Związki polityki ze sportem degradują politykę i sport. Mniejsza już o politykę, bo skoro siedzą w niej najlepsi z nas, to niech sami sobie poradzą. Natomiast sport wyczynowy w Polsce bez państwowej pomocy rady sobie nie da. I na kolejnych igrzyskach możemy dostać co najwyżej jeden medal – za wrażenia estetyczne w czasie parady.
Może ktoś pomyśleć, ze fantazjuję, zmyślam i oczerniam, że przeceniam wpływ polityków na sport… Ale to w takim razie, jak to się stało, że PGE nagle – kilka lat temu, za poprzednich rządów premiera Tuska, który pochodzi z Gdańska – wycofało się z finansowania piłkarzy nożnych z Bełchatowa i przelało swą miłość (wraz z gotówką) na Lechię Gdańsk? I nikogo nie obchodziło, że Bełchatów padnie. I padł. Bo liczył się interes polityczny, nie sportowy. A podobny manewr z piłkarzami z Mielca, którzy nagle stali się beneficjentami innej potężnej firmy? Za innych już rządów?
Dlatego pozwolę sobie przedstawić mój własny projekt dzielenia państwowej kasy przeznaczonej na sport. Bo, że musi ona się pojawić, nie mam wątpliwości.
Porządek i rozsądek? Nie będzie łatwo
Państwowe pieniądze przeznaczone na sport nie mogą, nie powinny trafiać do związków sportowych, bo większość z nich jest organizacjami wzajemnej adoracji, a ich tajnym celem jest zapewnienie swym władzom sutych wynagrodzeń i świętego spokoju.
Trzeba by wreszcie zbadać ile z państwowych dotacji idzie na wsparcie klubów, sportowców, trenerów, a ile zostaje w kasie dla członków zarządów. Co i rusz ktoś podnosi ten postulat, ale wtedy rozlega się krzyk działaczy, że to jest rządowa ingerencja, atakowanie wolności stowarzyszeń i atak amatorów na specjalistów.
Jednak pamiętamy, że nieustępliwość rządów (dwóch, z różnych partii) doprowadziła do istotnych zmian w PZPN. A Polski Związek Piłki Nożnej, jako, że nie bierze państwowych dotacji, wzbraniał się przed audytem jak diabeł przed święconą wodą. Ale po awanturach udało się jednak powstrzymać ambicje zarządu PZPN, który zamierzał w centrum Warszawy wybudować sobie paradną siedzibę kosztem 100 mln złotych.
Skąd bierze PZPN pieniądze? Ano z dotacji europejskich i światowych związków piłkarskich oraz od klubów. Nie gardzi także potężnymi sumami za transmisje telewizyjne pucharów europejskich i polskich ligowych rozgrywek. Są też sponsorzy reprezentacji, głównie państwowi, aliści są i prywatni. Więc jest się za co bawić.
Komu i jak dawać pieniądze na sport?
Trzeba doprowadzić do tego, że państwowe pieniądze „wrzucone w sport” nie będą marnowane, że nie będą przejadane przez władze związkowe. Dlatego proponuję pięć kroków wiodących do celu, jakim jest uzdrowienie naszego sportu.
Krok pierwszy. Należy utworzyć Fundusz Wspierania Polskiego Sportu, który gromadziłby i potem rozdzielał pieniądze od spółek Skarbu Państwa.
Krok drugi. Należy ustawowo zakazać spółkom Skarbu Państwa (nawet z mniejszościowym udziałem państwa) jakiegokolwiek wspierania klubów. Jeżeli któraś z państwowych spółek miałaby trochę wolnej gotówki, to mogłaby ją przelać, właśnie na ów Fundusz. I dopiero władze tego funduszu decydowałyby komu te pieniądze dać. Bez politycznego wyrachowania.
Krok trzeci. Żeby pieniądze, państwowe oraz te z Funduszu trafiały do klubów, trzeba zrozumieć, że istotne dla naszego sportu kluby rozsiane są po całej Polsce. I dlatego rząd powinien przekazywać pieniądze urzędom marszałkowskim i władzom gmin. Dlatego, że z takiego Olsztyna naprawdę lepiej widać, co dzieje się w Ostródzie. Proste, ale o tym też się zapomina.
Krok czwarty. Wszystkie obdarowane, dofinansowywane kluby musiałby się poddać corocznemu niezależnemu audytowi. Wyniki tego audytu powinny być znane publicznie. Bo skoro pieniądze są publiczne, to oczywiste jest (przynajmniej dla mnie), że także gospodarowanie nimi musi podlegać wnikliwej publicznej kontroli. I ocenie.
Krok piąty. Mając zrealizowane to co wyżej, należałoby przywrócić Związkom Sportowym ich podstawową rolę – organizacyjną (ligowe rozgrywki) kształcącą, doradczą i wspomagającą. I wtedy związki przestałyby się szarogęsić, wypowiadać się w imieniu wszystkich klubów i wszystkich sportowców. Bo one nie są żadną władzą. Mają jedynie sportowi służyć.
Obecnie polski sport wygląda tak, jak po Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu – jak zagubiona chudzina, tonąca w bagnie, której czasem, przypadkiem coś się uda. Czyli w sporcie jest marnie i przypadkowo. Bo murowani kandydaci do medali zawiedli, a większość złota, srebra i brązu (poza siatkarzami) zdobyli ludzie, na których nikt nie liczył.
Na prawdziwych działaczy naprawdę można liczyć
Żeby nie siać defetyzmu, który nikomu nie służy… opowiem historię wspaniałego działacza. Nazywał się Ludwik Sobolewski i działał w łódzkim sporcie. Do Widzewa trafił w 1969 roku. Jego prawą ręką został Stefan Wroński, a trenerem drużyny Leszek Jezierski.
„To właśnie ta trójka w przeciągu zaledwie kilku lat zrobiła z drużyny ligi okręgowej, rozgrywającej swoje mecze przy drewnianej trybunie i w towarzystwie owiec w roli kosiarek do trawy, zespół, z którym musiał liczyć się każdy na świecie.
Dzięki postawieniu na zawodników, których nadrzędną cechą był wielki charakter i hart ducha, wiosną 1970 roku udało się wygrać ligę okręgową. Pięć lat później nieznany szerszej publiczności Widzew, o którego sile stanowili zawodnicy niechciani w innych drużynach, zdołał awansować do ekstraklasy. Trzy lata później był już wicemistrzem Polski, a jego wyższość uznać musiał sam Manchester City. Dwie bramki w tym dwumeczu zdobył wybrany na najlepszego zawodnika w historii polskiej piłki, Zbigniew Boniek.”
Tyle jest napisane na stronie RTS Widzew. Jednak kulisy sukcesu Widzewa, których ojcem był Ludwik Sobolewski są tyleż nietypowe, co pouczające. Po pierwsze – Sobolewski doskonale wiedział na jakich zasadach funkcjonuje w Polsce sport. I dlatego postanowił działać zupełnie inaczej. Zapamiętajmy to – inaczej. Może to jest właściwy klucz do sukcesu w każdej dziedzinie?
Za komuny każdy wiedział, że każde działanie musiało uzyskać akceptację władzy, a najlepiej, jakby władza każdy pomysł przedstawiała jako własny. Sobolewski dobrze o tym wiedział. Jednak ówczesne władze w Łodzi wpatrzone były jak w obrazek w ŁKS. Także dlatego, że ówczesny I sekretarz wojewódzki PZPR urodził się kilkaset metrów od stadionu ŁKS-u i był zażartym ełkaesiakiem.
Zatem pierwsze awanse Widzewa jakoś Sobolewskiemu uszły płazem, ale gdy będący już w II lidze Widzew miał szanse awansować do I ligi, władze wezwały prezesa Widzewa na rozmowę. I wtedy I sekretarz powiedział:
– Łodzi nie stać na dwa pierwszoligowe kluby, zrozumcie to. A bo to wam źle w w II lidze?
Tu wyjaśniam, że w latach 60. I liga była najwyższym stopniem rozgrywek piłkarskich. Sobolewski miał jednak chytry plan. Obszedł, bez hałasu, wszystkie zakłady przemysłowe na Widzewie, a było ich sporo, bo była to dzielnica przemysłowa. I przekonywał dyrektorów, że dla dobra dzielnicy, dla dobra mieszkańców Widzewa i pracowników ich fabryk byłoby dobrze, gdy także ich zakłady pomogły finansowo widzewskiemu klubowi. I dyrektorzy się złożyli na RTS Widzew. A w 1975 roku klub Ryszarda Sobolewskiego awansował, bez zgody matki partii, do I ligi. Po awansie prezesi, trenerzy, zawodnicy i działacze zostali zaproszeni do gmachu Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Łodzi. I sekretarz serdecznie (choć wściekły) pogratulował klubowi historycznego awansu, po czym dodał:
– Teraz, towarzyszu Sobolewski, rozumiejąc wasze nowe wyzwania, chcemy wam pomóc. Zasilimy wasz zespół naszymi oddanymi piłce nożnej działaczami. Mówcie, towarzyszu Sobolewski, jak jeszcze możemy wam pomóc.
– Bardzo dziękujemy, towarzyszu sekretarzu za gratulacje – zaczął Sobolewski – a co do pomocy… Bardzo proszę, żebyście nam nie pomagali zasilaniem nas działaczami. Sami damy sobie jakoś radę.
Z tej historii płyną dwa morały. Pierwszy, że nie oglądając się na władze samemu też można zrobić niemało. Drugi morał jest taki, że jak ktoś ma „jaja” i jest inteligentny, to da sobie radę w każdym systemie.