczeni. Dlaczego nie powiedział tego wprost i prosto? Zapewne dlatego, że proste mówienie uznaje się w mediach za prostackie. O biedni ludzie, którzy macie tak marne wzorce. Nikt nigdy nie powiedział wam, że prostota, jasność i wyrazistość wypowiedzi są dobrami najwyższymi w języku?