Czas letnich wakacji przypada w Polsce w lipcu i sierpniu, gdy dzieci i młodzież mają wolne od szkoły, a ich rodzice biorą urlopy. Tak jest dla większości, ale są jeszcze w kraju emeryci. Ci z kolei czatują na okres przed lipcem i sierpniem, oraz po, bo wtedy jest o wiele taniej.
W ostatnich latach bardzo wielu naszych rodaków wybiera wakacje poza Polską. I nie ze względu na klimat, bo i u nas jest latem okropnie gorąco, i u nas można dostatecznie się poparzyć na słońcu i z trudem oddychać. Również i u nas są już luksusowe hotele.
Decydującą przesłanką przemawiającą za wyjazdem wakacyjnym do obcych krajów, jest – niestety – szpan. Chęć pokazania się, zaimponowania znajomym. Niestety staropolskie postępowanie, wedle staropolskiego porzekadła, nadal jest aktualne. A brzmi ono: „Zastaw się, a postaw się”.
Oczywiście nikt się do tego nie przyzna, ale wystarczy popatrzeć na mówiących, że byli na Seszelach, w Hurgadzie czy na Korfu, a zobaczymy dumę i poczucie wyższości, które ich rozpierają. Niestety egalitaryzm nigdy nie był u nas w modzie, już od czasów Siemowita, Lestka i Siemomysła.
Trzy cele wakacji w Polsce
O ile chodzi o krajan, którzy spędzają wakacje w Polsce, bo są i tacy, to głównie ciągną nad Bałtyk, w góry lub na Mazury. Jednak ich opowieści i przesyłane znajomym zdjęcia, świadczą, że najbardziej cenią sobie wygodne hotelowe łóżka, dobrą kuchnię i baseny.
I nikt, z obu grup wakacjuszy, nie wspomina o przyrodzie, jej urokach, pejzażach i czystym powietrzu. Po prostu wakacjusze nasi przenoszą się z wygodnych mieszkań do jeszcze wygodniejszych hoteli. I najbardziej ich cieszy, że na wakacjach nie muszą po sobie sprzątać.
Drogo wszędzie, pusto wszędzie, co to będzie
Z roku na rok umacnia się w narodzie przekonanie, że wakacje w Polsce są bardzo drogie, nawet droższe niż te w Grecji czy w Egipcie. Patrząc na rachunki z restauracji, z pewnością tak. Ale narzekający na nadbałtycką drożyznę jakoś nie doliczają do swoich zagranicznych wakacji kosztów przelotu czy jazdy samochodami. A są przecież niemałe.
Jest jednak faktem, że w polskich kurortach, lub wczasowiskach jest bardzo drogo. Drogie jest jedzenie w budkach i restauracjach, drogie jest wypożyczenie leżaka, karuzela dla dzieci, zjeżdżanie na pupie w dmuchanym zamku czy przejście po rozpiętych linach, nie mówiąc już o pójściu na potańcówkę,
Skąd taka drożyzna
Skąd się bierze ta drożyzna? Przede wszystkim z naszej polskiej pazerności. Właściciele usług gastronomicznych i rozrywki są przekonani, że ciężko pracując (po 18 godzin dziennie) muszą po pięciu – sześciu latach odłożyć na przyzwoity dom i nieprzyzwoicie drogi samochód. Poza tym, ludzie prowadzący te wakacyjne interesy są w ogromnej części osobami przyjezdnymi, muszą wynajmować lokale, magazyny i miejsca do spania personelu.
Inaczej jest w górach, szczególnie pod Tatrami. Tamtejsza ludność, przez wieki doświadczająca niebywałej nędzy ma niejako „nerwicę głodową”. To znaczy, górale boją się, że umrą z głodu i dlatego rżną ceprów do gołej skóry. Nadto, z biegiem lat górale stali coraz mniej mili i mniej sympatyczni. Obcując z nimi odnosi się wrażenie, że patrzą na człowieka jak ich dziadowie na „owiecki”, które muszą dawać dużo mleka na oscypki, wełnę na swetry, a w końcu skórę na barani kożuszek.
Zadziwiające jest to, że żadna z wakacyjnych gmin nie powołała do życia spółdzielczości usługowej, w której zatrudnienie i zarobek znaleźliby miejscowi obywatele. Co zresztą obniżyłoby też ceny. Tu na przeszkodzie stoi odwieczna polska zasada, że nie chodzi o to, żeby moja krowa dawała więcej mleka niż „sąsiadowa”, ale żeby sąsiada krowa po prostu zdechła.
Wątpliwe poznawanie świata
Wojażujący po świecie twierdzą, że poznawanie świata jest dla nich wielką nauką i wypoczynkiem. Czyli mają absolut edukacyjno-rekreacyjny. Prawda jest jednak mniej oczywista. Sporo osób rusza na ekspresowe zwiedzanie świata, które polega na tym, że siedzą w ekspresowych autobusach, z podkurczonymi nogami przez osiem godzin. I ten autobus przenosi ich ekspresowo w dalekie od punktu startu miejsca. Następnie w ekspresowym tempie biegają po uliczkach historycznych miast, nie zatrzymując się nigdzie na dłużej, nie kontemplując piękna architektury, kunsztu antycznych rzemieślników, uroku i tajemnic minionych cywilizacji. Nic tylko pędzą jak Struś Pędziwiatr. Wracają do kraju wykończeni fizycznie i umysłowo. Ale przecież za nic i nigdy, nawet sobie samym, nie powiedzą prawdy, że przeżyli koszmarne wakacje.
Podaję ten przykład, bo pewien mój znajomy wybrał się na dwa tygodnie na zwiedzanie kilkunastu azjatyckich miast. Wrócił ledwo żywy, ale twierdził, że to była wycieczka jego życia. Zapewne miał rację, bo ledwo przeżył.
Poznawanie Polski
Jest jeszcze jeden przykry aspekt polskich wakacji. Młode pokolenia nie znają już ojczystego kraju. Najpierw rodzice wożą ich w typowe miejsca hotelowe – Bałtyk, Tatry i Mazury. Gdy ci młodzi dorosną powtarzają trasy rodziców, a potem raczą tym samy swoje dzieci.
Po I Wojnie Światowej, zaraz po odzyskaniu niepodległości władze państwowe stanęły przed poważnym zadaniem kulturowego scalenia kraju. Bo przez 123 lata dla poznaniaka nieznane było Mazowsze, Podole, czy cała Galicja. Wprzęgnięto więc do prac nie tylko państwową propagandę, która miała w prasie przybliżać Polakom całą Polskę. Na pomoc ruszyło również harcerstwo, które organizowało obozy „poznawcze”. Oczywiście nie tak to się nazywało, ale harcerze z byłego zaboru pruskiego jeździli na terany byłej Galicji, byli Galicjanie obozowali na Mazurach, a kongresowiacy urządzali obozy w na terenach byłych zaborów – austriackiego i pruskiego. W ten sposób przynajmniej część młodych ludzi mogła znać i uznać całą Polskę za swoją.
Turystyczne co dalej
Zadbano także o to, dając na ten zbożny cel państwowe pieniądze, żeby uczniowie jeździli na trzydniowe wycieczki nad Bałtyk, właśnie odzyskany. Żeby wiedzieli, że to ich.
Ten sam rozsądny zabieg zastosowały władze PRL wobec Ziem Odzyskanych. Po 1956 roku większość obozów harcerskich z Polski przedwojennej organizowano na terenach, które po wojnie stały się polskie. Oczywiście władze PRL-u nigdy nie przyznały się do skopiowania zabiegów sanacji, ale tak było. I Bogu dzięki. Również szkoły miały obowiązek organizować wycieczki, w czasie których młodzież mogła zobaczyć Kraków, Góry Świętokrzyskie, Tatry, Gdańsk i Lublin.
To były świetnie i głęboko przemyślane akcje, które pozwalały młodym ludziom zobaczyć własny kraj. I podziwiać go. Dzisiaj niby też go poznają, ale głównie z okien rodzinnych samochodów, które ekspresowo zawożą ich autostradami na Bałtyk, Tatry i Mazury.
I jest to naprawdę wielki problem, który poruszam przy okazji sprawy wakacji, ale jest on całoroczny. W ostatniej swojej kadencji rządowej PiS zabiegał o te wycieczki krajoznawcze dla młodzieży, ale co z tego wyszło nie wiem. A co będzie teraz? Nie wiem jeszcze bardziej.