Edward Bolec podczas prezentacji nowego tomiku "Dedykacje" Fot. A.Klimczak

ANDRZEJ KLIMCZAK przenosi nas w świat poezji EDWARDA BOLCA – „Dedykacje”

Tak zatytułowany został nowy tom poezji Edwarda Bolca, członka oddziału  SDP w Rzeszowie, inżyniera, dziennikarza, kiedyś roznosiciela mleka, zaopatrzeniowca w fabryce butów i sprzedawcy starych, przeczytanych już wielokrotnie książek. Wielość doświadczeń życiowych zadecydowała o bogactwie nietypowej poezji stanowiącej raczej reporterskie relacje z kiedyś odwiedzanych miejsc i spotkań.

Ten, zdawałoby się mikroregionalny, poeta z łatwością żegluje również po tematach z dalekiego Bostonu oraz innych miejsc USA czy Grecji, gdzie odnalazł zapomniane ślady naszej europejskiej cywilizacji.

Bez karkołomnych, intelektualnych fajerwerków, bez wyszukanych metafor, Edward Bolec opowiada jednak najczęściej o ukochanym mieście i jego najbliższej okolicy. O rzece towarzyszącej mu od dzieciństwa i o zmianach zachodzących wokół. W tych wspomnieniach najważniejsi są jednak ludzie, ci ukochani, tak jak jego mama, czy też spotykani okazjonalnie, mozolnie wykonujący swój fach faceci, tacy jak chociażby Stach Nitka, który doczekał się pomnika na rzeszowskich bulwarach, przewoźnik przez lata wędrujący w tym samym miejscu tam i z powrotem przez rzekę swoją starą krypą napędzaną drewnianą żerdzią. Nie brak też wspomnień o tutejszych, równie niezwykłych menelach, stanowiących o kolorycie miejsca. Jednak najważniejsze podium w twórczości zajmują osoby bliskie sercu Edwarda.

Nie są to wspomnienia pozbawione emocji i tęsknot. Świadczy o tym dobitnie wiersz dedykowany nieżyjącej już matce autora:

„Podróż na gapę”

Za chwilę będzie wigilia, Mamo,

Opłatek, życzenia zdrowia

I wszelkiej pomyślności

W nadchodzące święta,

A ja wciąż w drodze,

nie wiem dokąd,

nie rozumiem dlaczego,

idę jak inni,

nogi same niosą. (…)

 

Częste powroty Edwarda do lat dziecinnych i młodzieńczych są nie tylko czysto sentymentalne, przepojone tęsknotą za minionym czasem, ale są przede wszystkim archiwalnym portretem miejsc, ludzi i zdawałoby się normalnych sytuacji, które w wierszach Edwarda nabierają niezwykle tajemniczego charakteru.

„Na tarasie pod parasolami”

Byliśmy tutaj,

Chodziliśmy tymi ulicami,

Nasze głosy słyszały mury tych kamienic,

Wpadaliśmy na Wiener Caffe

Lub Leżajsk (gdy rzucili)

Do Kosmosu przy 3 maja,

Na bluesowe msze Blackoutów

Urywaliśmy się „na pocztę”,

Jeśli zapadaliśmy się pod ziemię,

To na pewno wypełzaliśmy na ląd

W Olszynkach nad Wisłokiem. (…)

(…) Któregoś dnia białe gołębie zniknęły,

Ich miejsce zajęły obce czarne ptaki,

Nocą słuchaliśmy radia,

Posterunki rozpalały koksowniki

Na rogatkach

Zawołaliśmy swoje pierwsze NIE

I czas zastopował na chwilę, (…)

 

Tak w swoich wierszach przestawia zderzenia młodzieńczej sielanki z brutalną rzeczywistością minionych lat, która zmuszała do porzucenia marzeń i idyllicznego wyobrażenia otaczającej rzeczywistości. Tamta rzeczywistość kształtowała postawę nie tylko bohaterów wierszy Edwarda, ale też jego samego. Z upływem czasu i gasnącej euforii pojawiały się rozczarowania:

„Można”

Można nie mieć nic,

Być goły i niekoniecznie wesoły,

Zimować u Brata Alberta,

A rano gdy słońce wypala oczy,

Kurewsko cieszyć się życiem.

Można mieć wszystko,

Kasę, tytuły, ordery,

Tak zwaną dobrą rodzinę,

Stać w blasku reflektorów,

I być namaszczonym skurwysynem.

 

Te niepozbawione wulgaryzmów, ale jednocześnie nie wulgarne, opisy ludzkich postaw, są kolejnym dowodem na odwagę poety, który nie toleruje poprawności politycznej i nie godzi się na kompromisy.

Opisywane postacie w tekstach Edwarda Bolca są jednoznaczne, zdecydowanie dobre lub bezpardonowo krytykowane, gdy na to zasługują.

Opisy miejsc, osób i wydarzeń balansujące na granicy prozy i poezji, mimo, że odnoszą się do niewielkiego obszaru rodzinnego miasta poety, trudno nazwać lokalnymi, bowiem opisują przestrzeń, która jest znana wszystkim nawet w najdalszych zakątkach kraju. To przestrzeń sentymentów, kolorytu miejsc, fascynacji otoczeniem architektonicznym i tym zwyczajnym, ludzkim. To opis sytuacji, które zna każdy z nas bez względu na miejsce zamieszkania.

 

 

Wiktor Świetlik rozmawia z Danielem Obajtkiem "Jeszcze nie skończyłem" Zdjęcie: Gazeta Polska - książki

WOJCIECH SURMACZ: Dolewanie paliwa do ognia, czyli wywiad z Obajtkiem

Nad każdym, kto tu zajrzał mam kilka przewag. Po pierwsze, przeczytałem tę książkę (co rzadko mi się zdarza). Po drugie, obu delikwentów dobrze znam (jednego nawet prywatnie). Po trzecie, kulisy opisywanych spraw rozwiązywałem zanim to było modne (taki już los wścibskiego dziennikarza).

I jeszcze jedno, zanim przejdziemy do recenzji. Bez bicia przyznam: żeby dojść do siebie po przeczytaniu tego wywiadu, musiałem odpoczywać kilka dni w ciemnym pokoju, w pełnej izolacji. Tak potężnej dawki emocji nie sposób inaczej przetrawić. To była podróż po świecie, w którym wszystko jest możliwe, a logika? No cóż, ona w polityce nie jest konieczna, ale tutaj się pojawia. Czasami.

Gdy dostałem do rąk tę książkę spodziewałem się brudnej… rozmowy. O wielkiej polityce, taniej ropie i tajnych służbach. I nie zawiodłem się. Ale za to pod względem formy spotkało mnie całkowite zaskoczenie. To nie jest wywiad rzeka tylko literacki odpowiednik morderczego meczu ping-ponga, w którym walczą dziennikarz z ADHD i menedżer z Tourettem (sami musicie ustalić, kto z kim walczy).

Wiktor Świetlik, który potrafi w połowie pytania przeskoczyć z realiów Pcimia do wielkiego świata Donalda Trumpa, robi wywiad z Danielem Obajtkiem, który odpowiada jak żywa wyszukiwarka Google z wpisanym hasłem: „Orlen”. W ten sposób stare „afery” dostają nowych rumieńców. Jakby obaj dolewali paliwa do ognia.

Szkoda, że nie ma wersji wideo. Oczami wyobraźni widzę, jak Świetlik opowiada o tym, jak w dzieciństwie rozkręcał radio, żeby sprawdzić, „czy w środku są dziennikarze”, by po chwili wykrzyczeć: „A niech mnie, przecież mieliśmy rozmawiać o Orlenie!”. Obajtek w tym czasie energicznie chodzi po pokoju i wymachując rękami stwierdza: „K…! W biznesie są rzeczy, które trzeba zrobić. I nie można o tym mówić. Rozumiesz?”. W tle Wiktor próbuje naprawić długopis, który rozłożył na części pierwsze, bo „tak lepiej się myśli”. Wyobrażacie to sobie?

Podsumowując: ta książka jest jak wizyta w Disneylandzie, gdzie kolejki do kolejek prowadzą do… kolejnych kolejek. Ta historia się nie kończy, bo Daniel Obajtek wciąż pozostaje na celowniku osób i organizacji, którym się naraził robiąc z Orlenu jednego z największych graczy paliwowych Europie. Jeśli kochacie politykę, wielki biznes i wiecie z czym to się naprawdę je, to zarezerwujcie sobie jedną, nieprzespaną noc. Nad ranem weźmiecie prysznic i będzie po wszystkim. W przeciwnym razie lepiej pomyślcie, czy nie założyć kasku przed lekturą, bo nadmiar emocji w trakcie czytania może wywołać dziki śmiech, nagłe dreszcze lub ciężkie zawroty głowy.

Wojciech Surmacz

WALTER ALTERMANN: Wigilia, Kolędy i Życzenia

Nadchodzące Święta Bożego Narodzenia są dla Polaków bardzo ważne. Tak już u nas jest od wieków. W krajach protestanckich najważniejszym świętem jest Wielkanocny Piątek, bo oni uważają, że dzień śmierci Chrystusa na krzyżu jest dniem Przymierza z Synem Człowieczym, z Bogiem. U nas, być może dlatego, że dość późno (jak na Europę) przyjęliśmy chrześcijaństwo, w Bożym Narodzeniu znajdziemy jeszcze ślady słowiańskiego pogaństwa. Jak by tam historycznie nie było Boże Narodzenie jest w Polsce najważniejsze.

 

A najważniejsza z tych zbliżających się trzech świątecznych dni jest oczywiście Wigilia. To dzień poświęcony rodzinie, bo wigilijna wieczerza ma łączyć najbliższych.  Ale nie we wszystkich krajach obrządku rzymskiego Wigilia ma takie znaczenie. Tu Polska jest wyjątkiem. Chlubnym i pięknym.

Wszystko da się sprzedać

Oczywiście w ostatnich kilkudziesięciu latach Święta Bożego Narodzenia bardzo (także u nas) zeświecczały. I stały się głównie świętem Prawdziwych Żniw Handlowców. Nachalność reklam wszystkiego, co da się sprzedać przed Bożym Narodzeniem jest porażająca. Dla sprzedawców nie ma już nic świętego. Powie ktoś, że to nieprawda, bo reklamy aż puchną od natarczywych nawiązań do tradycji. Owszem, reklamy już od listopada nawiązują, odwołują się do wesołego grubaska w czerwonej kurtce i czerwonej czapie, zwanego w reklamach Mikołajem. Nie jest to Święty Mikołaj, ale po prostu Mikołaj. Mamy też obrazki święcącej się lampkami choinki, wirujących płatków śniegu, sań, reniferów i wszystkiego co wytworzyła w XIX wieku kultura niemiecka, a co udoskonalono do absurdu w USA.

W reklamach przedświątecznych nie jednak ma ani słowa o istocie tych świąt, o ich ŚWIĘTOŚCI, o tym, że rodzi się Bóg. Dlaczego święta oderwały się od świętości? Bo według handlowców chrześcijańska świętość gorzej by się sprzedawała, a duże pieniądze na zakupy w tym okresie powinni wydawać wszyscy: ateiści, Żydzi, muzułmanie, wyznawcy Buddy i taoizmu, a nawet antyklerykałowie.

Duża przykrość reklamowa

Przyznam się od razu, że to akurat mnie boli. Jestem człowiekiem wierzącym, może nie fanatycznie, ale cenię sobie polską tradycję, polskie święta i nasze obrządki. Lubię śpiewać przy świątecznym stole kolędy, z rodziną i innymi bliskimi mi osobami. Lubię dawać prezenty i lubię je dostawać. W tych prezentach widzę wyraz bliskości i miłości do moich bliskich. Może to naiwne, nazbyt liryczne, ale tak mam. I to w sobie cenię sobie.

Jakże więc przykro zaskoczyła mnie reklama emitowana w kanałach Paramount Network, zachęcająca do oglądania w kinach nowej produkcji filmowej.

Otóż ta reklama wykorzystuje starą, bardzo wzruszającą austriacką kolędę, wrosła jednak na dobre w polską kulturę, czyli Cichą noc. Aktorzy, tak jak trzeba, nabożnymi głosami śpiewają kolędę, ale z reklamowym tekstem, polecając film. I jest tak, że gdy w oryginale jest mowa o Matce Świętej, czuwającej, całej uśmiechniętej… mamy zmianę, i tam gdzie jest mowa o „odkupieniu win” reklama każe nam dążyć do kina:

Tak, gdzie kinowy hit,

Tam gdzie kinowy hit.

Nie jest to profanacja, ale jest to prostactwo, bezczelność i gruby brak wrażliwości. Moim zdaniem jest to również najgorszy (najlepszy) przykład pazerności, która każe producentom filmu i jego dystrybutorom iść po swoje. Choćby po trupach tradycji.

Historycznie o Cichej nocy

Tekst pieśni Cicha noc powstał jako wiersz w roku 1816. Autorem jest Joseph Mohr, wówczas (1815–1817) wikary w Mariapfarr w regionie Lungau, w południowo-wschodniej część landu Salzburg.

Melodia powstała dwa lata później, 24 grudnia 1818 roku, gdy Joseph Mohr, w latach 1817–1819 był wikarym w nowo powstałej parafii św. Mikołaja w Oberndorfie bei Salzburg. Wtedy zaproponował Franzowi Gruberowi napisanie muzyki do swojego wiersza. Franz Gruber był od 1807 do 1829 r. nauczycielem i organistą kościelnym w Arnsdorfie, zaś od 1816 do 1829 r. również organistą w nowej parafii w pobliskim Oberndorf bei Salzburg.

Pieśń została wykonana w tym samym dniu podczas pasterki Mohr śpiewał partię tenorową i grał na gitarze, Gruber wykonywał partię basową. Gruber określił kolędę jako „prostą kompozycję” i nie przypisywał jej szczególnego znaczenia.

Kolęda spodobała się mieszkańcom Oberndorfu bei Salzburg i wkrótce była znana również w okolicy. Świadczą o tym zachowane odpisy pieśni (najstarszy z 1822 r. z Salzburga). Nie podają one jednak nazwisk autorów. Pieśnią zainteresowała się królewska kapela dworska w Berlinie, która w roku 1854 wysłała do Salzburga pytanie o twórcę kolędy. 30 grudnia 1854 r. Franz Gruber opisał okoliczności powstania utworu. W ojczystym Salzburgu kolęda została zaliczona do oficjalnych pieśni kościelnych dopiero w roku 1866.

A oto tekst kolędy:

 

Cicha noc święta noc

Pokój niesie ludziom wszem

A u żłóbka Matka Święta

Czuwa sama uśmiechnięta

Nad dzieciątka snem

Nad dzieciątka snem.

 

Cicha noc święta noc

Pastuszkowie od swych trzód

Biegną wielce zadziwieni

Za anielskim głosem pieni

Gdzie się spełnił cud

Gdzie się spełnił cud

 

Cicha noc święta noc

Narodzony Boży Syn

Pan Wielkiego majestatu

Niesie dziś całemu światu

Odkupienie win

Odkupienie win

 

O najpiękniejszej polskiej kolędzie

Najpiękniejszą polską kolędą jest, bez wątpienia Pieśń o Narodzeniu Pańskim Franciszka Karpińskiego, znana obecnie jako Bóg się rodzi. Jest ona nazywana królową polskich kolęd.

Tekst pieśni powstał w Dubiecku nad Sanem na życzenie księżnej marszałkowej Izabeli z Czartoryskich Lubomirskiej (1736–1816).

Kolęda, wraz z innymi utworami składającymi się na Pieśni nabożne, zabrzmiała po raz pierwszy w 1792 r. W Starym Kościele Farnym w Białymstoku. W tym samym też roku ukazało się jej i innych Pieśni nabożnych pierwsze wydanie sporządzone w klasztorze Bazylianów w Supraślu.

Pieśń składa się z pięciu zwrotek, każda po osiem ośmiozgłoskowych wersów. Piąta strofa rozpoczynająca się słowami Podnieś rękę, Boże Dziecię, błogosław Ojczyznę miłą nadaje pieśni charakter wyraźnie narodowy.

Autorowi udało się połączyć wzniosłość z potocznością. Utwór tak poważny w treści, znacznie odróżnił ją od popularnych i dość płochych, a nawet rubasznych, kolęd ludowych. Zresztą, w naszej literaturze istnieje poważny dorobek tzw. pastorałek, utworów żartobliwych.

Tekst Karpińskiego już wkrótce po opublikowaniu był śpiewany, ale na różne melodie. Obecnie kolędę śpiewamy w rytmie  poloneza, a za  autora muzyki uważa sięKarola Kurpińskiego Według innych źródeł jest to polonez koronacyjny królów polskich jeszcze z czasów Stefana Batorego. W pierwszej połowie XIX wieku była powszechnie znana w całej Polsce, chociaż śpiewana była, w zależności od regionu, w różnych wariantach melodycznych.

I oto tekst:

 

Bóg się rodzi, moc truchleje,

Pan niebiosów obnażony!

Ogień krzepnie, blask ciemnieje,

Ma granice Nieskończony.

Wzgardzony, okryty chwałą,

Śmiertelny Król nad wiekami!

A Słowo Ciałem się stało

I mieszkało między nami.

 

Cóż masz niebo nad ziemiany?

Bóg porzucił szczęście swoje,

Wszedł między lud ukochany,

Dzieląc z nim trudy i znoje.

Niemało cierpiał, niemało,

Żeśmy byli winni sami,

 

A Słowo…

 

W nędznej szopie urodzony,

Żłób Mu za kolebkę dano!

Cóż jest czym był otoczony?

Bydło, pasterze i siano.

Ubodzy, was to spotkało

Witać Go przed bogaczami!

 

A Słowo…

 

Potem królowie widziani

Cisną się między prostotą,

Niosąc dary Panu w dani:

Mirrę, kadzidło i złoto.

Bóstwo to razem zmieszało

Z wieśniaczymi ofiarami.

 

A Słowo…

Podnieś rękę, Boże Dziecię,

Błogosław Ojczyznę miłą!

W dobrych radach, w dobrym bycie

Wspieraj jej siłę swą siłą.

Dom nasz i majętność całą,

I wszystkie wioski z miastami.

A Słowo…

 

Moc kolęd

Historia odnotowała, że w czasie I wojny światowej, w Wigilię Bożego Narodzenia 1916 roku. na froncie rosyjsko – niemieckim i austriackim doszło do niebywałych zdarzeń, bo oto z dwóch wrogich okopów zabrzmiała ta sama pieśń, a była nią właśnie kolęda Bóg się rodzi. Śpiewali ją Polacy wcieleni do wrogich armii. Podobno dochodziło też i do tego, że Polacy wychodzili z wrogich sobie okopów i bratali się z rodakami.

Kto nie rozumie siły kolęd w Polsce jest tępym prostakiem. Obawiam się, że takie prostactwo będzie się, niestety, szerzyło.

Szanowni Czytelnicy moich felietonów, życzę Wam zdrowych, wesołych i rozumnych Świąt Bożego Narodzenia 2024

 

Walter Altermann

 

Sowiecki organ propagandowy "Prawda". Gazeta miała tyle wspólnego z prawdą, co sowieckie państwo z tzw. demokracją ludową... Za to papier z "Prawdy" doskonale nadawał się do mycia okien w czasach niedoborów, kiedy w Polsce rządzili komuniści. Fot. arch.

WALTER ALTERMANN: Sztuczna inteligencja kontra żywa głupota

Być może sztuczna inteligencja jest u nas bardziej rozpowszechniona niż sądzimy. I nie mam na myśli naszych prominentnych polityków, bo w ich przypadku wchodziłaby jedynie wersja mocno uproszczona.

Taki algorytm, który sprowadzałby się do umożliwienia kopania i moralnego unicestwiania przeciwników – z pominięciem „realnych faktów”, a z zastosowaniem „faktów fikcyjnych”. Oczywiście wiem, że każdy fakt jest prawdziwy i realny, ale napisałem tak, żeby oddać ducha kierującego naszymi politykami.

Sztuczna inteligencja w Krakowie

Najczęściej widać i słychać sztuczną inteligencję w radiach i telewizjach. Najgłośniejszym jest przypadek Off Radia Kraków, która to stacja zrealizowała (przy użyciu sztucznej inteligencji) audycję z udziałem nieżyjącej już od 12 lat naszej noblistki, Wisławy Szymborskiej. Skandal polega na tym, że autorzy i stacja nie zaznaczyli wystarczająco czytelnie, że wypowiedzi poetki nie są archiwalne, ale pochodzą z montażu tekstów prasowych i książkowych, a głos Szymborskiej jest tworem AI. To znaczy, z zachowanych materiałów archiwalnych, w których poetka mówiła, wypreparowano jej głos, poddano go cyfrowej obróbce i przy pomocy algorytmów AI stworzono jej nowe wypowiedzi.

Tym sposobem można teraz użyć każdego głosu, do każdego tekstu. I można stworzyć audycję, w której tow. Gomułka chwali Adama Michnika, Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego. A nawet stworzyć audycję, w której ta czwórka dyskutuje i obsypuje się komplementami.

Prawdopodobnie i niestety sztuczna inteligencja objawia się także w programach polskich stacji telewizyjnych. Piszę „prawdopodobnie”, bo nie sądzą, żeby żywy człowiek mógłby być tak głupi, jak sztuczni lektorzy, co stacje udowadniają seryjnie choćby przy podkładaniu polskiego tekstu pod programy zagraniczne.

Operacja Bagrejszyn

Ostatni przykład działania AI znalazłem w programie historycznym kanału Viasat History Polsat, który nosił tytuł „II wojna światowa. Cena imperium. Odc. 11”. Audycja jest brytyjska i opisuje dzieje II wojny światowej. Jest interesująca, bo przedstawia tę wojnę z brytyjskiego punktu widzenia. Czyli nie ma w nim  mowy o błędach i złych decyzjach Brytyjczyków.

Przedstawiając zmagania Niemców z ZSRR na froncie wschodnim lektor czyta, że jedną z największych operacji na froncie wschodnim była operacja Bagrejszyn. Być może tak było w wersji brytyjskiej, ale czy Polak musi powtarzać błędy poddanych Jego Królewskiej Mości? Operacja ta nazywała się „Bagration” i była nazwą dla rosyjskich zamierzeń i działań. Żaden tam „bagrejszyn”, ale „bagration”!

Wstyd, że nikt w Polsacie, tak wielkiej firmie, o czymś takim nie słyszał. A wystarczyło, żeby redaktor programu w polskiej wersji językowej wszedłby na stronę Wikipedii, gdzie znalazłby poniższą informację: „Operacja „Bagration” (ros. Операция Багратион), również Białoruska Strategiczna Operacja Ofensywna – ofensywa strategiczna Armii Czerwonej, przeprowadzona w dniach 22 czerwca–31 sierpnia 1944. Doprowadziła do prawie całkowitego zniszczenia wojsk niemieckich Grupy Armii Środek na terenie Litwy, Białorusi i wschodniej Polski. Była to prawdopodobnie największa klęska Wermachtu a podczas II wojny światowej. Operacja została nazwana na cześć gruzińskiego księcia i rosyjskiego generała Piotra Iwanowicza Bagrationa poległego w bitwie pod Borodino.”

Od siebie dodam, że bitwa pod Borodino miała miejsce podczas wojny francusko-rosyjskiej w 1812 roku. I że Bagration żył w latach 1765-1812. Oraz i to, że dla Rosjan Bagration jest bohaterem narodowym.

Czekam na moment, w którym któryś z ludzi Polsatu powie, że naczelnym wodzem wojska polskiego w kampanii wrześniowej 1939 roku był Eduard Rajdz Smigły. Dla słabo wtajemniczonych w historię powiem, że ów marszałek nazywał się Edward Rydz-Śmigły.

Czego nie wylewać razem

Polsat, audycja „Punkt widzenia”. Będący rozmówcą dziennikarza, ekspert profesor Stanisław Ossowski naraz rzuca w przestrzeń stare porzekadło, ale z lekka i bez sensu przerobione: „Nie wylewajmy mleka z kąpielą”.

Zabawne, bo kto się ostatnio kąpał w mleku? Ostatnio Kleopatra, która regularnie kąpała się w mleku z dodatkiem miodu i płatków róż, by jej skóra była gładka. Podobno na jedną kąpiel potrzebowano mleka 700 oślic. Natomiast stare porzekadło brzmi: „Nie wylewajmy dziecka z kąpielą”. Naprawdę nie warto kombinować przy starociach, zostawmy je takimi, jakie są.

Łapówki na boiskach

Alvares przyjął piłkę dość przychylnie” – mówi sprawozdawca meczu piłki nożnej, 15.10.2024 roku, w Canal +. Z całym szacunkiem dla mówiącego, dość to pokraczne zdanie. Tym bardziej, że przychylność oznacza w języku polskim skłonność do udzielenia komuś pomocy, ułatwienie komuś załatwienie jakiejś sprawy,

Przychylność jest też eleganckim synonimem łapówkarstwa, bo dzięki łapówce wręczonej urzędnikowi można uzyskać to, co bez „przychylności” byłoby nie do załatwienia.

Orientuje się czy wie?

W czasie posiedzenia komisji ds. Pegasusa jeden z członków komisji pyta Krzysztofa Brejzę: „Czy orientuje się pan o innych osobach, które były podsłuchiwane?”

Recz w tym, że orientować się nie jest tożsame z wiedzą. Poprawnie poseł powinien zapytać: „Czy zna pan nazwiska innych podsłuchiwanych osób?” Nadto zauważę, że orientować się można w czymś, że wspomnę o kierunkach świata, orientowaniu map na kierunek północny.

Wektory

W czasie tego samego posiedzenia Komisji przewodniczący zapytał także Krzysztofa Brejzę tak:

Jakie były powody takich nieprzyjemnych dla pana działań?

Były dwa wektory…  –  odpowiada zupełnie niezrozumiale p. Brejza.

Po czym wyjaśnia, że były dwa cele podsłuchujących, w związku z czym podsłuchujący mieli dwa kierunki działań.

Dlaczego zatem p. Brejza zupełnie bez sensu mówił o wektorach? A, bo to jest elegancko, modnie i z klasą – według niego. Ale czym są te cholerne wektory? Wektor to obiekt matematyczny opisywany za pomocą wielkości: modułu lub wartością, kierunku wraz ze zwrotem (określającym orientację wzdłuż danego kierunku); istotny przede wszystkim w matematyce elementarnej, inżynierii i fizyce

Dlaczego p. Brejza nie powiedział od razu o celach? Myślę, że choć jest z wykształcenia prawnikiem to jego domową pasją są: wyższa matematyka stosowana, fizyka molekularna i inżynieria mostów, które łączą dwa brzegi – sensu i bezsensu.

Zauważmy też, że po chwili p. Brejza dodał, gdyby ktoś miał trudności zrozumienia kwestii z wektorami:

To była akcja open spejs.

Komisja zrozumiała, bo jednocześnie wszyscy jej członkowie pokiwali głową, na znak że zrozumieli. A ja nie zrozumiałem, bo komisja była polska i świadek komisji też był Polakiem. I nie mam zamiaru rozumieć świadków komisji, mówiących jakimś politycznym slangiem. Istnieje też możliwość, że p. Brejza, nauczony przykrymi doświadczeniami, celowo mówił w dwóch językach naraz, żeby zmylić kolejnych podsłuchujących.

A „open spice” to we współczesnym żargonie politycznym przestrzeń otwarta, przestrzeń publiczna, miejsce dla wszystkich, także przestrzeń wymiany idei i poglądów, oraz oczywiście plotek.

 

Fot. arch./ hb/ re

WALTER ALTERMANN: Nazwiska z kłopotem

Słuchając jak mówią dzisiaj nasze elity władzy i ludzie mediów dochodzę do wniosku, że pilną sprawą byłoby założenie Ligi Obrońców Języka. Ta liga zajmowałaby się propagowaniem poprawności językowej oraz „potępianiem” potworności językowych, które wypowiadają i piszą nasi ludzie publiczni.

Tu wyraźnie zaznaczę, że zgodnie z duchem chrześcijaństwa nie należy potępiać człowieka, który jest jednak tworem Boga, niekiedy mocno nieudanym, ale jednak. Należy natomiast potępiać jego złe uczynki, postępowanie a nawet odruchy. Oczywiście różnica jest mała, ale istotna. I w tej różnicy mieści się cała wielka idea humanizmu. I chrześcijaństwa.

Wytykanie ludziom publicznym ich błędów językowych jest moralnie uzasadnione, bo skoro mają oni cywilną odwagę ubiegać się o urzędy, pouczać nas i dzielić się z nami swymi „przemyśleniami”, to muszą w pokorze przyjąć od nas uwagi i krytykę. Jeszcze raz podkreślę, że jeżeli jakiś dziennikarz czy poseł lub pomniejszej rangi polityk ma tyle tupetu, że odważa się zajmować uwagę publiczności bajdurzeniem w języku, który jedynie w 10-15 procentach przypomina język Kochanowskiego, Mickiewicza, Słowackiego, Broniewskiego i Grochowiaka, to wytykanie im błędów, a nawet odsądzanie od czci językowej, jest naszym, prostych ludzi, patriotycznym obowiązkiem.

Co oczywiście nie znaczy, że my ludzie prości, nieutytułowani mówimy po polsku doskonale. Jednak my nie pchamy się z naszym językiem przed kamery i do mikrofonów. Tak samo jak nie wolno wytykać błędów ludziom, zaczepianym przez reporterów w sprawie jakichś katastrof, pożarów, wypadków drogowych czy innych nagłych a przykrych zdarzeń. Bo to jest coś zupełnie innego.

Nazwisko do odmiany

Jest taka zasada, która każe nam odmieniać przez przypadki wszystkie polskie nazwiska. Na tę zasadę składa się tradycja językowa oraz zwykły zdrowy rozsądek. Dlatego skręca mnie w dołku, gdy w naszych licznych telewizjach jest mowa o Zbigniewie Ziobrze. A ponieważ ostatnio o tym polityku mówi się często i dużo, przeto skręca mnie w dołku bez przerwy.

Może to jakaś zmowa przeciwników Ziobry z jego admiratorami, ale począwszy od TVN po TV Republika, wszędzie i wszyscy nie wiedzą, że nazwisko „Ziobro” odmienia się przez przypadki. Dlaczego Wałęsę, Kaczyńskiego, Tuska i Millera się odmienia, a akurat Ziobrę nie? Myślę, że mylące dla dziennikarzy i polityków jest to, że istotnie obce nazwiska, kończące się na „o” w naszym języku odmianie nie podlegają. Ale gdzie tam panom Sukarno czy Suharto do naszego rodzimego, czysto polskiego Ziobry? Nazwisko nosi wyraźne ślady ludowego urobienia od „żebro”. Albowiem w gwarze małopolskiej i podhalańskiej żebro to ziobro, a ziobro to żebro. Ja nie widzę w tym nic strasznego, ani uwłaczającego – jak zresztą w żadnym nazwisku. Bo z nazwiskami się nie dyskutuje, nie ocenia się ich – są bo są, a że są jakie są, to nie ma żadnego znaczenia.

Dlatego apeluję o odmienianie Ziobry po polsku. Jak to powinno poprawnie wyglądać? Ano tak:

  • Mianownik (M.) – kto? co? (jest) – Jest już na sali pan Ziobro.
  • Dopełniacz (D.) – kogo? czego? (nie ma) – Jednak nie ma na sali pana Ziobry.
  • Celownik (C.) – komu? czemu? ( przyglądam się) Przyglądamy się uważnie panu Ziobrze. (Nigdy nie panu Ziobro)
  • Biernik (B.) – kogo? co? ( widzę) Dobrze i wyraźnie widzę pana Ziobrę. (A nie, że widzę pana Ziobro)
  • Narzędnik (N.) – z kim? z czym? (idę) Przeprowadziłem wywiad z panem Ziobrą.
  • Miejscownik (Ms.) – o kim? o czym? ( mówię) Ciągle mówię o panu Ziobrze.
  • Wołacz (W.) – o! O, pan Ziobro!

Maniera nieodmieniania nazwiska tego polityka drażni moje wrażliwe polskie ucho, więc błagam o litość panie i panów z TVN, Republiki, Polsatu i TVP. Błagam i nadziwić się nie mogę, że tak haniebnie mylą się panie i panowie, w tak podstawowych i prostych sprawach.

Nazwiska z kłopotami

Z nazwiskami w Polsce bywały kłopoty niemałe. Z początku nazwisk nie było wcale, były jedynie imiona. W przypadku rycerstwa, później szlachty, nazywano się imionami z dodatkami lokalnymi, skąd taki jegomość pochodził, jakie miał wsie czy miasteczka. Tak na przykład był sobie rycerz Janko z Czarnkowa. Później zaczęła szlachta przybierać nazwiska, ale nie traktowano ich jako świętość. Ot, pomocne były dla rozróżnia kto zacz.

Chłopi i mieszczanie nazwisk nie mieli długo. Po prostu „pieczętowali się” imionami, niekiedy z dodatkiem imienia ojca. Stąd, gdy w XVIII i XIX wieku posiadanie nazwiska stało się koniecznością, bo zaborcy nie mieli litości, bardzo wiele nazwisk chłopskich tworzono właśnie od imion ojców. Stąd mamy zastępy Adamskich, Bartkowiaków, Janickich, Jankowskich, Teodorczyków i tak dalej.

Przy nadawaniu chłopom nazwisk bardzo często przezwisko stawało się nazwiskiem. Tak jak go wołano na wsi, takie dawano mu nazwisko. Mamy też wiele nazwisk od czynności, zawodów chłopów na dworze szlacheckim – stąd mamy Stelmachów, Stelmaszczyków, Fornali, Fornalskich, Fornalików i im podobnych.

W sumie – jedynie szlachta dbała o nazwiska, bo to miało gwarantować jej „starożytne” – jak pisano – pochodzenie, zacność zasług i powagę urzędów.

Fantazje imienne rodziców

Z imionami oczywiście też bywają kłopoty, a to dlatego, że fantazja rodziców chrzczących swoje pociechy nie zna granic rozsądku. Pamiętam czasy, gdy w pewnym piłkarskim meczu biegało po boisku aż 10 Dariuszy, na 22 grających. Skąd taka moda na imię perskiego króla? Może jakiś serial był wówczas w modzie? Nie wiem, ale było śmiesznie.

Jednak mniej śmiesznie jest ludziom, których rodzice uraczyli różnymi Andżelikami, Isaurami, Orchideami, Konstancjami czy Horacjuszami. Sądzę, że ludzie prości chcąc dla swych dzieci lepszego losu, zaczynają od nadawania im imion egzotycznych czy królewskich. Smutne, ale prawdziwe.

Czy imię nadane dziecku może być wywoływaniem wilka z lasu, albo też ściąganiem na potomka kłopotów? W pewnym sensie tak. Bo życie podwórkowe czy klasowe Anastazjusza czy Heliodora może być dla nich makabrą.

Oczywiście w dawnych wiekach chłopi i mieszczanie mieli imiona proste, dziedziczone po dziadkach lub ojcach. Stąd syn Bartłomieja bywał Maciejem, a syn tegoż Macieja – Bartkiem, jak dziadek. Natomiast dawna nasza szlachta wyszukiwała sobie u Homera, którego w szkołach obowiązkowo czytano, imiona greckich herosów i wodzów. Stąd u szlachty i magnatów pełno było Antenorów, Herakliuszy, Heraklesów, Agenorów. Szlachta bowiem za każda cenę (nawet za cenę śmieszności) chciała we wszystkim odróżniać się od „chamstwa”, z którego pracy się tuczyła, ale którym serdecznie pogardzała.

Żegnaj Judaszu

Jest jednak w naszej literaturze bardzo poważny i świetny utwór dramatyczny poświęcony poniekąd przekleństwu imienia. Mówię tu o sztuce Ireneusza Iredyńskiego Żegnaj Judaszu. Jest to utwór o wierności i zdradzie, o ideałach i wyrzeczeniach się ideałów. Tytułowy bohater nosi, nadane mu przez ojca, imię Judasz. Ojciec chciał by syn zaprzeczył imieniu największego i przeklętego zdrajcy, chciał go niejako uodpornić na zdradę, uczynić mężnym i twardym.

I bohater z brzemieniem imienia zostaje rewolucjonistą, walczy z bezwzględnym reżimem. Potem jednak zdradza. Ale tak naprawdę Iredyńskiego interesowały ludzkie postawy, zachowania wobec fałszu i zakłamania. A sprawa imienia bohatera była niejako punktem wyjścia do głębokiego dramatu jednostki.

Sztuka jest mądra i wspaniale napisana, przy okazji rozprawki o imionach, serdecznie polecam jako lekturę.

 

Fot. arch./ re/ h/ ee

WALTER ALTERMANN: Język – błędy nasze i naszych wybrańców

Błędy językowe popełniamy wszyscy, maluczcy i wielcy. Maluczkim, przeciętnym ludziom należy ich językowe niedoskonałości wybaczać, bo wiedząc o swej przeciętności nie pchają się na afisz i nie straszą publiki potworkami językowymi.

Od naszych „wybrańców” jednak, czyli od senatorów, posłów, ministrów prezydenta kraju, prezydentów i burmistrzów należy wymagać więcej. Także od dziennikarzy, bo też pracują w sferze publicznej.

Pogrzebówka

Kupuję w sklepie przy cmentarzu znicze. Obsługuje mnie młoda kobieta. Naraz z zaplecza sklepu wychodzi starsza kobieta i wręcza młodej wiązankę, mówiąc „Tu masz tę pogrzebówkę”. Pytam  młodą czym jest pogrzebówka. Odpowiada: „A to taka wiązanka na pogrzeb”. I uśmiecha się przepraszająco, bo wie, że to dziwaczna nazwa.

Ale tak to bywa, że w wewnętrznym języku, chcąc do minimum ograniczyć mówienie – bo czas leci, a pracy dużo – mówimy skrótami. I zamiast powiedzieć „Masz tu wiązankę pogrzebową”, mówimy – „Masz pogrzebówkę”.

Ta „pogrzebówka” jest niezamierzenie śmieszna, ale funkcjonalna. Natomiast od naszych dziennikarzy, posłów, prezydentów, ministrów, a nawet radnych wymagać powinniśmy znacznie więcej niż od pań ze stoiska. Bo oni stają naprzeciw narodu i nie powinni mówić skrótami. Albowiem oni w mediach, w Sejmie i Senacie nie tylko mówią do swoich kolegów i „niekolegów” z opozycji, mówią do nas wszystkich – i uczą nas, naród, że możemy mówić byle co i byle jak.

Co oddaje poseł?

26 09 2024 r., w czasie posiedzenia Sejmu, poseł partii „Polska 2050”, Mirosław Suchoń powiedział: „Oddajemy szacunek tym, którzy pomagali powodzianom”.

Aż zazgrzytało w zębach, bo składnia jest okropna. Szacunek można komuś okazywać, ale nie – oddawać. Oddawać można cześć. Wiem, że bardzo wiele osób uważa, iż się czepiam, że to mało ważne, bo przecież wiadomo o co chodzi. Otóż nie. Bo inaczej dojdziemy do tego, że kiedyś jakiś poseł chcą okazać komuś szacunek powie z trybuny sejmowej: „Jesteście w pytę. Buźka”.

Estymacja premiera

W Sejmie, 26 09 2024 roku, premier Donald Tusk, w czasie posiedzenia na temat powodzi powiedział: „Będziemy niebawem mieli estymację strat powodziowych, jeszcze niepełną, ale będziemy mieli”.

Czym jest estymacja, która, według premiera ma nam wszystko wyjaśnić? Według słowników jest to oszacowanie, szacunek wstępny, przybliżony. W języku elit estymacja wzięła się z matematyki, potem z ekonomii. Czyli premier mówił, że niedługo będziemy wiedzieli jak duże są, w przybliżeniu, straty, będące skutkiem powodzi.

Myślę, że premier, jak cały nasz parlament, chce być lepszy od zwykłych ludzi, z ich zwykłą polszczyzną. No i brzmi ta estymacja tak, że niewielu wie o co chodzi. To też jest celowe, żeby naród nie spoufalał się z władzą, żeby jednak jakiś dystans był. Demokracja demokracją, ale nie za pan brat świnia z sołtysem.

Animacja rynku

W czasie dyskusji w Sejmie o polskim rynku rolnym, pewien poseł stwierdził: „Chodzi o animację popytu na pasze”. Po czym przedstawił propozycje, które doprowadzą do tego, że rynek pasz w Polsce odżyje.

Dlaczego poseł nie powiedział, że chodzi mu o ożywienie rynku, zwiększenie popytu, o przywrócenie rynkowi pasz jego ważnej roli w rolnictwie? Z tego samego powodu, z którego Donald Tusk mówił o estymacji. Bliższe wyjaśnienia powyżej. A koniec końców – estymacja, animacja świadczą o klasie mówcy, a o ożywieniu, o szacunkach może mówić każdy prostak. Jak to drzewiej mówiono? „Co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie”.

Na sztabie, na Sejmie, na odprawie

W czasie, gdy rząd zbierał się, jako sztab kryzysowy, we Wrocławiu, wszyscy dziennikarze i wszyscy politycy mówili jednym głosem, a mówili tak: „Na sztabie”.

A przecież po polsku powinno być: w czasie zebrania sztabu, w czasie obrad sztabu. Niestety „na” robi chorą karierę. Mamy „na Sejmie” – a przecież na Sejmie jest tylko nasza flaga. Mamy też „na komisji” – a poprawnie powinno się mówić „w czasie obrad komisji”.

Łatwo, szybko i bez sensu. Piszę o tym, bo mam już pewność, że jak nasi dziennikarze i politycy mówią, tak i myślą – pobieżnie, po łebkach, szybko, niedokładnie i nieprecyzyjnie.

Składnia

TVP Info, 28. 09. 2024 r. Młoda dziennikarka przedstawiając kłopoty z budową w Łodzi tunelu dla pociągów, mówi: „Informowaliśmy już to państwu”.

Czyli dziennikarka nie wie, że informować można o czymś. Natomiast można powiedzieć: mówiliśmy to już państwu. Albowiem… informowanie i mówienie to nie są identyczne słowa, które można wykorzystywać zamiennie. Bo każde z nich ma swoje zależności składniowe! Ta dziennikarka powinna zaskarżyć swoją polonistkę z liceum, i dochodzić od nauczycielki  odszkodowania za marne wykształcenie.

Bez sensu, za to z emocjami

Język w naszym dzisiejszym parlamencie i w mediach niesie głównie emocje. Z roku na rok nasz język publiczny staje się coraz bardziej prostacki i coraz mniej komunikatywny. To znaczy coraz mniej sensu, coraz mniej informacji, a coraz więcej agresji w stosunku do przeciwników.

Niektóre z osób publicznych starają się też udawać język nauki, co ma być argumentem, że jednak są wykształceni i myślą. Ale po przetłumaczeniu ich „makaronistycznych” wtrętów, wychodzi w sumie brak wiedzy mówiących, brak konkretów. Ot, taki bełkot osobników marnie jednak wykształconych.

Tym samym znikają, karłowacieją, degenerują się i zanikają podstawy naszej cywilizacji. Bo nasza cywilizacja, to między innymi myśl wrażana słowami, zdaniami. Nie ma alternatywnej cywilizacji obrazkowej dla idiotów. Owszem wielkie stare cywilizacje zostawiły po sobie piramidy, akwedukty, wielkie świątynie oraz mury, na przykład chiński. Ale przecież starożytni nie komunikowali się między sobą przy pomocy piramid. Oni mówili i pisali.

Dzisiejszy nasz język (publiczny) nie jest w stanie opisać ani uczuć, ani społecznych celów. Gdy chodzi o miłość – coraz bardziej jest to język żuli, meneli i prostaków, a gdy chodzi o społeczne cele – coraz bardziej jest to język milczący o sprawach, a coraz bardziej wzywający do walki na pały i sztachety.

W naszej polityce, w jej języku nie sposób już doszukać się jakichś wielkich celów, między innymi dlatego, że nasi politycy nie potrafią tych celów sformułować. Oni potrafią jedynie – to też język polski – dopieprzyć przeciwnikowi, zmieszać go z błotem a w końcu dorżnąć. Na razie tylko słowem, ale od słów do czynów mamy tylko krok.

 

Prace autorstwa Ewy Uniraż-Szymańskiej

STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Groza gdzieś „tam” i „tu”, obok

Świat, który rysuje, maluje Ewa Urniaż-Szymańska jest okrutny i brzydki. Napisałem! Ale czy rzeczywiście jest gorszy od tego, który nas otacza?

Potwory, wystraszeni, załamani ludzie, mordy rozkwaszone i łby, z których wyrastają drapieżne krzaki i drzewa. Anioł, diabeł, symboliczne szachy i pełzający łysy dziad z gołym tyłkiem. Ludzie z kikutami rąk i nóg. Kobiety lub ich fragmenty, biusty i wielkie oczy.

Zaplątani w to wszystko święci z aureolą. Jeszcze martwy ptak i twarz w krzyku jak z obrazu Muncha. Wreszcie przerażone dzieci i wyciągnięte po nich drapieżne ręce.

Symbole złego czasu. Ale po co symbole? Rzeczywistość to wszystko przerasta. Góry trupów na ukraińskim froncie, po których idą do ataku żołnierze. Jeszcze żyją. Ale bywają dni, że giną setki a nawet tysiące.

Zwłoki zwykłych napadniętych ludzi, rozrzucone na drogach, obok ich rowery i spalone samochody. Pozabijane zwierzęta. Internet jest pełen tych strasznych obrazów. Bloki mieszkalne, szkoły i szpitale rozbite bombami. Przeorane pociskami ściany i oczodoły okien. To krwawiąca Ukraina.

Jeszcze gorzej jest w Gazie. Na małym terytorium kilka milionów ludzi wyciąga ręce do świata o ratunek. Wyciągają ręce głodne dzieci. W nieopisanym bólu bezradne matki. Całe miasta zniszczone. Mężczyzna mówi, że z jego 19 osobowej rodziny został sam.

To wszystko jest realne i dziejące się tu i teraz. Nie jest straszniejsze niż najbardziej drastyczne obrazy. Przerażały obrazy hiszpańskiego malarza Goyi. Ale już nie przerażają. Tam jest po kilkunastu rozstrzeliwanych. A tu tysiące trupów, pożoga, zagłada, pustka wypalonych siedlisk ludzkich.

Jeszcze niedawno Ewa Urniaż-Szymańska może i szokowała, ale dziś tamta twórczość artystki to już prawie łagodne obrazki. Teraz jednak wzbudzą refleksję, dokąd zmierzamy? Czy potwory wyjdą z ram i zmieszają się z tłumem zwykłych ludzi na ulicy. Z ciągle beztroskim i wesołym tłumem. A może jednak ta plastyczna makabra zadziała. Coś zmieni nagle. Jak to było, ale krótko, 22 lutego przed dwoma laty.

Ktoś mnie zapyta po co piszesz o malowaniu okropności, gdy pełno ich w codziennym życiu? Po to, że na obrazach krew jest czerwona a fiolet drapieżny, że butelka dusi szyję, dławi. To za wspomnieniem stanu wojennego z 1981 roku namalowany jest „Świat mężczyzny” – z kwiatów wyłania się tors kobiety. Co na tych obrazach robi gołąb. A może to jednak – jak w tytule – orzeł albo paw.

Obrazy artystki są opisane tytułami, datowane. Są więc dokumentacją czasu, który utrwalają. To głównie czas wojny, a więc czas aktualny, gdzie meldunki z frontów, barbarzyńskie zdjęcia, przykłady antyczłowieczeństwa stają się wręcz banalne. Sztuka artystki to przewidziała i pokazuje. Jej twórczość jest ważna, bo wyrazista.

Ewa Urniaż-Szymańska – plastyczka i nauczycielka – jest absolwentką Instytutu Wychowania Artystycznego na Uniwersytecie im. Marii Skłodowskiej-Curie w Lublinie. Realizuje się w litografii i grafice. Jej ulubioną formą jest rysunek ołówkiem. Studia skończyła w 1982 roku. Pracuje z dziećmi i młodzieżą. Wystawia w kraju za granicą. Najczęściej w Wiedniu. Jej prace znajdują się w wielu zbiorach prywatnych. Najchętniej tworzy w zaciszu domowym, mieszka pod Warszawą.

Pani Ewa jest także pisarką, poetką. I to bardzo konkretną i sugestywną. Pisze ostro i wyraziście. Wiersze, opowiadania i bajki dla dzieci. Twórczość artystyczna i literacka uzupełniają się. Ilustruje swoje książki. Pani Ewa twardo stąpa po ziemi. Warto tej artystce poświęcić uwagę.

 

 

 

PIOTR TURLIŃSKI: Edgar Lee Masters – Antologia Spoon River

FRANK DRUMMER

Prosto z komórki w tę majaczącą przestrzeń –

zaledwie dwudziestopięcioletni!

Nie umiałem wysłowić, co kłębiło się we mnie,

i miasteczko obwołało mnie głupcem.

A przecież na początku miałem jasny zamiar;

szczytny i usilny zamysł duszy,

który nakazywał nauczyć się na pamięć

całej Encyklopedii Brittanica!

 

Pozwalam sobie zachęcić Państwa do przeczytania wielkiego dzieła Edgara Lee Mastersa, którym są jego epitafijne życiorysy. Pierwsze polskie wydanie, nakładem PIW, nosiło tytuł Umarli ze Spoon River i pochodzi z roku 1968. Drugie wydanie to Antologia Spoon River jest dziełem Michała Sprusińskiego – poety, krytyka i teoretyka literatury, który wiersze wybrał i przetłumaczył, a książkę opatrzył interesującym wstępem.

 

Ostatnie wydanie antologii Mastersa to rok 2000 i nosi tytuł Epitafia ze Spoon River. Na potrzeby tego felietonu posłużyłem się tłumaczeniem Sprusińskiego, i jego przekładem są też wszystkie epitafia, które tu przytaczam.

 

Edgar Lee Masters (ur. 23 sierpnia 1868 roku w Garnett w stanie Kansas. zm. 5 marca 1950 roku w Melrose Park w stanie Pensylwania) – jest autorem 21 tomików poezji, biografem (6 pozycji), dramaturgiem (12 utworów scenicznych) i powieściopisarzem (6 tytułów). Dorobek to obfity, ale znany jest jako autor Spoon River Anthology (1915) i to ona przyniosła mu uznanie. Dzieło zawiera aż 322  mikro biografie. Dzieło Mastersa ma znaczące miejsce w dziejach poezji amerykańskiej i światowej.

 

Publikacja tego zbioru epitafiów, będących sprzeciwem wobec hipokryzji amerykańskiego społeczeństwa, zburzyła karierę prawniczą autora w Chicago, bo ówczesna Ameryka nie akceptowała ludzi, którzy podkopywali (w mniemaniu elit) fundamenty systemu.

 

DOKTOR SIEGRIED ISEMAN

Powiedziałem sobie, gdy mi wręczali dyplom,

powiedziałem sobie, że będę dobry

i mądry, i dzielny, i pomocny innym;

powiedziałem, że wniosę wiarę chrześcijańską

w praktykowanie medycyny!

I jakoś świat i inny lekarze poznają, co w tobie, skoro już uczyniłeś

to postanowienie tak szlachetne z ducha.

A skutek jest taki, że cię zamorzą głodem.

I nikt do człowieka nie przyjdzie, tylko nędzarze.

I za późno się człowiek spostrzega,

że być lekrzem to też jest sposób zarobkowania.

I gdyś sam już nędzarz i dźwigasz

na karku wiarę chrześcijańską

oraz żonę i dzieci, ciężar zbyt to wielki!

Dlatego wymyśliłem Eliksir Młodości,

za co mnie wpakowano do więzienia w Peorii

z piętnem złodzieja i oszusta,

co stwierdził prawy Sędzia Federalny.

 

Na czym polega genialność pomysłu Mastersa? Na tym, że opisuje ludzkie losy (co jest zresztą zajęciem wszystkim poetów) ale w formie nagrobnych epigramatów. Nie są to teksty, które tak naprawdę ktokolwiek umieściłby na rodzinnym grobie, są to maksymalnie skondensowane, tragiczne losy poszczególnych ludzi, którzy niejako zza grobu niosą nam – czytelnikom – przesłanie, morał, skargę i przestrogę. Siła tych tekstów jest niebywała, i każdy, kto lubi poezję przyzna to z pewnością.

 

AS SHAW

Nie widziałem nigdy żadnej różnicy

między grą w karty o pieniądze

a sprzedawaniem nieruchomości

zawodem prawnika, bankiera, jakimkolwiek innym.

Bo wszystko jest przypadkiem

Niemniej

czy widziałeś przykładnego w pracy?

To on powinien stać przed Królami!

 

Co kieruje ludzkim losem? Dla Amerykanów z przełomu XIX i XX wieku było to bardzo ważne pytanie, niejako fundamentalne. Na takie pytanie odpowiedź mogła być tylko jedna – sukces jest zasługą ciężkiej pracy, błogosławionej przez Stwórcę.

 

Jednak Masters miał wątpliwości, a nawet uważał, że jest inaczej, że światem rządzi przypadek i bezwzględne dążenie, po trupach, do celu. Tym samy podważał doktrynę amerykańskich klas wyższej i średniej. To, dlatego konserwatywna Ameryka odrzuciła jego wiersze. Był groźny na równi z komunistami. Burzył podstawy purytańskiej doktryny, że o losach ludzi decyduje boska predestynacja.

 

Do bogactwa i znaczenia, według Mastersda dochodzi się krętymi scieżkami, które z moralnością nie mają nic wspólnego. Oszustwa, bezwzględność, pogarda dla słabszych są pierwszymi stopniami, które trzeba pokonać biegiem, by stać się w końcu kimś ważnym, bogatym. Filozofia Mastersa była groźna dla amerykańskich elit.

 

WIELEBNY HENRY BENNET

Nigdy nie wpadło mi to do głowy,

dopiero gdy byłem gotowy do śmierci,

że Jenny kochała mnie do końca ze złością w sercu.

Miałem siedemdziesiąt, ona trzydzieści pięć lat.

I wyniszczyłem się, cień prawie, chcąc być mężem dla

Jenny, różowiutkiej Jenny, pełnej czaru życia.

Cała moja mądrość i urok umysłu

nie daly jej żadnego zadowolenia tak naprawdę.

Mówiła nieustannie o olbrzymiej sile

Willarda Shafera, o jego wspaniałym wyczynie,

gdy wydobył z rowu ciągnik

pewnego razu u George’a Kirby’ego.

I tak Jenny dostała mój majątek i poślubiła Willarda –

górę mięśni! Błazeńską duszę!

 

Gyd chodzi natomiast o sztukę poezji: „Masters brutalnie zniszczył cały georgiański gorset sztywnych rytmów i rymów. Ostentacyjnie zrezygnował z wszelkich piękności obrazów bluszczowato przesłaniających dramaty jednostki. Zwykli ludzie mówią do nas o zwykłych sprawach zwykłym słowem. Patos wynika ze zderzenia zwykłości i eschatologii, codzienności z kanonem moralnym. Współczesnych poecie czytelników zaskakiwał też sposób widzenia świata. Jego bohaterowie mówią prawdę. Prawdę jak jest im dana i jaką zdolni są wypowiedzieć.” – pisze we wstępie tłumacz Michał Sprusiński.

 

Sporo modszy od Mastersa krytyk Van Wyck Brooks (rocznik 1889), zwolennik tezy, iż tradycja purytańska miażdży kulturę amerykańską, zapominając o estetycznej stronie życia na rzecz wartości materialnych, tak wyjaśniał powody mroczności świata Mastersa: „Oczywiście poeta spotęgował myśli samobójcze i brutalne (aż po zabójstwa) nastroje nastroje mieszkańców i wynikało to z logiki życia w Spoon River. Tu przypomnijmy, że tytułowe miasteczko jest tworem fikcyjnym, ale będącym odbiciem realnie istniejących miasteczek. W dziele Mastersa widzimy ludzi samotnych, żyjących w duchowej izolacji, zdanych tylko na siebie. Poeci, malarze, filozofowie, ludzie nauki i religii nie znajdują tutaj zrozumienia. Kult rzeczy, kult posiadania, pieniądz i władza rządzą suwerennie Spoon River. Ich rzecznikami stali się adwokaci i dziennikarze, właściciele bankui, niekiedy, duchowni”.

 

I na koniec, trzy życiorysy – fatalnie splątane ze sobą: prostytutki Aner Clute, prowincjonalnego amanta Luciusa Athertona i nieszczęsnego w miłości Homera Clappa. Trzy różne „życia”, których bohaterowie upadli na skutek samozakłamania i lekceważenia innych.

 

ANER CLUTE

Nieustannie wypytywali mnie,

gdy kupowałek wino czy piwo,

najpierw w Peorii, potem w Chciago,

Denver Frisco, Nowym Jorku, gdzie mieszkałam,

jak przyszło mi zyć w ten sposób

i jak się zaczęło.

Więc, mówiłam im, jedwabna suknia

i obietnica małżęństwa od bogacza

(był nim Lucius Atherton).

Ale naprawdę to było inaczej.

Powiedzmy, że jakiś chłopiec kradnie jabłko

z tacki w sklepie spożywczym

i wszyscy nazywają go złodziejem,

redakto, pastot, sędzia, dosłownie wszyscy –

„złodziej”, „złodziej”, „złodziej”, gdzie się tylko pojawi.

Nie może dostać pracy ani chleba

nie kradnąc, więc chłopiec będzie kradł.

To sposób, w jaki ludzie traktują kradziez jabłka,

robi z chłopca to, czym jest.

 

LUCIUS ATHERTON

Kiedy miałem kręcony wąsik

i krucze włosy,

kiedy nosiłem obcisłe spodnie

i brylantową spinkę,

byłem wspaniałym waletenm kier, wiele wziąłem lew.

Ale kiedy pojawiły się siwe włosy…

Pomyślcie! Nowe pokolenie dziewcząt

śmiało się ze mnie bez żenady

i nie miałem już podniecających przygód –

w których omal mnie nie zastrzelono jako diabła bez serca –

ale tylko nudne romanse, odgrzewane romanse

dawnych dni i innych mężczyzn.

I czas upływał, aż zamieszkałem w restauracji Mavera,

żyjąc z małych zamówień, siwy, niechlujny,

bezzębny, zgrany, wiejski Don Juan…

Jest tutaj możny cień, który śpiewa

o pewnej Beatrycze;

i widzę teraz , że siła, co jego uczyniła wielkim,

mnie zagnała na dno życia.

 

HOMER CLAPP

Często przy furtce Aner Clute

odmawiała pożegnalnego pocałunku,

mówiąc, że najpierw muszę się z nia zaręczyć;

tylko chłodnym uściskiem dłoni

życzyła dobrej nocy, gdy odprowadzałem ją do domu

ze ślizgawki czy z przedstawienia.

Kiedy cichły moje oddalające się kroki,

Lucius Atherton (dowiedziałem się, gdy Aner pojechała do Peorii

wślizgiwał się pod jej okno lub

brał ją na przejażdżkę zaprzęgiem rączych gniadych

na wieś.

Ten wstrząs mnie ustatkował

i włożylem wszystkie pieniądze po ojcu

w fabrykę konserw, aby uzyskać posadę

głównego księgowego, i straciłem wszystko.

Wtedy pojąłem, że jestem jednym z życiowych głupców,

którego tylko śmierć potraktuje jak równego

innym ludziom, tak że poczuję się mężczyzną.

 

Czy zachęciłem Państwa do przeczytania Antologii… Mastersa? Nie jest to poezja pisana „ku pokrzepieniu serc” kosztem prawdy o ludziach. Jest szczera do bólu. I dlatego jest wielka. Jeszcze raz zapraszam do lektury.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wojna, tato! Wojna!… – fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Wciąż oszołomiony tą wiadomością, w końcu zrozumiałem: odtąd ja, moja rodzina, Ukraina, ostatecznie cały świat znaleźliśmy się w nowej i nieodwracalnej rzeczywistości. Odtąd nasze życie zmieni się radykalnie… Czy w ogóle uda się przetrwać?… O tym, że wojna będzie okrutna i krwawa, nie miałem najmniejszych wątpliwości… – publikujemy fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”  – tak się nazywa wydana w Kijowie książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (z udziałem kierownika Wydziału Archiwum Rady Miejskiej Buczy Ihora Bartkiva), poświęcona piekielnym wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy. Właściwie jest to pierwsza publikacja opowiadająca o zbrodniach armii rosyjskiej w tej małej miejscowości.

 Książka ta jest kroniką wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnikiem autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Znajdziemy w niej też  eseje o mieszkańcach miasteczka zabijanych i torturowanych przez Rosjan.

 „W społeczeństwach posttotalitarnych często panuje zwyczaj wyciszania tragedii i wypierania ich z pamięci” – pisze we wstępie do książki burmistrz Buczy Anatolij Fedoruk. – „Milczą o nich lub mówią niechętnie (mówię to jako absolwent Wydziału Historycznego). Nadszedł czas, aby przełamać tę trudną dziedziczność i zmusić pamięć do przemówienia, aby wydobyć na światło dzienne najstraszniejsze epizody terroru. Ujawnienie ludziom – szczególnie na Zachodzie – prawdy, której kontemplacja może być bolesna i traumatyczna.

Temu celowi służy nowa książka znanego pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy „Bucha. Wiosenny strzał”. Książka ta stanowi imponujący dokumentalny dowód zbrodni wojennych i terroru Rosjan w Buczu. Ukazuje ludzki wymiar brutalnej wojny rosyjsko  ukraińskiej. Tragedia Buczy jest osobistym bólem dla Serhieja Kulidy: on sam jest Buczą

Książka zawiera szczegółową – czasem godzinną – rekonstrukcję przebiegu tragedii Buczy. To nie tylko skrupulatna kronika strasznych wydarzeń, ale pełnokrwista, żywa historia – wypowiedziana głosami kilkudziesięciu naocznych świadków, których przywołuje Serhiej Kulida. Książka ma zatem głębokie, wielostronne brzmienie.

Dlaczego ta książka jest tak ważna?

Ponieważ nie pozwoli, aby tragedia Buczy zaginęła w zgiełku ery cyfrowej. Sstanie się punktem wyjścia do przyszłych badań, ponieważ zawiera bogaty materiał dokumentalny i umiejętnie ukazuje różnorodność doświadczeń. Książka przyczyni się do tego, że tragedia Buczy będzie obecna w przestrzeni kulturalnej: jako symbol niezłomności ukraińskiego humanizmu w obliczu rosyjskiego terroru.”

Z kolei klasyk literatury ukraińskiej, pisarz, Ambasador Nadzwyczajny i Pełnomocny Ukrainy oraz Przewodniczący Rady Forum Niezależnych Mediów Jurij Szczerbak zauważa, że ​​„wojna rosyjsko  ukraińska, która nabiera cech globalnego konfliktu XXI wieku, stała się pierwszym krwawym wydarzeniem światowym ery informacji. Dokumentują to miliony zdjęć z telefonów komórkowych, niezliczone sieci społecznościowe, komentarze i artykuły analityczne, których liczba przewyższa ilość informacji z epoki przedinternetowej.

Wśród takich materiałów znalazła się książka 'Bucha. Wiosenny strzał’ znanego ukraińskiego pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy. Tekst ten, w którym autor przytacza liczne relacje naocznych świadków (na podstawie materiałów różnych publikacji), przyciąga głęboką dramatycznością, szczerością, wieloma prawdziwymi szczegółami oraz powszechnym patosem pogardy i nienawiści do brutalnych zabójców, którzy najechali Ukrainę niczym horda mongolska. Wnikliwym pisarskim okiem autor wyodrębnia dowody świadczące o stanie psychicznym ludzi, którzy przeżywają traumatyczny stres wywołany szokiem wojny: poczucie radykalnej zmiany świata, utratę dawnych, przedwojennych wartości, egzystencję jak w piekielnym śnie, w wirtualnej rzeczywistości hollywoodzkiego filmu katastroficznego.

Chciałbym, żeby tę gorzką i prawdziwą książkę przeczytało jak najwięcej Ukraińców i cudzoziemców, aby wiedzieli, jakie śmiertelne zagrożenie dla ludzi stanowi rosyjski wróg”.

 

Publikujemy fragment książki.

 

Godz. 6.10. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, lokal nr NN. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Telefon komórkowy nagle zaczął szaleć, a ja wciąż nie mogłem otworzyć oczu. W końcu żona Tamara odepchnęła mnie na bok i powiedziała sennym głosem: – Odbieraj telefon… Kto dzwoni tak wcześnie?… Nie dają mi spać…

I odwracając się na drugi bok, zasnęła słodko, pewnie oglądając jakiś serial wyreżyserowany przez studio filmowe Morfeusz.

Szczerze mówiąc, coraz bardziej przyzwyczajam się do wieczornych rozmów, powiedzmy, online. To wtedy niemal o północy jeden z autorów „Literackiej Ukrainy” zastanawia się, czy jego arcydzieło zostało wreszcie przeczytane. A tu, jak napisał klasyk, „trzeci kogut jeszcze nie zapiał”… Jest 10 minut po szóstej –zauważyłem, zerkając na wiszący na ścianie zegar.

Wstałem z łóżka i szczerze zazdroszcząc żonie, podszedłem do biurku, na którym nie zatrzymywał się mobilny sadysta podskakujący z niecierpliwości.

– Co mogę zrobić… – mruknąłem do słuchawki.

– Tato, śpisz?! – usłyszałem podekscytowany głos córki.

Wzruszyłam ze zdziwienia ramionami, choć Nina nie widziała moich, że tak powiem, gimnastycznych ruchów.

– Dlaczego milczysz?! Wojna!..

– Co powiedziałeś?! – świadomość nie chciała przetrawić tego, co usłyszałem.

Ale córka nie mogła już powstrzymać łez:

– Wojna, tato! Wojna!… Dziś wcześnie rano Rosjanie zbombardowali Kijów… Nie słyszałeś tego?…

Zaskoczony tą wiadomością wymamrotałem coś w stylu „nie może być” i nacisnąłem przycisk „odbiór”. W mojej głowie, jak wysłużona płyta gramofonowa, raz po raz rozbrzmiewały dawno zapomniane wersety, zapisane jeszcze w 1941 roku: „Dwudziestego drugiego czerwca dokładnie o czwartej rano Kijów został zbombardowany powiedziano nam, że wojna się zaczęła…”

Tuż za oknem, gdzie beztroskie słońce uśmiechało się życzliwie, wstał kolejny dzień – 24 lutego 2022 roku. Data, która stanie się tragicznym kamieniem milowym w życiu wszystkich Ukraińców… Dzień, który położy kres nadziejom i przyszłości…

Wciąż nie mogąc się otrząsnąć z szokującej wiadomości, zgodnie ze swoim dawnym zwyczajem „automatycznie” wykonałem ustaloną poranną procedurę: nalałem wody do czajnika, zaczerpnąłem z pojemnika hojną łyżkę kawy i wsypałem do mojego ulubionego czerwonego kubka z napisem Nescafe. Czekając, aż pachnący napój wystygnie wyjąłem papierosa z paczki i wyszedł na loggię, z której roztaczał się widok na miasto. Międzynarodowa autostrada była całkowicie wypełniona samochodami, które powoli, w dwóch rzędach, posuwały się w kierunku zachodnim, w stronę odległej granicy ukraińsko-polskiej.

I dopiero teraz, wciąż oszołomiony tą wiadomością, w końcu zrozumiałem: odtąd ja, moja rodzina, Ukraina, ostatecznie cały świat znaleźliśmy się w nowej i nieodwracalnej rzeczywistości. Odtąd nasze życie zmieni się radykalnie… Jeśli wcale nie zamieni się w nędzną egzystencję… Czy w ogóle uda się przetrwać?… O tym, że wojna będzie okrutna i krwawa, nie miałem najmniejszych wątpliwości…

Godz. 7.40. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, lokal nr NN. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Jakoś odzyskując spokój, włączyłem laptopa, aby sprawdzić wiadomości z wczorajszego wieczoru. Okazały się, delikatnie mówiąc, rozczarowujące. Około czwartej nad ranem czasu kijowskiego moskiewski dyktator w swoim cynicznym „Urbi et Orbi” oświadczył: „Okoliczności wymagają od nas zdecydowanych i natychmiastowych działań. Ludowe Republiki Donbasu zwróciły się o pomoc do Rosji. W związku z tym, zgodnie z art. 51 części 7 Karty Narodów Zjednoczonych, za zgodą Rady Federacji i wykonując ratyfikowane przez Zgromadzenie Federalne umowy o przyjaźni i wzajemnej pomocy z DPR i LPR, zdecydowałem się przeprowadzić specjalna operacja wojskowa. Jej celem jest ochrona osób, które przez osiem lat były ofiarami przemocy i ludobójstwa ze strony reżimu kijowskiego. I w tym celu będziemy dążyć do demilitaryzacji i denazyfikacji Ukrainy. A także stawianie przed sądem tych, którzy dopuścili się licznych krwawych zbrodni na ludności cywilnej, w tym na obywatelach Federacji Rosyjskiej”.

Następnie, nie przejmując się szczególnie casus belli, Rosjanie rzucili na Ukrainę wszystkie swoje siły zbrojne, które wcześniej manewrowały w pobliżu naszej granicy.

Jak podają źródła informacyjne i użytkownicy portali społecznościowych, potężne eksplozje słychać było w Charkowie, Mariupolu, Żytomierzu, Dnieprze, Odessie, Iwano-Frankowsku, Łucku, Sumach, Czernihowie, Berdiańsku, Mikołajowie, Kramatorsku, Kijowie i na linii demarkacyjnej. Rozpoczęła się operacja desantowa na Morzu Czarnym i Azowskim… W stolicy nieprzyjaciel ostrzelał obwody Nywki, Wynogradar, Holosijewski, Peczerski i Obołoński. Zaatakowano także obiekty wojskowe i cywilne na terenie obwodu kijowskiego – w Wasylkowie, Boryspolu, Irpieniu i Browarach…

Godz. 8.30 – 12.00. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, lokal nr NN. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Po uświadomieniu sobie skali inwazji i ponownym obejrzeniu materiałów informacyjnych odważyłem się w końcu obudzić żonę, wiedząc doskonale, że sprawię jej teraz nieopisany ból. Nie będę szczegółowo opisywał reakcji Tamary na tragiczną wiadomość, była ona do przewidzenia: szok i przerażenie. W końcu, oswoiwszy emocje i trochę się uspokoiwszy (jeśli w tych okolicznościach można użyć tego nieodpowiedniego czasownika), ustaliliśmy – konieczne jest pilne wykonanie przynajmniej minimalnego zapasu żywności. Zrobiwszy listę niezbędnych rzeczy udałem się na bazar.

Na ulicach panował niepokój. Przed sklepami spożywczymi, aptekami i bankami ustawiały się ogromne kolejki. Twarze ludzi wyrażały skrajne skupienie i zaabsorbowanie. Niektóre kobiety płakały. Nie zaobserwowałem jednak paniki i chaosu. A niektórzy, rozweselając znajomych, próbowali żartować i opowiadać dowcipy o najeźdźcach.

W pobliżu rady miejskiej Buczy stały grupy byłych „Afgańczyków” i bojowników samoobrony, którzy będąc (przynajmniej na zewnątrz) w podniosłym i podekscytowanym nastroju, dyskutowali o tym, co się wydarzyło. Chodziło także o miejsce i czas przywiezienia broni strzeleckiej dla ochotników, o ustawienie blokad drogowych w mieście…

Po dokonaniu niezbędnych zakupów – soli, zapałek, świec, kilograma płatków śniadaniowych, smalcu, mięsa, konserw i – oczywiście – paczki papierosów, wróciłem do domu, gdzie Tamara z oczami czerwonymi oczami od łez oglądała w telewizji przemówienia Putina do swoich współobywateli, w którym wyraźnie kpiąc i ciesząc się z własnej ważności, arogancko głosił kretyńskie cele i zadania „operacji specjalnej”. Teraz, gdy moskiewski władca zdarł maskę hipokryzji i oszustwa, światu ukazała się jego prawdziwa (chciałem napisać „twarz”) natura. A raczej straszne oblicze wilkołaka. W tym momencie wstręt do naszych północnych „braci i sióstr”, prawdziwa cena „przyjaznej Rosji” stała się zupełnie oczywista. Jednak świadomość nadal stawiała opór, nie chciała wierzyć w podłość i zdradę tych, którzy jeszcze wczoraj mówili o hipotetycznej wojnie między naszymi krajami jako o absurdzie, nazywając uporczywe pogłoski o konflikcie zbrojnym fałszem złoczyńców, odnosząc się do USA.

Po przetrawieniu i zrozumieniu tego co usłyszała, Tamara z bolesnym westchnieniem wstała z krzesła.

– Poważnie, wyjdźmy na świeże powietrze – powiedziała z wyobcowaniem moja żona. – Nie mam siły…

Promenada wzdłuż bulwaru Bohdana Chmielnickiego, przy którym mieszkamy, została przerwana przez intensywne eksplozje.

– Wygląda na to, że lotnisko w Gostomelu jest bombardowane – podsumowałem kanonadę, którą usłyszałem.

Oczywistość tego faktu potwierdził także rosyjski samolot szturmowy, który nagle przeleciał nad naszymi głowami ostrym jak brzytwa lotem.

Przestraszeni odgłosami wybuchów postanowiliśmy ukryć się w kościele św. Andrzeja Apostoła, który powstał nie tak dawno temu naprzeciw naszego domu i stał się prawdziwą perełką architektury Buczy.

Pomimo wszystkiego w świątyni panowały cisza i spokój. Powoli, moja żona i ja, pogrążaliśmy się w tej atmosferze. Co więcej, jak się nam wydawało, święci męczennicy patrzyli na nas oczami pełnymi nadziei i pokoju…

Tak zaczęła się dla naszej rodziny ta przeklęta wojna…

Godz. 13.15. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, piwnica. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Już w połowie dnia stało się jasne, że przebywanie w mieszkaniu staje się śmiertelnie niebezpieczne. To był rodzaj gry w „rosyjską ruletkę”. Artyleria nie zatrzymała się ani na minutę, okna i drzwi trzęsły się od nalotów… To było przerażające. A u nas w bloku było mnóstwo dzieci, jak w całej Buczy. Nasz sąsiad Oleksandr, swego rodzaju „fachowiec od wszystkiego”, który zawsze bezinteresownie pomagał mieszkańcom naszego bloku w urządzaniu mieszkań („komu założyć zamek”, „komu naprawić prąd”, „a komu wbić gwóźdź”), zgromadziwszy mieszkańców przy wejściu, zaproponował zorganizowanie schronienia w piwnicy. Decyzja była jednomyślna.

Wkrótce na terenie zaimprowizowanego schronu przeciwbombowego zawrzało od pracy. Sąsiedzi, którzy jeszcze wczoraj ledwo się znali, nagle poczuli się jak członkowie tej samej zaprzyjaźnionej rodziny. Wspólnie napełniali pojemniki wodą, zapalali światła, przygotowywali miejsca do spania, przywozili zapasy żywności – ziemniaki, buraki, kaszę gryczaną, cukier, sól, ciasteczka itp. Jednym słowem, kto co miał…

Moja żona i ja mieliśmy własną komórkę w piwnicy – celę 2×2 metry kwadratowe. Tam przechowywałem swoje archiwum literackie, książki, segregatory czasopisma i gazety. Ze względu na okoliczności konieczne było jednak wyniesienie części zebranego materiału do pustej przestrzeni piwnicy.

Póki co jest gaz, prąd, woda i co najważniejsze nie odłączono internetu oraz telewizji. Mogę przewijać wiadomości, ponieważ informacje te są teraz życiodajne. Dosłownie! Jednak wiadomość była rozczarowująca…

Godz. 20. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, piwnica. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Nasz najstarszy wnuk Roman przyjechał swoim niedawno zakupionym volkswagenem. (…) W jego dość małej walizce, z którą zwykle latał do Izraela do swojej mamy (naszej najstarszej córki), znalazło się tylko kilka par dżinsów, koszule, kurtka i tenisówki. No i dokumenty. Mówi, że zabrał tylko najpotrzebniejsze…

Tomoczka, włączając tryb „reżyserski” (tak nazywam zachowanie żony, gdy intuicyjnie, na poziomie podświadomości, w najważniejszych momentach opiera się na swoim życiowym doświadczeniu jako menadżer), zaaranżowała naszą kabinę w „lochu”, próbując nadać mu mniej lub bardziej przytulny wygląd. Dywan od Coco Chanel, który zdobił nasz salon, bezlitośnie kazała przybić do betonowej ściany spiżarni, a zaimprowizowane łóżka przykryła puchowymi kołdrami, kocami i poduszkami – „jest o wiele cieplej”.

Próbowałem jakoś włączyć się w ten proces, ale Tamara kategorycznie nakazała: – Nie dajcie się zwariować… Lepiej idźcie do mieszkania i zabierzcie ze sobą świece, kuchenkę elektryczną, jakieś naczynia, parę patelni, łyżki i widelce. Nie zapomnij naładować telefonu komórkowego…

Kiedy po załatwieniu sprawy wróciłem do schronu, zobaczyłem, że było tam ciasno, ale funkcjonalnie.

– Dobrze? – Tamara uśmiechnęła się. – Możesz tu żyć?

– Doskonale! – odpowiedziałem, ledwo powstrzymując łzy. Przytuliłem ukochaną połówkę i dodałem: – Długo będziemy żyć…

Po czym odeszliśmy w stronę patosu: – Pokonamy tę gnidę!. Nie wątpię…

– I nie może być inaczej! Ale za jaką cenę…

Następnie udaliśmy się do mieszkania, gdzie pod drzwiami z niecierpliwością czekał na nas sześcioletni pies Jakow, buldog francuski. Nasz zwierzak został nazwany na cześć mojego pradziadka. Podczas I wojny światowej był ordynariuszem generała Brusyłowa i podczas krwawych walk w Karpatach otrzymał straszliwą ranę w nogę. Wracając do rodzinnej Felicyaliwki, zwanej dziś Zdwiżiwką, ożenił się z dziewczyną starszą od siebie, nieco przesadnie dojrzałą. Korzystając ze znacznego posagu żony, rozpoczął handel węglem drzewnym na Jewbazie w Kijowie.

Pewnego razu, gdy miałem dziesięć lat, dziadek Jakow pokazał mi swoją dużą sakiewkę i kręcąc wąsy, z których był bardzo dumny, uśmiechnął się i powiedział nostalgicznie, ale entuzjastycznie:

– Och, jakie pieniądze widział ten portfel!…

Z opowieści pradziadka wynikało, że biznes pozwolił mu nie tylko przetrwać kolektywizacja, dwie klęski głodu (w 1933 i 1947 r.), wojnę, ale także pozwolił odbudować dom po wojnie, kupić konia i i wysłać mojego ojca na studia w instytucie medycznym. Swoją drogą, ostatnią monetę z jego portfela – dziesiątkę Mikołaja – widziałem, gdy moi rodzice zamierzali wstawić złote zęby. To było wtedy niezwykle modne…

Jednak odpuszczę. Wziąwszy Jakowa, który niemal tańczył z niecierpliwości, dalej na smyczy, wyszłam na bulwar. Zwykle o tej porze było tu dużo ludzi – ktoś robił wieczorne ćwiczenia, niektórzy spieszyli się do domu z minibusa, a wielu sąsiadów, podobnie jak ja, szliśmy z naszymi „mniejszymi braćmi”. Nawiasem mówiąc, Jakow czekał na ten moment spotkania z „braćmi” z pewną niecierpliwością. Mając dość, powiedzmy, skomplikowany charakter, na widok innych czworonogów zwykle machał przyjacielsko i radośnie ogonem, uśpiwszy w ten sposób ich czujność nagle rzucał się do ataku, celując w nos przeciwnika. Ale ja, znając tę ​​jego zdradę, byłem czujny i zawsze udawało mi się zapobiec skandalowi i bójce…

Dziś ulica była słabo zaludniona. Zaniepokojeni mieszkańcy Buczy biegali, a nie spacerowli. Zawsze zatłoczony pasaż był praktycznie pusty… I nagle w Gostomelu (czyli jakieś trzy kilometry od nas) rozległy się głośne eksplozje. Jakow nadstawił uszu i przerażony pociągnął mnie siłą do naszych drzwi.

Tymczasem eksplozje nie ustały, wręcz przeciwnie, stały się znacznie głośniejsze…

Tamara natomiast zaimponowała swojemu wnukowi (zdecydowanie ostentacyjnym) spokojem. Jak gdyby nic szczególnego się nie wydarzyło, skuliła się w kuchni, przygotowując obiad. A ja, żeby się jakoś pocieszyć, zaczęłam pisać notatki…

Godz. 22.30. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, piwnica. Z pamiętnika Serhija Kulidy

 Niewygodnie jest przebywać w mieszkaniu… Wybuchy… Straszne… Wygląda na to, że jakiś „głupiec” zaraz uderzy w dom… Być może przez analogię pojawiła się w głowie powieść Kurta Vonneguta „Rzeźnia nr 5”. O tym, jak Amerykanie zbombardowali Drezno pod koniec wojny… Biorąc pod uwagę sytuację, obraz jest rozczarowujący… Co zaskakujące, moje nie wpadają w panikę. Widzę, że włączył się mechanizm samozachowawczy i Tamara kategorycznie deklaruje:

– Nocujemy w piwnicy… Bóg chroni chronionych…

Zszedłem do lochu. Na „drugim piętrze”, gdzie moja żona pościeliła nam łóżko, stoją solidne regały z książkami. Wdychając zapach starych książek, uspokajam się. Czuję się jak w towarzystwie starych znajomych z dzieciństwa. Tak właśnie jest. Oto D’Artagnan i jego trójka przyjaciół-muszkieterów, obok Robinsona Crusoe i Friday, a także Sherlock Holmes i doktor John Watson… Dalej – jak mogłem o nich zapomnieć! – „gangsterzy, nie chłopcy”: Pavlusha Zavhorodniy i Java Ren, torreadorzy znani w całej Wasiukiwce…

Patrzę na grzbiety książek i boli mnie serce. Nigdy (co za okropne słowo!) nie będę przewracać moich ulubionych stron. Nie przeżyję rozdzierających serce przygód z bohaterami tych historii, nie przeżyję emocji, których nie da się porównać z niczym… To wszystko było, było, było… Życie minęło… A jednak wydaje się, jakby to było wczoraj – szkoła, uczelnia, pierwsze dziennikarskie kroki… Było i błysnęło…

I jakby na pamiątkę nieuniknionego, coś głośno zagrzmiało na ulicy. Na chwilę zgasło światło… Zaczęło się…

Wciąż próbuję coś zapisać, ale moje myśli są mętne… Nie mogę pisać…

– Wszystko będzie dobrze, Sierioża… Słyszysz, wszystko będzie dobrze…

– Moje słońce, muszę cię uspokoić – wstydzę się własnej słabości. – Oczywiście, że wszystko będzie dobrze!..

– Chodźmy spać. Jak powiedział dzielny żołnierz Szwejk: „Nigdy tak nie było, żeby jakoś się nie stało”. My, Ukraina, zwyciężymy… Bez względu na to, jak będzie nam ciężko…

Egon Erwin Kisch 1885 - 1948 Fot. z 1934 r. - domena publiczna/ Wikipedia

PIOTR TURLIŃSKI wraca do źródeł: Egon Erwin Kisch – Klasycy dziennikarstwa

Polecam a właściwie przypominam książkę, będącą antologią najciekawszych tekstów dziennikarskich. Rzecz nosi tytuł „Klasycy dziennikarstwa. Arcydzieła sztuki dziennikarskiej. Wybór i układ Egona Erwina Kischa”. Jest cenna, ale to antologia nie najnowsza, bowiem wydano ją, w roku 1959 r.

„Jest to jedna z tych rzadkich książek, które się smakuje latami, a ona wciąż pełna aromatu jak piwnica wypełniona szlachetnym trunkami” – pisze w wstępie Edmund Osmańczyk. I trudno się z nim nie zgodzić. Dalej Edmund Osmańczyk pisze tak: „Rozczytuję się w Klasykach dziennikarstwa od lat z górą trzydziestu, trzykrotnie tracąc w niespokojnych okresach Kaemmerowskie berlińskie wydanie z 1923 roku i odzyskując je na nowo, oczywiście płacąc coraz wyższą cenę mądrym antykwariuszom, którzy znają wartość tej buntowniczej księgi, spalonej na stosie w 1933 roku.”

Jednym z dziennikarzy, który odwoływał się do dorobku i metody pracy Kischa był Ryszard Kapuściński. W „Szkole z klasą” tak pisał o Kischu: „Pamiętam lekcję polskiego w moim liceum. Nad Warszawą właśnie przeszła burza. Nauczyciel poprosił, żebyśmy o niej napisali. To zadanie rozbudziło we mnie tkwiącą gdzieś w ukryciu ciekawość świata, potrzebę zrozumienia jego mechanizmów. Zacząłem się zastanawiać, skąd ta burza, jak to w ogóle się dzieje, że nagle wybucha, jak przebiegała, jakie były jej konsekwencje dla miasta i jego mieszkańców. Niby proste zadanie, ale to często właśnie tak się zaczyna – wszyscy mamy w sobie ciekawość świata. Czasami mniejszą, czasami większą, zwykle nieuświadomioną – ona przejawia się w naszych rozmowach, naszych kontaktach z innymi ludźmi. Ale dziennikarz to ktoś, kto tę ciekawość postanowił w sobie rozwijać, kto świadomie uczynił z niej swoje narzędzie. Często coś, co się nam przydarzyło, jakaś osobista przygoda, może w nas tę ukrytą ciekawość rozbudzić. Mistrz reportażu Egon Erwin Kisch został wysłany przez swoją redakcję, żeby opisać pożar młyna w Pradze. Zobaczył, że dookoła pogorzeliska jest już mnóstwo dziennikarzy. Pomyślał, że już właściwie nic nowego nie jest w stanie dodać do tego, co napiszą. Zaczął więc pisać o żebrakach, których napotkał wokół pogorzeliska. Opisał ich twarze, ich świat – oni mieszkali w spalonym młynie, który właśnie uległ zniszczeniu. Powstał fascynujący reportaż, a Egon Kisch został reporterem.”

Kim był Kisch?

Urodził się w Pradze w roku 1885, zmarł tamże w 1948. Rodzinnemu miastu poświęcił znaczną część swej twórczości. Pochodził z bogatej praskiej żydowskiej rodziny kupca sukiennego Hermanna Kischa. Naprawdę nazywał się Egon Kisch, a drugie imię Erwin, przyjął jako pseudonim literacki. Znał oczywiście czeski, ale pisał po niemiecku.

Odebrał dobre wykształcenie, studiował na  uniwersytecie praskim, a także na politechnice. Wstąpił jako jednoroczny ochotnik do wojska, ale większą część służby spędził w aresztach żandarmerii. Był naturą niespokojną, niełatwo się podporządkowywał. O czasie spędzony w armii Cesarsko-Królewskiej tak pisał: „Fanatycy wolności, przeciwnicy autorytetów, marzący o równości, pełni nienawiści wobec tchórzy, karierowiczów i militaryzmu, chociaż nie z przekonań politycznych, ani uświadamianych sobie przyczyn społecznych (…) Dali mi wiele ze swojej cennej nienawiści wobec uprzywilejowanego społeczeństwa i szczerze im za to dziękuję”. 

Całe życie Egona Erwina Kischa to jedna wielka awantura. Nie sposób tu opisać skandali, w które się mieszał, które opisywał, i których ciemne tła wywlekał na światło dzienne. Dość powiedzieć, że w okresie międzywojennym zdobył europejską sławę i uznanie swą nieustępliwością, śledzeniem wielkich afer i skandali, bezwzględnością wobec zakłamania możnych tego świata. Tego niespokojnego ducha Kischa znajdziemy także w wyborze klasyki dziennikarstwa, którego dokonał na użytek omawianej teraz publikacji.

Artykuły klasyków dziennikarstwa

Dobór tekstów z pewnością zaskakuje. I chyba o takie wrażenie – jak we wszystkim – chodziło Kischowi. Za teksty dziennikarskie uznał on bowiem historyczne relacje, opinie, głosy w dyskusjach oraz recenzje sztuki. I większość z tych tekstów jest bardzo daleka od tzw. obiektywności. Kischowi chodziło też o ukazanie prawdy, że dziennikarstwo stoi bardzo blisko przy literaturze. Dla przykładu i zachęcenia do lektury, przytoczę tylko 30 tytułów, bo sumie książka zawiera 100 tekstów dziennikarskich:

Marcin Luter – List o sztuce przekładu, 1530 r.

Blaise Pascal – Stosunek jezuitów do zbrodni, 1655 r.

Janathan Swift – Czwarty list kupca sukiennego, 1712 r.

Jean Paul Marat – Kauzyperdy i kanceliści na urzędach, 1790 r.

Generał Bonaparte – Relacja z 18 Brumaire’a, 1799 r.

Heinrich von Kleist – Podręcznik żurnalistyki francuskiej, 1810 r.

Giuseppe Mazzini – Manifest młodych Włoch, 1831 r.

Karol Marks i Fryderyk Engels – Upadek Wiednia, 1848 r.

Wiktor Hugo – O parlamentaryzmie, 1852 r.

Fiodor M. Dostojewski – Jeszcze raz o tym, że wcześniej czy później Konstantynopol musi należeć do nas, 1877 r.

Z własnego podwórka

Heinrich von Kleist – Pierwsze tchnienie wolności niemieckiej, 1809 r.

Armand Carrel – Policja niszczy nasze prasy drukarskie, 1830 r.

Teodor Hertz – Żydowska gazeta, 1897 r.

Kronika lokalna i korespondencja zagraniczna

Pliniusz Młodszy – Relacja o trzęsieniu ziemi w Pompei – 79 r. n.e.

Melchior Grimm – Wypadek uliczny, 1787 r.

Karol Dickens – Karetka więzienna, ok. 1840 r.

Emil Zola – Kostnica, 1868 r.

Sąd idzie

Wolter – Z powodu Calasa i Sirvena, 1766 r.

Emil Zola – Oskarżam!, 1896 r.

Felieton

Daniel Defoe – Przeciwko rozpuście, 1729 r.

E.T.A. Hoffmann – Z narożnego okienka kuzyna. 1821 r.

Jan Neruda – Z notatek reportera miejskiego, 1870 r.

Krytyka – Teatr

Gotthold Ephraim Lessing – Przedstawienie Miss Sary Sampson, 1767 r.

Theodor Fontane – Przed wschodem słońca, 1889 r.

Krytyka – Muzyka

Henryk Heine – Koncert Paganiniego, 1836, r.

Ryszard Wagner – List muzyka niemieckiego z Paryża, 1841 r.

Krytyka – Plastyka

Johann Wolfgang Goethe – O Wieczerzy Leonarda  da Vinci w Mediolanie, 1817 r.

Richard Muther – Czego chce dziś malarstwo, 1900 r.

Krytyka – Literatura

Ludwig Börne – O Kronikach dziennych i rocznych z lat 1789-1806 Goethego, 1820 r.

Franciszek Mehring – Heine i jego pomnik, 1894 r.

„Chory człowiek Europy”

Spośród wybranych przez Kischa dzieł sztuki dziennikarskiej nie zabrakło głosu Rosjanina, a jest nim nie byle kto, bo Fiodor Dostojewski, który był wielkim pisarzem, ale czy był równie wielkim publicystą? Żeby się przekonać, jak w meandrach propaństwowego myślenia mogą się zagubić nawet wielcy artyści, gdy bezwarunkowo staną po stronie państwa – warto przeczytać artykuł Dostojewskiego z roku 1877 – „Jeszcze raz o tym, że wcześniej czy później Konstantynopol musi należeć do nas”. Oto fragmenty tego artykułu:

Kościół wschodni, jego przełożeni i ekumeniczny patriarcha przez całe te cztery stulecia, kiedy ich Kościół był ujarzmiony, żyli w zgodzie z Rosją i między sobą – w sprawach wiary; to znaczy nie było wielkich niepokojów ani herezji, ani schizmy. Jednakże obecne stulecie, a zwłaszcza ostatnie dwudziestolecie po wielkiej wojnie na Wschodzie, przeniknięte jest jakby zgniłym zapachem rozkładającego się trupa, przeczuciem śmierci i rozkładu „chorego człowieka” oraz zagłady jego państwa to główne i jedyne wrażenie. (jako „chorego człowieka Europy” Dostojewski rozumiał imperium Tureckie – przypis mój)

Oczywiście ostateczne wyzwolenie może przynieść ujarzmionym krajom tylko Rosja, ta sama Rosja, która również teraz, również w chwili obecnej, kiedy wszyscy mówią o Wschodzie, sama jedna broni ich w Europie, podczas gdy wszystkie inne narody i państwa oświeconego świata europejskiego byłyby, rzecz jasna, zadowolone, gdyby tych uciskanych narodów Wschodu w ogóle na świecie nie było. Ale niestety cała inteligencja wschodniej Rai (obywatele niemuzułmańscy, a więc chrześcijanie i Żydzi – uwaga wydawcy), mimo wzywania Rosji na pomoc, boi się jej, być może, nie mniej niż Turków: „Rosja nas co prawda wyzwoli od Turków, ale połknie nas tak samo jak ˃chory człowiek˂ i nie da się rozwinąć naszym narodom” – taka jest niezmiennie ich idea, zatruwająca wszystkie ich nadzieje! A ponadto rozgorzała między nimi i szerzy się coraz bardziej rywalizacja narodowościowa; zaczęła się, gdy tylko zaświecił im pierwszy promień oświecenia. Stosunkowo niedawno grecko-bułgarski spór kościelny był kościelnym tylko z pozoru, bo w gruncie rzeczy był to spór narodowościowy, co jest poniekąd proroctwem na przyszłość.

(,,,) A ty nagle podnosi się krzyk, (i to nie tylko w Europie, ale wśród naszych znakomitych  umysłów politycznych), że gdyby Turcja jako państwo umarła, Konstantynopol może odrodzić się tylko jako miasto ˃międzynarodowe˂, tj. jakieś neutralne, wspólne, wolne miasto, tak aby nie mogło stać się ono przedmiotem sporów. Nie można było wpaść na bardziej opaczny pomysł.

Tu następuje apokaliptyczny opis mniemanej przyszłości Bałkanów – po przegranej i upadku Turcji  – Dostojewski wieszczy rozpad wschodniego kościoła, krwawych i niekończących się waśnie między małymi narodami, co finalnie doprowadzi te narody do wpadnięcia w ręce Anglii. Kończąc Dostojewski pisze:

(…) Jest rzeczą jasną, że zapobiec temu wszystkiemu w porę można tylko wówczas, gdy Rosja będzie stanowcza w kwestii wschodniej i zdecydowanie będzie się trzymała wielkich tradycji naszej dawnej, wielowiekowej polityki rosyjskiej. Żadnej Europie nie powinniśmy w tej sprawie ustąpić w niczym i pod żadnym warunkiem, albowiem jest to dla nas sprawa życia i śmierci. Konstantynopol musi wcześniej czy później należeć do nas… Zyskamy nie tylko wspaniały port, nie tylko dostęp do mórz i oceanów. Nasz Konstantynopol połączy Rosję tak mocno z rozwiązaniem tej fatalnej sprawy, i da nie tylko zjednoczenie i odrodzenie Słowian. Nasze zadanie jest głębsze, nieskończenie głębsze…   

Gdy dzisiaj Zachód zaskoczony jest myślą polityczną współczesnej Rosji, gdy jest przerażony najazdem Rosji na Ukrainę, gdy Rosja grozi wszystkim właściwie państwom wschodniej flanki NATO i Unii Europejskiej, wytłumaczenie tych faktów znajdziemy – między innymi – w dziennikarskich artykułach samego Dostojewskiego. Są przerażające, ale prawdziwie przedstawiają myślenie Wielkorusów.

Warto

Ściśle biorąc, Kisch zamieszcza w swym wyborze, dzieła, z których większość niekoniecznie mogłaby być uznana za dzieła dziennikarskie, nawet jeżeli były publikowane w prasie. Jednak Kisch zalicza do „wyrobów dziennikarskich” formy głównie publicystyczne. Zakładał bowiem, że wszelkie upublicznione tendencje polityczne, są dziennikarskiej proweniencji.

W efekcie otrzymujemy lekturę pełną pasji i oddania ideom, lub też z pasją tępiące przeciwników politycznych. Dodam, że każdy z artykułów poprzedzony jest rzetelnym i obszernym słowem wprowadzającym w problem, w epokę. Naprawdę warto przeczytać ów zbiór wybitnych tekstów – oczywiście uprzednio odwiedziwszy dobre biblioteki, żeby książkę znaleźć. Naprawdę warto, choćby po to, żeby wyjść z błędnego myślenia, że świat i dziennikarstwo narodziły się dopiero wraz z naszym przyjściem na ten łez padół. Co jest – niestety – grzechem pierworodnym młodości. Także tej dziennikarskiej młodości.