Prace autorstwa Ewy Uniraż-Szymańskiej

STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Groza gdzieś „tam” i „tu”, obok

Świat, który rysuje, maluje Ewa Urniaż-Szymańska jest okrutny i brzydki. Napisałem! Ale czy rzeczywiście jest gorszy od tego, który nas otacza?

Potwory, wystraszeni, załamani ludzie, mordy rozkwaszone i łby, z których wyrastają drapieżne krzaki i drzewa. Anioł, diabeł, symboliczne szachy i pełzający łysy dziad z gołym tyłkiem. Ludzie z kikutami rąk i nóg. Kobiety lub ich fragmenty, biusty i wielkie oczy.

Zaplątani w to wszystko święci z aureolą. Jeszcze martwy ptak i twarz w krzyku jak z obrazu Muncha. Wreszcie przerażone dzieci i wyciągnięte po nich drapieżne ręce.

Symbole złego czasu. Ale po co symbole? Rzeczywistość to wszystko przerasta. Góry trupów na ukraińskim froncie, po których idą do ataku żołnierze. Jeszcze żyją. Ale bywają dni, że giną setki a nawet tysiące.

Zwłoki zwykłych napadniętych ludzi, rozrzucone na drogach, obok ich rowery i spalone samochody. Pozabijane zwierzęta. Internet jest pełen tych strasznych obrazów. Bloki mieszkalne, szkoły i szpitale rozbite bombami. Przeorane pociskami ściany i oczodoły okien. To krwawiąca Ukraina.

Jeszcze gorzej jest w Gazie. Na małym terytorium kilka milionów ludzi wyciąga ręce do świata o ratunek. Wyciągają ręce głodne dzieci. W nieopisanym bólu bezradne matki. Całe miasta zniszczone. Mężczyzna mówi, że z jego 19 osobowej rodziny został sam.

To wszystko jest realne i dziejące się tu i teraz. Nie jest straszniejsze niż najbardziej drastyczne obrazy. Przerażały obrazy hiszpańskiego malarza Goyi. Ale już nie przerażają. Tam jest po kilkunastu rozstrzeliwanych. A tu tysiące trupów, pożoga, zagłada, pustka wypalonych siedlisk ludzkich.

Jeszcze niedawno Ewa Urniaż-Szymańska może i szokowała, ale dziś tamta twórczość artystki to już prawie łagodne obrazki. Teraz jednak wzbudzą refleksję, dokąd zmierzamy? Czy potwory wyjdą z ram i zmieszają się z tłumem zwykłych ludzi na ulicy. Z ciągle beztroskim i wesołym tłumem. A może jednak ta plastyczna makabra zadziała. Coś zmieni nagle. Jak to było, ale krótko, 22 lutego przed dwoma laty.

Ktoś mnie zapyta po co piszesz o malowaniu okropności, gdy pełno ich w codziennym życiu? Po to, że na obrazach krew jest czerwona a fiolet drapieżny, że butelka dusi szyję, dławi. To za wspomnieniem stanu wojennego z 1981 roku namalowany jest „Świat mężczyzny” – z kwiatów wyłania się tors kobiety. Co na tych obrazach robi gołąb. A może to jednak – jak w tytule – orzeł albo paw.

Obrazy artystki są opisane tytułami, datowane. Są więc dokumentacją czasu, który utrwalają. To głównie czas wojny, a więc czas aktualny, gdzie meldunki z frontów, barbarzyńskie zdjęcia, przykłady antyczłowieczeństwa stają się wręcz banalne. Sztuka artystki to przewidziała i pokazuje. Jej twórczość jest ważna, bo wyrazista.

Ewa Urniaż-Szymańska – plastyczka i nauczycielka – jest absolwentką Instytutu Wychowania Artystycznego na Uniwersytecie im. Marii Skłodowskiej-Curie w Lublinie. Realizuje się w litografii i grafice. Jej ulubioną formą jest rysunek ołówkiem. Studia skończyła w 1982 roku. Pracuje z dziećmi i młodzieżą. Wystawia w kraju za granicą. Najczęściej w Wiedniu. Jej prace znajdują się w wielu zbiorach prywatnych. Najchętniej tworzy w zaciszu domowym, mieszka pod Warszawą.

Pani Ewa jest także pisarką, poetką. I to bardzo konkretną i sugestywną. Pisze ostro i wyraziście. Wiersze, opowiadania i bajki dla dzieci. Twórczość artystyczna i literacka uzupełniają się. Ilustruje swoje książki. Pani Ewa twardo stąpa po ziemi. Warto tej artystce poświęcić uwagę.

 

 

 

PIOTR TURLIŃSKI: Edgar Lee Masters – Antologia Spoon River

FRANK DRUMMER

Prosto z komórki w tę majaczącą przestrzeń –

zaledwie dwudziestopięcioletni!

Nie umiałem wysłowić, co kłębiło się we mnie,

i miasteczko obwołało mnie głupcem.

A przecież na początku miałem jasny zamiar;

szczytny i usilny zamysł duszy,

który nakazywał nauczyć się na pamięć

całej Encyklopedii Brittanica!

 

Pozwalam sobie zachęcić Państwa do przeczytania wielkiego dzieła Edgara Lee Mastersa, którym są jego epitafijne życiorysy. Pierwsze polskie wydanie, nakładem PIW, nosiło tytuł Umarli ze Spoon River i pochodzi z roku 1968. Drugie wydanie to Antologia Spoon River jest dziełem Michała Sprusińskiego – poety, krytyka i teoretyka literatury, który wiersze wybrał i przetłumaczył, a książkę opatrzył interesującym wstępem.

 

Ostatnie wydanie antologii Mastersa to rok 2000 i nosi tytuł Epitafia ze Spoon River. Na potrzeby tego felietonu posłużyłem się tłumaczeniem Sprusińskiego, i jego przekładem są też wszystkie epitafia, które tu przytaczam.

 

Edgar Lee Masters (ur. 23 sierpnia 1868 roku w Garnett w stanie Kansas. zm. 5 marca 1950 roku w Melrose Park w stanie Pensylwania) – jest autorem 21 tomików poezji, biografem (6 pozycji), dramaturgiem (12 utworów scenicznych) i powieściopisarzem (6 tytułów). Dorobek to obfity, ale znany jest jako autor Spoon River Anthology (1915) i to ona przyniosła mu uznanie. Dzieło zawiera aż 322  mikro biografie. Dzieło Mastersa ma znaczące miejsce w dziejach poezji amerykańskiej i światowej.

 

Publikacja tego zbioru epitafiów, będących sprzeciwem wobec hipokryzji amerykańskiego społeczeństwa, zburzyła karierę prawniczą autora w Chicago, bo ówczesna Ameryka nie akceptowała ludzi, którzy podkopywali (w mniemaniu elit) fundamenty systemu.

 

DOKTOR SIEGRIED ISEMAN

Powiedziałem sobie, gdy mi wręczali dyplom,

powiedziałem sobie, że będę dobry

i mądry, i dzielny, i pomocny innym;

powiedziałem, że wniosę wiarę chrześcijańską

w praktykowanie medycyny!

I jakoś świat i inny lekarze poznają, co w tobie, skoro już uczyniłeś

to postanowienie tak szlachetne z ducha.

A skutek jest taki, że cię zamorzą głodem.

I nikt do człowieka nie przyjdzie, tylko nędzarze.

I za późno się człowiek spostrzega,

że być lekrzem to też jest sposób zarobkowania.

I gdyś sam już nędzarz i dźwigasz

na karku wiarę chrześcijańską

oraz żonę i dzieci, ciężar zbyt to wielki!

Dlatego wymyśliłem Eliksir Młodości,

za co mnie wpakowano do więzienia w Peorii

z piętnem złodzieja i oszusta,

co stwierdził prawy Sędzia Federalny.

 

Na czym polega genialność pomysłu Mastersa? Na tym, że opisuje ludzkie losy (co jest zresztą zajęciem wszystkim poetów) ale w formie nagrobnych epigramatów. Nie są to teksty, które tak naprawdę ktokolwiek umieściłby na rodzinnym grobie, są to maksymalnie skondensowane, tragiczne losy poszczególnych ludzi, którzy niejako zza grobu niosą nam – czytelnikom – przesłanie, morał, skargę i przestrogę. Siła tych tekstów jest niebywała, i każdy, kto lubi poezję przyzna to z pewnością.

 

AS SHAW

Nie widziałem nigdy żadnej różnicy

między grą w karty o pieniądze

a sprzedawaniem nieruchomości

zawodem prawnika, bankiera, jakimkolwiek innym.

Bo wszystko jest przypadkiem

Niemniej

czy widziałeś przykładnego w pracy?

To on powinien stać przed Królami!

 

Co kieruje ludzkim losem? Dla Amerykanów z przełomu XIX i XX wieku było to bardzo ważne pytanie, niejako fundamentalne. Na takie pytanie odpowiedź mogła być tylko jedna – sukces jest zasługą ciężkiej pracy, błogosławionej przez Stwórcę.

 

Jednak Masters miał wątpliwości, a nawet uważał, że jest inaczej, że światem rządzi przypadek i bezwzględne dążenie, po trupach, do celu. Tym samy podważał doktrynę amerykańskich klas wyższej i średniej. To, dlatego konserwatywna Ameryka odrzuciła jego wiersze. Był groźny na równi z komunistami. Burzył podstawy purytańskiej doktryny, że o losach ludzi decyduje boska predestynacja.

 

Do bogactwa i znaczenia, według Mastersda dochodzi się krętymi scieżkami, które z moralnością nie mają nic wspólnego. Oszustwa, bezwzględność, pogarda dla słabszych są pierwszymi stopniami, które trzeba pokonać biegiem, by stać się w końcu kimś ważnym, bogatym. Filozofia Mastersa była groźna dla amerykańskich elit.

 

WIELEBNY HENRY BENNET

Nigdy nie wpadło mi to do głowy,

dopiero gdy byłem gotowy do śmierci,

że Jenny kochała mnie do końca ze złością w sercu.

Miałem siedemdziesiąt, ona trzydzieści pięć lat.

I wyniszczyłem się, cień prawie, chcąc być mężem dla

Jenny, różowiutkiej Jenny, pełnej czaru życia.

Cała moja mądrość i urok umysłu

nie daly jej żadnego zadowolenia tak naprawdę.

Mówiła nieustannie o olbrzymiej sile

Willarda Shafera, o jego wspaniałym wyczynie,

gdy wydobył z rowu ciągnik

pewnego razu u George’a Kirby’ego.

I tak Jenny dostała mój majątek i poślubiła Willarda –

górę mięśni! Błazeńską duszę!

 

Gyd chodzi natomiast o sztukę poezji: „Masters brutalnie zniszczył cały georgiański gorset sztywnych rytmów i rymów. Ostentacyjnie zrezygnował z wszelkich piękności obrazów bluszczowato przesłaniających dramaty jednostki. Zwykli ludzie mówią do nas o zwykłych sprawach zwykłym słowem. Patos wynika ze zderzenia zwykłości i eschatologii, codzienności z kanonem moralnym. Współczesnych poecie czytelników zaskakiwał też sposób widzenia świata. Jego bohaterowie mówią prawdę. Prawdę jak jest im dana i jaką zdolni są wypowiedzieć.” – pisze we wstępie tłumacz Michał Sprusiński.

 

Sporo modszy od Mastersa krytyk Van Wyck Brooks (rocznik 1889), zwolennik tezy, iż tradycja purytańska miażdży kulturę amerykańską, zapominając o estetycznej stronie życia na rzecz wartości materialnych, tak wyjaśniał powody mroczności świata Mastersa: „Oczywiście poeta spotęgował myśli samobójcze i brutalne (aż po zabójstwa) nastroje nastroje mieszkańców i wynikało to z logiki życia w Spoon River. Tu przypomnijmy, że tytułowe miasteczko jest tworem fikcyjnym, ale będącym odbiciem realnie istniejących miasteczek. W dziele Mastersa widzimy ludzi samotnych, żyjących w duchowej izolacji, zdanych tylko na siebie. Poeci, malarze, filozofowie, ludzie nauki i religii nie znajdują tutaj zrozumienia. Kult rzeczy, kult posiadania, pieniądz i władza rządzą suwerennie Spoon River. Ich rzecznikami stali się adwokaci i dziennikarze, właściciele bankui, niekiedy, duchowni”.

 

I na koniec, trzy życiorysy – fatalnie splątane ze sobą: prostytutki Aner Clute, prowincjonalnego amanta Luciusa Athertona i nieszczęsnego w miłości Homera Clappa. Trzy różne „życia”, których bohaterowie upadli na skutek samozakłamania i lekceważenia innych.

 

ANER CLUTE

Nieustannie wypytywali mnie,

gdy kupowałek wino czy piwo,

najpierw w Peorii, potem w Chciago,

Denver Frisco, Nowym Jorku, gdzie mieszkałam,

jak przyszło mi zyć w ten sposób

i jak się zaczęło.

Więc, mówiłam im, jedwabna suknia

i obietnica małżęństwa od bogacza

(był nim Lucius Atherton).

Ale naprawdę to było inaczej.

Powiedzmy, że jakiś chłopiec kradnie jabłko

z tacki w sklepie spożywczym

i wszyscy nazywają go złodziejem,

redakto, pastot, sędzia, dosłownie wszyscy –

„złodziej”, „złodziej”, „złodziej”, gdzie się tylko pojawi.

Nie może dostać pracy ani chleba

nie kradnąc, więc chłopiec będzie kradł.

To sposób, w jaki ludzie traktują kradziez jabłka,

robi z chłopca to, czym jest.

 

LUCIUS ATHERTON

Kiedy miałem kręcony wąsik

i krucze włosy,

kiedy nosiłem obcisłe spodnie

i brylantową spinkę,

byłem wspaniałym waletenm kier, wiele wziąłem lew.

Ale kiedy pojawiły się siwe włosy…

Pomyślcie! Nowe pokolenie dziewcząt

śmiało się ze mnie bez żenady

i nie miałem już podniecających przygód –

w których omal mnie nie zastrzelono jako diabła bez serca –

ale tylko nudne romanse, odgrzewane romanse

dawnych dni i innych mężczyzn.

I czas upływał, aż zamieszkałem w restauracji Mavera,

żyjąc z małych zamówień, siwy, niechlujny,

bezzębny, zgrany, wiejski Don Juan…

Jest tutaj możny cień, który śpiewa

o pewnej Beatrycze;

i widzę teraz , że siła, co jego uczyniła wielkim,

mnie zagnała na dno życia.

 

HOMER CLAPP

Często przy furtce Aner Clute

odmawiała pożegnalnego pocałunku,

mówiąc, że najpierw muszę się z nia zaręczyć;

tylko chłodnym uściskiem dłoni

życzyła dobrej nocy, gdy odprowadzałem ją do domu

ze ślizgawki czy z przedstawienia.

Kiedy cichły moje oddalające się kroki,

Lucius Atherton (dowiedziałem się, gdy Aner pojechała do Peorii

wślizgiwał się pod jej okno lub

brał ją na przejażdżkę zaprzęgiem rączych gniadych

na wieś.

Ten wstrząs mnie ustatkował

i włożylem wszystkie pieniądze po ojcu

w fabrykę konserw, aby uzyskać posadę

głównego księgowego, i straciłem wszystko.

Wtedy pojąłem, że jestem jednym z życiowych głupców,

którego tylko śmierć potraktuje jak równego

innym ludziom, tak że poczuję się mężczyzną.

 

Czy zachęciłem Państwa do przeczytania Antologii… Mastersa? Nie jest to poezja pisana „ku pokrzepieniu serc” kosztem prawdy o ludziach. Jest szczera do bólu. I dlatego jest wielka. Jeszcze raz zapraszam do lektury.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wojna, tato! Wojna!… – fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Wciąż oszołomiony tą wiadomością, w końcu zrozumiałem: odtąd ja, moja rodzina, Ukraina, ostatecznie cały świat znaleźliśmy się w nowej i nieodwracalnej rzeczywistości. Odtąd nasze życie zmieni się radykalnie… Czy w ogóle uda się przetrwać?… O tym, że wojna będzie okrutna i krwawa, nie miałem najmniejszych wątpliwości… – publikujemy fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”  – tak się nazywa wydana w Kijowie książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (z udziałem kierownika Wydziału Archiwum Rady Miejskiej Buczy Ihora Bartkiva), poświęcona piekielnym wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy. Właściwie jest to pierwsza publikacja opowiadająca o zbrodniach armii rosyjskiej w tej małej miejscowości.

 Książka ta jest kroniką wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnikiem autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Znajdziemy w niej też  eseje o mieszkańcach miasteczka zabijanych i torturowanych przez Rosjan.

 „W społeczeństwach posttotalitarnych często panuje zwyczaj wyciszania tragedii i wypierania ich z pamięci” – pisze we wstępie do książki burmistrz Buczy Anatolij Fedoruk. – „Milczą o nich lub mówią niechętnie (mówię to jako absolwent Wydziału Historycznego). Nadszedł czas, aby przełamać tę trudną dziedziczność i zmusić pamięć do przemówienia, aby wydobyć na światło dzienne najstraszniejsze epizody terroru. Ujawnienie ludziom – szczególnie na Zachodzie – prawdy, której kontemplacja może być bolesna i traumatyczna.

Temu celowi służy nowa książka znanego pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy „Bucha. Wiosenny strzał”. Książka ta stanowi imponujący dokumentalny dowód zbrodni wojennych i terroru Rosjan w Buczu. Ukazuje ludzki wymiar brutalnej wojny rosyjsko  ukraińskiej. Tragedia Buczy jest osobistym bólem dla Serhieja Kulidy: on sam jest Buczą

Książka zawiera szczegółową – czasem godzinną – rekonstrukcję przebiegu tragedii Buczy. To nie tylko skrupulatna kronika strasznych wydarzeń, ale pełnokrwista, żywa historia – wypowiedziana głosami kilkudziesięciu naocznych świadków, których przywołuje Serhiej Kulida. Książka ma zatem głębokie, wielostronne brzmienie.

Dlaczego ta książka jest tak ważna?

Ponieważ nie pozwoli, aby tragedia Buczy zaginęła w zgiełku ery cyfrowej. Sstanie się punktem wyjścia do przyszłych badań, ponieważ zawiera bogaty materiał dokumentalny i umiejętnie ukazuje różnorodność doświadczeń. Książka przyczyni się do tego, że tragedia Buczy będzie obecna w przestrzeni kulturalnej: jako symbol niezłomności ukraińskiego humanizmu w obliczu rosyjskiego terroru.”

Z kolei klasyk literatury ukraińskiej, pisarz, Ambasador Nadzwyczajny i Pełnomocny Ukrainy oraz Przewodniczący Rady Forum Niezależnych Mediów Jurij Szczerbak zauważa, że ​​„wojna rosyjsko  ukraińska, która nabiera cech globalnego konfliktu XXI wieku, stała się pierwszym krwawym wydarzeniem światowym ery informacji. Dokumentują to miliony zdjęć z telefonów komórkowych, niezliczone sieci społecznościowe, komentarze i artykuły analityczne, których liczba przewyższa ilość informacji z epoki przedinternetowej.

Wśród takich materiałów znalazła się książka 'Bucha. Wiosenny strzał’ znanego ukraińskiego pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy. Tekst ten, w którym autor przytacza liczne relacje naocznych świadków (na podstawie materiałów różnych publikacji), przyciąga głęboką dramatycznością, szczerością, wieloma prawdziwymi szczegółami oraz powszechnym patosem pogardy i nienawiści do brutalnych zabójców, którzy najechali Ukrainę niczym horda mongolska. Wnikliwym pisarskim okiem autor wyodrębnia dowody świadczące o stanie psychicznym ludzi, którzy przeżywają traumatyczny stres wywołany szokiem wojny: poczucie radykalnej zmiany świata, utratę dawnych, przedwojennych wartości, egzystencję jak w piekielnym śnie, w wirtualnej rzeczywistości hollywoodzkiego filmu katastroficznego.

Chciałbym, żeby tę gorzką i prawdziwą książkę przeczytało jak najwięcej Ukraińców i cudzoziemców, aby wiedzieli, jakie śmiertelne zagrożenie dla ludzi stanowi rosyjski wróg”.

 

Publikujemy fragment książki.

 

Godz. 6.10. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, lokal nr NN. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Telefon komórkowy nagle zaczął szaleć, a ja wciąż nie mogłem otworzyć oczu. W końcu żona Tamara odepchnęła mnie na bok i powiedziała sennym głosem: – Odbieraj telefon… Kto dzwoni tak wcześnie?… Nie dają mi spać…

I odwracając się na drugi bok, zasnęła słodko, pewnie oglądając jakiś serial wyreżyserowany przez studio filmowe Morfeusz.

Szczerze mówiąc, coraz bardziej przyzwyczajam się do wieczornych rozmów, powiedzmy, online. To wtedy niemal o północy jeden z autorów „Literackiej Ukrainy” zastanawia się, czy jego arcydzieło zostało wreszcie przeczytane. A tu, jak napisał klasyk, „trzeci kogut jeszcze nie zapiał”… Jest 10 minut po szóstej –zauważyłem, zerkając na wiszący na ścianie zegar.

Wstałem z łóżka i szczerze zazdroszcząc żonie, podszedłem do biurku, na którym nie zatrzymywał się mobilny sadysta podskakujący z niecierpliwości.

– Co mogę zrobić… – mruknąłem do słuchawki.

– Tato, śpisz?! – usłyszałem podekscytowany głos córki.

Wzruszyłam ze zdziwienia ramionami, choć Nina nie widziała moich, że tak powiem, gimnastycznych ruchów.

– Dlaczego milczysz?! Wojna!..

– Co powiedziałeś?! – świadomość nie chciała przetrawić tego, co usłyszałem.

Ale córka nie mogła już powstrzymać łez:

– Wojna, tato! Wojna!… Dziś wcześnie rano Rosjanie zbombardowali Kijów… Nie słyszałeś tego?…

Zaskoczony tą wiadomością wymamrotałem coś w stylu „nie może być” i nacisnąłem przycisk „odbiór”. W mojej głowie, jak wysłużona płyta gramofonowa, raz po raz rozbrzmiewały dawno zapomniane wersety, zapisane jeszcze w 1941 roku: „Dwudziestego drugiego czerwca dokładnie o czwartej rano Kijów został zbombardowany powiedziano nam, że wojna się zaczęła…”

Tuż za oknem, gdzie beztroskie słońce uśmiechało się życzliwie, wstał kolejny dzień – 24 lutego 2022 roku. Data, która stanie się tragicznym kamieniem milowym w życiu wszystkich Ukraińców… Dzień, który położy kres nadziejom i przyszłości…

Wciąż nie mogąc się otrząsnąć z szokującej wiadomości, zgodnie ze swoim dawnym zwyczajem „automatycznie” wykonałem ustaloną poranną procedurę: nalałem wody do czajnika, zaczerpnąłem z pojemnika hojną łyżkę kawy i wsypałem do mojego ulubionego czerwonego kubka z napisem Nescafe. Czekając, aż pachnący napój wystygnie wyjąłem papierosa z paczki i wyszedł na loggię, z której roztaczał się widok na miasto. Międzynarodowa autostrada była całkowicie wypełniona samochodami, które powoli, w dwóch rzędach, posuwały się w kierunku zachodnim, w stronę odległej granicy ukraińsko-polskiej.

I dopiero teraz, wciąż oszołomiony tą wiadomością, w końcu zrozumiałem: odtąd ja, moja rodzina, Ukraina, ostatecznie cały świat znaleźliśmy się w nowej i nieodwracalnej rzeczywistości. Odtąd nasze życie zmieni się radykalnie… Jeśli wcale nie zamieni się w nędzną egzystencję… Czy w ogóle uda się przetrwać?… O tym, że wojna będzie okrutna i krwawa, nie miałem najmniejszych wątpliwości…

Godz. 7.40. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, lokal nr NN. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Jakoś odzyskując spokój, włączyłem laptopa, aby sprawdzić wiadomości z wczorajszego wieczoru. Okazały się, delikatnie mówiąc, rozczarowujące. Około czwartej nad ranem czasu kijowskiego moskiewski dyktator w swoim cynicznym „Urbi et Orbi” oświadczył: „Okoliczności wymagają od nas zdecydowanych i natychmiastowych działań. Ludowe Republiki Donbasu zwróciły się o pomoc do Rosji. W związku z tym, zgodnie z art. 51 części 7 Karty Narodów Zjednoczonych, za zgodą Rady Federacji i wykonując ratyfikowane przez Zgromadzenie Federalne umowy o przyjaźni i wzajemnej pomocy z DPR i LPR, zdecydowałem się przeprowadzić specjalna operacja wojskowa. Jej celem jest ochrona osób, które przez osiem lat były ofiarami przemocy i ludobójstwa ze strony reżimu kijowskiego. I w tym celu będziemy dążyć do demilitaryzacji i denazyfikacji Ukrainy. A także stawianie przed sądem tych, którzy dopuścili się licznych krwawych zbrodni na ludności cywilnej, w tym na obywatelach Federacji Rosyjskiej”.

Następnie, nie przejmując się szczególnie casus belli, Rosjanie rzucili na Ukrainę wszystkie swoje siły zbrojne, które wcześniej manewrowały w pobliżu naszej granicy.

Jak podają źródła informacyjne i użytkownicy portali społecznościowych, potężne eksplozje słychać było w Charkowie, Mariupolu, Żytomierzu, Dnieprze, Odessie, Iwano-Frankowsku, Łucku, Sumach, Czernihowie, Berdiańsku, Mikołajowie, Kramatorsku, Kijowie i na linii demarkacyjnej. Rozpoczęła się operacja desantowa na Morzu Czarnym i Azowskim… W stolicy nieprzyjaciel ostrzelał obwody Nywki, Wynogradar, Holosijewski, Peczerski i Obołoński. Zaatakowano także obiekty wojskowe i cywilne na terenie obwodu kijowskiego – w Wasylkowie, Boryspolu, Irpieniu i Browarach…

Godz. 8.30 – 12.00. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, lokal nr NN. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Po uświadomieniu sobie skali inwazji i ponownym obejrzeniu materiałów informacyjnych odważyłem się w końcu obudzić żonę, wiedząc doskonale, że sprawię jej teraz nieopisany ból. Nie będę szczegółowo opisywał reakcji Tamary na tragiczną wiadomość, była ona do przewidzenia: szok i przerażenie. W końcu, oswoiwszy emocje i trochę się uspokoiwszy (jeśli w tych okolicznościach można użyć tego nieodpowiedniego czasownika), ustaliliśmy – konieczne jest pilne wykonanie przynajmniej minimalnego zapasu żywności. Zrobiwszy listę niezbędnych rzeczy udałem się na bazar.

Na ulicach panował niepokój. Przed sklepami spożywczymi, aptekami i bankami ustawiały się ogromne kolejki. Twarze ludzi wyrażały skrajne skupienie i zaabsorbowanie. Niektóre kobiety płakały. Nie zaobserwowałem jednak paniki i chaosu. A niektórzy, rozweselając znajomych, próbowali żartować i opowiadać dowcipy o najeźdźcach.

W pobliżu rady miejskiej Buczy stały grupy byłych „Afgańczyków” i bojowników samoobrony, którzy będąc (przynajmniej na zewnątrz) w podniosłym i podekscytowanym nastroju, dyskutowali o tym, co się wydarzyło. Chodziło także o miejsce i czas przywiezienia broni strzeleckiej dla ochotników, o ustawienie blokad drogowych w mieście…

Po dokonaniu niezbędnych zakupów – soli, zapałek, świec, kilograma płatków śniadaniowych, smalcu, mięsa, konserw i – oczywiście – paczki papierosów, wróciłem do domu, gdzie Tamara z oczami czerwonymi oczami od łez oglądała w telewizji przemówienia Putina do swoich współobywateli, w którym wyraźnie kpiąc i ciesząc się z własnej ważności, arogancko głosił kretyńskie cele i zadania „operacji specjalnej”. Teraz, gdy moskiewski władca zdarł maskę hipokryzji i oszustwa, światu ukazała się jego prawdziwa (chciałem napisać „twarz”) natura. A raczej straszne oblicze wilkołaka. W tym momencie wstręt do naszych północnych „braci i sióstr”, prawdziwa cena „przyjaznej Rosji” stała się zupełnie oczywista. Jednak świadomość nadal stawiała opór, nie chciała wierzyć w podłość i zdradę tych, którzy jeszcze wczoraj mówili o hipotetycznej wojnie między naszymi krajami jako o absurdzie, nazywając uporczywe pogłoski o konflikcie zbrojnym fałszem złoczyńców, odnosząc się do USA.

Po przetrawieniu i zrozumieniu tego co usłyszała, Tamara z bolesnym westchnieniem wstała z krzesła.

– Poważnie, wyjdźmy na świeże powietrze – powiedziała z wyobcowaniem moja żona. – Nie mam siły…

Promenada wzdłuż bulwaru Bohdana Chmielnickiego, przy którym mieszkamy, została przerwana przez intensywne eksplozje.

– Wygląda na to, że lotnisko w Gostomelu jest bombardowane – podsumowałem kanonadę, którą usłyszałem.

Oczywistość tego faktu potwierdził także rosyjski samolot szturmowy, który nagle przeleciał nad naszymi głowami ostrym jak brzytwa lotem.

Przestraszeni odgłosami wybuchów postanowiliśmy ukryć się w kościele św. Andrzeja Apostoła, który powstał nie tak dawno temu naprzeciw naszego domu i stał się prawdziwą perełką architektury Buczy.

Pomimo wszystkiego w świątyni panowały cisza i spokój. Powoli, moja żona i ja, pogrążaliśmy się w tej atmosferze. Co więcej, jak się nam wydawało, święci męczennicy patrzyli na nas oczami pełnymi nadziei i pokoju…

Tak zaczęła się dla naszej rodziny ta przeklęta wojna…

Godz. 13.15. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, piwnica. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Już w połowie dnia stało się jasne, że przebywanie w mieszkaniu staje się śmiertelnie niebezpieczne. To był rodzaj gry w „rosyjską ruletkę”. Artyleria nie zatrzymała się ani na minutę, okna i drzwi trzęsły się od nalotów… To było przerażające. A u nas w bloku było mnóstwo dzieci, jak w całej Buczy. Nasz sąsiad Oleksandr, swego rodzaju „fachowiec od wszystkiego”, który zawsze bezinteresownie pomagał mieszkańcom naszego bloku w urządzaniu mieszkań („komu założyć zamek”, „komu naprawić prąd”, „a komu wbić gwóźdź”), zgromadziwszy mieszkańców przy wejściu, zaproponował zorganizowanie schronienia w piwnicy. Decyzja była jednomyślna.

Wkrótce na terenie zaimprowizowanego schronu przeciwbombowego zawrzało od pracy. Sąsiedzi, którzy jeszcze wczoraj ledwo się znali, nagle poczuli się jak członkowie tej samej zaprzyjaźnionej rodziny. Wspólnie napełniali pojemniki wodą, zapalali światła, przygotowywali miejsca do spania, przywozili zapasy żywności – ziemniaki, buraki, kaszę gryczaną, cukier, sól, ciasteczka itp. Jednym słowem, kto co miał…

Moja żona i ja mieliśmy własną komórkę w piwnicy – celę 2×2 metry kwadratowe. Tam przechowywałem swoje archiwum literackie, książki, segregatory czasopisma i gazety. Ze względu na okoliczności konieczne było jednak wyniesienie części zebranego materiału do pustej przestrzeni piwnicy.

Póki co jest gaz, prąd, woda i co najważniejsze nie odłączono internetu oraz telewizji. Mogę przewijać wiadomości, ponieważ informacje te są teraz życiodajne. Dosłownie! Jednak wiadomość była rozczarowująca…

Godz. 20. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, piwnica. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Nasz najstarszy wnuk Roman przyjechał swoim niedawno zakupionym volkswagenem. (…) W jego dość małej walizce, z którą zwykle latał do Izraela do swojej mamy (naszej najstarszej córki), znalazło się tylko kilka par dżinsów, koszule, kurtka i tenisówki. No i dokumenty. Mówi, że zabrał tylko najpotrzebniejsze…

Tomoczka, włączając tryb „reżyserski” (tak nazywam zachowanie żony, gdy intuicyjnie, na poziomie podświadomości, w najważniejszych momentach opiera się na swoim życiowym doświadczeniu jako menadżer), zaaranżowała naszą kabinę w „lochu”, próbując nadać mu mniej lub bardziej przytulny wygląd. Dywan od Coco Chanel, który zdobił nasz salon, bezlitośnie kazała przybić do betonowej ściany spiżarni, a zaimprowizowane łóżka przykryła puchowymi kołdrami, kocami i poduszkami – „jest o wiele cieplej”.

Próbowałem jakoś włączyć się w ten proces, ale Tamara kategorycznie nakazała: – Nie dajcie się zwariować… Lepiej idźcie do mieszkania i zabierzcie ze sobą świece, kuchenkę elektryczną, jakieś naczynia, parę patelni, łyżki i widelce. Nie zapomnij naładować telefonu komórkowego…

Kiedy po załatwieniu sprawy wróciłem do schronu, zobaczyłem, że było tam ciasno, ale funkcjonalnie.

– Dobrze? – Tamara uśmiechnęła się. – Możesz tu żyć?

– Doskonale! – odpowiedziałem, ledwo powstrzymując łzy. Przytuliłem ukochaną połówkę i dodałem: – Długo będziemy żyć…

Po czym odeszliśmy w stronę patosu: – Pokonamy tę gnidę!. Nie wątpię…

– I nie może być inaczej! Ale za jaką cenę…

Następnie udaliśmy się do mieszkania, gdzie pod drzwiami z niecierpliwością czekał na nas sześcioletni pies Jakow, buldog francuski. Nasz zwierzak został nazwany na cześć mojego pradziadka. Podczas I wojny światowej był ordynariuszem generała Brusyłowa i podczas krwawych walk w Karpatach otrzymał straszliwą ranę w nogę. Wracając do rodzinnej Felicyaliwki, zwanej dziś Zdwiżiwką, ożenił się z dziewczyną starszą od siebie, nieco przesadnie dojrzałą. Korzystając ze znacznego posagu żony, rozpoczął handel węglem drzewnym na Jewbazie w Kijowie.

Pewnego razu, gdy miałem dziesięć lat, dziadek Jakow pokazał mi swoją dużą sakiewkę i kręcąc wąsy, z których był bardzo dumny, uśmiechnął się i powiedział nostalgicznie, ale entuzjastycznie:

– Och, jakie pieniądze widział ten portfel!…

Z opowieści pradziadka wynikało, że biznes pozwolił mu nie tylko przetrwać kolektywizacja, dwie klęski głodu (w 1933 i 1947 r.), wojnę, ale także pozwolił odbudować dom po wojnie, kupić konia i i wysłać mojego ojca na studia w instytucie medycznym. Swoją drogą, ostatnią monetę z jego portfela – dziesiątkę Mikołaja – widziałem, gdy moi rodzice zamierzali wstawić złote zęby. To było wtedy niezwykle modne…

Jednak odpuszczę. Wziąwszy Jakowa, który niemal tańczył z niecierpliwości, dalej na smyczy, wyszłam na bulwar. Zwykle o tej porze było tu dużo ludzi – ktoś robił wieczorne ćwiczenia, niektórzy spieszyli się do domu z minibusa, a wielu sąsiadów, podobnie jak ja, szliśmy z naszymi „mniejszymi braćmi”. Nawiasem mówiąc, Jakow czekał na ten moment spotkania z „braćmi” z pewną niecierpliwością. Mając dość, powiedzmy, skomplikowany charakter, na widok innych czworonogów zwykle machał przyjacielsko i radośnie ogonem, uśpiwszy w ten sposób ich czujność nagle rzucał się do ataku, celując w nos przeciwnika. Ale ja, znając tę ​​jego zdradę, byłem czujny i zawsze udawało mi się zapobiec skandalowi i bójce…

Dziś ulica była słabo zaludniona. Zaniepokojeni mieszkańcy Buczy biegali, a nie spacerowli. Zawsze zatłoczony pasaż był praktycznie pusty… I nagle w Gostomelu (czyli jakieś trzy kilometry od nas) rozległy się głośne eksplozje. Jakow nadstawił uszu i przerażony pociągnął mnie siłą do naszych drzwi.

Tymczasem eksplozje nie ustały, wręcz przeciwnie, stały się znacznie głośniejsze…

Tamara natomiast zaimponowała swojemu wnukowi (zdecydowanie ostentacyjnym) spokojem. Jak gdyby nic szczególnego się nie wydarzyło, skuliła się w kuchni, przygotowując obiad. A ja, żeby się jakoś pocieszyć, zaczęłam pisać notatki…

Godz. 22.30. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, piwnica. Z pamiętnika Serhija Kulidy

 Niewygodnie jest przebywać w mieszkaniu… Wybuchy… Straszne… Wygląda na to, że jakiś „głupiec” zaraz uderzy w dom… Być może przez analogię pojawiła się w głowie powieść Kurta Vonneguta „Rzeźnia nr 5”. O tym, jak Amerykanie zbombardowali Drezno pod koniec wojny… Biorąc pod uwagę sytuację, obraz jest rozczarowujący… Co zaskakujące, moje nie wpadają w panikę. Widzę, że włączył się mechanizm samozachowawczy i Tamara kategorycznie deklaruje:

– Nocujemy w piwnicy… Bóg chroni chronionych…

Zszedłem do lochu. Na „drugim piętrze”, gdzie moja żona pościeliła nam łóżko, stoją solidne regały z książkami. Wdychając zapach starych książek, uspokajam się. Czuję się jak w towarzystwie starych znajomych z dzieciństwa. Tak właśnie jest. Oto D’Artagnan i jego trójka przyjaciół-muszkieterów, obok Robinsona Crusoe i Friday, a także Sherlock Holmes i doktor John Watson… Dalej – jak mogłem o nich zapomnieć! – „gangsterzy, nie chłopcy”: Pavlusha Zavhorodniy i Java Ren, torreadorzy znani w całej Wasiukiwce…

Patrzę na grzbiety książek i boli mnie serce. Nigdy (co za okropne słowo!) nie będę przewracać moich ulubionych stron. Nie przeżyję rozdzierających serce przygód z bohaterami tych historii, nie przeżyję emocji, których nie da się porównać z niczym… To wszystko było, było, było… Życie minęło… A jednak wydaje się, jakby to było wczoraj – szkoła, uczelnia, pierwsze dziennikarskie kroki… Było i błysnęło…

I jakby na pamiątkę nieuniknionego, coś głośno zagrzmiało na ulicy. Na chwilę zgasło światło… Zaczęło się…

Wciąż próbuję coś zapisać, ale moje myśli są mętne… Nie mogę pisać…

– Wszystko będzie dobrze, Sierioża… Słyszysz, wszystko będzie dobrze…

– Moje słońce, muszę cię uspokoić – wstydzę się własnej słabości. – Oczywiście, że wszystko będzie dobrze!..

– Chodźmy spać. Jak powiedział dzielny żołnierz Szwejk: „Nigdy tak nie było, żeby jakoś się nie stało”. My, Ukraina, zwyciężymy… Bez względu na to, jak będzie nam ciężko…

Egon Erwin Kisch 1885 - 1948 Fot. z 1934 r. - domena publiczna/ Wikipedia

PIOTR TURLIŃSKI wraca do źródeł: Egon Erwin Kisch – Klasycy dziennikarstwa

Polecam a właściwie przypominam książkę, będącą antologią najciekawszych tekstów dziennikarskich. Rzecz nosi tytuł „Klasycy dziennikarstwa. Arcydzieła sztuki dziennikarskiej. Wybór i układ Egona Erwina Kischa”. Jest cenna, ale to antologia nie najnowsza, bowiem wydano ją, w roku 1959 r.

„Jest to jedna z tych rzadkich książek, które się smakuje latami, a ona wciąż pełna aromatu jak piwnica wypełniona szlachetnym trunkami” – pisze w wstępie Edmund Osmańczyk. I trudno się z nim nie zgodzić. Dalej Edmund Osmańczyk pisze tak: „Rozczytuję się w Klasykach dziennikarstwa od lat z górą trzydziestu, trzykrotnie tracąc w niespokojnych okresach Kaemmerowskie berlińskie wydanie z 1923 roku i odzyskując je na nowo, oczywiście płacąc coraz wyższą cenę mądrym antykwariuszom, którzy znają wartość tej buntowniczej księgi, spalonej na stosie w 1933 roku.”

Jednym z dziennikarzy, który odwoływał się do dorobku i metody pracy Kischa był Ryszard Kapuściński. W „Szkole z klasą” tak pisał o Kischu: „Pamiętam lekcję polskiego w moim liceum. Nad Warszawą właśnie przeszła burza. Nauczyciel poprosił, żebyśmy o niej napisali. To zadanie rozbudziło we mnie tkwiącą gdzieś w ukryciu ciekawość świata, potrzebę zrozumienia jego mechanizmów. Zacząłem się zastanawiać, skąd ta burza, jak to w ogóle się dzieje, że nagle wybucha, jak przebiegała, jakie były jej konsekwencje dla miasta i jego mieszkańców. Niby proste zadanie, ale to często właśnie tak się zaczyna – wszyscy mamy w sobie ciekawość świata. Czasami mniejszą, czasami większą, zwykle nieuświadomioną – ona przejawia się w naszych rozmowach, naszych kontaktach z innymi ludźmi. Ale dziennikarz to ktoś, kto tę ciekawość postanowił w sobie rozwijać, kto świadomie uczynił z niej swoje narzędzie. Często coś, co się nam przydarzyło, jakaś osobista przygoda, może w nas tę ukrytą ciekawość rozbudzić. Mistrz reportażu Egon Erwin Kisch został wysłany przez swoją redakcję, żeby opisać pożar młyna w Pradze. Zobaczył, że dookoła pogorzeliska jest już mnóstwo dziennikarzy. Pomyślał, że już właściwie nic nowego nie jest w stanie dodać do tego, co napiszą. Zaczął więc pisać o żebrakach, których napotkał wokół pogorzeliska. Opisał ich twarze, ich świat – oni mieszkali w spalonym młynie, który właśnie uległ zniszczeniu. Powstał fascynujący reportaż, a Egon Kisch został reporterem.”

Kim był Kisch?

Urodził się w Pradze w roku 1885, zmarł tamże w 1948. Rodzinnemu miastu poświęcił znaczną część swej twórczości. Pochodził z bogatej praskiej żydowskiej rodziny kupca sukiennego Hermanna Kischa. Naprawdę nazywał się Egon Kisch, a drugie imię Erwin, przyjął jako pseudonim literacki. Znał oczywiście czeski, ale pisał po niemiecku.

Odebrał dobre wykształcenie, studiował na  uniwersytecie praskim, a także na politechnice. Wstąpił jako jednoroczny ochotnik do wojska, ale większą część służby spędził w aresztach żandarmerii. Był naturą niespokojną, niełatwo się podporządkowywał. O czasie spędzony w armii Cesarsko-Królewskiej tak pisał: „Fanatycy wolności, przeciwnicy autorytetów, marzący o równości, pełni nienawiści wobec tchórzy, karierowiczów i militaryzmu, chociaż nie z przekonań politycznych, ani uświadamianych sobie przyczyn społecznych (…) Dali mi wiele ze swojej cennej nienawiści wobec uprzywilejowanego społeczeństwa i szczerze im za to dziękuję”. 

Całe życie Egona Erwina Kischa to jedna wielka awantura. Nie sposób tu opisać skandali, w które się mieszał, które opisywał, i których ciemne tła wywlekał na światło dzienne. Dość powiedzieć, że w okresie międzywojennym zdobył europejską sławę i uznanie swą nieustępliwością, śledzeniem wielkich afer i skandali, bezwzględnością wobec zakłamania możnych tego świata. Tego niespokojnego ducha Kischa znajdziemy także w wyborze klasyki dziennikarstwa, którego dokonał na użytek omawianej teraz publikacji.

Artykuły klasyków dziennikarstwa

Dobór tekstów z pewnością zaskakuje. I chyba o takie wrażenie – jak we wszystkim – chodziło Kischowi. Za teksty dziennikarskie uznał on bowiem historyczne relacje, opinie, głosy w dyskusjach oraz recenzje sztuki. I większość z tych tekstów jest bardzo daleka od tzw. obiektywności. Kischowi chodziło też o ukazanie prawdy, że dziennikarstwo stoi bardzo blisko przy literaturze. Dla przykładu i zachęcenia do lektury, przytoczę tylko 30 tytułów, bo sumie książka zawiera 100 tekstów dziennikarskich:

Marcin Luter – List o sztuce przekładu, 1530 r.

Blaise Pascal – Stosunek jezuitów do zbrodni, 1655 r.

Janathan Swift – Czwarty list kupca sukiennego, 1712 r.

Jean Paul Marat – Kauzyperdy i kanceliści na urzędach, 1790 r.

Generał Bonaparte – Relacja z 18 Brumaire’a, 1799 r.

Heinrich von Kleist – Podręcznik żurnalistyki francuskiej, 1810 r.

Giuseppe Mazzini – Manifest młodych Włoch, 1831 r.

Karol Marks i Fryderyk Engels – Upadek Wiednia, 1848 r.

Wiktor Hugo – O parlamentaryzmie, 1852 r.

Fiodor M. Dostojewski – Jeszcze raz o tym, że wcześniej czy później Konstantynopol musi należeć do nas, 1877 r.

Z własnego podwórka

Heinrich von Kleist – Pierwsze tchnienie wolności niemieckiej, 1809 r.

Armand Carrel – Policja niszczy nasze prasy drukarskie, 1830 r.

Teodor Hertz – Żydowska gazeta, 1897 r.

Kronika lokalna i korespondencja zagraniczna

Pliniusz Młodszy – Relacja o trzęsieniu ziemi w Pompei – 79 r. n.e.

Melchior Grimm – Wypadek uliczny, 1787 r.

Karol Dickens – Karetka więzienna, ok. 1840 r.

Emil Zola – Kostnica, 1868 r.

Sąd idzie

Wolter – Z powodu Calasa i Sirvena, 1766 r.

Emil Zola – Oskarżam!, 1896 r.

Felieton

Daniel Defoe – Przeciwko rozpuście, 1729 r.

E.T.A. Hoffmann – Z narożnego okienka kuzyna. 1821 r.

Jan Neruda – Z notatek reportera miejskiego, 1870 r.

Krytyka – Teatr

Gotthold Ephraim Lessing – Przedstawienie Miss Sary Sampson, 1767 r.

Theodor Fontane – Przed wschodem słońca, 1889 r.

Krytyka – Muzyka

Henryk Heine – Koncert Paganiniego, 1836, r.

Ryszard Wagner – List muzyka niemieckiego z Paryża, 1841 r.

Krytyka – Plastyka

Johann Wolfgang Goethe – O Wieczerzy Leonarda  da Vinci w Mediolanie, 1817 r.

Richard Muther – Czego chce dziś malarstwo, 1900 r.

Krytyka – Literatura

Ludwig Börne – O Kronikach dziennych i rocznych z lat 1789-1806 Goethego, 1820 r.

Franciszek Mehring – Heine i jego pomnik, 1894 r.

„Chory człowiek Europy”

Spośród wybranych przez Kischa dzieł sztuki dziennikarskiej nie zabrakło głosu Rosjanina, a jest nim nie byle kto, bo Fiodor Dostojewski, który był wielkim pisarzem, ale czy był równie wielkim publicystą? Żeby się przekonać, jak w meandrach propaństwowego myślenia mogą się zagubić nawet wielcy artyści, gdy bezwarunkowo staną po stronie państwa – warto przeczytać artykuł Dostojewskiego z roku 1877 – „Jeszcze raz o tym, że wcześniej czy później Konstantynopol musi należeć do nas”. Oto fragmenty tego artykułu:

Kościół wschodni, jego przełożeni i ekumeniczny patriarcha przez całe te cztery stulecia, kiedy ich Kościół był ujarzmiony, żyli w zgodzie z Rosją i między sobą – w sprawach wiary; to znaczy nie było wielkich niepokojów ani herezji, ani schizmy. Jednakże obecne stulecie, a zwłaszcza ostatnie dwudziestolecie po wielkiej wojnie na Wschodzie, przeniknięte jest jakby zgniłym zapachem rozkładającego się trupa, przeczuciem śmierci i rozkładu „chorego człowieka” oraz zagłady jego państwa to główne i jedyne wrażenie. (jako „chorego człowieka Europy” Dostojewski rozumiał imperium Tureckie – przypis mój)

Oczywiście ostateczne wyzwolenie może przynieść ujarzmionym krajom tylko Rosja, ta sama Rosja, która również teraz, również w chwili obecnej, kiedy wszyscy mówią o Wschodzie, sama jedna broni ich w Europie, podczas gdy wszystkie inne narody i państwa oświeconego świata europejskiego byłyby, rzecz jasna, zadowolone, gdyby tych uciskanych narodów Wschodu w ogóle na świecie nie było. Ale niestety cała inteligencja wschodniej Rai (obywatele niemuzułmańscy, a więc chrześcijanie i Żydzi – uwaga wydawcy), mimo wzywania Rosji na pomoc, boi się jej, być może, nie mniej niż Turków: „Rosja nas co prawda wyzwoli od Turków, ale połknie nas tak samo jak ˃chory człowiek˂ i nie da się rozwinąć naszym narodom” – taka jest niezmiennie ich idea, zatruwająca wszystkie ich nadzieje! A ponadto rozgorzała między nimi i szerzy się coraz bardziej rywalizacja narodowościowa; zaczęła się, gdy tylko zaświecił im pierwszy promień oświecenia. Stosunkowo niedawno grecko-bułgarski spór kościelny był kościelnym tylko z pozoru, bo w gruncie rzeczy był to spór narodowościowy, co jest poniekąd proroctwem na przyszłość.

(,,,) A ty nagle podnosi się krzyk, (i to nie tylko w Europie, ale wśród naszych znakomitych  umysłów politycznych), że gdyby Turcja jako państwo umarła, Konstantynopol może odrodzić się tylko jako miasto ˃międzynarodowe˂, tj. jakieś neutralne, wspólne, wolne miasto, tak aby nie mogło stać się ono przedmiotem sporów. Nie można było wpaść na bardziej opaczny pomysł.

Tu następuje apokaliptyczny opis mniemanej przyszłości Bałkanów – po przegranej i upadku Turcji  – Dostojewski wieszczy rozpad wschodniego kościoła, krwawych i niekończących się waśnie między małymi narodami, co finalnie doprowadzi te narody do wpadnięcia w ręce Anglii. Kończąc Dostojewski pisze:

(…) Jest rzeczą jasną, że zapobiec temu wszystkiemu w porę można tylko wówczas, gdy Rosja będzie stanowcza w kwestii wschodniej i zdecydowanie będzie się trzymała wielkich tradycji naszej dawnej, wielowiekowej polityki rosyjskiej. Żadnej Europie nie powinniśmy w tej sprawie ustąpić w niczym i pod żadnym warunkiem, albowiem jest to dla nas sprawa życia i śmierci. Konstantynopol musi wcześniej czy później należeć do nas… Zyskamy nie tylko wspaniały port, nie tylko dostęp do mórz i oceanów. Nasz Konstantynopol połączy Rosję tak mocno z rozwiązaniem tej fatalnej sprawy, i da nie tylko zjednoczenie i odrodzenie Słowian. Nasze zadanie jest głębsze, nieskończenie głębsze…   

Gdy dzisiaj Zachód zaskoczony jest myślą polityczną współczesnej Rosji, gdy jest przerażony najazdem Rosji na Ukrainę, gdy Rosja grozi wszystkim właściwie państwom wschodniej flanki NATO i Unii Europejskiej, wytłumaczenie tych faktów znajdziemy – między innymi – w dziennikarskich artykułach samego Dostojewskiego. Są przerażające, ale prawdziwie przedstawiają myślenie Wielkorusów.

Warto

Ściśle biorąc, Kisch zamieszcza w swym wyborze, dzieła, z których większość niekoniecznie mogłaby być uznana za dzieła dziennikarskie, nawet jeżeli były publikowane w prasie. Jednak Kisch zalicza do „wyrobów dziennikarskich” formy głównie publicystyczne. Zakładał bowiem, że wszelkie upublicznione tendencje polityczne, są dziennikarskiej proweniencji.

W efekcie otrzymujemy lekturę pełną pasji i oddania ideom, lub też z pasją tępiące przeciwników politycznych. Dodam, że każdy z artykułów poprzedzony jest rzetelnym i obszernym słowem wprowadzającym w problem, w epokę. Naprawdę warto przeczytać ów zbiór wybitnych tekstów – oczywiście uprzednio odwiedziwszy dobre biblioteki, żeby książkę znaleźć. Naprawdę warto, choćby po to, żeby wyjść z błędnego myślenia, że świat i dziennikarstwo narodziły się dopiero wraz z naszym przyjściem na ten łez padół. Co jest – niestety – grzechem pierworodnym młodości. Także tej dziennikarskiej młodości.

 

Gustaw Holoubekw spektaklu Dziady z 1968 r. Zdj.: domena publiczna/ Wikipedia

To dzieło powinni znać wszyscy, ale nie każdy rozumie – WALTER ALTERMANN: Dziady 2023

Pamiętam dobrze dwie wielkie inscenizacje „Dziadów” Mickiewicza. Pierwsza, to obrosła legendą polityczną inscenizacja Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym, druga to wspaniała inscenizacja Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze w Krakowie. Dlatego też byłem wielce ciekawy najnowszej telewizyjnej inscenizacji, choć od początku miałem obawy.

Telewizja Polska mocno zapowiadała te „Dziady”, podkreślając, że ich największą atrakcją i atutem będzie to, że dzieło Mickiewicza zagrane będzie na żywo, a miejsca akcji będą historyczne i autentyczne:

„Pierwsza w historii realizowana i emitowana „na żywo” z Wilna inscenizacja dzieła Adama Mickiewicza, które zaważyło na losie Polaków. „Dziady. Śladami Adama Mickiewicza” składać się będą z trzech odrębnych scen, zaczerpniętych z II oraz III części dramatu. Każdą z części przygotuje inny reżyser w innym miejscu Wileńszczyzny. Widowisko rozpocznie scena z II części Dziadów, która odbędzie się na Górze Krzyży na Cmentarzu Szawelskim w reżyserii Jarosława Kiliana. W drugiej części, reżyserowanej przez Jarosława Gajewskiego, wybrzmi Wielka Improwizacja w zabytkowej Celi Konrada, nieopodal Ostrej Bramy, przy klasztorze Bazylianów, w którym w XIX wieku więziono młodzież wileńską podczas procesu Filomatów i Filaretów.
Jako ostatnią zobaczymy scenę balu u Senatora, która odbędzie się w Sali Kolumnowej Uniwersytetu Wileńskiego i zostanie przygotowana przez reżyser Magdalenę Małecką-Wippich oraz choreografa Jacka Przybyłowicza.

Całość poprzedzi wprowadzenie na cmentarzu w Solecznikach, na którym sam Mickiewicz w 1821 roku obserwował obrzęd Dziadów. Przewodnikiem po fundamentalnych dla romantycznego arcydramatu miejscach i swoistym Narratorem będzie Przemysław Stippa. Trzy koncepcje reżyserskie łączyć będzie genius loci Wilna i okolic, które kształtowały wyobraźnię polskich romantyków”.

Moje obawy wstępne – przed obejrzeniem spektaklu

Przeczytawszy tę zapowiedź spektaklu, popadłem w stan głębokich obaw. „Dziady” są najwybitniejszym polskim dramatem, a z zapowiedzi wynikało, że nie będzie to cały dramat, a jedynie fragmenty. O czym już w zapowiedziach telewizyjnych mowy nie było. Jak na „największą świętość” polskiego teatru, wydało mi się, że producent poszedł na całość w kwestii autoreklamy. A realizacja „Dziadów” to nie jest dzieło na miarę Sylwestra z Tatrami w tle i chyba nie można ich na równi reklamować.

Jestem przekonany, że siła i nośność „Dziadów” nie leży w rozgrywaniu dramatu w miejscach autentycznych, bo jest to utwór napisany na teatr. Owszem, są w nim umieszczone odwołania do miejsc autentycznych, historycznych, ale jednocześnie autor zostawiał realizatorom możliwość wystawienia dramatu w teatrze, miejscu sposobnym do „skomponowania przestrzeni”. Tym bardziej, że zagranie „Dziadów” w miejscach prawdziwych i historycznych odbierze dziełu – tak myślałem – walory sztuki. Owszem dzieło Mickiewicza rozgrywa się w Wilnie, ale ma też wielki wymiar ponadczasowy i „ponad miejscowy”, a zamknięcie go w naturalistycznych wręcz wnętrzach spłyca niejako głębokie i światowe przesłanie.

Być może – tak przypuszczałem, pozostając w wielkich obawach co do efektu – twórcom chodziło o rozegranie, uwypuklenie antyrosyjskiej wymowy „Dziadów”, bo od zawsze miały one charakter antyrosyjski. Ale też nie są jedynie antyrosyjską agitką. Są o wiele bardziej głębokie i wielopoziomowe. Co najlepiej zrozumiał Konrad Swinarski. Jego „Dziady” to historia człowieka cierpiącego, którego zżera i przeraża własna wrażliwość. Bohater Swinarskiego cierpi również niewolę rosyjską, ale tych jest „niewól” o wiele więcej – zgodnie zresztą z duchem i doktryną Romantyzmu. Zauważenie przez reżysera owych „niewól” bohatera Romantyzmu jest podstawowym jego obowiązkiem. Romantyzm niemiecki, a tam się cały ten okres zaczął, podejmował temat niewoli społecznej i życia w okowach konwenansu. To trzeba wiedzieć – po prostu – gdy podejmuje się reżyserii „Dziadów”, bo z pominięciem płaszczyzny ograniczania bohatera przez świat zewnętrzny, własnego ciała i własnej psychiki, a wreszcie losu i Boga, powstanie utwór płaski, jak ekrany najnowszych telewizorów.

Potwierdzenie najgorszych moich przypuszczeń – po zobaczeniu spektaklu

Niestety „Dziady” telewizyjne roku 2023 są jedynie antyrosyjską agitką. Nie wiem czy o to chodziło trzem reżyserom, ale tak wyszło. Główny bohater zaś jest jedynie znerwicowanym szaleńcem, gdy u Swinarskiego i Dejmka był wrażliwym i mądrym filozofem.

Szczególnie przerażający, a nawet niezamierzenie śmieszny, był epizod Konrada w celi. Aktor miotał się, popadał w deliryczne drgawki, a kamera – widząca go przez kratę – cały czas też drgała, chwilami również odjeżdżając, a chwilami dojeżdżając od twarzy aktora. Zapewne miało to znaczyć, że jest groźnie i niebezpiecznie, gdy chodzi o ducha i życie bohatera. Ja jednak obawiałem się, że kamerzysta jest w zagrożeniu.

Nie zrozumiałem też zupełnie, dlaczego spektakl emitowany był na żywo? Może chytrzy Litwini nie dali TVP czasu na wcześniejszą rejestrację? „Chytry Litwin” to żart, choć Sienkiewicz traktował ten epitet serio i jako cechę pozytywną, bo chytry to przebiegły.

Co do autentyzmu miejsc grania „Dziadów” … Okazało się, że cela była zwykłą celą. Bal u Senatora, zagrany był w niedużej sali z kolumnami. Reżyser umieścił na pierwszym planie – z lewej strony – biurko, a za nim jakiegoś kancelistę, który cały czas coś pisał. Tym samym sceny i dialogi zeszły na prawą stronę i w głąb. Sala z kolumnami była rzęsiście oświetlona, przez co – proporcjonalnie – aktorzy tonęli w mroku. Naprawdę nie warto było jechać aż do Wilna. Tak marną dekorację można było zrobić w każdym polskim teatrze. To, że coś jest autentyczne, zabytkowe i cenne historycznie, nie daje gwarancji, że nada się dla teatru.

Naprawdę, z okazji 1 listopada 2023 roku byłoby taniej odwiedzić Litwę i zrobić dobry reportaż o miejscach, które przywołuje w „Dziadach” Mickiewicz.

Zaprawdę, powiadam Wam, że nie ma trudniejszego do zrealizowania dzieła, niż „Dziady” właśnie. I jeżeli ktoś ma zamiar epatować autentycznymi miejscami i szaleństwem bohatera, to lepiej by dla niego – nawet całej trójki reżyserów – żeby zajęli się czymś prostszym, dla nauki zawodu.

Dawniej z „Dziadami” też różnie bywało

W powojennym trzydziestoleciu było dwanaście premier „Dziadów”. Kilka sięgnęło wyżyn teatralnej doskonałości, a wśród nich inscenizacja Mieczysława Kotlarczyka na scenie Teatru Rapsodycznego w Krakowie (1961), Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym (1967), Konrada Swinarskiego w krakowskim Teatrze Starym (1973). Wiele pochwał ze strony krytyki zebrały też przedstawienia Krasowskich w Nowej Hucie i w Warszawie (1962 i 64). Bohdana Korzeniewskiego w Teatrze Słowackiego (1963), Jerzego Zegalskiego w Białymstoku (1965), głośną sensacją były przed laty adaptacje Grotowskiego w teatrze „13 rzędów” w Opolu… – pisze Maria Brzostowiecka, tekst z portalu Encyklopedia Teatru Polskiego.

Widziałem też „Dziady”, które zrealizował również Adam Hanuszkierwicz w roku 1978, na małej scenie Teatru Narodowego. Nosiły tytuł: DZIADY. Część III. Ustęp. RELACJA O CZYNIE. Spektakl był rozgrywany w małych i niskich pomieszczeniach Domów Handlowych przy Alejach Ujazdowskich. „Dziady” Hanuszkiewicza pełne były „nowoczesności”. Nawet Konrad latał nad sceną w spadochronowej uprzęży. Te „Dziady” przerażały niezbornością pomysłów reżysera, odwolywaniem się do pop-kultury, efekciarstwem i po prostu tandetą.

W recenzji w „Polityce”, ukrywający się pod pseudonimem „Koniecpolski”, dobry znawca teatru, napisał, że nie da się porównać „Dziadów” Swinarskiego z „Dziadami” Hanuszkiewicza, bo to tak, jakby porównywać gotycką katedrę z kupą kamieni. Niestety ostatnie telewizyjne „Dziady” nie są nawet kupą kamieni. Są jedynie pretekstem do zagrania tekstu, a w kilku aktorskich przypadkach właściwie do jego wyrecytowania.

Krótkie motto zamiast podsumowania

Nie mam zamiaru nikogo z realizatorów obrażać. Dlatego skończę mottem, którym niech będą słowa Kazimierza Dejmka: „Facet, który zerżnie dąb Bartek idzie siedzieć, bo Bartek to narodowy pomnik. Ale jak ktoś zniszczy „Kordiana”, to mówią, że to twórcze odczytanie i nowatorskie”.     

 

Andrzej KIjowski maj 1973, fot. A.T. Kijowski - domena publiczna

PIOTR TURLIŃSKI: Za sprawą muz czy mózgu – Andrzej Kijowski (8)

W powszechnym rozumieniu pisarz to ktoś taki, kto działa pod wpływem natchnienia, właściwie bez udziału mózgu. Dlatego Grecy wymyślili muzy. Interesujące, że do dzisiaj większość ludzi na świecie uważa, że pisarz działa pod wpływem sił metafizycznych, takich choćby jak natchnienie. Pisarz – w tym rozumieniu – jest jedynie fizycznym przekaźnikiem pomysłów sił wyższych.

Nie neguję tu istotnego wpływu natchnienia, ale też zwracam się o poszanowanie roli mózgu i wiedzy warsztatowej twórców. Piszę o tym, mając jednak słabą nadzieję na zmianę społecznego rozumienia procesu twórczego. Ludziom bowiem potrzebny jest jakiś daimonion (głos bóstwa, czasem zwany sumieniem), który ma niezwykły wpływ na artystów. I wolą wierzyć, że natchniony przez siły wyższe artysta pisze, maluje, rzeźbi czy komponuje muzykę.

Dla materialnej prawdy przedstawiam dziś sylwetkę pisarza rozumnego, niezwykle dobrze wykształconego i w pełni świadomego tego, co robi, co i jak pisze.

Andrzej Kijowski

Poświęćmy chwilę artyście, który miał wielki wpływ na naszą literaturę współczesną, ale – przyznajmy ze smutkiem – tak zwanej szerszej publiczności – nie był dobrze znany. W dużęj mierze na skutek tego, że władze zakazywały mu przez lata pisania pod nazwiskiem własnym.

Andrzej Kijowski był prozaikiem, eseistą, krytykiem literackim i teatralnym, scenarzystą filmowym i tłumaczem. Był też ważnym przedstawicielem opozycji – walczył swymi myślami i tekstami z władzami PRL. Urodził się 29 listopada 1928 roku w Krakowie, zmarł 29 czerwca 1985 roku w Warszawie.

Przyznajmy na początek, że obszar jego twórczości był niezwykle duży i niewielu współczesnych mogło mu dorównać zainteresowaniami i perfekcyjną doskonałością form literackich, które uprawiał.

Był człowiekiem świetnie wykształconym. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim (1954). Należał też do nielicznego grona wybranych przez profesora Kazimierza Wykę. Profesor przez kilkadziesiąt lat wyławiał najzdolniejszych studentów i proponował im pisanie prac magisterskich, doktoratów pod jego własną opieką.

To dzięki takiemu zrządzeniu losu wybrańcy Profesora mogli od razu wchodzić na wyższe piętra wiedzy, bo obcowanie z papieżem polskiej polonistyki było dla młodych wielką szansą. Kijowski był uczestnikiem seminariów Wyki wraz z Janem Błońskim, Ludwikiem Flaszenem i Konstantym Puzyną. Te cztery wielkie nazwiska – z jednago czasu studiów – najlepiej świadczą o celowości działania Kazimierza Wyki. Te jego seminaria dały też początek krakowskiej szkole krytyków, walczącej z kanonami socrealizmu.

Pierwsze prace

Andrzej Kijowski w latach 1954–1955 pracował jako redaktor Wydawnictwa Literackiego w Krakowie. W latach 1955–1958 był redaktorem Państwowego Instytutu Wydawniczego. Od 1958 roku, aż do śmierci był członkiem redakcji „Twórczości”, w której drukował swoje słynne „Kroniki Dedala”. Przyjęcie pseudonimu miało związek z objęciem pisarza zapisem cenzury na publikowanie pod nazwiskiem ze względu na jego zaangażowaniem w działalność opozycyjną.

W 1960 roku wyjechał do Paryża na stypendium. W latach 1960–1961 przebywał w Stanach Zjednoczonych jako stypendysta Fundacji Forda. Od początku lat siedemdziesiątych datuje się też jego stała obecność – jako felietonisty i eseisty – na łamach „Tygodnika Powszechnego”.

Ważne, żeby od początku być zauważanym

Znakomite przemówienia o cenzurze: Andrzeja Kijowskiego, spokojne, rzeczowe, a druzgocące, Jastruna (przy jakiejś próbie obrony skierowano go w cenzurze do „wydziału aluzji”), Andrzeja Brauna i Seweryna Pollaka – wyjątkowo silnie oskarżające – zapisała w swych „Dziennikach” Maria Dąbrowska.

Jest tylko trzech pisarzy polskich, których lektura jest moją wewnętrzną potrzebą, i to lektura wszystkiego, co napiszą: Jerzy Andrzejewski, Andrzej Kijowski i Tadeusz Różewicz. Napisał Krzysztof Mętrak – co umieścił w swoich dziennikach, 1 czerwca 1970.

Andrzej Kijowski rozumiał krytykę nie tylko jako ocenę dzieł, interesowały go również silne osobowości twórców, takie które były nowe, przełamywały stereotypy.

Ironia jako oręż

Był moralistą, ale nie wprost, bo był równocześnie sceptykiem i lubił ironizować. We własnej twórczości chciał realizować cele, które – jako krytyk – stawiał innym.

Pisać na nowo… Hasło wszystkich nowatorskich ruchów literackich. Pisać przeciwko samej literaturze, niszczyć ją w imię rzeczywistości. Wszystkie nowatorskie ruchy literackie stawiają przed sobą wybór między dwiema wiernościami: między wiernością dla literatury i między wiernością dla rzeczywistości. Rewolucje literackie dokonują się w imię nowej rzeczywistości, nie w imię nowej sztuki. Ich objawieniem stają się wtedy sprawy, które znajdują się poza domeną języka literackiego. Uderzają weń nowym językiem, który jest dla nich – dla reformatorów – językiem życia. – pisał Kijowski w „Arcydziele nieznanym”, z 1964 roku

Nie był natomiast zwolennikiem formy – dla formy. Na pierwszym miejscu – według Kijowskiego – zawsze miała być treść. Sporym skandalem była jego recenzja z „Apocalypsis cum figuris” Jerzego Grotowskiego w Teatrze Laboratorium. Wtedy to Kijowski również „nie bał się” płynąć pod prąd powszechnych zachwytów.

Grotowski – pisał Kijowski w 1968 roku – wydobywa na jaw i realizuje w formie spektaklu i w jego organizacji układ sado-masochistyczny, tj. dążność do panowania i chęć poddania, dążność, która w stosunkach między ludźmi pojawia się w miejsce porozumienia, zamiast niego, jako jego negacja, brak, jako wyraz niezdolności do porozumienia. Ten kto nic nie ma do powiedzenia przechodzi do użycia siły, a poddaje się jej ten, komu poza zdolnością do poddania brak innych zdolności rozumienia. Grotowski nie jest więc artystą stwarzającym porozumiewawcze znaki, ale dozorcą wędrownego więzienia dla ochotników, genialnym policjantem, który terror i torturę podniósł do zasady duchowego obcowania; jest twórcą utopii dla masochistów, to jest świata, w którym udręka udaje wartość. Stosując akt gwałtu zamiast porozumienia, stworzył jego uczestnikom zastępcze życie duchowe: muzykę dla głuchych, wizję dla ślepców, literaturę dla tych, którzy nie umieją jej czytać, mistykę dla tych, którzy są pozbawieni mistycznego instynktu, wolność dla niewolników z natury. […] „Idź i nie wracaj więcej” – te ostatnie słowa gry brzmią jak perfidne zaproszenie. Gdyby tak przy wejściu lub wyjściu każdemu jeszcze dać po mordzie, dopiero by się pchali!

Trudny charakter

Ludzie sztuki – i nie tylko sztuki – bronią się przed ostrymi ocenami, a panikują przed ironią. Wszyscy właściwie wolimy ciepełko i spokój, A jeżeli ma już spotkać nas jakaś krytyka, to niech będzie łagodna – nierozerwalnie związana z pochwałą.

Są jednak wśród krytyków osobnicy walący między oczy, ostro i bezkompromisowo. Tych najbardziej się nie lubi. Ale też wyobraźmy sobie pisarza, który szedł ciernistą drogą – ona zawsze jest ciernista – do swych sukcesów… A tu nagle ktoś ośmiesza jego dorobek, mieli w maszynce krytyki jego cały świat, jak mięsa na pasztet.

Kijowski miał trudny charakter, taka panowała o nim opinia. Czy ktoś, kto szuka sensu w sztuce może spodziewać się lepszej pochwały? Sam Jarosław Iwaszkiewicz, redaktor naczelny miesięcznika, w którym pracował Kijowski zanotował taką o nim myśl w 1965 roku: W „Tygodniku Powszechnym” olbrzymi artykulas Kijowskiego, od początku do końca fałszywy. Każda teza nieprawdziwa. Co za dziwny człowiek z tego Andrzeja, niby mądry i inteligentny, a taka szalona dowolność we wszystkich jego tezach i twierdzeniach, i zupełny brak ciągłości myśli. To, co pisze, że każdy pisarz polski chciałby pisać jak Dąbrowska – zupełna bzdura.

Nieszablonowy

Kolejne epoki zaistniały jedynie dzięki nieszablonowym twórcą i takimż krytykom. Gdyby nie oni, literatura europejska do dzisiaj powielałaby kanon Renesansu, z mocnymi akcentami liryki trubadurów.

Nieszablonowe sądy Kijowskiego sprawiały, spory ferment intelektualny nawet wśród pisarzy z najwyższej półki. Polemiści zarzucali mu niekonsekwencję, entuzjaści z kolei zwracali uwagę na odkrywczość jego analiz. W krytycznych atakach na literackie hierarchie Kijowski był bezlitosny.

Katarzyna Wiśniewska w szkicu o Kijowskim przytacza wspomnienie Stefana Bratkowskiego: Leopold Tyrmand oświadczył, że wyjeżdża na zawsze z kraju i pokazał mu miażdżący felieton Kijowskiego o „Złym”. Z zabójczą puentą: „Tak, Leopold Tyrmand jest wielkim pisarzem. Dla gówniarzy”.  Czy to był jedyny bodziec do wyjazdu, przesądzić nie można, ale on niesłychanie to przeżył. Gdy po latach opowiedziałem o tym Andrzejowi, on z kolei odczuł to boleśnie. Faktem jest, że jego precyzja sądów bywała bardzo okrutna. – Stefan Bratkowski w: „Katarzyna Wiśniewska, „Tak pięknie, że strach bierze”,„Gazeta Wyborcza – Świąteczna”, 9–10 lipca 2005 r.

W opiniach o Kijowskim powtarza się obserwacja, że gdy dochodziło do osobistych spotkań z „pogromionymi” pisarzami, Kijowski z uśmiechem wyjaśniał: Tak wyszło stary, ale w tym nie ma przecież nic osobistego”.

Zawsze w opozycji

Współtworzył Polskie Porozumienie Niepodległościowe, brał udział w pracach jego Zespołu Problemowego, dla którego przygotowywał programowe teksty (1977–1980).

Był zawsze w pierwszej linii twórców upominających się o dobro innych, do czego wykorzystywał każdą sposobność. Na przykład możliwość zabrania głosu na Zjeździe ZLP w Łodzi, na którym 4 lutego 1972 wystąpił z własną inicjatywą.

W ciągu całego dnia na sali obrad. Najbardziej godna zapamiętania – chwila wstępna – minuta milczenia za umarłych. Było ich kilkunastu. Ale bardziej od tej – podanej przez Zarząd – do powstania – była minuta nieoficjalna, gdy Andrzej Kijowski wbiegł na trybunę i ogłosił żałobę po pisarzach zmarłych na emigracji: Gombrowiczu, Wierzyńskim (i jeszcze jednym, którego nazwiska nie usłyszałem). Wszyscy znów powstali z miejsc, i to powstanie było oskarżeniem Zarządu Głównego i Zarządu Warszawskiego – zanotował Mieczysław Jastrun.

Tym trzecim pisarzem, o którego upomniał się Kijowski, był zapewne Marek Hlasko, który zmarł podobnie jak wcześniej wymienieni w 1969 roku.

Andrzej Kijowski w 1974 roku był sygnatariuszem Listu 15 (upominającego się o prawa Polaków w ZSRR), a w 1979 Memoriału 101 (sprzeciwiającego się zmianom w konstytucji przewidującym wprowadzenie zapisów o przewodniej roli PZPR w państwie oraz trwałym i nienaruszalnym sojuszu z ZSRR).

Jacek Bocheński tak o tym pisał: Nie wiem już, kto kogo odwiedził w Oborach, Kijowski mnie, czy ja Kijowskiego. Ale pamiętam, że to on mnie zapytał: „Co byś odpowiedział, gdyby na przykład ktoś przeprowadzał z tobą wywiad i chciał usłyszeć, dlaczego twojego podpisu nie ma pod Listem 59?”. W rezultacie wystosowany został kolejny List 101, sygnowany już między innymi przez nas obu. – Jacek Bocheński, „Zapamiętani”, Warszawa 2013.

W latach 1978–1979 Kijowski znalazł się wśród założycieli, wykładowców i członków rady programowej Towarzystwa Kursów Naukowych. Przewidując zdarzenia czające się za progiem, snuł 7 sierpnia 1980 roku (na tydzień przed rozpoczęciem historycznego strajku w Stoczni Gdańskiej) historiozoficzne rozważania.

Żądanie rzeczy, które są do spełnienia niemożliwe, to albo dziecinada, albo prowokacja. Pełne wyzwolenie Polski spod kurateli sowieckiej i zmiana systemu politycznego to na dzisiaj mrzonki. Co więcej – mrzonki niebezpieczne. Co by się stało, gdyby ZSRR spełnił nasze żądania? Kraj zostałby wydany na pastwę sporów i walk wewnętrznych oraz tajnych agentur. Można mówić o wyzwoleniu Polski tylko w ramach nowego systemu bezpieczeństwa europejskiego i pod ochroną nowych międzynarodowych gwarancji, w ramach nowych, partnerskich związków polityczno-gospodarczych. Nie wolno ani domagać się, ani dopuścić do jednostronnego aktu „zrzeczenia się” przez ZSRR roli gwaranta i protektora. ZSRR mógłby to zrobić bez szkody dla siebie, a nawet z zyskiem, gdyż utworzyłby tu sobie głębokie bajoro polityczne, w którym mógłby łowić, co by tylko chciał, a dalsze dzieje Polski przypominałyby dzieje przedwojennej Litwy lub dawnej Serbii. „Wyzwolenie” takie właśnie mogłoby być wstępem do pełnej aneksji. Andrzej Kijowski, „Dziennik” t. III 1978–1985, Kraków 1999.

W sierpniu 1980 roku odmówił wyjazdu do Gdańska w charakterze doradcy strajkujących stoczniowców. Pojechał za to do Szczecina. Zapisze później w „Dzienniku”: Nie znalazłem się w Gdańsku, bo uznałem siebie za człowieka nie aż tak politycznego. Ale potem znalazłem się w Szczecinie, bo pomijając to, że mnie o to poproszono, nie miałem żadnej innej drogi uczestnictwa. Chwyciłem się tej, jaką mi ofiarowano – wbrew sobie.

Teatrowi był także potrzebny

W latach 1967–1968 Andrzej Kijowski był kierownikiem literackim Teatru Dramatrycznego m.st. Warszawy, skąd został usunięty po tzw. wydarzeniach marcowych. Po aferze zdjęcia „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka, to Kijowski napisał i zredagował rezolucję pisarzy polskich przeciw cenzurze, przyjętą 29 lutego 1968 na nadzwyczajnym zebraniu Oddziału Warszawskiego ZLP.

W sezonie 1981/1982 Andrzej Kijowski został dyrektorem Teatru im, J. Słowackiego w Krakowie. Ale w związku z wprowadzeniem stanu wojennego, po zwolnieniu z obozu dla internowanych w Jaworzu, w lutym 1982 roku złożył swoją rezygnację z dyrekcji.

W pośmiertnym wspomnieniu o nim Jan Józef Szczepański mówił: Nie było mu dane zawrzeć wszystkich przemyśleń i doświadczeń w dziele, które uznałby za summę swojej twórczości. Nieliczni są ci, którym los pozwala to osiągnąć. Ale samym sobą, swoim życiem wśród nas, stworzył dzieło najwyższej próby: wzorzec, który pozostanie wśród godnych czci i naśladowania drogowskazów na szlaku polskiej kultury.

6 marca 2008 roku z okazji obchodów 40. rocznicy wydarzeń Marca 1968 prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył pisarza pośmiertnie Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski za „wybitne zasługi w działalności na rzecz przemian demokratycznych w Polsce, za osiągnięcia w pracy zawodowej i społecznej”.

Scenarzysta filmowy

Andrzej Kijowski był też doskonałym scenarzystą filmowym. Tu muszę, wszakże stwierdzić, że w wielkim błędzie żyje nasz „nieoświecony lud”, któremu wydaje się, że mając pod ręką „Chłopów” czy „Wesele” bardzo łatwo jest zrobić z tych arcydzieł scenariusz filmu, który „musi być” również arcydziełem. Zresztą nie tylko „lud” w takim widzeniu sprawy grzeszy okropnie, bo również nasi młodzi reżyserzy są przekonani nazbyt często, że scenariusz to błahostka. Dobrze by było, gdyby w końcu uświadomili sobie, że wielki Andrzej Wajda dawał do zrobienia scenariusze innym. I dobrze na tym wychodził, że wspomnę choćby wspaniały filmowy scenariusz „Wesela” Wyspiańskiego, który jest dziełem Kijowskiego właśnie.

Pisarz

Kijowski zasłynął jako krytyk i felietonista, ale ma też znaczący dorobek prozatorski. Utworem, dzięki któremu sława Andrzeja Kijowskiego jako prozaika ugruntowała się na dobre, była poetycko rytmizowana powieść „Dziecko przez ptaka przyniesione”, z 1968 roku. Do dziś w Krakowie przy ul. Karmelickiej 45 można oglądać wspaniałą kamienicę, z figurą Matki Boskiej na frontonie i z kamienną tablicą z wyrytym napisem: „Zakład wynajmu pojazdów Teofila Żeglikowskiego – dom założony 1856”, należącą do przodków Kijowskiego, gdzie też umieścił bohaterów powieści.

W „Dziecku…” są dwie postacie główne – dziecko-chłopczyk i jego dziadek. Rzecz rozgrywa się w przedwojennym Krakowie, jest pełna metafizyki, glębokich rodzinnych i polskich tajemnic. Jest także ta powieść opowieścią o dorastaniu, o przebijaniu się dziecka przez nieznane, dobijanie się do dorosłości. A owe tajemnice są trudne, bo dziecko nie zna swego ojca, świat jest w ogóle pełen niedomówień i przemilczeń. Dorastanie zaś to rozsupływanie węzłów, przebijanie się ku światłu. Jedną z największych tajemnic tej rodziny jest Polskość, udział w wojnach i spiskach.

Powieść ma niezwykłą poetycką formę, bo jest pisana nieregularnym, ale mocno rytmicznym wersem. No i jest to jeszcze powieść o pisaniu powieści, a właściwie o rozumieniu pisania. A radość „kulturalnego czytelnika” budzą wspaniałe odniesienia do Słowackiego, Mickiewicza i Wyspiańskiego. Poniżej fragment z „Dziecka przez ptaka przyniesionego”:

Nie przedstawiam wydarzeń, lecz ich treści warstwami kładę, w miarę jak postać się rozwija, którą obrałem, jak geometra punkt obiera, aby ogarnąć przestrzeń dla pomiarów, „Ja” mówię nie o sobie, lecz osobie dowolnie wymyślonej zaimek tak przypisuję, a by przekonać czytelnika, że osobiście znam tę duszę, której plan wewnętrzny kreślę, plan zatem, nie historię; bo to rzecz inna, co się z człowiekiem działo w czasie, czego dokonał, o czym dumał, inna zaś – czym on jest – ów człowiek – mówię – wobec świata: jaki udział bierze w wydarzeniach i w ruchu pojęć, o ile jest rezultatem i tworem-matrycą, którą rzeczywistość tłoczy, taśmą dźwiękową, kliszą czułą, na których siada pył widziadeł i głosów; czy też na odwrót – on jest źródłem, stacją nadawczą, uderzeniem w dzwon natury, bodźcem, który jej mówić karze, wolą, która sens nadaje głosom, co w kosmosie szumią, inwencją, która odczytuje zaszyfrowana mowę świata, instynktem, ktróry znaczeń szuka, jak zwierz pokarmu pod zaspami. Samotny jest wśród bezmyślności, czy jakiejś wielkiej myśli cieniem? Sierotą ponad miarę mądrym, czy synem prawym, chociaż ślepym, który swego ojca nie umie poznać? Kim jest to dziecko w byt rzucone jak w ciemną puszczę, kim jest dziecko, co rozumie i poznaje wszystko prócz tajemnicy swego przyjścia, prócz miłości, co mu życie dała, i piersi, która je karmiła? Synem wilczycy? Ptaka? Ducha? Czy dwojga ludzi zagubionych, jak ono, w niezmierzonym świecie?                                                                                                                                 

Powieść wydał PIW w 1968 roku.

Grenadier Król

W 1972 roku ukazał się „Grenadier–król”. Ta powieść również pisana jest rytmicznym wierszem, miejscami z rymami. Powiem wprost, że jestem jej wielbicielem.

Historia tej powieści rozpięta jest między ostatnimi miesiącami panowanie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego a czasami współczesnymi. Bohaterem jest królweski grenadier, który chcąc z zawieruchy ratować swego króla, przebiera się w szaty Poniatowskiego, a królowi oddaje swój mundur. Potem jednak następuje zamiana powrotna, potem jeszcze jedna – tak, że już nie wiadomo, czy bohaterem jest grenadier, czy król, a może jest nim po prostu Grenadier Król?

Grenadier Król jest świadkiem wszystkich naszych powstań, zrywów i klęsk. Towarzyszy polskim dziejom przez prawie 200 lat. Zmienia się, jak zmieniają się czasy, by w ostatniej „odsłonie” historii być samym Stalinem. Jest w tej powieści filozoficznej duch Woltera, który we wszystko każe wątpić. Przede wszystkim jednak mamy do czynienia z kolejnymi wcieleniami Króla Ducha, oczywiście rodem i jako kontynuacja dzieła Słowackiego.

Są w „Grenadierze Królu” echa naszych wielkich narodowych dyskusji o duszy polskiej, a wszystko ukazane jest dowcipnie i mocno zjadliwie. Z humorem podważane są wszystkie polskie stereotypy. Powieść jest napisana w duchu Słowackiego, który „gryzł sercem”.Naprawdę trzeba mocno kochać literaturę i Polskę, żeby móc być wobec nich ironicznym, aż do bólu. Tak rozumiem życie i twórczość Andrzeja Kijowskiego. A tym samym zapraszam do czytania jego utworów.

Bibliografia

Publikacje:

  • „Diabeł, anioł i chłop” (1955), opowiadania
  • „Różowe i czarne” (1957), felietony
  • „Pięć opowiadań” (1957), opowiadania
  • „Oskarżony” (1959), opowiadanie
  • „Miniatury krytyczne” (1961), felietony
  • „Sezon w Paryżu” (1962), esej
  • „Arcydzieło nieznane” (1964), felietony
  • „Maria Dąbrowska” (1964), studium monograficzne
  • „Pseudonimy” (1964), opowiadania
  • „Szyfry” (1964), opowiadanie
  • „Dziecko przez ptaka przyniesione” (1968), powieść poetycka
  • „Grenadier–król” (1972), powieść poetycka
  • „Listopadowy wieczór” (1972), eseje historyczne
  • „Szósta dekada” (1972), felietony
  • „Oskarżony i inne opowiadania” (1973), opowiadania
  • „Niedrukowane” (1977), teksty polityczne
  • „Podróż na najdalszy Zachód” (1982), esej
  • „Dyrygent i inne opowiadania” (1983), opowiadania
  • „Ethos społeczny literatury polskiej” (1985), teksty polityczne
  • „Kroniki Dedala” (1986), felietony
  • „Tropy” (1986), szkice
  • „Gdybym był królem” (1988), felietony
  • „Bolesne prowokacje” (1989), eseje polityczne
  • „Granice literatury” t. I–II (1990), pisma wybrane
  • „Rachunek naszych słabości” (1994), eseje polityczne
  • „Dziennik” t. I. 1955–1969 (1998)
  • „Dziennik” t. II 1970–1977 (1998)
  • „Dziennik” t. III 1978–1985 (1999)
  • „Rytuały oglądania” (2005), felietony teatralne

Opracowania:

  • Stanisław Baczyński, „Pisma krytyczne” (1963)
  • Charles Baudelaire, „Sztuka romantyczna. Dzienniki poufne”, przekład, wstęp, przypisy (1970)
  • antologia, „O dobrym Naczelniku i niezłomnym Rycerzu”, wybór tekstów, wstęp (1984)

Film, scenariusze:

  • 1966 – „Szyfry”, film fabularny, scenariusz (reż.Wojciech Jerzy Has)
  • 1972 – „Wesele”, film fabularny, scenariusz (reż. Andrzej Wajda)
  • 1977 – „Pasja”, film fabularny, scenariusz (reż. Stanisław Różewicz)
  • 1979 – „Dyrygent”, film fabularny, scenariusz (reż. Andrzej Wajda)
  • 1981 – „Da un paese lontano (Giovanni Paolo II)” [w Polsce: „Z dalekiego kraju”], film fabularny, scenariusz (reż. Krzysztof Zanussi)
  • 1983 – „Mgła”, film fabularny, autor pierwowzoru „Mgła” (reż. Adam Kuczyński)
  • 1988 – „Dotknięci”, film fabularny, autor pierwowzoru „Oskarżony” (reż. Wiesław Saniewski)

 

P.S. W tym felietonie wykorzystałem materiały portalu Culture.pl  

Piotr Turliński

 

Fot. domena publiczna

WALTER ALTERMANN: Co tam wieszcz sobie kombinował, czyli właściwe nauczanie literatury (3)

O tym, że język polski jest bardzo ważny – jako przedmiot nauczania – słyszymy ciągle i nieustannie. Jest dla nas ważny, bo ma uczyć o prawidłowościach języka, a przede wszystkim ma uczyć o tym co wspólne, czyli o naszym dziedzictwie narodowym – literaturze polskiej.  Ta teza pojawiła się wraz z upadkiem Rzeczypospolitej, niedługo po trzecim rozbiorze. Wcześniej szkolnictwo nasze było marne, a większość narodu – czyli chłopi – była niepiśmienna.

Romantycznym pisarzom, głównie Mickiewiczowi, Słowackiemu i Fredrze zawdzięczamy tę wspólną pamięć. Za nimi „poszli inni” polscy pisarze XIX wieku – Sienkiewicz, Prus i Żeromski. Można i trzeba, bez egzaltacji, powiedzieć, że „polskość” stworzyli nam pisarze nasi. I czcimy ich z szacunkiem, nazywając ich nazwiskami ulice, szkoły i teatry. Tyle pozytywnych wzruszeń, bo pora już przejść do kłopotów z nauczaniem i rozumieniem literatury.

Co wieszcz miał na myśli

Rzecz w tym, że współczesna szkoła marnie naucza nas literatury. Nasza edukacja nastawiona jest bowiem jedynie na prowadzenie uczniów – a wszyscyśmy byli uczniami – drogą o nazwie „Co poeta chciał nam powiedzieć?”

Poloniści męczą się, żeby podopieczni przyswoili podstawowe przesłanki intelektualne, którymi kierowali się autorzy. Poloniści „rzucają na tło epoki” myśli autorów, wyjaśniają, porównują, wbijają do głów dziatwy i podrostków podstawowe tendencje dzieł naszych wielkich pisarzy. Wszystko to odbywa się z namaszczeniem, w duchu podniosłym i mocno patriotycznym.

Gdyby to był jedynie wstęp do nauczania literatury, byłoby dobrze. Niestety na wbijaniu uczniom do głów tej „filozofii literatury” sprawa się kończy, a sprawa najważniejsza nie zostaje nawet tknięta. Uczniowie bowiem nie dowiadują się najważniejszej rzeczy – że literatura to nie zbiór moralnych i filozoficznych przesłanek, tendencji. Literatura to także, a może głównie, forma.

Treści zaklęte w formie

Powiedzieć – kocham ojczyznę – potrafi każdy. Ale żeby – wychodząc od tej myśli – napisać „Pana Tadeusza”… O, na to trzeba wiedzy o literaturze, sprawności literackiej i talentu. Tu przypomnę, że Mickiewicz, Słowacki i Krasiński byli dobrze wykształceni. Znali teorię i historię literatury, klasyczne, oraz współczesne im dzieła literackie Europy.

Panuje w naszym ludzie głębokie przekonanie, że pisarz to ktoś kto ma jakieś wizje, coś mu tam chodzi po głowie, ma nawet przymus pisania – i nie mogąc się opędzić od tego przymusu – pisze. Ale jak też lud ma zrozumieć, jak powstaje literatura, kiedy nikt mu nawet nie wspomniał, że istnieje coś takiego jako poetyka, czyli zebrany i spisany zbiór reguł pisarskich? Nie mówię, że byłoby rozsądne wtłaczać takie informacje do głów dzieciom w podstawówce, ale młodzież licealnej?

Dzisiejszy maturzysta ma bardzo mętne pojęcie i żadnych umiejętności w czytaniu wiersza. Bo nikt mu nie powiedział, nikt go nie nauczył czym jest kanon klasycznego wiersza, jak choćby ten użyty w „Beniowskim” Juliusza Słowackiego. Nikt mu nie powiedział z dwóch powodów. Pierwszy to ten, że w programie szkolnym nie przewidziano czasu na takie fanaberie. Drugi powód jest takie, że sami nauczyciele nie potrafią właściwie czytać wiersza. Wiem co mówię, bo byłem świadkiem kursów dla nauczycieli, których celem była nauka „obcowania z wierszem”. Na dwudziestu nauczycieli ledwie trzech wiedziało i potrafiło co nieco. A jak ma głuchy nauczyć śpiewu?

Co to znaczy urok wiersza i prozy

Prawdziwa przyjemność w obcowaniu z literaturą przychodzi wtedy, gdy potrafimy czytać według tego samego kodu, którym pisał autor. W istocie bowiem w dobrej, świadomej samej siebie literaturze mamy do czynienia z kodem, czyli sposobem, kanonem i techniką pisarską.

Jeżeli nie wiemy, że w najbardziej znanym tekście, a mówię tu o pierwszej księdze, o samym początku „Pana Tadeusza” mamy zawarte ścisłe reguły, że mamy czytać – a najlepiej również mówić, czytać głośno – rozumiejąc je, to tracimy piękno tego tekstu. I pozostaje nam egzegeza, że Litwa jest ojczyzną autora, którą ceni jak własne zdrowie, bo ją utracił, jako to zdrowie…

Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie.

Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,

Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie

Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie

 

 A podstawowy kod tego wiersza jest taki:

 

  1. Utwór jest napisany trzynastozgłoskowcem.

 

  1. Cezura przypada po pierwszych siedmiu sylabach

 

  1. Wiersz ten czytamy, mówimy zestrojami akcentowymi, a nie wyrazami. Przykład zestrojów akcentowych jest taki:

 

Litwo! – Ojczyzno moja! – ty jesteś – jak zdrowie:

Ile cię – trzeba cenić, – ten tylko – się dowie,

Kto cię– stracił. – Dziś piękność – twą w całej – ozdobie

Widzę – i opisuję, – bo tęsknię – po tobie

 

  1. Akcent w wyrazach akcentowych (traktowanych jaki jeden wyraz) przypada zawsze na przedostatnią sylabę. Tym samym każdy kolejny wers tekstu zaczyna się od mocnego akcentu, bo autor zaczyna najczęściej wers od słowa dwusylabowego. Żeby to jakoś zapisać… wyrazy z mocnym akcentem pogrubię:

Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie.

Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,

Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie

Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie

 

  1. Kolejną zasadą jest to, że przed cezurą mamy słabą pozycję akcentową ostatniej sylaby, a po cezurze mocną. I ta zasada – łącznie z wcześniej wymienionymi sprawia, że utwór ten staje się właściwie piosenką. Tak jak każdy dobry wiersz. Cezura nie jest po to, żeby wziąć oddech – jak od stuleci tłumaczą nam nauczyciele. Cezura jest ustanowiona po to, żeby mocno dopowiedzieć, uzupełnić, a niekiedy wręcz zmienić znaczenie tego co zostało powiedziane przed cezurą.

 

Gdy czytamy, najlepiej na głos, wiersz Mickiewicza musimy czytać tekst z zachowaniem reguł, stworzonych przez Mickiewicza. Inaczej nigdy nawet nie dotkniemy tego co jest siłą poezji – każdej poezji – rytmów, melodii i jej piękna.

Proza to nie zwykłe gadanie

Mój kochany bohater Moliera – Pan Jourdain – odkrywa w wieku około 50-ciu lat, że mówi prozą. Ale to nie do końca jest prawdą, bo w literaturze pisanej prozą również obowiązują kanony czytania: mamy tam frazy, mamy silne i słabe sylaby, wreszcie melodię, urok i klimat. Dlatego proza to nie jest takie tam sobie gadanie, jak na zebraniach lub nawet w Sejmie.

Zostawmy już jednak dzisiaj prozę, bo to temat trudniejszy nawet niż poezja. Ale… ktoś, kto nauczy się rozumieć wiersz, doceni też dobrą prozę. Odwrotnie nigdy.

Akademie ku czci

W każdej szkole, kilka razy do roku odbywają się występy uczniów. Niestety podniosłe treści, jakie są na akademiach prezentowane nie skłaniają nauczycieli do przygotowania uczniów do pięknego, rozumnego mówienia poezji. Liczy się jeno duch i namiętne uczucie. A to właśnie jak najmniej sprzyja sztuce.

Owszem, mają w naszych szkołach miejsca spektakle teatralne, w których występują uczniowie. I to jest chwalebne. Niestety takich szkół, w których istnieją i pracują stale szkolne teatrzyki jest o wiele za mało. A to właśnie w pracach teatralnych można nauczyć młodzież – choćby tylko jakąś część uczniów – rozumnego obcowania ze sztuką. Bo literatura jest sztuką. Treści szukajmy raczej u filozofów, przywódców narodu i niezłomnych rycerzy swych racji.

Mam przekonanie, że wzorem naszych praojców, nie bardzo cenimy sztukę. Łatwiej było przecież sprowadzić jakiegoś Włocha do zbudowania pałacu czy namalowania obrazów niż kształcić chamskie, lub dzieci mieszczan na architektów. A sam szlachcic, który zajmował się architekturą czy malarstwem nie był szanowanym człowiekiem. Szlachta i możni woleli także włoskich i francuskich śpiewaków niż własnych, tym bardziej, że ich nie było.

A potem miejsce szlachty zajął już wykształcony lud, przejmując wszystkie szlacheckie złe i dobre obyczaje, nawyki i zachowania. Łącznie z dość lekkim traktowaniem sztuki.

 

 

 

 

Alternatywa MARCINA WOLSKIEGO: Wariant lotaryński, czyli tryumf mądrości i fantazji

Co byłoby, gdyby król Stanisław Leszczyński utrzymał się na tronie a Korona Polski nie przypadłaby Sasom? Co stałoby się, gdyby przez ostatnie sto lat przed zaborami chciwość przegrała z zapobiegliwością a zaprzaństwo uległo patriotyzmowi rozumianemu, jako dobro narodowe? Historyk, pisarz, publicysta Marcin Wolski zanurza nas w nurcie swojej następnej powieści. Wir alternatywny naprawdę wciąga. Bez szkody dla czytelnika, choć trochę w głowie się zakręciło. Warianty alternatywne historii nie są wcale łatwe do przeprowadzenia a narracja wymaga niesamowitej wiedzy i wielu badań naukowych. Autor przeprowadza nas z wielką swobodą przez meandry dziejów, lekko tylko zmienionych, ale skutek jest nieoczekiwany. Z czasem Wariant lotaryński robi się opowieścią przygodową a jednocześnie swobodnym narodowym totolotkiem niewypełnionych kuponów, bo przecież czytając wiemy jak było naprawdę…

Nie ma chyba lepszych opowieści niż te, których zakończenie nas zaskakuje a już zupełnie wyjątkowe są zakończenia inne niż w znanej nam historii. Można te nieoczywiste finały przeżywać na kartach powieści zwanych historiami alternatywnymi. W Polsce, poza Waldemarem Łysiakiem (rewelacyjny zbiór opowiadań Perfidia) autorami fantastyki, chyba najwięcej takich opowieści ma na swoim koncie Marcin Wolski.

To człowiek mający cechy bohaterów z kart swoich książek. Dlaczego? Bo każda z nich nawiązuje do tego, co tu i teraz. Lecz chyba tylko Wolski potrafiłby te cechy nazwać i zliczyć. Autor będąc chory na Polskę docenia innych, nie zamyka się w zakonie miłośników naszych porażek, zauważa sukcesy i próbuje je opisywać.

Owszem, niektórym producentom sześciu kryminałów rocznie i ośmiu sensacyjnych oparów absurdu także rocznie wydaje się, że wystarczy zmienić datę wybuchu jakiejś wojny, czy zmienić jej zwycięzcę a już powieść alternatywna historycznie gotowa. Pominę milczeniem nazwisko dziennikarza, który wciąż pisze bzdury o historii najnowszej i myląc odwagę z odważnikiem twierdzi, że to, co napisał zdarzyło się naprawdę, tylko czytelnik tego nie rozumie. Są też w literaturze współczesnej całkiem intersujące narracje, ale jeśli chodzi o fantazję i dbałość o szczegóły przegrywają z Autorem chociażby specyficznej serii alternatywnej – tzw. trylogii smoleńskiej. Tutaj nie wystarczyło przejrzeć roczniki gazet, czy archiwa internetowe. Trzeba autentycznie kochać historię swojego kraju, aby ją dobrze zmieniać…

Wolski konsekwentnie od lat próbuje wykrzesać z dziejów Polski wciąż więcej. Nie wystarczy, że postać jest prawdziwa. Musi jednak się prawdziwie zachowywać, tak jak opisali ją współcześni. To też cecha Wolskiego. W Wariancie lotaryńskim, poza marginalnymi epizodami, występują postacie prawdziwe, no może czasem z innymi cechami charakteru. To wymagało od Autora wielu godzin w archiwach, pomijając czas spędzony przed komputerem, aby jeszcze zweryfikować fakty. Tu dochodzi do głosu dziennikarska natura publicysty. Marcin Wolski kreśli lekko stylizowanym, lecz zrozumiałym językiem epoki przyszłość Polski. Przyszłość, której nigdy nie było, ale mogłaby być, gdyby nie zawirowania przeszłości. A wariantów zmiany tego, co na pewno się wydarzyło jest mnóstwo.

Król Stanisław Leszczyński i jego nieznane powszechnie cechy. W osi akcji kilka innych, w tym polskich, koronowanych głów i dostojników ówczesnej Europy. Inny wynik jednej z polskich wolnych elekcji, inny niż w rzeczywistości przebieg kilku kluczowych bitew. Szykujący się do rozpadu Polski zaborcy, którzy doznali porażki. Czego chcieć więcej?

Proszę Państwa, siadać i czytać Wariant lotaryński. Kto po setnej stronie odgadnie zakończenie, temu chwała.

Czekam na kolejną opowieść alternatywną Marcina Wolskiego. Tym razem prawie współczesną. Mogłaby się na przykład zaczynać przed wyborami w 2023 roku i jak zwykle skończyć dobrze. Dla Polski.

Ciekawe, czy ktoś kiedyś napisze, co stałoby się gdyby Wolski po 1989 roku został prezesem TVP na mocy ustawy, która uniemożliwiałaby odwołanie Autora Wariantu lotaryńskiego przed 2027 rokiem?

 

Marcin Wolski, Wariant lotaryński, Leszno 2023

Fot. arch.

O naprawie języka pisze WALTER ALTERMAN: Śmieszne, czyli straszne

Czasami już nie wiem, czy w rozmaitych mediach ogłoszono konkurs na najśmieszniejszy wydźwięk programu, czy też te programy – z uwagi między innymi na zapraszanych gości – są tak groteskowe, aby uczyły strasząc.

  1. Poseł Krzysztof Gawkowski w programie TVN „Kawa na ławę” mówi do współuczestników dyskusji: Spotykamy się na różnych ciałach… Zamarłem, było wpół do dwunastej, niedziela, dzień święty, a tu z zaskoczenia taka deklaracja? I to właśnie z ust działacza partii WIOSNA? Potem okazało się, że miał na myśli fakt, iż  obecni w studiu posłowie spotykają się przy pracy w różnych komisjach sejmowych.
  1. Program Viasat History Polsat – lektor czyta, że jakąś decyzję podjął Dżosef Gobels. Czyżby doszło do jakiegoś sensacyjnego odkrycia, bo jeszcze wczoraj ten niemiecki zbrodniarz nazywał się Gebels? Bo tak się wymawia jego nazwisko.
  2. W sportowych transmisjach telewizyjnych można było wielokrotnie usłyszeć, że jeden rosyjski tenisista nazywa się Medwedew, a drugi Rublew. Jak można nie wiedzieć, że jeden zawodnik to Miedwiedjew, a drugi Rubjow? Ale są tacy, co niczego nie wiedzą. Tylko dlaczego oni pracują akurat w naszych telewizjach?
  3. W programie Polsat History lektor mówi, że zbrodni tej dokonały jednostki SS, a konkretnie Sonderkommando. I tłumaczy, że po polsku znaczy to, że były to grupy specjalnego traktowania. To już frywolność nad grobami ofiar tych zbrodniarzy, bo były to przecież oddziały specjalne.
  4. Lektor programu historycznego o II wojnie światowej, History Polsat, mówi: „Decyzja o zagładzie Żydów w obozach śmierci zapadła na konferencji w berlińskiej dzielnicy Wachtse.”Otóż lektor się boleśnie myli – nie ma w Berlinie żadnej dzielnicy Wachtse. Ta luksusowa dzielnica nazywa się Wannsee – wymawia się wanze-e. Powie ktoś, że to mała sprawa. Otóż nie. Bo jak byśmy reagowali, gdyby ktoś mówił, że następca Władysława Łokietka nazywał się Kaźmirz Olbrzymi? Konferencja w Wannsee, to spotkanie, z 20 stycznia 1942 roku w willi przy Großer Wannsee 56/58. Uczestniczyli w nim wysokiej rangi niemieccy urzędnicy państwowi, pod przewodnictwem Reinharda Heydricha. To tam i wtedy zapadły decyzje o „ostatecznym rozwiązania kwestii żydowskiej”, czyli o zagładzie europejskich Żydów.  Konferencja w Wannsee, procesy w Norymberdze należą także do historii Polski i są dla nas ważne.

Kto łamie prawo

Za emisję takich programu płacą stacje telewizyjne. Przedtem ktoś opracowuje dialogi, ktoś je tłumaczył, ktoś nagrywa, ktoś widzi gotowy efekt – i żaden z tych ludzi nie robi tego za darmo. Czyli – biorą pieniądze za dużą fuszerkę. Nas jednak interesuje dzisiaj to, że nikt – ze strony nadawcy – nie sprawdza jakości kupionego programu.

A co by się zdarzyło, gdyby u któregoś z tych panów – z nadawców – malarz pomalował pokoje według własnego gustu? Na przykład – wszystko na różowo z ciapkami granatu? O, wtedy byłaby kosmiczna awantura, sądy, procesy itd. A jak zgraja nieudaczników ze stacji telewizyjnych partoli swoją robotę, to co? Mamy się zgadzać i siedzieć cicho?

No i wszyscy oni, ci nieznający języka polskiego, ale ochoczo w nim „robiący” oraz ci, którzy akceptują partaninę naruszają ustawę o KRRiT. A to już jest przestępstwo. O czym będzie poniżej.

Kto łamie prawo jest przestępcą

Ustawa o mediach mówi, że obowiązkiem wszystkich nadawców radiowych i telewizyjnych jest realizowanie trzech misji: informacyjnej, rozrywkowej i edukacyjnej.

Ustawa mówi też, że za treści emitowanych programów odpowiada nadawca. Tłumacząc na polski – jeżeli jakaś firma, powiedzmy francuska czy angielska, oraz polscy fachowcy od „spolszczania” tekstu, realizują i sprzedają na świecie niedoróbkę, szerzą kłamstwa w filmie dokumentalnym o II wojnie światowej, to i tak za te kłamstwa odpowiada Polsat, TVN czy TVP.

Jeżeli ustawa mówi, że edukacja jest jednym z najważniejszych zadań mediów w Polsce, to zakłamywanie historii, naginanie jej do założonych tez, niechlujstwo w tłumaczeniach nazw i nazwisk jest przestępstwem.

Za takie przestępstwa nie domagam się kary śmierci, jak ostatnio robią to niektórzy politycy, nawet nie oczekuję dożywocia więzienia dla partaczy językowych. Domagam się jednak kar finansowych dla nadawców, którzy za nic mają swoje powinności i obowiązki.

Wiedząc, że moja propozycja napotka opór przedstawiam rewolucyjny pomysł, na którym nadzorca ustawy o radiofonii mógłby nieźle nawet zarobić, a skutki byłyby błogosławione dla języka polskiego i podstaw wiedzy historycznej.

Propozycja dobrego interesu dla KRRiT

Proponuję karać finansowo stacje radiowe i telewizyjne za błędy rzeczowe i językowe. Celem takiej operacji byłoby zmuszenie nadawców do zaangażowania fachowców – historyków i polonistów, którzy za przyzwoite pieniądze sprawdzą, przed emisjami, wszystkie „dzieła edukacyjne” pod względem faktycznym i językowym.

Osobną sprawą jest doprowadzenie do poprawności, o której piszę, w programach na żywo. W tym przypadku również KRRiTV powinna zatrudnić „śledczych” ekspertów. Oczywiście fachowiec musi zarobić i to godziwie. Skąd brać dla nich pieniądze? Ano właśnie z kar, które będą płacili nadawcy.

Śledzący najemnicy KRRiTV powinni być opłacani „dwuskładnikowo”. Powiedzmy tak: stały etat 6.000 zł brutto + (lubimy przecież plusy) dodatek za każdy znaleziony błąd – taki rodzaj akordu.

Skutek

Myślę, że gdzieś tak po roku nadawcy zorientują się, że bardziej opłaci im się rzetelność, uczciwe sprawdzanie materiałów kierowanych do emisji i dbanie o poziom językowych programów na żywo.

Właściciele potrafią liczyć. Po to zresztą prowadzą te swoje „medialne biznesy”. W przypadku mediów „społecznych” sprawa jest trudniejsza, ale i tutaj – gdyby tak obciążać karami zarządy i rady nadzorcze… To owe panie i owi panowie, wybrańcy losu, szybko pojmą, że lepiej wziąć się do pracy, czyli przestrzegać prawa o radiofonii i telewizji.

Cennik kar

Oczywiście kary muszą być dotkliwe, ale nie drakońskie. Muszą także być zróżnicowane  wobec winy i rodzaju programów. Dlatego pozwalam sobie przedstawić autorską propozycję cennika, za każdy błąd.

  1. Programy historyczne, naukowe i światopoglądowe – od 400 do 3000 zł. W zależności od błędu.
  2. Transmisje uroczystości państwowych – od 300 do 2000 zł. Niżej niż w punkcie pierwszym, ale wiemy, że wzruszenie odbiera samokontrolę, więc trzeba być wyrozumiałym.
  3. Programy i relacje sportowe – od 100 do 500 zł. Tu kary nie mogą być za wysokie, bo dziennikarze sportowi w młodości oddawali się zajęciom fizycznym, więc nie mogli dostatecznie opanować rodzimego języka i pilnie studiować historii, geografii i biologii. Ale, że dziennikarze sportowi popełniają bardzo dużo błędów – więc KRRiTV powinna wyjść na swoje.

Podsumowanie

  1. Spodziewam się poprawy jakości merytorycznej i językowej na naszych antenach.
  2. KRRiTV może nieźle zarobić, przeznaczając te pieniądze z kar – po odliczeniu kosztów własnych – na nagrody dla wybitnych językowo i merytorycznie dziennikarzy.
  3. Duże, choć niewymierne, zyski odniosłaby również KRRiTV w sferze tzw. „wizerunkowej”, miałaby się czymś pochwalić. Nie narażając się na opinie, że czasami nie jest obiektywna.
  4. Co do mnie – uważam, że oczekiwanie 15 procent od ogólnej sumy wpływów, za tak genialny pomysł, nie jest wygórowane a wręcz skromne.

Oczekując zaproszenia do rozmów, pozostaję z poważaniem

                                                  Walter Altermann

 

Grafika Windows. Fot. z ekranu tv arch.

WALTER ALTERMANN: Przed wyborami, czyli nowa koalicja parlamentarna. Językowa

Obserwując naszą scenę polityczną, głównie pod kątem nieziemskiego wprost języka naszych polityków, nagle odkryłem, że chyba szykuje się zupełnie nowa koalicja. W wielu programach telewizyjnych występują bowiem politycy różnych partii i ruchów, zwalczając się nawzajem z zaciekłością równą tej, która towarzyszyła wojnom religijnym średniowiecznej i renesansowej  Europy.  Ale jednak coś mocno ich łączy! I możliwa  jest – moim zdaniem – koalicja, która połączyłaby PiS z PSL, Solidarną Polskę z Nową Lewicę, Platformę z Konfederacją a Polskę 2050 z wszystkimi wcześniej wymienionym!

Tak zwaną bazą porozumienia dzisiejszych wrogów mógłby być język polski, który politycy wszystkich tych partii dręczą, mordują i który słabo znają. Najpierw powinni oficjalnie, w jednej partii, połączyć swe siły w dziele zniszczenia języka polskiego, a potem już pójdzie łatwo i razem będą mogli się brać za nasze zdrowie, emerytury, zarobki, obronności i takie tam drobiazgi.

Olśnienia doznałem, gdy oglądałem ostatnio jedną z debat telewizyjnych. Pani poseł PiS Anna Kwiecień  powiedziała: To jest kompromitacja dla pana redaktora. Na co odpowiedział jej Jan Łopata, poseł PSL, który rzucił w przestrzeń medialną i społeczną: Ja jestem człowiek spolegliwy i nie lubię awantur.

            Błędy tych dwojga są takie:

  1. Nie można mówić, że kompromitacja jest dla kogoś. Pani poseł powinna powiedzieć: To jest kompromitacja redaktora. Bez tego nieszczęsnego dla.
  2. Pan poseł Łopata natomiast nie rozumie staropolskiego słowa spolegliwy. Otóż spolegliwy to człowiek godny zaufania, szlachetny, przyjazny, życzliwy, rzetelny, spokojny. I dlatego poseł Łopata powinien powiedzieć: jestem człowiekiem dobrotliwym.

Myślę, że tych dwoje powinno już układać się w koalicję. Mają tyle wspólnego, że dogadają się. Może rozmowy będą przykre dla naszego języka, ale oni mają przecież wspólną płaszczyznę, a to jest najważniejsze.

Oznaki i znaki bałaganu językowego

Pewien ekspert od ekonomii mówi w programie telewizyjnym: Widać już pewne odznaki hamowania naszej gospodarki. Nazwiska eksperta, który powinien powiedzieć znaki, zamiast odznaki, ani stacji tv nie podaję, bo stacja jest zacna, a ekspert miły.

Jednak nad tym powszechnym błędem językowy wypada się zatrzymać.  Otóż, mamy w języku polskim dwa podobne, ale bardzo różne co do znaczenia, słowa: odznakaoznaka. Co prawda oba pochodzą od słowa znak, ale różnice ich znaczenia są istotne. Weźmy zatem na warsztat trzy słowa: znak, oznaka i odznaka.

znak – to wszelki przedmiot, właściwość, wydarzenie funkcjonujące w procesie porozumiewania się ludzi (w ramach określonego języka), w którym służy do przekazywania pewnych treści (znaczeń) dotyczących rzeczywistości zewn. bądź wewn., przeżyć emocjonalnych, estetycznych, wolicjonalnych itp. Znamy proste użycie znaków – jak znaki drogowe, znaki przystankowe w pisowni, wszelki piktogramy informacyjne – które od lat 80-tych XX wieku mnożą się i mnożą. Może też być znak z niebios jako zapowiedź wojny, epidemii i innych nieszczęść – ale to już metafizyka.

oznaka –  to symptom, zapowiedź jakichś zjawisk lub procesów, objaw świadczący o czymś.

odznaka –  to graficzny symbol lub znak symbolizujący przynależność do jakiejś grupy, posiadanie specjalnej umiejętności lub specjalnego wyróżnienia – jako odznaczenie. Występuje w formie metalowego znaczka, wstążki, naszywki, medalu bądź innych. Może być nadawana zarówno przez władze państwowe, jak i instytucje społeczne i naukowe oraz powstałe w tym celu komisje nadawcze.

Mam nadzieję, że ekspert ekonomii myli się co do schładzania gospodarki, tak samo jak w języku. Generalnie – nie bardzo wierzę informacjom ludzi, którzy mylą się w języku.

Statyczny statysta

Wojna na Ukrainie jest stateczna – mówi dziennikarz w programie publicystycznym, jednej ze stacji tv.

Otóż dziennikarz nie ma racji, bo każda wojna jest zaprzeczeniem stateczności. Wojna to śmierć, zabijanie, bombardowania, pożary, rozpacz i groza – nie są to zatem sytuacje stateczne. Prawdopodobnie dziennikarzowi chodziło o wojnę statyczną, czyli taką, gdzie żołnierze obu armii siedzą w okopach i mordują się na odległość. Ponieważ dziennikarzy w ciągu dwóch minut mówił jeszcze dwa razy o wojnie statecznej, nie było to przejęzyczenie.

Zatem… wyjaśnijmy co jest czym. Otóż mamy bardzo wiele słów i pojęć, które są do siebie podobne w brzmieniu i pisowni, ale znaczą daleko co innego, i tak w przypadku rdzenia –stat-  mamy:

stateczny –  1. zrównoważony, poważny i odpowiedzialny; też: świadczący o takich cechach; 2. o łodzi, samolocie itp.: mający zdolność samoczynnego odzyskiwania równowagi po jej utracie; 3. zachowujący swoje położenie mimo działających nań sił.

statek – duży obiekt pływający, przeznaczony do przewozu ludzi i ładunków. A okręty to pływające obiekty wojskowe.

statki kuchenne – czyli naczynia do gotowania.

dostatek – dobrobyt lub wystarczająca ilość czegoś.

dostateczny – wystarczający, zadowalający.

status – 1. stan prawny jakiejś osoby, instytucji lub organizacji; 2. pozycja społeczna i zawodowa jakiejś osoby lub grupy; 3. funkcja, ranga lub znaczenie czegoś.

statysta – niegdyś oznaczał męża stanu. Dzisiaj, to pośledni, niewiele znaczący uczestnik plany filmowego, lub bezwolny, mało znaczący  uczestnik ważnych wydarzeń. Dawniej – „Choć nikt to  hetmana nie podejrzewał, okazał się być nader tęgim statystą”.