WALTER ALTERMANN: Obrachunki poolimpijskie, czyli nasze zaszczytne 42 miejsce!

Graf.: OG TV

Na tegorocznych Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu Polacy zdobyli 10 medali, a konkretnie: 1 złoty, 4 srebrne, 5 brązowych. To nasz najgorszy olimpijski wynik od 64 lat. Naprawdę jest się czego wstydzić. I nie mówię o zawodnikach, bo oni walczyli najlepiej jak potrafili, mówię o nas, o wstydzie nas wszystkich. Konkretny powód do zażenowania jest taki, że nie jesteśmy w stanie dobrze zorganizować polskich klubów i naszych związków sportowych.

Holandia jest, w porównaniu z Polską, małym krajem, a jednak Holendrzy zdobywają na Igrzyskach Olimpijskich tyle medali, że my możemy o tym jedynie pomarzyć. Polska ma ok. 37 mln obywateli, Holandia ok. 17. W Paryżu w 2024 roku, zdobyliśmy 10 medali, a Holendrzy 15.

A może jesteśmy nieudacznikami organizacyjnymi? W dużej mierze, niestety, tak. Jesteśmy mocni w gębie, w wymyślaniu haseł, ale jak co do czego – d… blada.

Po co nam w ogóle sport wyczynowy?

Kiedyś, za komuny, panowało hasło, że sport wyczynowy ma być przykładem dla zwykłych obywateli. Ma pobudzać ich do fizycznego wysiłku, którego celem miała być tężyzna całego narodu. A naprawdę chodziło o to, żeby udowodnić nam i całemu światu, że w Polsce panuje świetny ustrój. Sport miał żyrować realny socjalizm.

Szczytem takiego podejścia do sportu wyczynowego była organizacja sportu w Niemieckiej Republice Demokratycznej, której zawodnicy mieli udowodnić, że w NRD panuje lepszy ustrój niż w Bundesrepublice. W NRD zorganizowano, w różnych miastach, silne ośrodki dla poszczególnych dyscyplin. Jeżeli jakaś młoda dziewczyna czy młodzieniec zdradzali oznaki talentu, to „proponowano” całej rodzinie przeniesienie się do wskazanego przez władza miasta, żeby talent młodych mógł się rozwijać. I nikt władzy nie odmawiał. Niechby spróbował.

Dopuszczano się także wymuszonych zajść w ciążę, którą potem usuwano, żeby zawodniczki miały jak najlepsze wyniki. Również NRD-owska farmakologia „wspierała” „sport”, skutkiem czego Niemcy z NRD przodowali również w szprycowaniu swoich zawodników medykamentami. I wyniki były, ale kosztem zdrowia zawodników i niewyobrażalnego państwowego terroru.

Sport po komunie

W Polsce, po upadku komuny, państwo zrzekło się niejako władzy nad sportem i oddało ją związkom sportowym, które miały być niezależne od władz. Przyświecała temu wielka idea chrześcijańskich demokratów, którzy głosili (słuszną, ale niesprawdzoną w praktyce) teorię, że czym mniej państwa, tym lepiej. O dziwo chadeków wsparli liberałowie, dla których zasada „im mniej państwa w państwie” jest pierwszym przykazaniem.

I tak pełną autonomię, poza sportowcami, uzyskali m.in. adwokaci i lekarze. Ich błędy i zaniechania, miały być oceniane przez ich cechowe organizacje. Rychło jednak okazało się, że wybierane demokratycznie władze samorządów zawodowych nie miały nawet zamiaru rozliczać kolegów, a już o karaniu nikt nawet nie myślał.

Zarządy związków ponad wszystkim

Wracając do sportu. Związki sportowe w Polsce (autonomiczne, samorządne i niezależne) rychło, w nowym systemie zaczęły ostro dbać o interes ludzi z zarządów związkowych. A interesy zrzeszonych klubów i sportowców jakoś zeszły na margines, a nawet zginęły gdzieś hen, hen za horyzontem. Ano, bliższa ciału koszula niż sukmana.

Istnym światowym kuriozum na Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu stała się sprawa Darii Pikulik, naszej srebrnej medalistki w kolarstwie torowym, której jej związek kolarski nie zapewnił minimalnych warunków do treningów. Pikulik musiała nawet sama opłacać swoje treningi. A kostium dostała dosłownie dzień przed startem. Podobnie było z jej rowerem. Doszło nawet do tego, że część kosztów związanych z jej występem olimpijskim pokrył z własnej kieszeni jej trener. Ciekawe, czy działacze Polskiego Związku Kolarskiego pojechali na igrzyska, w jakiej liczbie, sami czy z rodzinami i kto płacił za ich pobyt? To jest, Drodzy Czytelnicy, dno dna.

Państwo musi wydawać więcej

Żeby w obecnych czasach sport mógł się rozwijać konieczne są duże pieniądze. W USA, poza rządem, duże pieniądze płyną od potężnych korporacji i dużych uniwersytetów. W Polsce uniwersytety nie są w ogóle sportem zainteresowane, a dawne obiekty Akademickiego Związku Sportowego, związku, który wychował wielu wspaniałych sportowców, porastają chwasty. A w przypadku obiektów zadaszonych, te dachy się zapadają.

Nie mamy tylu wielkich przedsiębiorstw i banków, co na Zachodzie. Owszem, mamy m.in. Orlen, PGE, kilka dużych banków i spółki miedziowe. Te jednak głównie zainteresowane są finansowaniem klubów piłki nożnej. Bo tam sponsora najlepiej widać.

Jestem jednak przeciwny finansowaniu sportu przez nasze duże firmy. A to dlatego, że od zawsze ich władze były, są i będą narzucane przez polityków. Wedle zasady lojalności nominowanego, niezależnie czy ma jakieś pojęcie o tym, co produkuje, czym zajmuje się państwowa spółka, w której władzach zasiada.

Poza tym politycy mają swoje interesy polityczne. I jeżeli któryś z nich startuje do parlamentu z  Bydgoszczy, to na pewno nie będzie wspierał sportu w Toruniu.

Wicie rozumicie, Szef będzie zadowolony

Jak to się dzieje, że jedne kluby uzyskują wsparcie państwa, a inne nie? Tak samo jak za komuny. Wtedy i dzisiaj dzieje się to tak, że u prezesa wielkiej firmy pojawia się jakiś poseł, zupełnie nie pierwszego znaczenia. Ot, prosty, mało znany publice poseł, który powiedzmy to – na przykład – pochodzi z Dolnego Śląska. I ów poseł rozumie, że jeżeli w jego okręgu jakiś piłkarski klub awansuje przy wsparciu państwowej spółki „XYZ”, to szansa posła na reelekcję wzrośnie. Zatem toczy się między posłem, a prezesem taka mniej więcej rozmowa:

– Mam taki pomysł, panie prezesie – zaczyna poseł – żeby pański koncern wsparł taki jeden klub na Dolnym Śląsku.

– A oni mają już jakieś osiągnięcia? – pyta rozumnie prezes.

– A jak mogą mieć, jak oni nie mają pieniędzy? Osiągnięcia pójdą za pieniędzmi.

– Ale nie wiem, czy ja tak mogę? – broni się prezes.

– Jak pan prezes nie może, to kto może? Ja nawet pozwoliłem sobie rozmawiać z Szefem i on ogromnie zapalił się do mojego pomysłu… Tym bardziej, że jego żona pochodzi z … No wie pan. Teściowie, bracia żony, rzecz święta.

– Ale gdyby Szef mi sam to powiedział, byłbym bardziej pewny, nie to, że panu nie wierzę…

– O spotkaniu mowy nie ma – mówi poseł.

– Nie widzi pan, że teraz wszyscy wszystko nagrywają, podsłuchują, fotografują nawet? I dlatego u pana jestem ja, mały, cichy, szary poseł. Ale powiem panu jedno… – tu poseł ścisza głos – w przypadku pozytywnego załatwienia sprawy, Szef nigdy panu tego nie zapomni. A jak pan wie, Szef ma pamięć jak słoń. Tak w dobrym, jak w złym.

Tak to się działo i dzieje. Miejmy nadzieję, że w końcu przestanie tak się dziać.