U niektórych ludzi, którzy obejmują ważne stanowiska państwowe, zachodzą gwałtowne zmiany – nie są w stani odróżnić pieniędzy własnych uczciwie zarobionych od pieniędzy państwowych, którymi dysponują.
Przy czym kierunek zmian mózgowych u świeżo upieczonych urzędników jest zawsze jednokierunkowy – nigdy nie zapłacą własnymi pieniędzmi za usługi i przedmioty, które są państwowe. Natomiast nader często płacą państwowymi pieniędzmi za przedmioty i usługi, które są ich prywatnymi.
Wiceminister Ciążyński i karty
Przypatrzmy się przypadkowi z ostatnich dni, który będzie reprezentatywny dla tematu i pozwoli nam wysnuć istotne wnioski. Niedawno media ujawniły, że wiceminister sprawiedliwości, Bartłomiej Ciążyński, złożył rezygnację ze stanowisk w rządzie oraz z pracy w Polskim Ośrodku Rozwoju Technologii. Co takiego się stało, że ów młody polityk Nowej Lewicy sam z siebie unicestwił się politycznie?
Otóż pan Ciążyński pojechał sobie służbowym autem na wakacje do Słowenii. A było to auto Polskiego Ośrodka Rozwoju Technologii, w którym także pracował. Wiceminister sprawiedliwości zapłacił także za paliwo (do tego służbowego auta) z państwowych pieniędzy, choć jest to wyraźnie zabronione w regulaminie karty paliwowej, który podpisał.
Najpierw polityk upierał się, że prawa nie złamał bo mógł korzystać z samochodu i karty paliwowej również w celach prywatnych. Jednak po kilku godzinach doznał boskiej iluminacji i potwierdził, że ustalenia dziennikarzy WP są prawdziwe. Kuriozalne było również jego tłumaczenie, że sytuacja wyniknęła „Z braku doświadczenia w korzystaniu ze służbowych samochodów”. Po kilku godzinach Ciążyński poinformował, że rezygnuje ze stanowiska wiceministra i nie będzie już pracował w PORT.
W Polskim Ośrodku Rozwoju Technologii, instytucie należącym do Państwowej Sieci Badawczej „Łukasiewicz” polityk Lewicy pracował od maja przez dwa miesiące. A pełniąc tam funkcję wicedyrektora ds. komercjalizacji zarabiał ok. 20 tys. zł netto. W ramach posady otrzymał służbowy samochód i kartę paliwową. Śledztwo w tej sprawie wszczęła Prokuratura Okręgowa we Wrocławiu. Ciążyński ma również stracić niebawem funkcje w Nowej Lewicy: szefa partii we Wrocławiu i przewodniczącego klubu w Radzie Miasta.
Żeby nie być posądzanym o skłonność do tępienia lewicy, przypominam poniżej sprawę Ryszarda Czarneckiego. W duchu modnego obecnie symetryzmu politycznego. Czyli jak już kopiemy liberałów, to kopmy również konserwatystów.
Sprawa Czarneckiego
Unijni urzędnicy twierdzą, że europoseł Ryszard Czarnecki pobierał nienależne mu zwroty kosztów podróży służbowych i diety. Europejski Urząd ds. Zwalczania Nadużyć Finansowych (OLAF) skierował do polskiej prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Sprawa jest nienowa, ale za to fascynująca ze względu na osobę deputowanego.
Czarnecki, według OLAF, wykazywał w rozliczeniach służbowych wyjazdów, że dojeżdżał do Brukseli z Jasła, i do tegoż Jasła miał każdorazowo wracać. Odległość z Jasła do stolicy to ok. 340 km, więc o taki dystans Czarnecki miał powiększać „kilometrówkę”, a w efekcie wypłacano mu większą kwotę za przejazd. W sumie, zdaniem OLAF, Czarnecki wyłudził z UE ponad 100.000 euro.
Podejrzenia urzędników wzbudziły także przejazdy Czarneckiego samochodami, które nie należały do niego. Okazało się, że właściciele tych aut zaprzeczyli, by pożyczali je posłowi. Tak było np. z fiatem punto cabrio – w rozliczeniu Czarnecki wpisał, że podróże nim odbywał w lutym 2012 roku. Właściciel pojazdu stwierdził, że samochód 11 lat wcześniej – w roku 2001 – został rozbity na tyle poważnie, że nie nadawał się do jazdy i został… zezłomowany. W innym przypadku ustalono, że osoba, z której auta miał korzystać Czarnecki, stwierdziła, że nigdy nie prowadziła żadnych usług transportowych, nigdy żadnego posła nie przewoziła i go nie zna.
Sprawa jest wstydliwa. Tym bardziej, że występuje w niej poseł i europoseł, który słynął z bezwzględnego, płomiennego tępienia działań wszystkich opozycyjnych (wobec PiS) partii. I był nieprzejednany w zwalczaniu wystepków „komuny, lewaków i liberałów”, pod ich wszelkimi historycznymi i obecnymi postaciami. Ostatnio Ryszard Czarnecki stwierdził, że sprawy już nie ma, bo pieniądze oddał, więc nie rozumie po co ten krzyk i ataki na niego. Oddał, czyli nie powinien być sądzony? Ciekawa interpretacja prawa.
Oba te przypadki – Czrneckiego i Ciążyńskiego łączy to, że narazili na szwank swoje partie, które im zaufały. To także powód do wstydu.
Obywatelskie metamorfozy
Szukając źródeł takich zachowań prezesów państwowych spółek, rządowych agencji, ministrów, wiceministrów, dyrektorów departamentów, itp., dochodzę do wniosku, że ci ludzie nie do końca są winni. Bo czyż nie jest tak, że ta skłonność do korzystania z państwowych kart płatniczych w celu opłacania prywatnych interesów wynika z nadmiernego poczucia misji, jakimi obdarzył ich los, partyjni koledzy, a niekiedy jedynie koneksje własnych żon?
Bo cóż się dzieje, gdy nagle człowiek skromny, piastujący podrzędne stanowiska, nagle obejmuje stanowisko ważne? Po pierwsze nabiera przekonania, że ma do spełnienia misję, od której zależą losy Polski, a nawet i świata. Po drugie, co jest skutkiem pierwszego mniemania, nachodzą go myśli, że przy tak dużej odpowiedzialności jest jednak marnie opłacany. A przecież inni w prywatnym sektorze zarabiają o wiele więcej. I wtedy rodzi się w nim głęboka frustracja, poczucie krzywdy, że władze jednak nie doceniają go, głównie pieniężnie.
Czyli on ma służyć tym przeciętniakom za grosze (choćby to było nawet 20.000 zł miesięcznie na rękę), a tamci popaprańcy, którzy budują jakieś tam osiedla, kierują własnymi firmami transportowymi, wytwarzają jakieś tam cementy i gipsy, glazury, buty i ubrania – wszyscy oni zarabiają krocie, jedynie dzięki jego wysiłkowi mózgowemu, dzięki jego nieprzespanym nocom w służbie krajowi?
I oto nasz urzędnik, prezes, minister przeistacza się w Janosika, który odbierał bogatym, a dawał biednym. A kto jest najbardziej biedny, jak nie on sam, nasz nieszczęśliwy urzędnik, prezes lub członek ważnych rządowych gabinetów? I sam sobie próbuje wynagrodzić to, czego mu władze nie dały.
Jak to dawniej z cwaniakami bywało
W Polsce międzywojennej osobnik defraudujący państwowe pieniądze był skończony. Zmuszano go do rezygnacji z wszelkich pubkicznych funkcji. Bo wtedy istniały jeszcze jakieś zasady.
Przed wojną, w latach 30., w radzie nadzorczej Gazowni Łódzkiej (a była to własność miasta) zasiadał z nadania PPS, członek tej partii. Zasada była taka, że miał on wszystkie zarobione w gazowni pieniądze wpłacać na konto własnej partii. Jednak pewnego dnia poranne gazety doniosły, że ów członek zarządu, przez kolejne dwa miesiące, pieniądze zatrzymywał dla siebie. Tego samego dnia, którego prasa o tym poinformowała, o 12.00 zebrał się zarząd partii, który już o 13.00 wydał komunikat, że nierzetelny i złodziejowi członek PPS został z partii wydalony, że wycofano mu rekomendację partyjną na stanowisko członka zarządu w miejskiej gazowni.
Jeżeli historia ma uczyć, to uczmy się z takich starych, dobrych przykładów.