WALTER ALTERMANN: Duża przykrość w dniu wielkiego święta

W ciągu ostatnich kilkunastu lat koncerty w dniu 1 sierpnia, na Placu Piłsudskiego w Warszawie, stały się wspaniałym sposobem uczczenia pamięci wielkiego patriotycznego zrywu jakim było Powstanie Warszawskie 1944 roku.

Datę wybuchu powstania przypominam, bo z biegiem lat pojawia się w życiu publicznym coraz więcej osobników, którzy nie wiedzą. A przecież to wielki wstyd, dyskredytujący szczególnie polityków. Jeden z nich, osławiony nieznajomością tej pamiętnej daty, zasiada obecnie w Parlamencie Europejskim.

Sam pomysł publicznych koncertów „(Nie) zakazane piosenki” był wręcz genialny i przyjął się w  Warszawie i dzięki telewizji w całej Polsce. Coroczne śpiewanie przez warszawiaków piosenek z Powstania nie nudzi się, wręcz przeciwnie, uznaliśmy jej za wspaniały i ważny obyczaj. To wspólne śpiewanie przez artystów i zgromadzoną publiczność stało się jakby Narodową Mszą Jednoczącej Pamięci. To bardzo ważne w kraju tak bezwzględnie dzielonym przez naszych współczesnych polityków, dla partykularnych, partyjniackich interesów.

Niestety w tym roku, na placu Piłsudskiego, doszło do niemałego skandalu. Czekającym przed telewizorami i na placu widzom zaserwowano styl tego koncertu, który banalizował i wręcz dyskredytował tę wielką ideę.

Knajactwo na Placu

Zaczęło się pod tego, że oto naszym oczom ukazał się wesoły osobnik, w czarnych słonecznych okularach, który objawił się nam, jako nowy prowadzący koncert. Tym człowiekiem okazał się szerzej, podkreślam szerzej,  nikomu nie znany, artysta bez wymaganego doświadczenia w „branży”, niejaki Jan Młynarski. Już na początku pan Młynarski przedstawił się jako propagator, wielbiciel i znawca warszawskiego folkloru. I w takim stylu zapowiadał kolejne utwory.

A jest to styl wielce szemrany. Być może dla wielu z nas ciekawy, ale opisujący życie warszawskiego lumpenproletariatu – złodziejaszków, dziwek, paserów i rozrabiaczy z Czerniakowa, Targówka i im podobnych, mętnych okolic.

Potem było coraz gorzej, aż poziom i klasa koncertu sięgnęły dna. Pan Młynarski mówił językiem niedbałym, „warsiawskim”, w zachowaniach, czyli w gestach i sposobie kontaktowania się widownią, zdradzał maniery warszawskiego cwaniaczka. Krótko mówiąc – był nie do zniesienia. Ten styl rozsławił, a nawet stworzył przed laty Stanisław Grzesiuk. I chwała mu za to, bo świadomie dodał kolejny ekscentryczny kwiat do wielkiego bukietu naszej kultury. Ale Grzesiuk znał swoje miejsce i nie aspirował do występowania w Filharmonii Narodowej

Jednak podstawowe pytanie, co do występu pana Młynarskiego jest takie: czy wielkie święto naszej pamięci i hołdu dla walczących żołnierzy podziemia oraz cywilnych ofiar Powstania jest dobrą okazją do promowania podkultury Czerniakowa?

Nic nie wiedział

Jan Młynarski był wyraźnie nieprzygotowany do pełnienia ważnej roli gospodarza spotkania na placu. I gdy tylko mógł opowiadał niestworzone rzeczy o powstaniu. Naraz nawiązał do tego, że on sam i część zaproszonych do występu muzyków miała na szyjach niebieskie apaszki w białe grochy. Według Młynarskiego był to jego i zespołu muzyków hołd dla powstańców, którzy nosili takie same apaszki. Po czym wysnuł wniosek, że powstańcy nawiązywali do stylu i „honoru” warszawskich apaszów, niejako się z nimi utożsamiając. A przecież nic takiego nie miało miejsca! Po prostu w jakiejś na wpół spalonej hurtowni tekstyliów powstańcy znaleźli większą ilość takiego materiału, a potem kobiety Powstania uszyły im apaszki.

Odniosłem wrażenie, że wiedza pan Młynarskiego o powstaniu jest żadna, kłamliwa i obraźliwa dla słuchających.

Piosenki z Powstania

Pieśni i piosenki z Powstania Warszawskiego weszły do powszechnej i zbiorowej świadomości po roku 1956. Dopiero wtedy władze PRL-u zezwoliły na ich druk w śpiewnikach harcerskich. I od tamtej pory każdy harcerz, a za harcerzami inni, zaczęli je śpiewać.

O ile pamiętam, to zawsze śpiewano je poważnie, z uznaniem dla bohaterów Powstania. Owszem wśród tych piosenek są również utwory żartobliwe, pogodne. Ale nikomu – do czasu objawienia się p. Młynarskiego – nie przychodziło do głowy bawić się przy ich śpiewaniu wesoło, radośnie a nawet frywolnie.

Wszyscy doskonale wiedzą, w jakich okolicznościach te pieśni powstawały, jaki był los powstańców i Warszawy. Te weselsze piosenki są świadectwem młodzieńczego ducha powstańców, a właściwie szukania nadziei w piosenkach. O tym wiedzą wszyscy – poza Janem Młynarskim. I to budzi przerażenie.

Marsze czy walce?

Większość tych pieśni i piosenek to marsze. I o tym także nie wiedziała cała ekipa realizująca tegoroczny koncert. A może i wiedziała, ale jakoś ta wiedza nie pasowała im do koncepcji „apaszowskiego pikniku”. Prowadzący koncert dyrygent Jan Stokłosa zrobił wiele, żeby odebrać powstańczym marszom ich rytm. Szczytem wszystkiego było wykonanie wspaniałego marszu  „Warszawskie dzieci”, którą orkiestra i chór „przerobiły” na coś pomiędzy tangiem a walcem.

Marsz jest muzyką wojska, tak było, jest i będzie. Wszyscy o tym wiedzą. Bo trudno maszerować w rytmie tanga. Ale pan Stokłosa i Młynarski nie wiedzieli, a nawet jak wiedzieli, to dawno i nie do końca. A może z rozmysłem zrobili wszystko, by wspaniałe powstańcze pieśni zabrzmiały jak zabawniutkie teksty, wykonywane jak chór nietrzeźwych uczestników pikniku nad stawem czy jeziorkiem.

Jakiekolwiek ubieranie powstańców w mentalny kostium warszawskiego folkloru jest idiotyzmem. Z ducha było to powstanie inteligencji. Walczyli także rzemieślnicy i inni przedstawiciele klasy średniej. Ale przecież nie „apasze” czyli sutenerzy, złodzieje i bandyci.

Styl bez stylu

Panowie Młynarski i Stokłosa zrobili wiele, żeby tegoroczne „(Nie) zakazane piosenki” przypominały stylem „Bal na Gnojnej” Grzesiuka. Wiele też zrobił scenograf, który ubrał muzyków w stroje, w jakich kapela Stanisława Grzesiuka wędrowała po warszawskich podwórkach – szemrane kolorowe, pstrokate marynarki, beretki w szkocką kratę, ze śmiesznymi wielkimi pomponami i dodatkowo instrumenty typowe dla wędrownych podwórkowych kapel. Naprawdę, ubaw był po pachy.

I jeszcze te reżyserowane harcerki, które podskakiwały, klaskały, śmiały się i bawiły wesoło. Tu widzę winę reżysera, który chciał udowodnić, że naród świetnie się bawi i kazał biednym dziewczynom zachowywać się niestosownie. Dało się też widzieć kilka starszych harcerek, których twarze pomazano farbami, mającymi znaczyć, że brały udział w walkach. Brak stylu, hucpa i tandeta, panie reżyserze.

Na scenie również dominowała amatorka. Ja rozumiem, że miało być to „po naszemu”, miało być swojsko bez panów w smokingach, żeby lumpenproletariat Warszawy czuł się jak u siebie. Tyle tylko, że nie ma już żadnego lumpenproletariatu, naród nasz jest już przyzwoicie wykształcony, więc nie ma właściwego odbiorcy dla twórczości rodzaju i klasy p. Młynarskiego.

Dla prowadzącego koncert najmniej ważni byli autorzy piosenek. Nie mówił kto napisał muzykę, kto tekst. Najbardziej zajmowało go tworzenie nastroju fajnej zabawy. A najlepiej bawimy się przecież przy tekstach anonimowych, jak na weselach czy popijawach. Świadomość, że ktoś jest piosenki autorem, z pewnością by ludzi denerwowała.

W sumie byliśmy świadkami jak nasza tradycja i kultura osiągnęła dno.

Kto temu winien? Na pewno nie Jan Młynarski i Jan Stokłosa, oni propagują warszawski przedmiejski folklor od dawna. Winni są ci, którzy obu tym panom zaproponowali ten tak ważny występ. I owi decydenci powinni przeprosić, a nawet podać się do dymisji. Dymisja nie musi być przyjęta, ale honor warto mieć zawsze.

 

Walter Altermann

 

P.S. Niestety koncert, jest fragmentem większej całości. Od kilkunastu lat IPN, i inne instytucje powołane do szerzenia wiedzy o najnowszej historii, idą drogą „ułatwiania” wiedzy za wszelką cenę. Ktoś sobie wymyślił, że dzisiejszej młodzieży należy przedstawiać przeszłość w formie „komiksowej”. Kręcone są nawet filmy, w których Powstanie Warszawskie jest wspaniałą przygodą młodych, bo młodzież lubi się bawić. Ostatnio profesor Andrzej Paczkowski przypomniał, że nie tak dawno temu IPN wydał grę planszową o nazwie „Kolejka”. Gra przypomina Chińczyka, a jej treścią jest oczekiwanie w kolejkach do sklepów. A przecież kolejki były utrapieniem i męką PRL-u. Nie upraszczajmy, bądźmy poważni.