PIOTR TURLIŃSKI: Edgar Lee Masters – Antologia Spoon River

FRANK DRUMMER

Prosto z komórki w tę majaczącą przestrzeń –

zaledwie dwudziestopięcioletni!

Nie umiałem wysłowić, co kłębiło się we mnie,

i miasteczko obwołało mnie głupcem.

A przecież na początku miałem jasny zamiar;

szczytny i usilny zamysł duszy,

który nakazywał nauczyć się na pamięć

całej Encyklopedii Brittanica!

 

Pozwalam sobie zachęcić Państwa do przeczytania wielkiego dzieła Edgara Lee Mastersa, którym są jego epitafijne życiorysy. Pierwsze polskie wydanie, nakładem PIW, nosiło tytuł Umarli ze Spoon River i pochodzi z roku 1968. Drugie wydanie to Antologia Spoon River jest dziełem Michała Sprusińskiego – poety, krytyka i teoretyka literatury, który wiersze wybrał i przetłumaczył, a książkę opatrzył interesującym wstępem.

 

Ostatnie wydanie antologii Mastersa to rok 2000 i nosi tytuł Epitafia ze Spoon River. Na potrzeby tego felietonu posłużyłem się tłumaczeniem Sprusińskiego, i jego przekładem są też wszystkie epitafia, które tu przytaczam.

 

Edgar Lee Masters (ur. 23 sierpnia 1868 roku w Garnett w stanie Kansas. zm. 5 marca 1950 roku w Melrose Park w stanie Pensylwania) – jest autorem 21 tomików poezji, biografem (6 pozycji), dramaturgiem (12 utworów scenicznych) i powieściopisarzem (6 tytułów). Dorobek to obfity, ale znany jest jako autor Spoon River Anthology (1915) i to ona przyniosła mu uznanie. Dzieło zawiera aż 322  mikro biografie. Dzieło Mastersa ma znaczące miejsce w dziejach poezji amerykańskiej i światowej.

 

Publikacja tego zbioru epitafiów, będących sprzeciwem wobec hipokryzji amerykańskiego społeczeństwa, zburzyła karierę prawniczą autora w Chicago, bo ówczesna Ameryka nie akceptowała ludzi, którzy podkopywali (w mniemaniu elit) fundamenty systemu.

 

DOKTOR SIEGRIED ISEMAN

Powiedziałem sobie, gdy mi wręczali dyplom,

powiedziałem sobie, że będę dobry

i mądry, i dzielny, i pomocny innym;

powiedziałem, że wniosę wiarę chrześcijańską

w praktykowanie medycyny!

I jakoś świat i inny lekarze poznają, co w tobie, skoro już uczyniłeś

to postanowienie tak szlachetne z ducha.

A skutek jest taki, że cię zamorzą głodem.

I nikt do człowieka nie przyjdzie, tylko nędzarze.

I za późno się człowiek spostrzega,

że być lekrzem to też jest sposób zarobkowania.

I gdyś sam już nędzarz i dźwigasz

na karku wiarę chrześcijańską

oraz żonę i dzieci, ciężar zbyt to wielki!

Dlatego wymyśliłem Eliksir Młodości,

za co mnie wpakowano do więzienia w Peorii

z piętnem złodzieja i oszusta,

co stwierdził prawy Sędzia Federalny.

 

Na czym polega genialność pomysłu Mastersa? Na tym, że opisuje ludzkie losy (co jest zresztą zajęciem wszystkim poetów) ale w formie nagrobnych epigramatów. Nie są to teksty, które tak naprawdę ktokolwiek umieściłby na rodzinnym grobie, są to maksymalnie skondensowane, tragiczne losy poszczególnych ludzi, którzy niejako zza grobu niosą nam – czytelnikom – przesłanie, morał, skargę i przestrogę. Siła tych tekstów jest niebywała, i każdy, kto lubi poezję przyzna to z pewnością.

 

AS SHAW

Nie widziałem nigdy żadnej różnicy

między grą w karty o pieniądze

a sprzedawaniem nieruchomości

zawodem prawnika, bankiera, jakimkolwiek innym.

Bo wszystko jest przypadkiem

Niemniej

czy widziałeś przykładnego w pracy?

To on powinien stać przed Królami!

 

Co kieruje ludzkim losem? Dla Amerykanów z przełomu XIX i XX wieku było to bardzo ważne pytanie, niejako fundamentalne. Na takie pytanie odpowiedź mogła być tylko jedna – sukces jest zasługą ciężkiej pracy, błogosławionej przez Stwórcę.

 

Jednak Masters miał wątpliwości, a nawet uważał, że jest inaczej, że światem rządzi przypadek i bezwzględne dążenie, po trupach, do celu. Tym samy podważał doktrynę amerykańskich klas wyższej i średniej. To, dlatego konserwatywna Ameryka odrzuciła jego wiersze. Był groźny na równi z komunistami. Burzył podstawy purytańskiej doktryny, że o losach ludzi decyduje boska predestynacja.

 

Do bogactwa i znaczenia, według Mastersda dochodzi się krętymi scieżkami, które z moralnością nie mają nic wspólnego. Oszustwa, bezwzględność, pogarda dla słabszych są pierwszymi stopniami, które trzeba pokonać biegiem, by stać się w końcu kimś ważnym, bogatym. Filozofia Mastersa była groźna dla amerykańskich elit.

 

WIELEBNY HENRY BENNET

Nigdy nie wpadło mi to do głowy,

dopiero gdy byłem gotowy do śmierci,

że Jenny kochała mnie do końca ze złością w sercu.

Miałem siedemdziesiąt, ona trzydzieści pięć lat.

I wyniszczyłem się, cień prawie, chcąc być mężem dla

Jenny, różowiutkiej Jenny, pełnej czaru życia.

Cała moja mądrość i urok umysłu

nie daly jej żadnego zadowolenia tak naprawdę.

Mówiła nieustannie o olbrzymiej sile

Willarda Shafera, o jego wspaniałym wyczynie,

gdy wydobył z rowu ciągnik

pewnego razu u George’a Kirby’ego.

I tak Jenny dostała mój majątek i poślubiła Willarda –

górę mięśni! Błazeńską duszę!

 

Gyd chodzi natomiast o sztukę poezji: „Masters brutalnie zniszczył cały georgiański gorset sztywnych rytmów i rymów. Ostentacyjnie zrezygnował z wszelkich piękności obrazów bluszczowato przesłaniających dramaty jednostki. Zwykli ludzie mówią do nas o zwykłych sprawach zwykłym słowem. Patos wynika ze zderzenia zwykłości i eschatologii, codzienności z kanonem moralnym. Współczesnych poecie czytelników zaskakiwał też sposób widzenia świata. Jego bohaterowie mówią prawdę. Prawdę jak jest im dana i jaką zdolni są wypowiedzieć.” – pisze we wstępie tłumacz Michał Sprusiński.

 

Sporo modszy od Mastersa krytyk Van Wyck Brooks (rocznik 1889), zwolennik tezy, iż tradycja purytańska miażdży kulturę amerykańską, zapominając o estetycznej stronie życia na rzecz wartości materialnych, tak wyjaśniał powody mroczności świata Mastersa: „Oczywiście poeta spotęgował myśli samobójcze i brutalne (aż po zabójstwa) nastroje nastroje mieszkańców i wynikało to z logiki życia w Spoon River. Tu przypomnijmy, że tytułowe miasteczko jest tworem fikcyjnym, ale będącym odbiciem realnie istniejących miasteczek. W dziele Mastersa widzimy ludzi samotnych, żyjących w duchowej izolacji, zdanych tylko na siebie. Poeci, malarze, filozofowie, ludzie nauki i religii nie znajdują tutaj zrozumienia. Kult rzeczy, kult posiadania, pieniądz i władza rządzą suwerennie Spoon River. Ich rzecznikami stali się adwokaci i dziennikarze, właściciele bankui, niekiedy, duchowni”.

 

I na koniec, trzy życiorysy – fatalnie splątane ze sobą: prostytutki Aner Clute, prowincjonalnego amanta Luciusa Athertona i nieszczęsnego w miłości Homera Clappa. Trzy różne „życia”, których bohaterowie upadli na skutek samozakłamania i lekceważenia innych.

 

ANER CLUTE

Nieustannie wypytywali mnie,

gdy kupowałek wino czy piwo,

najpierw w Peorii, potem w Chciago,

Denver Frisco, Nowym Jorku, gdzie mieszkałam,

jak przyszło mi zyć w ten sposób

i jak się zaczęło.

Więc, mówiłam im, jedwabna suknia

i obietnica małżęństwa od bogacza

(był nim Lucius Atherton).

Ale naprawdę to było inaczej.

Powiedzmy, że jakiś chłopiec kradnie jabłko

z tacki w sklepie spożywczym

i wszyscy nazywają go złodziejem,

redakto, pastot, sędzia, dosłownie wszyscy –

„złodziej”, „złodziej”, „złodziej”, gdzie się tylko pojawi.

Nie może dostać pracy ani chleba

nie kradnąc, więc chłopiec będzie kradł.

To sposób, w jaki ludzie traktują kradziez jabłka,

robi z chłopca to, czym jest.

 

LUCIUS ATHERTON

Kiedy miałem kręcony wąsik

i krucze włosy,

kiedy nosiłem obcisłe spodnie

i brylantową spinkę,

byłem wspaniałym waletenm kier, wiele wziąłem lew.

Ale kiedy pojawiły się siwe włosy…

Pomyślcie! Nowe pokolenie dziewcząt

śmiało się ze mnie bez żenady

i nie miałem już podniecających przygód –

w których omal mnie nie zastrzelono jako diabła bez serca –

ale tylko nudne romanse, odgrzewane romanse

dawnych dni i innych mężczyzn.

I czas upływał, aż zamieszkałem w restauracji Mavera,

żyjąc z małych zamówień, siwy, niechlujny,

bezzębny, zgrany, wiejski Don Juan…

Jest tutaj możny cień, który śpiewa

o pewnej Beatrycze;

i widzę teraz , że siła, co jego uczyniła wielkim,

mnie zagnała na dno życia.

 

HOMER CLAPP

Często przy furtce Aner Clute

odmawiała pożegnalnego pocałunku,

mówiąc, że najpierw muszę się z nia zaręczyć;

tylko chłodnym uściskiem dłoni

życzyła dobrej nocy, gdy odprowadzałem ją do domu

ze ślizgawki czy z przedstawienia.

Kiedy cichły moje oddalające się kroki,

Lucius Atherton (dowiedziałem się, gdy Aner pojechała do Peorii

wślizgiwał się pod jej okno lub

brał ją na przejażdżkę zaprzęgiem rączych gniadych

na wieś.

Ten wstrząs mnie ustatkował

i włożylem wszystkie pieniądze po ojcu

w fabrykę konserw, aby uzyskać posadę

głównego księgowego, i straciłem wszystko.

Wtedy pojąłem, że jestem jednym z życiowych głupców,

którego tylko śmierć potraktuje jak równego

innym ludziom, tak że poczuję się mężczyzną.

 

Czy zachęciłem Państwa do przeczytania Antologii… Mastersa? Nie jest to poezja pisana „ku pokrzepieniu serc” kosztem prawdy o ludziach. Jest szczera do bólu. I dlatego jest wielka. Jeszcze raz zapraszam do lektury.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Egon Erwin Kisch 1885 - 1948 Fot. z 1934 r. - domena publiczna/ Wikipedia

PIOTR TURLIŃSKI wraca do źródeł: Egon Erwin Kisch – Klasycy dziennikarstwa

Polecam a właściwie przypominam książkę, będącą antologią najciekawszych tekstów dziennikarskich. Rzecz nosi tytuł „Klasycy dziennikarstwa. Arcydzieła sztuki dziennikarskiej. Wybór i układ Egona Erwina Kischa”. Jest cenna, ale to antologia nie najnowsza, bowiem wydano ją, w roku 1959 r.

„Jest to jedna z tych rzadkich książek, które się smakuje latami, a ona wciąż pełna aromatu jak piwnica wypełniona szlachetnym trunkami” – pisze w wstępie Edmund Osmańczyk. I trudno się z nim nie zgodzić. Dalej Edmund Osmańczyk pisze tak: „Rozczytuję się w Klasykach dziennikarstwa od lat z górą trzydziestu, trzykrotnie tracąc w niespokojnych okresach Kaemmerowskie berlińskie wydanie z 1923 roku i odzyskując je na nowo, oczywiście płacąc coraz wyższą cenę mądrym antykwariuszom, którzy znają wartość tej buntowniczej księgi, spalonej na stosie w 1933 roku.”

Jednym z dziennikarzy, który odwoływał się do dorobku i metody pracy Kischa był Ryszard Kapuściński. W „Szkole z klasą” tak pisał o Kischu: „Pamiętam lekcję polskiego w moim liceum. Nad Warszawą właśnie przeszła burza. Nauczyciel poprosił, żebyśmy o niej napisali. To zadanie rozbudziło we mnie tkwiącą gdzieś w ukryciu ciekawość świata, potrzebę zrozumienia jego mechanizmów. Zacząłem się zastanawiać, skąd ta burza, jak to w ogóle się dzieje, że nagle wybucha, jak przebiegała, jakie były jej konsekwencje dla miasta i jego mieszkańców. Niby proste zadanie, ale to często właśnie tak się zaczyna – wszyscy mamy w sobie ciekawość świata. Czasami mniejszą, czasami większą, zwykle nieuświadomioną – ona przejawia się w naszych rozmowach, naszych kontaktach z innymi ludźmi. Ale dziennikarz to ktoś, kto tę ciekawość postanowił w sobie rozwijać, kto świadomie uczynił z niej swoje narzędzie. Często coś, co się nam przydarzyło, jakaś osobista przygoda, może w nas tę ukrytą ciekawość rozbudzić. Mistrz reportażu Egon Erwin Kisch został wysłany przez swoją redakcję, żeby opisać pożar młyna w Pradze. Zobaczył, że dookoła pogorzeliska jest już mnóstwo dziennikarzy. Pomyślał, że już właściwie nic nowego nie jest w stanie dodać do tego, co napiszą. Zaczął więc pisać o żebrakach, których napotkał wokół pogorzeliska. Opisał ich twarze, ich świat – oni mieszkali w spalonym młynie, który właśnie uległ zniszczeniu. Powstał fascynujący reportaż, a Egon Kisch został reporterem.”

Kim był Kisch?

Urodził się w Pradze w roku 1885, zmarł tamże w 1948. Rodzinnemu miastu poświęcił znaczną część swej twórczości. Pochodził z bogatej praskiej żydowskiej rodziny kupca sukiennego Hermanna Kischa. Naprawdę nazywał się Egon Kisch, a drugie imię Erwin, przyjął jako pseudonim literacki. Znał oczywiście czeski, ale pisał po niemiecku.

Odebrał dobre wykształcenie, studiował na  uniwersytecie praskim, a także na politechnice. Wstąpił jako jednoroczny ochotnik do wojska, ale większą część służby spędził w aresztach żandarmerii. Był naturą niespokojną, niełatwo się podporządkowywał. O czasie spędzony w armii Cesarsko-Królewskiej tak pisał: „Fanatycy wolności, przeciwnicy autorytetów, marzący o równości, pełni nienawiści wobec tchórzy, karierowiczów i militaryzmu, chociaż nie z przekonań politycznych, ani uświadamianych sobie przyczyn społecznych (…) Dali mi wiele ze swojej cennej nienawiści wobec uprzywilejowanego społeczeństwa i szczerze im za to dziękuję”. 

Całe życie Egona Erwina Kischa to jedna wielka awantura. Nie sposób tu opisać skandali, w które się mieszał, które opisywał, i których ciemne tła wywlekał na światło dzienne. Dość powiedzieć, że w okresie międzywojennym zdobył europejską sławę i uznanie swą nieustępliwością, śledzeniem wielkich afer i skandali, bezwzględnością wobec zakłamania możnych tego świata. Tego niespokojnego ducha Kischa znajdziemy także w wyborze klasyki dziennikarstwa, którego dokonał na użytek omawianej teraz publikacji.

Artykuły klasyków dziennikarstwa

Dobór tekstów z pewnością zaskakuje. I chyba o takie wrażenie – jak we wszystkim – chodziło Kischowi. Za teksty dziennikarskie uznał on bowiem historyczne relacje, opinie, głosy w dyskusjach oraz recenzje sztuki. I większość z tych tekstów jest bardzo daleka od tzw. obiektywności. Kischowi chodziło też o ukazanie prawdy, że dziennikarstwo stoi bardzo blisko przy literaturze. Dla przykładu i zachęcenia do lektury, przytoczę tylko 30 tytułów, bo sumie książka zawiera 100 tekstów dziennikarskich:

Marcin Luter – List o sztuce przekładu, 1530 r.

Blaise Pascal – Stosunek jezuitów do zbrodni, 1655 r.

Janathan Swift – Czwarty list kupca sukiennego, 1712 r.

Jean Paul Marat – Kauzyperdy i kanceliści na urzędach, 1790 r.

Generał Bonaparte – Relacja z 18 Brumaire’a, 1799 r.

Heinrich von Kleist – Podręcznik żurnalistyki francuskiej, 1810 r.

Giuseppe Mazzini – Manifest młodych Włoch, 1831 r.

Karol Marks i Fryderyk Engels – Upadek Wiednia, 1848 r.

Wiktor Hugo – O parlamentaryzmie, 1852 r.

Fiodor M. Dostojewski – Jeszcze raz o tym, że wcześniej czy później Konstantynopol musi należeć do nas, 1877 r.

Z własnego podwórka

Heinrich von Kleist – Pierwsze tchnienie wolności niemieckiej, 1809 r.

Armand Carrel – Policja niszczy nasze prasy drukarskie, 1830 r.

Teodor Hertz – Żydowska gazeta, 1897 r.

Kronika lokalna i korespondencja zagraniczna

Pliniusz Młodszy – Relacja o trzęsieniu ziemi w Pompei – 79 r. n.e.

Melchior Grimm – Wypadek uliczny, 1787 r.

Karol Dickens – Karetka więzienna, ok. 1840 r.

Emil Zola – Kostnica, 1868 r.

Sąd idzie

Wolter – Z powodu Calasa i Sirvena, 1766 r.

Emil Zola – Oskarżam!, 1896 r.

Felieton

Daniel Defoe – Przeciwko rozpuście, 1729 r.

E.T.A. Hoffmann – Z narożnego okienka kuzyna. 1821 r.

Jan Neruda – Z notatek reportera miejskiego, 1870 r.

Krytyka – Teatr

Gotthold Ephraim Lessing – Przedstawienie Miss Sary Sampson, 1767 r.

Theodor Fontane – Przed wschodem słońca, 1889 r.

Krytyka – Muzyka

Henryk Heine – Koncert Paganiniego, 1836, r.

Ryszard Wagner – List muzyka niemieckiego z Paryża, 1841 r.

Krytyka – Plastyka

Johann Wolfgang Goethe – O Wieczerzy Leonarda  da Vinci w Mediolanie, 1817 r.

Richard Muther – Czego chce dziś malarstwo, 1900 r.

Krytyka – Literatura

Ludwig Börne – O Kronikach dziennych i rocznych z lat 1789-1806 Goethego, 1820 r.

Franciszek Mehring – Heine i jego pomnik, 1894 r.

„Chory człowiek Europy”

Spośród wybranych przez Kischa dzieł sztuki dziennikarskiej nie zabrakło głosu Rosjanina, a jest nim nie byle kto, bo Fiodor Dostojewski, który był wielkim pisarzem, ale czy był równie wielkim publicystą? Żeby się przekonać, jak w meandrach propaństwowego myślenia mogą się zagubić nawet wielcy artyści, gdy bezwarunkowo staną po stronie państwa – warto przeczytać artykuł Dostojewskiego z roku 1877 – „Jeszcze raz o tym, że wcześniej czy później Konstantynopol musi należeć do nas”. Oto fragmenty tego artykułu:

Kościół wschodni, jego przełożeni i ekumeniczny patriarcha przez całe te cztery stulecia, kiedy ich Kościół był ujarzmiony, żyli w zgodzie z Rosją i między sobą – w sprawach wiary; to znaczy nie było wielkich niepokojów ani herezji, ani schizmy. Jednakże obecne stulecie, a zwłaszcza ostatnie dwudziestolecie po wielkiej wojnie na Wschodzie, przeniknięte jest jakby zgniłym zapachem rozkładającego się trupa, przeczuciem śmierci i rozkładu „chorego człowieka” oraz zagłady jego państwa to główne i jedyne wrażenie. (jako „chorego człowieka Europy” Dostojewski rozumiał imperium Tureckie – przypis mój)

Oczywiście ostateczne wyzwolenie może przynieść ujarzmionym krajom tylko Rosja, ta sama Rosja, która również teraz, również w chwili obecnej, kiedy wszyscy mówią o Wschodzie, sama jedna broni ich w Europie, podczas gdy wszystkie inne narody i państwa oświeconego świata europejskiego byłyby, rzecz jasna, zadowolone, gdyby tych uciskanych narodów Wschodu w ogóle na świecie nie było. Ale niestety cała inteligencja wschodniej Rai (obywatele niemuzułmańscy, a więc chrześcijanie i Żydzi – uwaga wydawcy), mimo wzywania Rosji na pomoc, boi się jej, być może, nie mniej niż Turków: „Rosja nas co prawda wyzwoli od Turków, ale połknie nas tak samo jak ˃chory człowiek˂ i nie da się rozwinąć naszym narodom” – taka jest niezmiennie ich idea, zatruwająca wszystkie ich nadzieje! A ponadto rozgorzała między nimi i szerzy się coraz bardziej rywalizacja narodowościowa; zaczęła się, gdy tylko zaświecił im pierwszy promień oświecenia. Stosunkowo niedawno grecko-bułgarski spór kościelny był kościelnym tylko z pozoru, bo w gruncie rzeczy był to spór narodowościowy, co jest poniekąd proroctwem na przyszłość.

(,,,) A ty nagle podnosi się krzyk, (i to nie tylko w Europie, ale wśród naszych znakomitych  umysłów politycznych), że gdyby Turcja jako państwo umarła, Konstantynopol może odrodzić się tylko jako miasto ˃międzynarodowe˂, tj. jakieś neutralne, wspólne, wolne miasto, tak aby nie mogło stać się ono przedmiotem sporów. Nie można było wpaść na bardziej opaczny pomysł.

Tu następuje apokaliptyczny opis mniemanej przyszłości Bałkanów – po przegranej i upadku Turcji  – Dostojewski wieszczy rozpad wschodniego kościoła, krwawych i niekończących się waśnie między małymi narodami, co finalnie doprowadzi te narody do wpadnięcia w ręce Anglii. Kończąc Dostojewski pisze:

(…) Jest rzeczą jasną, że zapobiec temu wszystkiemu w porę można tylko wówczas, gdy Rosja będzie stanowcza w kwestii wschodniej i zdecydowanie będzie się trzymała wielkich tradycji naszej dawnej, wielowiekowej polityki rosyjskiej. Żadnej Europie nie powinniśmy w tej sprawie ustąpić w niczym i pod żadnym warunkiem, albowiem jest to dla nas sprawa życia i śmierci. Konstantynopol musi wcześniej czy później należeć do nas… Zyskamy nie tylko wspaniały port, nie tylko dostęp do mórz i oceanów. Nasz Konstantynopol połączy Rosję tak mocno z rozwiązaniem tej fatalnej sprawy, i da nie tylko zjednoczenie i odrodzenie Słowian. Nasze zadanie jest głębsze, nieskończenie głębsze…   

Gdy dzisiaj Zachód zaskoczony jest myślą polityczną współczesnej Rosji, gdy jest przerażony najazdem Rosji na Ukrainę, gdy Rosja grozi wszystkim właściwie państwom wschodniej flanki NATO i Unii Europejskiej, wytłumaczenie tych faktów znajdziemy – między innymi – w dziennikarskich artykułach samego Dostojewskiego. Są przerażające, ale prawdziwie przedstawiają myślenie Wielkorusów.

Warto

Ściśle biorąc, Kisch zamieszcza w swym wyborze, dzieła, z których większość niekoniecznie mogłaby być uznana za dzieła dziennikarskie, nawet jeżeli były publikowane w prasie. Jednak Kisch zalicza do „wyrobów dziennikarskich” formy głównie publicystyczne. Zakładał bowiem, że wszelkie upublicznione tendencje polityczne, są dziennikarskiej proweniencji.

W efekcie otrzymujemy lekturę pełną pasji i oddania ideom, lub też z pasją tępiące przeciwników politycznych. Dodam, że każdy z artykułów poprzedzony jest rzetelnym i obszernym słowem wprowadzającym w problem, w epokę. Naprawdę warto przeczytać ów zbiór wybitnych tekstów – oczywiście uprzednio odwiedziwszy dobre biblioteki, żeby książkę znaleźć. Naprawdę warto, choćby po to, żeby wyjść z błędnego myślenia, że świat i dziennikarstwo narodziły się dopiero wraz z naszym przyjściem na ten łez padół. Co jest – niestety – grzechem pierworodnym młodości. Także tej dziennikarskiej młodości.

 

Józef Hen Fot. domena publiczna/ Wikipedia

PIOTR TURLIŃSKI: W poszukiwaniu człowieczeństwa – JÓZEF HEN

Józef Hen ma obecnie 99 lat i nadal jest aktywnym twórcą. Urodził się 8 listopada 1923 roku w Warszawie Urodził się i wychował w kamienicy przy ulicy Nowolipie 53. Jego ojciec, Rubin Cukier z Radzynia, był hydraulikiem, matka Ewa (Chawa) Hampel pochodziła z Warszawy. Józef Hen miał troje starszego rodzeństwa, dwie siostry i brata.

W czasie niemieckiej okupacji Józef Hen stracił większą część swej rodziny – ojca w 1945 w Buchenwaldzie, brata Mojżesza, który zaginął w ZSRR i siostrę Mirkę. Wojnę przeżyły matka i siostra Stella.

Ukończył prywatne żydowskie Gimnazjum Męskie im. Magnusa Kryńskiego (mała matura), przy ul. Miodowej 5. Miał kontynuować naukę naukę w liceum w klasie o profilu matematyczno-przyrodniczym, ale wybuchła wojna.

W listopadzie 1939 opuścił Warszawę i przedostał się do Białegostoku. Wojnę przeżył w Związku Sowieckim. Pracował przy budowie szosy Lwów-Kijów, a potem trafił do Samarkandy. Mimo dobrej kondycji fizycznej, nie został przyjęty do Armii Andersa. W 1944 wstąpił do Ludowego Wojska Polskiego i wtedy publikował pierwszy wiersz (Łódź wierna) w piśmie Głos Żołnierza.

W 1944 przyjął pseudonim literacki „Hen”, który z czasem zaczął mu służyć za nazwisko. Zaraz po wojnie, był redaktorem tygodnika Żołnierz Polski. W 1947 razem z redakcją tygodnika wrócił do Warszawy. Służbę wojskową zakończył jako kapitan w 1952.

Temat główny

Józef Hen to pisarz, reportażysta, scenarzysta i reżyser, a także dramaturg i publicysta. Pełny wykaz jego osiągnięć artystycznych zamieszczam na końcu tego felietonu.

Gdyby chciało się powiedzieć jednym zdaniem, co jest najbardziej typowe, co najbardziej określa jego twórczo – należały powiedzieć, że wszystko co napisał ten ciężko doświadczony człowiek, wszystko co stworzył poświęcił jednemu wielkiemu wyzwaniu – poszukiwaniu człowieczeństwa w najbardziej nawet okrutnych czasach.

Tym samy Józef Hen wpisał się na listę największych moralistów. Były niedawne lata, kiedy w świecie, a także u nas, moralistyka miała złą opinię, bo trąciła namolnością napomnień, zwracaniem uwagi i odwoływaniem się do odwiecznej miary rzeczy. A przecież najwięksi pisarze – tak w przeszłości, jak dzisiaj – zajmują się kondycją człowieka. Ci niedawno jeszcze szalejący „anty-moraliści” zapominali o okrucieństwach zgotowanych światu przez Hitlera i Stalina. I jakoś milczą  wobec dzisiejszego bestialstwa Rosjan wobec Ukraińców. Tym samym „anty-moraliści”, których tak bardzo podniecała literatura i sztuka drżąca tematy wszelkich możliwych aberracji i dewiacji ludzkiego rozumu ponieśli klęskę, ale przecież nigdy się do tego nie przyznają.

Józef Hen jest w pewnym stopniu podobny do Isaaca Singera – urodzonego w Polsce noblisty, piszącego w zapomnianym już języku jidisz. Obaj widzą świat jako odwieczną walkę dobra ze złem, pokusy z obowiązkiem, miłości i nienawiści, prawdy i zakłamania. I obaj piszą w sposób fascynujący, odkrywczy i nowy.

Wojna jako doświadczenie bardzo osobiste

Nie boję się bezsennych nocy to tytuł wydanego obszernego pamiętnika Józefa Hena, a właściwie dziennika refleksji. Przedstawiam kilka fragmentów jego zapisów – niech one świadczą o tym, czym interesuje się pisarz. I jak potrafi to opisać, bo przecież literatura to nie są „słuszne i głębokie” myśli, ale przede wszystkim to, jak zostają one podane czytelnikowi. Piszę o tej oczywistości, bo coś mi się zdaje, że obecnie wielu naszych polityków i dziennikarzy uważa się za literatów, a ich dziełami mają być ich zawsze męczące przemówienia lub sprawozdania z tych przemówień.

Wbrew powierzchownym sądom, nie jest zbyt trudno zachować tak zwaną „postawę”, kiedy się jest prześladowanym, czy kiedy ponosi się porażkę. Wiele trudniej zachować godność, moralność, kiedy się jest zwycięzcą, kiedy się dysponuje losem innych. Umieć przegrywać to sztuka, ale nie taka wielka. Umieć wygrywać – to sztuka o wiele trudniejsza.

O pułapkach czyhających na zwycięzcę mogłem się przekonać w roku 1945 w Niemczech, po sforsowaniu Nysy. Trzeba dużo odporności, a także umiejętności spojrzenia na siebie z boku, żeby wyjść z takiej próby bez wstydu. Dopiero dzisiaj zdaję sobie sprawę, że nigdy nie zostałem tak bezwzględnie zmuszony do zmierzenia się z sobą, do sięgnięcia w głąb samego siebie, jak wtedy i tam.

Presja i pokusa, jakiej został poddany młody Niemiec, który znalazł się w naszym kraju w charakterze zwycięzcy, rozgrzeszony z góry przez Führera z każdego nadużycia, upatrzony przez niego na pana podbitych mas – nie wiem czyśmy się nad tym zastanawiali. Nie idzie mi tu o zawodowych morderców czy o przekonanych i porwanych kultem swojego wodza hitlerowców – aż takim humanistą nie jestem, idzie właśnie o przeciętnego młodego Niemca z tak zwanej przyzwoitej rodziny o pewnych liberalnych tradycjach. Nagle wszystko mu wolno, buta i przemoc są zalecane, przeciwko sobie ma polskich podludzi, wrogów, których trzeba ujarzmić. Po to, żeby taki „porządny Niemiec” zachował się naprawdę przyzwoicie, musiał być w dwójnasób porządnym.

Wprawdzie nikt nam nie wmawiał, że jesteśmy herrenvolkiem i nikt z niczego nie miał zamiaru nas rozgrzeszać, nie znaczy to wcale, że nasza sytuacja była łatwa. Bo i my przeciwko sobie mieliśmy wroga – tych samych nadludzi, którzy nas mordowali – na domiar pałaliśmy żądzą zemsty. Na kim? Ci wrogowie, na których natykaliśmy się w zajmowanych miejscowościach, to były najczęściej wylęknione i zrezygnowane kobiety. Jeśli trafił się jakiś młody człowiek, to najchętniej mówił „Hitler kaputt” i przyznawał nam we wszystkim rację. Modne jest dzisiaj wyrażenie „sprawdzić się”. Otóż myśmy się tam sprawdzali, powstrzymując się od robienia pewnych rzeczy – sprawdzaliśmy się w ten sposób bardziej, niż gdybyśmy uczestniczyli w jakimś pociągającym szaleństwie. – Józef Hen, Nie boję się bezsennych nocy.

Wojna była najbardziej traumatycznym i najważniejszym doświadczeniem Józefa Hena. I cały czas istnieje ona w jego pisaniu na pierwszym miejscu. Może dlatego, że wojna bezwzględnie obnaża człowieka, że jest czasem ostatecznej próby?

Literatura i film

W 1947 Józef Hen opublikował pierwszą książkę Kijów, Taszkent, Berlin. Dzieje włóczęgi, która została uznana za obiecujący debiut.

Na podstawie jego scenariuszy, będących adaptacjami jego własnych utworów, nakręcono w pierwszej połowie lat 60. znaczące artystycznie filmy: Krzyż Walecznych, 1958 r., w reżyserii Kazimierza Kutza; Nikt nie woła, 1960 r. – reż. Kazimierz Kutz; Kwiecień, 1961 r. – reż. Witold Lesiewicz, Prawo i pięść, 1961 r.; reż. – Witold Lesiewicz.

Później sfilmowano jego opowiadania z cyklu Przeciw diabłom i  infamisom / Przypadki starościca Wolskiego, serial Rycerze i rabusie, a także powieść Crimen, serial pod tym samym tytułem. Gdy o Crimen chodzi – interesujący jest fakt, że Józef Hen wycofał z napisów czołowych swoje nazwisko jako autora scenariusza i na jego żądanie formułę „na podstawie powieści” zastąpiono słowami „na motywach powieści”.

Hen jest także autorem wielu scenariuszy filmowych nie tylko ekranizacji własnej twórczości, ale także np. do serialu Życie Kamila Kuranta, według prozy Zbigniewa Uniłowskiego i niekiedy współscenarzystą z Jerzym Hoffmanem, jak w przypadku filmu Stara baśń. Kiedy Słońce było Bogiem, swobodnej adaptacji klasycznej powieści Józefa I. Kraszewskiego.

W latach 1967–1969 był atakowany przez środowisko tzw. partyzantów. Nawiązał wówczas współpracę z paryską Kulturą Jerzego Giedroycia, tam pod pseudonimem „Korab”, opublikował trzy opowiadania: Western, Oko Dajana, Bliźniak. W styczniu 1976 roku podpisał list protestacyjny do Komisji Nadzwyczajnej Sejmu PRL przeciwko zmianom w Konstytucji.

Ważną pozycją w jego dorobku są beletryzowane biografie, wśród nich: Ja, Michał z Montaigne (1978) – opis życia duchowego Europy XVI wieku, na tle życiorysu francuskiego pisarza, myśliciela i eseisty. Świetną pozycją jest także Błazen – wielki mąż (1998) – portret duchowy Tadeusza Boya-Żeleńskiego, inkrustowany refleksjami autora na temat epoki, która była także dzieciństwem Józefa Hena – książka miała trzy wydania.

Hen doczekał się kilkunastu tłumaczeń, w tym na czeski, francuski, niemiecki oraz rosyjski. Przez wiele lat był działaczem Związku Literatów Polskich. Jest odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski (1998). W 2008 otrzymał Nagrodę Literacką im. Władysława Reymonta. W 2009 roku otrzymał Nagrodę Literacką m. st. Warszawy w kategorii „Warszawski twórca”. W 2002 roku otrzymał medal „Zasłużony dla Tolerancji”. Jest też laureatem Nagrody Polskiego PEN Clubu im. Jana Parandowskiego.

Przykre obserwacje Hena

Dzienniki Hena dotyczą spraw osobistych pisarza, ale też znajdziemy w nich niebanalne obserwacje świata obyczajów, polityki i spraw społecznych. Oto sześć krótkich notacji z Nie boję się bezsennych nocy:

W czołowym dzienniku artykuł „Moje dziecko kłamie”. Psycholodzy, pedagodzy zastanawiają się nad niepokojącym zjawiskiem, że dziecko zaczyna kłamać, ale na myśl im nie przyjdzie (a może i przyjdzie, ale ukrywają), że dziecko słyszy kłamstwa dookoła: kłamią gazety, spikerzy, nauczyciele, ministrowie, prezydenci, sędziowie, kłamią niezmordowanie od rana do wieczora Nixony i ich partnerzy, Portugalczycy i Etiopczycy, Polacy i Francuzi. Kłamią prasa, radio i telewizja. Kłamią też rodzice: co innego mówią w pracy (dziecko o tym wie), a co innego w domu.

A kto to jest ten mężczyzna o zdartym glosie, który ostatnio wydzwaniał do mnie o różnych porach dnia i nocy (najczęściej nocy) wykrzykując: „Hen, ty stara k…”, zawsze dorzucając „ty  grafomanie”, co mnie wprawiało w popłoch, bo człowiek nigdy nie ma pewności, jak to jest z tą grafomanią, i tylko raz krzyknął: „ty Żydzie”, naprawdę tylko raz! Ale dlaczego natychmiast rzuca słuchawkę? Podobnie Sławomir Kr. – który w marcu 68 związał się z „patriotami” spod ciemnej gwiazdy – napisał o mnie, że byłem „pupilkiem Bieruta”. Szkoda, że nim nie byłem – co bym sobie pożył, to moje. A później jakoś bym się wyłgał, jak ci inni, prawdziwi pupilkowi, których nazywano „belwederczykami”.

Wałęsa wyobraża sobie władzę prezydenta mniej więcej tak, jak pierwszego sekretarza partii. Zadzwoni, gdzie trzeba – „słuchajcie towarzyszu” – i sprawę załatwi. Wychował się w tamtych czasach, demokracji musi się uczyć. Przyjmuje np. panią Branicką-Wolską i obiecuje jej zwrot majątków, łącznie z tym, co zawiera pałac wilanowski. Ona twierdzi, łaskawa, że chętnie je zostawi w pałacu, ale jako swoją własność, „depozyt”. Pan prezydent zwraca się do władz Mokotowa, żeby zrealizowały jego obietnicę. Nie spostrzegł nawet, że wtrąca się nie do swoich rzeczy. Tadeusz trafia w punkt, zauważając, że ta pani powinna zażądać jeszcze zwrotu carskich rubli, które Braniccy otrzymali od Katarzyny za zdradę narodową.

Trybunał konstytucyjny odrzucił skargę prof. Ewy Łętowskiej, że religia została wprowadzona do szkół wbrew obowiązującym ustawom. Przy okazji pewien prokurator wypowiedział myśl, na jaką go stać, że ateizm prowadzi do zbrodni, kłamstwa i prostytucji.

Warto przypomnieć, że patriotyzm nie jest uczuciem, które samo przez się, niezależnie od tego, jakim znakiem jest opatrzone, zasługuje na kult. Patriotami byli na pewno i hitlerowcy. Wszędzie, gdzie się zabija obcych, mamy do czynienia z patriotami. „Patriotami” nazywali siebie przeciwnicy Konstytucji 3 maja. Doktor Samuel Johnson (według jego biografa Boswella) grzmiał w osiemnastym wieku: „Patriotyzm jest ostatnia deską ratunku łajdaka”. Trudno było o tym nie wspomnieć, kiedy widziało się, jak to pojęcie prostytuują agenci Moczara. Na pewno patriotami są Rosjanie, którzy pragną odrodzenia imperium i tego, by w ich władanie wrócił kraj priwislinskij.

Boy-Żeleński przytacza w Obiedzie Literackim opowieść Teofila Gautiera (zanotowaną przez Goncourtów): „Pewnego dnia minister Walewski rzekł mi, żebym już zerwał z pobłażaniem i że mnie upoważnia, abym pisał o teatrze to, co myślę.

– Ależ – rzekłem – w tym tygodniu grają sztukę pana X.

– A – odparł minister – to może pan zacznie od przyszłego tygodnia.

Polecam do czytania

Polecam lekturę Nie boję się bezsennych nocy, jako świadectwa duchowego życia wybitnego pisarz i opisu nas, naszego społeczeństwa.

Bardzo lubię jego powieść i film Kwiecień. Wśród setek filmów opowiadających o wojnie, Kwiecień jest wyjątkowy. Większość powieści i filmów o wojnie nie dostrzega w bałaganie i harmidrze wojny człowieka, osoby, jednostki. W Kwietniu Hena owszem są w powieści i filmie sceny batalistyczne, ale nie one są najważniejsze. Hen dostrzega w wojnie ludzkie wybory, jednostkowe dramaty.

Cenię jego biografię Tadeusza Boya-Żeleńskiego. W tym dziele, zatytułowanym Błazen-wielki mąż, widzimy wielkiego buntownika, jakim był przecież Boy. Hen subtelnie, ale wyraźnie ukazuje epokę, w której Boy, jako pisarz i publicysta mierzył się z zatęchłą atmosferą naszego społeczeństwa. A była ona wtedy zatęchła bardzo. To Boy, jako pierwszy podjął walkę o prawa kobiet i to on stworzył hasło Piekło kobiet, bo jest to tytuł cyklu jego polemik. I to on walczył z wszelkiego rodzaju wstecznictwem społecznym, bezlitośnie obnażając pustotę haseł tzw. konserwatystów, których idea główna sprowadzała się w międzywojniu do przekonania, że wszystko powinno zostać po staremu – co najmniej jak na początku XIX wieku, lub nie wcześniej. Boy patrzył przenikliwiej, widział, jak zmienia się świat, jak rodzą się nowe społeczeństwa i chciał, by również Polacy popatrzyli na siebie krytycznie, odrzucając wszelkie uprzedzenia i puste hasła. Hen napisał biografię Boya z ogromnym temperamentem, w bardzo dobrym rytmie i z wielką pasją. Czego chcieć więcej?

Wykaz głównych dzieł Józefa Hena:

  • Kijów, Taszkient, Berlin, 1947.
  • Druga linia, 1951.
  • Moja kompania, 1951.
  • Notes lejtnanta Nikaszyna, 1952.
  • W dziwnym mieście – powieść, 1954
  • Bitwa o Kozi Dwór – powieść dla dzieci, 1955.
  • Cud z chlebem – opowiadania, 1956.
  • Skromny chłopiec w haremie – reportaże z ZSRR, 1957.
  • Bicie po twarzy – opowiadania, 1959
  • Więzień i jasnowłosa – powieść, 1960.
  • Kwiecień (powieść), 1961.
  • Nieznany (opowiadania), 1962.
  • Krzyż walecznych (opowiadania), 1964.
  • Toast (powieść – od 1997 wznawiana pod tytułem Prawo i pięść), 1964.
  • Przed wielką pauzą (pierwsza część cyklu powieściowego Teatr Heroda), 1966.
  • Opór (druga część cyklu powieściowego Teatr Heroda), 1967.
  • Mgiełka (opowiadania), 1970.
  • Twarz pokerzysty (powieść), Czytelnik, 1972.
  • Przeciw diabłom i infamisom (cykl opowiadań historycznych dla młodzieży), 1973.
  • Yokohama (powieść), 1974.
  • Crimen: opowieść jarmarczna (powieść), 1975.
  • Ja, Michał z Montaigne (biografia literacka), 1978.
  • Zagadkowy Arr (powieść dla dzieci), 1979.
  • Milczące między nami (powieść), 1985.
  • Nie boję się bezsennych nocy, Czytelnik, 1987.
  • Powiernik serc (opowiadania), 1988.
  • Królewskie sny, Iskry, 1989.
  • Nikt nie woła, 1990.
  • Nowolipie, Iskry, 1991.
  • Nie boję się bezsennych nocy… z księgi drugiej, 1992.
  • Odejście Afrodyty, 1995.
  • Najpiękniejsze lata, 1996.
  • Błazen – wielki mąż, 1998, Nominacja do Nagrody Literackiej Nike 1999.
  • Nie boję się bezsennych nocy… z księgi trzeciej, Czytelnik, 2001.
  • Mój przyjaciel król, 2003. Nominacja do Nagrody Literackiej Nike 2004.
  • Bruliony profesora T., 2006.
  • Pingpongista, 2008.
  • Dziennik na nowy wiek, 2009.
  • Szóste, najmłodsze i inne opowiadania, 2012.
  • Dziennika ciąg dalszy, Wydawnictwo Literackie, 2014.
  • Powrót do bezsennych nocy, Dzienniki, Sonia Draga, Katowice 2016.
  • Ja, deprawator, Sonia Draga, Katowice 2018.
  • Bez strachu, MG, 2020.

 

 

Andrzej KIjowski maj 1973, fot. A.T. Kijowski - domena publiczna

PIOTR TURLIŃSKI: Za sprawą muz czy mózgu – Andrzej Kijowski (8)

W powszechnym rozumieniu pisarz to ktoś taki, kto działa pod wpływem natchnienia, właściwie bez udziału mózgu. Dlatego Grecy wymyślili muzy. Interesujące, że do dzisiaj większość ludzi na świecie uważa, że pisarz działa pod wpływem sił metafizycznych, takich choćby jak natchnienie. Pisarz – w tym rozumieniu – jest jedynie fizycznym przekaźnikiem pomysłów sił wyższych.

Nie neguję tu istotnego wpływu natchnienia, ale też zwracam się o poszanowanie roli mózgu i wiedzy warsztatowej twórców. Piszę o tym, mając jednak słabą nadzieję na zmianę społecznego rozumienia procesu twórczego. Ludziom bowiem potrzebny jest jakiś daimonion (głos bóstwa, czasem zwany sumieniem), który ma niezwykły wpływ na artystów. I wolą wierzyć, że natchniony przez siły wyższe artysta pisze, maluje, rzeźbi czy komponuje muzykę.

Dla materialnej prawdy przedstawiam dziś sylwetkę pisarza rozumnego, niezwykle dobrze wykształconego i w pełni świadomego tego, co robi, co i jak pisze.

Andrzej Kijowski

Poświęćmy chwilę artyście, który miał wielki wpływ na naszą literaturę współczesną, ale – przyznajmy ze smutkiem – tak zwanej szerszej publiczności – nie był dobrze znany. W dużęj mierze na skutek tego, że władze zakazywały mu przez lata pisania pod nazwiskiem własnym.

Andrzej Kijowski był prozaikiem, eseistą, krytykiem literackim i teatralnym, scenarzystą filmowym i tłumaczem. Był też ważnym przedstawicielem opozycji – walczył swymi myślami i tekstami z władzami PRL. Urodził się 29 listopada 1928 roku w Krakowie, zmarł 29 czerwca 1985 roku w Warszawie.

Przyznajmy na początek, że obszar jego twórczości był niezwykle duży i niewielu współczesnych mogło mu dorównać zainteresowaniami i perfekcyjną doskonałością form literackich, które uprawiał.

Był człowiekiem świetnie wykształconym. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim (1954). Należał też do nielicznego grona wybranych przez profesora Kazimierza Wykę. Profesor przez kilkadziesiąt lat wyławiał najzdolniejszych studentów i proponował im pisanie prac magisterskich, doktoratów pod jego własną opieką.

To dzięki takiemu zrządzeniu losu wybrańcy Profesora mogli od razu wchodzić na wyższe piętra wiedzy, bo obcowanie z papieżem polskiej polonistyki było dla młodych wielką szansą. Kijowski był uczestnikiem seminariów Wyki wraz z Janem Błońskim, Ludwikiem Flaszenem i Konstantym Puzyną. Te cztery wielkie nazwiska – z jednago czasu studiów – najlepiej świadczą o celowości działania Kazimierza Wyki. Te jego seminaria dały też początek krakowskiej szkole krytyków, walczącej z kanonami socrealizmu.

Pierwsze prace

Andrzej Kijowski w latach 1954–1955 pracował jako redaktor Wydawnictwa Literackiego w Krakowie. W latach 1955–1958 był redaktorem Państwowego Instytutu Wydawniczego. Od 1958 roku, aż do śmierci był członkiem redakcji „Twórczości”, w której drukował swoje słynne „Kroniki Dedala”. Przyjęcie pseudonimu miało związek z objęciem pisarza zapisem cenzury na publikowanie pod nazwiskiem ze względu na jego zaangażowaniem w działalność opozycyjną.

W 1960 roku wyjechał do Paryża na stypendium. W latach 1960–1961 przebywał w Stanach Zjednoczonych jako stypendysta Fundacji Forda. Od początku lat siedemdziesiątych datuje się też jego stała obecność – jako felietonisty i eseisty – na łamach „Tygodnika Powszechnego”.

Ważne, żeby od początku być zauważanym

Znakomite przemówienia o cenzurze: Andrzeja Kijowskiego, spokojne, rzeczowe, a druzgocące, Jastruna (przy jakiejś próbie obrony skierowano go w cenzurze do „wydziału aluzji”), Andrzeja Brauna i Seweryna Pollaka – wyjątkowo silnie oskarżające – zapisała w swych „Dziennikach” Maria Dąbrowska.

Jest tylko trzech pisarzy polskich, których lektura jest moją wewnętrzną potrzebą, i to lektura wszystkiego, co napiszą: Jerzy Andrzejewski, Andrzej Kijowski i Tadeusz Różewicz. Napisał Krzysztof Mętrak – co umieścił w swoich dziennikach, 1 czerwca 1970.

Andrzej Kijowski rozumiał krytykę nie tylko jako ocenę dzieł, interesowały go również silne osobowości twórców, takie które były nowe, przełamywały stereotypy.

Ironia jako oręż

Był moralistą, ale nie wprost, bo był równocześnie sceptykiem i lubił ironizować. We własnej twórczości chciał realizować cele, które – jako krytyk – stawiał innym.

Pisać na nowo… Hasło wszystkich nowatorskich ruchów literackich. Pisać przeciwko samej literaturze, niszczyć ją w imię rzeczywistości. Wszystkie nowatorskie ruchy literackie stawiają przed sobą wybór między dwiema wiernościami: między wiernością dla literatury i między wiernością dla rzeczywistości. Rewolucje literackie dokonują się w imię nowej rzeczywistości, nie w imię nowej sztuki. Ich objawieniem stają się wtedy sprawy, które znajdują się poza domeną języka literackiego. Uderzają weń nowym językiem, który jest dla nich – dla reformatorów – językiem życia. – pisał Kijowski w „Arcydziele nieznanym”, z 1964 roku

Nie był natomiast zwolennikiem formy – dla formy. Na pierwszym miejscu – według Kijowskiego – zawsze miała być treść. Sporym skandalem była jego recenzja z „Apocalypsis cum figuris” Jerzego Grotowskiego w Teatrze Laboratorium. Wtedy to Kijowski również „nie bał się” płynąć pod prąd powszechnych zachwytów.

Grotowski – pisał Kijowski w 1968 roku – wydobywa na jaw i realizuje w formie spektaklu i w jego organizacji układ sado-masochistyczny, tj. dążność do panowania i chęć poddania, dążność, która w stosunkach między ludźmi pojawia się w miejsce porozumienia, zamiast niego, jako jego negacja, brak, jako wyraz niezdolności do porozumienia. Ten kto nic nie ma do powiedzenia przechodzi do użycia siły, a poddaje się jej ten, komu poza zdolnością do poddania brak innych zdolności rozumienia. Grotowski nie jest więc artystą stwarzającym porozumiewawcze znaki, ale dozorcą wędrownego więzienia dla ochotników, genialnym policjantem, który terror i torturę podniósł do zasady duchowego obcowania; jest twórcą utopii dla masochistów, to jest świata, w którym udręka udaje wartość. Stosując akt gwałtu zamiast porozumienia, stworzył jego uczestnikom zastępcze życie duchowe: muzykę dla głuchych, wizję dla ślepców, literaturę dla tych, którzy nie umieją jej czytać, mistykę dla tych, którzy są pozbawieni mistycznego instynktu, wolność dla niewolników z natury. […] „Idź i nie wracaj więcej” – te ostatnie słowa gry brzmią jak perfidne zaproszenie. Gdyby tak przy wejściu lub wyjściu każdemu jeszcze dać po mordzie, dopiero by się pchali!

Trudny charakter

Ludzie sztuki – i nie tylko sztuki – bronią się przed ostrymi ocenami, a panikują przed ironią. Wszyscy właściwie wolimy ciepełko i spokój, A jeżeli ma już spotkać nas jakaś krytyka, to niech będzie łagodna – nierozerwalnie związana z pochwałą.

Są jednak wśród krytyków osobnicy walący między oczy, ostro i bezkompromisowo. Tych najbardziej się nie lubi. Ale też wyobraźmy sobie pisarza, który szedł ciernistą drogą – ona zawsze jest ciernista – do swych sukcesów… A tu nagle ktoś ośmiesza jego dorobek, mieli w maszynce krytyki jego cały świat, jak mięsa na pasztet.

Kijowski miał trudny charakter, taka panowała o nim opinia. Czy ktoś, kto szuka sensu w sztuce może spodziewać się lepszej pochwały? Sam Jarosław Iwaszkiewicz, redaktor naczelny miesięcznika, w którym pracował Kijowski zanotował taką o nim myśl w 1965 roku: W „Tygodniku Powszechnym” olbrzymi artykulas Kijowskiego, od początku do końca fałszywy. Każda teza nieprawdziwa. Co za dziwny człowiek z tego Andrzeja, niby mądry i inteligentny, a taka szalona dowolność we wszystkich jego tezach i twierdzeniach, i zupełny brak ciągłości myśli. To, co pisze, że każdy pisarz polski chciałby pisać jak Dąbrowska – zupełna bzdura.

Nieszablonowy

Kolejne epoki zaistniały jedynie dzięki nieszablonowym twórcą i takimż krytykom. Gdyby nie oni, literatura europejska do dzisiaj powielałaby kanon Renesansu, z mocnymi akcentami liryki trubadurów.

Nieszablonowe sądy Kijowskiego sprawiały, spory ferment intelektualny nawet wśród pisarzy z najwyższej półki. Polemiści zarzucali mu niekonsekwencję, entuzjaści z kolei zwracali uwagę na odkrywczość jego analiz. W krytycznych atakach na literackie hierarchie Kijowski był bezlitosny.

Katarzyna Wiśniewska w szkicu o Kijowskim przytacza wspomnienie Stefana Bratkowskiego: Leopold Tyrmand oświadczył, że wyjeżdża na zawsze z kraju i pokazał mu miażdżący felieton Kijowskiego o „Złym”. Z zabójczą puentą: „Tak, Leopold Tyrmand jest wielkim pisarzem. Dla gówniarzy”.  Czy to był jedyny bodziec do wyjazdu, przesądzić nie można, ale on niesłychanie to przeżył. Gdy po latach opowiedziałem o tym Andrzejowi, on z kolei odczuł to boleśnie. Faktem jest, że jego precyzja sądów bywała bardzo okrutna. – Stefan Bratkowski w: „Katarzyna Wiśniewska, „Tak pięknie, że strach bierze”,„Gazeta Wyborcza – Świąteczna”, 9–10 lipca 2005 r.

W opiniach o Kijowskim powtarza się obserwacja, że gdy dochodziło do osobistych spotkań z „pogromionymi” pisarzami, Kijowski z uśmiechem wyjaśniał: Tak wyszło stary, ale w tym nie ma przecież nic osobistego”.

Zawsze w opozycji

Współtworzył Polskie Porozumienie Niepodległościowe, brał udział w pracach jego Zespołu Problemowego, dla którego przygotowywał programowe teksty (1977–1980).

Był zawsze w pierwszej linii twórców upominających się o dobro innych, do czego wykorzystywał każdą sposobność. Na przykład możliwość zabrania głosu na Zjeździe ZLP w Łodzi, na którym 4 lutego 1972 wystąpił z własną inicjatywą.

W ciągu całego dnia na sali obrad. Najbardziej godna zapamiętania – chwila wstępna – minuta milczenia za umarłych. Było ich kilkunastu. Ale bardziej od tej – podanej przez Zarząd – do powstania – była minuta nieoficjalna, gdy Andrzej Kijowski wbiegł na trybunę i ogłosił żałobę po pisarzach zmarłych na emigracji: Gombrowiczu, Wierzyńskim (i jeszcze jednym, którego nazwiska nie usłyszałem). Wszyscy znów powstali z miejsc, i to powstanie było oskarżeniem Zarządu Głównego i Zarządu Warszawskiego – zanotował Mieczysław Jastrun.

Tym trzecim pisarzem, o którego upomniał się Kijowski, był zapewne Marek Hlasko, który zmarł podobnie jak wcześniej wymienieni w 1969 roku.

Andrzej Kijowski w 1974 roku był sygnatariuszem Listu 15 (upominającego się o prawa Polaków w ZSRR), a w 1979 Memoriału 101 (sprzeciwiającego się zmianom w konstytucji przewidującym wprowadzenie zapisów o przewodniej roli PZPR w państwie oraz trwałym i nienaruszalnym sojuszu z ZSRR).

Jacek Bocheński tak o tym pisał: Nie wiem już, kto kogo odwiedził w Oborach, Kijowski mnie, czy ja Kijowskiego. Ale pamiętam, że to on mnie zapytał: „Co byś odpowiedział, gdyby na przykład ktoś przeprowadzał z tobą wywiad i chciał usłyszeć, dlaczego twojego podpisu nie ma pod Listem 59?”. W rezultacie wystosowany został kolejny List 101, sygnowany już między innymi przez nas obu. – Jacek Bocheński, „Zapamiętani”, Warszawa 2013.

W latach 1978–1979 Kijowski znalazł się wśród założycieli, wykładowców i członków rady programowej Towarzystwa Kursów Naukowych. Przewidując zdarzenia czające się za progiem, snuł 7 sierpnia 1980 roku (na tydzień przed rozpoczęciem historycznego strajku w Stoczni Gdańskiej) historiozoficzne rozważania.

Żądanie rzeczy, które są do spełnienia niemożliwe, to albo dziecinada, albo prowokacja. Pełne wyzwolenie Polski spod kurateli sowieckiej i zmiana systemu politycznego to na dzisiaj mrzonki. Co więcej – mrzonki niebezpieczne. Co by się stało, gdyby ZSRR spełnił nasze żądania? Kraj zostałby wydany na pastwę sporów i walk wewnętrznych oraz tajnych agentur. Można mówić o wyzwoleniu Polski tylko w ramach nowego systemu bezpieczeństwa europejskiego i pod ochroną nowych międzynarodowych gwarancji, w ramach nowych, partnerskich związków polityczno-gospodarczych. Nie wolno ani domagać się, ani dopuścić do jednostronnego aktu „zrzeczenia się” przez ZSRR roli gwaranta i protektora. ZSRR mógłby to zrobić bez szkody dla siebie, a nawet z zyskiem, gdyż utworzyłby tu sobie głębokie bajoro polityczne, w którym mógłby łowić, co by tylko chciał, a dalsze dzieje Polski przypominałyby dzieje przedwojennej Litwy lub dawnej Serbii. „Wyzwolenie” takie właśnie mogłoby być wstępem do pełnej aneksji. Andrzej Kijowski, „Dziennik” t. III 1978–1985, Kraków 1999.

W sierpniu 1980 roku odmówił wyjazdu do Gdańska w charakterze doradcy strajkujących stoczniowców. Pojechał za to do Szczecina. Zapisze później w „Dzienniku”: Nie znalazłem się w Gdańsku, bo uznałem siebie za człowieka nie aż tak politycznego. Ale potem znalazłem się w Szczecinie, bo pomijając to, że mnie o to poproszono, nie miałem żadnej innej drogi uczestnictwa. Chwyciłem się tej, jaką mi ofiarowano – wbrew sobie.

Teatrowi był także potrzebny

W latach 1967–1968 Andrzej Kijowski był kierownikiem literackim Teatru Dramatrycznego m.st. Warszawy, skąd został usunięty po tzw. wydarzeniach marcowych. Po aferze zdjęcia „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka, to Kijowski napisał i zredagował rezolucję pisarzy polskich przeciw cenzurze, przyjętą 29 lutego 1968 na nadzwyczajnym zebraniu Oddziału Warszawskiego ZLP.

W sezonie 1981/1982 Andrzej Kijowski został dyrektorem Teatru im, J. Słowackiego w Krakowie. Ale w związku z wprowadzeniem stanu wojennego, po zwolnieniu z obozu dla internowanych w Jaworzu, w lutym 1982 roku złożył swoją rezygnację z dyrekcji.

W pośmiertnym wspomnieniu o nim Jan Józef Szczepański mówił: Nie było mu dane zawrzeć wszystkich przemyśleń i doświadczeń w dziele, które uznałby za summę swojej twórczości. Nieliczni są ci, którym los pozwala to osiągnąć. Ale samym sobą, swoim życiem wśród nas, stworzył dzieło najwyższej próby: wzorzec, który pozostanie wśród godnych czci i naśladowania drogowskazów na szlaku polskiej kultury.

6 marca 2008 roku z okazji obchodów 40. rocznicy wydarzeń Marca 1968 prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył pisarza pośmiertnie Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski za „wybitne zasługi w działalności na rzecz przemian demokratycznych w Polsce, za osiągnięcia w pracy zawodowej i społecznej”.

Scenarzysta filmowy

Andrzej Kijowski był też doskonałym scenarzystą filmowym. Tu muszę, wszakże stwierdzić, że w wielkim błędzie żyje nasz „nieoświecony lud”, któremu wydaje się, że mając pod ręką „Chłopów” czy „Wesele” bardzo łatwo jest zrobić z tych arcydzieł scenariusz filmu, który „musi być” również arcydziełem. Zresztą nie tylko „lud” w takim widzeniu sprawy grzeszy okropnie, bo również nasi młodzi reżyserzy są przekonani nazbyt często, że scenariusz to błahostka. Dobrze by było, gdyby w końcu uświadomili sobie, że wielki Andrzej Wajda dawał do zrobienia scenariusze innym. I dobrze na tym wychodził, że wspomnę choćby wspaniały filmowy scenariusz „Wesela” Wyspiańskiego, który jest dziełem Kijowskiego właśnie.

Pisarz

Kijowski zasłynął jako krytyk i felietonista, ale ma też znaczący dorobek prozatorski. Utworem, dzięki któremu sława Andrzeja Kijowskiego jako prozaika ugruntowała się na dobre, była poetycko rytmizowana powieść „Dziecko przez ptaka przyniesione”, z 1968 roku. Do dziś w Krakowie przy ul. Karmelickiej 45 można oglądać wspaniałą kamienicę, z figurą Matki Boskiej na frontonie i z kamienną tablicą z wyrytym napisem: „Zakład wynajmu pojazdów Teofila Żeglikowskiego – dom założony 1856”, należącą do przodków Kijowskiego, gdzie też umieścił bohaterów powieści.

W „Dziecku…” są dwie postacie główne – dziecko-chłopczyk i jego dziadek. Rzecz rozgrywa się w przedwojennym Krakowie, jest pełna metafizyki, glębokich rodzinnych i polskich tajemnic. Jest także ta powieść opowieścią o dorastaniu, o przebijaniu się dziecka przez nieznane, dobijanie się do dorosłości. A owe tajemnice są trudne, bo dziecko nie zna swego ojca, świat jest w ogóle pełen niedomówień i przemilczeń. Dorastanie zaś to rozsupływanie węzłów, przebijanie się ku światłu. Jedną z największych tajemnic tej rodziny jest Polskość, udział w wojnach i spiskach.

Powieść ma niezwykłą poetycką formę, bo jest pisana nieregularnym, ale mocno rytmicznym wersem. No i jest to jeszcze powieść o pisaniu powieści, a właściwie o rozumieniu pisania. A radość „kulturalnego czytelnika” budzą wspaniałe odniesienia do Słowackiego, Mickiewicza i Wyspiańskiego. Poniżej fragment z „Dziecka przez ptaka przyniesionego”:

Nie przedstawiam wydarzeń, lecz ich treści warstwami kładę, w miarę jak postać się rozwija, którą obrałem, jak geometra punkt obiera, aby ogarnąć przestrzeń dla pomiarów, „Ja” mówię nie o sobie, lecz osobie dowolnie wymyślonej zaimek tak przypisuję, a by przekonać czytelnika, że osobiście znam tę duszę, której plan wewnętrzny kreślę, plan zatem, nie historię; bo to rzecz inna, co się z człowiekiem działo w czasie, czego dokonał, o czym dumał, inna zaś – czym on jest – ów człowiek – mówię – wobec świata: jaki udział bierze w wydarzeniach i w ruchu pojęć, o ile jest rezultatem i tworem-matrycą, którą rzeczywistość tłoczy, taśmą dźwiękową, kliszą czułą, na których siada pył widziadeł i głosów; czy też na odwrót – on jest źródłem, stacją nadawczą, uderzeniem w dzwon natury, bodźcem, który jej mówić karze, wolą, która sens nadaje głosom, co w kosmosie szumią, inwencją, która odczytuje zaszyfrowana mowę świata, instynktem, ktróry znaczeń szuka, jak zwierz pokarmu pod zaspami. Samotny jest wśród bezmyślności, czy jakiejś wielkiej myśli cieniem? Sierotą ponad miarę mądrym, czy synem prawym, chociaż ślepym, który swego ojca nie umie poznać? Kim jest to dziecko w byt rzucone jak w ciemną puszczę, kim jest dziecko, co rozumie i poznaje wszystko prócz tajemnicy swego przyjścia, prócz miłości, co mu życie dała, i piersi, która je karmiła? Synem wilczycy? Ptaka? Ducha? Czy dwojga ludzi zagubionych, jak ono, w niezmierzonym świecie?                                                                                                                                 

Powieść wydał PIW w 1968 roku.

Grenadier Król

W 1972 roku ukazał się „Grenadier–król”. Ta powieść również pisana jest rytmicznym wierszem, miejscami z rymami. Powiem wprost, że jestem jej wielbicielem.

Historia tej powieści rozpięta jest między ostatnimi miesiącami panowanie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego a czasami współczesnymi. Bohaterem jest królweski grenadier, który chcąc z zawieruchy ratować swego króla, przebiera się w szaty Poniatowskiego, a królowi oddaje swój mundur. Potem jednak następuje zamiana powrotna, potem jeszcze jedna – tak, że już nie wiadomo, czy bohaterem jest grenadier, czy król, a może jest nim po prostu Grenadier Król?

Grenadier Król jest świadkiem wszystkich naszych powstań, zrywów i klęsk. Towarzyszy polskim dziejom przez prawie 200 lat. Zmienia się, jak zmieniają się czasy, by w ostatniej „odsłonie” historii być samym Stalinem. Jest w tej powieści filozoficznej duch Woltera, który we wszystko każe wątpić. Przede wszystkim jednak mamy do czynienia z kolejnymi wcieleniami Króla Ducha, oczywiście rodem i jako kontynuacja dzieła Słowackiego.

Są w „Grenadierze Królu” echa naszych wielkich narodowych dyskusji o duszy polskiej, a wszystko ukazane jest dowcipnie i mocno zjadliwie. Z humorem podważane są wszystkie polskie stereotypy. Powieść jest napisana w duchu Słowackiego, który „gryzł sercem”.Naprawdę trzeba mocno kochać literaturę i Polskę, żeby móc być wobec nich ironicznym, aż do bólu. Tak rozumiem życie i twórczość Andrzeja Kijowskiego. A tym samym zapraszam do czytania jego utworów.

Bibliografia

Publikacje:

  • „Diabeł, anioł i chłop” (1955), opowiadania
  • „Różowe i czarne” (1957), felietony
  • „Pięć opowiadań” (1957), opowiadania
  • „Oskarżony” (1959), opowiadanie
  • „Miniatury krytyczne” (1961), felietony
  • „Sezon w Paryżu” (1962), esej
  • „Arcydzieło nieznane” (1964), felietony
  • „Maria Dąbrowska” (1964), studium monograficzne
  • „Pseudonimy” (1964), opowiadania
  • „Szyfry” (1964), opowiadanie
  • „Dziecko przez ptaka przyniesione” (1968), powieść poetycka
  • „Grenadier–król” (1972), powieść poetycka
  • „Listopadowy wieczór” (1972), eseje historyczne
  • „Szósta dekada” (1972), felietony
  • „Oskarżony i inne opowiadania” (1973), opowiadania
  • „Niedrukowane” (1977), teksty polityczne
  • „Podróż na najdalszy Zachód” (1982), esej
  • „Dyrygent i inne opowiadania” (1983), opowiadania
  • „Ethos społeczny literatury polskiej” (1985), teksty polityczne
  • „Kroniki Dedala” (1986), felietony
  • „Tropy” (1986), szkice
  • „Gdybym był królem” (1988), felietony
  • „Bolesne prowokacje” (1989), eseje polityczne
  • „Granice literatury” t. I–II (1990), pisma wybrane
  • „Rachunek naszych słabości” (1994), eseje polityczne
  • „Dziennik” t. I. 1955–1969 (1998)
  • „Dziennik” t. II 1970–1977 (1998)
  • „Dziennik” t. III 1978–1985 (1999)
  • „Rytuały oglądania” (2005), felietony teatralne

Opracowania:

  • Stanisław Baczyński, „Pisma krytyczne” (1963)
  • Charles Baudelaire, „Sztuka romantyczna. Dzienniki poufne”, przekład, wstęp, przypisy (1970)
  • antologia, „O dobrym Naczelniku i niezłomnym Rycerzu”, wybór tekstów, wstęp (1984)

Film, scenariusze:

  • 1966 – „Szyfry”, film fabularny, scenariusz (reż.Wojciech Jerzy Has)
  • 1972 – „Wesele”, film fabularny, scenariusz (reż. Andrzej Wajda)
  • 1977 – „Pasja”, film fabularny, scenariusz (reż. Stanisław Różewicz)
  • 1979 – „Dyrygent”, film fabularny, scenariusz (reż. Andrzej Wajda)
  • 1981 – „Da un paese lontano (Giovanni Paolo II)” [w Polsce: „Z dalekiego kraju”], film fabularny, scenariusz (reż. Krzysztof Zanussi)
  • 1983 – „Mgła”, film fabularny, autor pierwowzoru „Mgła” (reż. Adam Kuczyński)
  • 1988 – „Dotknięci”, film fabularny, autor pierwowzoru „Oskarżony” (reż. Wiesław Saniewski)

 

P.S. W tym felietonie wykorzystałem materiały portalu Culture.pl  

Piotr Turliński

 

Ziemia tonie w śmieciach. Dotychczas mówiło się, że tylko w Azji tego nie zauważają, ale lekceważenie problemu odpadów to trend, niestety, globalny Fot. HB

PIOTR TURLIŃSKI: Śmieci nasze jako grzech ciężki

Czy śmiecenie jest grzechem? Kanonicznie zapewne nie (chociaż są już kapłani mówiący, że to grzech), ale powinno być. Dzisiaj śmiecenie, lekkomyślne lub zbrodnicze traktowanie odpadów zagraża już życiu na naszej planecie. A przecież piąte przykazanie mówi: nie zabijaj. I wreszcie, proszę zwrócić uwagę, jak często dziennikarze piszący o nielegalnych wysypiskach stają przed sądem, jak często ich się krytykuje, jak często zarzuca im się złą wolę. Młodzi twórcy memów piszą: „Przypadek? Nie sądzę,…” Ja też.

Tym, którzy posądzą mnie o egzaltację, wyjaśniam: obecny stan rzeczy jest naprawdę skrzętnie i głęboko ukrywany przed zwykłymi ludźmi. Powody są dwa – pierwszy to stary fakt, że producenci różności, będący też producentami śmieci i odpadów, chcą za wszelką cenę zarobić, a drugi powód, to fakt, że wszyscy politycy planety Ziemia chcą być nadal wybierani do sprawowania władzy, zatem nie wolno im denerwować wyborców.

W gospodarce naturalnej

W gospodarce naturalnej nie było śmieci. Były odpady, ale niewielkie, bo większość kości spalano, metale przetwarzano – bo miedź, mosiądz, żelazo i stal były cenne. Na wysypiskach pozostawały właściwie tylko skorupy glinianych naczyń, a i to niewiele, bo gliniane garnki drutowano, więc używano ich długo. Tkaniny i skóry, z których wykonywane były ubrania, wykorzystywano do końca, a gdy nadchodził ich koniec trafiały na kompost lub do gnojownika i stawały się cennym nawozem. Resztek pożywienia, poza kościami, również nie wyrzucano na śmietnik – stawały się również cenną częścią nawozu. Pamiętam, że w wielu domach – tak na wsi, jak w mieście – suszono obierki kartofli, żeby po wysuszeniu palić nimi w piecach.

Plastik nasz zabójca

Pojawienie się plastiku, w latach czterdziestych XX wieku, zmieniło świat bardziej niż radio, telewizja i komputery. Plastik bowiem nie podlega naturalnej biodegradacji. Istnieją oczywiście możliwości przetwarzania zużytego plastiku, ale ten proces jest bardzo drogi.

Przestaliśmy już zauważać wszechobecność plastiku. Przyzwyczailiśmy się, że czymś naturalnym są plastikowe butelki, że styropian służy wypełnianiu delikatnych urządzeń w czasie ich transportu, a przecież są naturalne produkty mogące spełniać tę rolę – choćby wióry, pakuły czy słoma. Przez dwa stulecia pakowano płynne towary w szklane butelki, które przetapiano znowu na szkło. Dlaczego teraz pakuje się wszystko w plastik? Bo tak jest taniej dla producentów. Dlaczego właściwie wszystko pakowane jest w plastik, nawet te przedmioty, które mogą być pakowane w papier? A, to dlatego, że plastik wydaje się kupującemu elegancki, ładny i cywilizacyjnie pożądany.

Współczesna ludzkość produkuje też coraz więcej odpadów technicznych, powstających przy produkcji najnowocześniejszych urządzeń. Dzisiaj światem rządzi przemysł chemiczny, który ma ogromny udział w produkcji wszystkich opakowań oraz urządzeń domowego AGD, samochodów, samolotów a także broni. I jesteśmy zalewani coraz bardziej toksycznymi odpadami, powstającymi w wyniku przetwarzania ropy naftowej.

Zbyt łatwo być ekologiem

Ciekawe, że wszystkie ruchy ekologiczne nie zauważają potężnych zagrożeń wynikających z narastającej ilości plastikowych i innych odpadów. Te ruchy walczą o czystość ziemi, wód i powietrza, ale nie wskazują na trucicieli. Protestują przeciwko elektrowniom, ale nie mówią skąd brać energię. Natomiast nie słyszałem o żadnych manifestacjach pod fabrykami plastiku. Ekolodzy są przeciwko zanieczyszczaniu wód, ale nie dociera do nich – lub nie chcą żeby to do nich dotarło –że truciciele wód mają swe fabryczne nazwy, że są konkretnie zlokalizowani. A może większy skutek przyniosłyby manifestacje pod fabrykami, które zrzucają do rzek sól i toksyny?

Do tego, że naprawdę łatwo być ekologiem dochodzi też pierwiastek polityczny. Okazało się bowiem, że zachodnioeuropejskie organizacje ekologiczne są pośrednio finansowane przez przemysł zachodni oraz Rosję. Ci pierwsi są zainteresowani przekierowaniem zainteresowania ekologów na dziedziny, które nie zagrażają interesom przemysłu, a ci drudzy mają do zrobienia, za nieduże pieniądze, sporo zamieszania w stabilnych państwach Zachodu.

Tak więc ruchy proekologiczne naprawdę nie są tak czyste jak woda, powietrze i gleba, o które im chodzi. Chwilami są nawet – jak mawiali niektórzy komuniści – pożytecznymi idiotami.

Kto powinien odpowiadać za toksyczne odpady

Ostatnie tygodnie przyniosły kilka groźnych pożarów nielegalnych składowisk niezwykle toksycznych substancji, powstających w wyniku produkcji przemysłowej. Mną najbardziej wstrząsnęła sprawa odpadów powstających przy produkcji trotylu w Bydgoskich Zakładach Chemicznych.

Przy tej okazji media dumnie donosiły, że jesteśmy potęgą „w trotylu”, że jako jedyni spośród państw NATO produkujemy ten materiał kruszący i wybuchowy. Tak bardzo chcemy być w czymś najlepsi, że te same media pomijają fakt, że jednym z najgroźniejszych odpadów przy tej produkcji są tzw. żółte i czerwone wody, które są niezwykle toksyczne. Trudno je zutylizować, a jeżeli już to jest to bardzo, bardzo kosztowne. Więc może dlatego zostaliśmy sami na świecie z tym trotylem, bo dla innych państw jest to produkcja nieopłacalna, po zsumowaniu wszystkich kosztów, także kosztów utylizacji?

Okazało się, że ten państwowy zakład pozbył się problemu, zawierając z jakimś panem umowę na wywiezienie i zutylizowanie żółtych i czerwonych wód. Pan – po wzięciu zapłaty z góry – jakoś zniknął, rozpłynął się w szerokim świecie. Uprzednio rozstawiając nielegalnie po całej Polsce beczki z trucizną. Zarządzający bydgoskim zakładem stwierdzili, że mają czyste ręce, bo kontrahent miał wszystkie możliwe a konieczne zaświadczenia i poświadczenia, że jest w stanie wody zneutralizować. Mój Boże Jedyny, w dzisiejszych czasach nie można nikomu wierzyć, choćby miał zaświadczenie od papieża, że jest jedynym żyjącym świętym. Takich panów trzeba sprawdzać nie po trzy, ale po trzydzieści trzy razy.

W ostatnich dniach jednak BZC jakoś się opamiętały albo ktoś kazał im się opamiętać, i zakład ma sam usunąć i zutylizować te wody. I to byłoby wzorcowe rozwiązanie sprawy. Szkoda tylko, że dopiero pod naciskiem mediów.

Zastanawiam się jednak, co będzie z gościem, który wziął za te kolorowe wody pieniądze i zniknął? Jeżeli wziął dużo, to łatwo odnaleźć go nie będzie, ale mam nadzieję, że władze go znajdą i stanie przed sądem.

Mdłe prawo a duch słaby

Niestety nasze prawo nie karze szefów firm, którzy byle jak, na pałę i na odczep się pozbywają się niebezpiecznych odpadów. Gdyby takie prawo było, to każdy prezes czy dyrektor mocno by się zastanawiał i sprawdzał „do spodu” swoich kontrahentów zajmujących się odbiorem niebezpiecznych pozostałości po produkcji.

A może należałoby powołać Policję Ekologiczną? A może należałoby stworzyć nawet państwowe przedsiębiorstwa zajmujące się – za pieniądze producenta – utylizacją? Gminy nie dadzą sobie rady, bo są za biedne i nie mają kadr. Polska – jak ostatnio dowodził pewien polityk – jest jedna, nie ma podziału na rząd i samorządy. Myślę zatem, że państwo powinno przejąć we władanie najgroźniejsze z nielegalnych wysypisk. Wtedy mogłoby zrobić porządek. I nie jest to niemożliwe, bo przecież mamy casus przejęcia przez państwo Placu Piłsudskiego w Warszawie, w ważnym interesie społecznym.

Naprawdę trzeba zmienić zasady gospodarki śmieciami i odpadami, a przede trzeba będzie to prawo egzekwować, bezwzględnie i skutecznie. No tak, ale my od wieków jesteśmy mistrzami w tworzeniu dobrego prawa, które niczego nie zmienia, bo nie mamy wystarczająco silnego ducha do egzekucji własnych praw.

Co robią gminy za dodatkowe pieniądze

Drastyczne podniesienie cen za wywóz śmieci, co miało miejsce kilka lat temu, tłumaczono obywatelom tym, że pobierane od nich większe pieniądze pójdą na budowanie bezpiecznych wysypisk śmieci oraz tworzenie instalacji do utylizacji niebezpiecznych odpadów. Mamy też ciągłe podwyżki opłat za opakowania plastikowe, kaucje za szklane i plastikowe butelki – i co się dzieje z tymi podkradanymi nam pieniędzmi? Na co one idą? To trzeba rozliczyć.

Ciekaw jestem, jak gminy wywiązują się z tych deklaracji, czy rzeczywiście te obiecywane instalacje powstały. albo już powstają. W każdej z gmin, w każdym z dużych miast w sejmikach wojewódzkich i radach gmin zasiadają ludzie opozycji – różnej opozycji, bo różne były wyniki poprzednich wyborów – więc pytam: dlaczego zatem wszelkich odcieni politycznych opozycjoniści nie podnoszą tej sprawy?

Zdaje mi się, że tak władza, jak opozycja boi się niekorzystnie wypaść przed wyborami. Stanąć bowiem przed obiektywami kamer na tle wysypisk – legalnych i nielegalnych – nie jest budujące, nie przyciąga „elektoratu”. Lepiej stawać na tle urzędów, w parkach, nad stawami, jeziorami i nad morzem i gadać do znudzenia o demokracji, o tak zwanych pryncypiach, o wartościach, o sprawach orlich i górnych, o duchu i tradycji, o miłości do europejskich wartości. A to, że rzeczywistość skrzeczy nieźle śmierdzi? A kogo to obchodzi…

Mnie się zdaje, że demokracja polega na działaniu na rzecz ludu, tego antycznego „demos”. A wmawia się nam, że chodzi tylko o głosowanie i wolne wybory.

Atom w Polsce

Niewykluczone jest, że przy naszym podejściu do problemu odpadów, z uruchomieniem elektrowni atomowych dojdzie jeszcze jeden – najgorszy z możliwych odpad, czyli pozostałości paliwa atomowego i napromieniowanych urządzeń elektrowni.

Nie możemy wierzyć, że nie pojawią się osobnicy, którzy przejmą te odpady i zakopią gdzieś, w im tylko wiadomym miejscu? Niemożliwe? Dla naszych gangsterów nie ma rzeczy niemożliwych. Oni w odróżnieniu od niektórych władz są naprawdę bardzo sprawni.

 

Elżbieta Morawiec, Teatr Stary jaki był 1945-2000. Wydanie pierwsze. Kraków 2018, ARCANA Fot.: teatr-pismo.pl

PIOTR TURLIŃSKI: Jak trzeba pisać o teatrze

Przeczytałem ostatnio monografię „Teatr Stary, jaki był, 1945-2000” Elżbiety Morawiec. Książka została wydana w roku 2018, więc myślę, że prawdziwy miłośnik teatru jeszcze ją znajdzie, a warto, bo Elżbieta Morawiec napisała dzieło wspaniałe. Ta pozycja powinna być obowiązkowa dla studentów, absolwentów i wykładowców wszystkich naszych teatrologii.  

Problem jest jedynie z tytułem, bo obiekt tej monografii nazywa się właściwie inaczej, i jest to: „Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej – teatr w Krakowie”. Stary Teatr jest obok Teatru Narodowego w Warszawie jedną z dwóch narodowych scen dramatycznych, podlegających bezpośrednio Ministrowi Kultury id Dziedzictwa Narodowego. Czyli jest to Stary Teatr, ale w Krakowie wszyscy mówią Teatr Stary. I dlatego autorka dała swej pracy tytuł „krakowski”.

Zanim szerzej rozpłynę się w zachwycie nad dziełem Pani Morawiec, pozwolę sobie jednak przedstawić kłopotliwy, bo nędzny stan dzisiejszego pisania o zjawisku jakim jest teatr.

                Jak nie należy pisać o teatrze

Teatr był, jest i będzie niezwykle atrakcyjnym przedmiotem do opisywania, badania, recenzowania,  publicystyki a także plotek. Niestety w kilku ostatnich dziesięcioleciach mnożą się coraz szybciej teksty, których autorzy zdradzają głęboką niewiedzę. Podejrzewam, że jest to skutek fascynacji teatrem podgrzewanej podstawowym brakiem wiedzy o przedmiocie.

Niewątpliwie przyczyniają się do tego liczne wydziały kulturoznawstwa, na których wykłady i zajęcia prowadzą naukowcy, którzy teatr znają głównie z lektur innych naukowców. „Teatroznawstwo” zamknęło się we własnym kręgu i żyje samo dla siebie. Wytworzyło – jak każda nowa nauka – własny język, który ma opisywać rzeczywistość teatralną. Ale język ten w niczym nie przypomina języka ludzi teatru. No i jest nadęty, napuszony, przemądrzały i nazbyt pewny siebie.

Niestety pożytku z takich teatrologów nie mają ani twórcy teatru, ani widzowie. Pierwsi oczekują analiz swoich sukcesów i porażek, ciekawi są jak widzowie rozumieją treści i formę ich przedstawień, czy to co zamierzyli „przeszło przez rampę”. Widzowie natomiast oczekują od piszących, mówiących w programach telewizyjnych, niejako przewodnika po teatrze, mądrzejszego, który więcej niż oni zrozumiał – bo jest fachowcem. Czekają również na sprawiedliwe oceny spektakli, na zachęty lub odstręczanie pójścia do teatru.

Ale nie ma tak dobrze. Teatrologia jest nakierowana jedynie na teatrologów. Piszący o teatrze budują podejrzane struktury filozoficzne, psychologiczne, których rzekomo dopatrzyli się w przedstawieniach.

Może warto by było, zanim zacznie się o teatrze pisać, popracować dwa-trzy sezony w działach literackich teatrów? Myśl ta przyszła mi do głowy dlatego, że autorka omawianej pozycji była wieloletnim kierownikiem literackim kilku, bardzo dobrych teatrów.

Jak należy pisać o teatrze

Jak się pisze tak piękne dzieło, jakie stworzyła Elżbieta Morawiec? Trzeba mieć talent i wiedzę. A także wiedzieć, że pisze się „dla ludzi” a nie dla innych teatrologów. Przeczytałem kilkanaście monografii poświęconych innym polskim scenom. Autorami większości byli szacowni naukowcy, którzy jak jeden grzeszyli podejściem archiwisty. To znaczy starali się spisać, co i jakich autorów grano, ile razy, kto w danym przedstawieniu wystąpił, kto reżyserował… i tak dalej. Takie informacje znajdziemy również w pracy Elżbiety Morawiec, bo to obowiązek autora monografii. Ale prawie wszyscy jej poprzednicy – w dziele monografii teatrów – na tym poprzestawali. Z pewnością fenomen dzieła Elżbiety Morawiec bierze się stąd, że poznała teatr z bliska, najbliżej jak można – gdy nie jest się aktorem, lub reżyserem. Więcej – ona była ważnym współtwórcą teatru.

Elżbieta Morawiec, urodziła się w 1940 roku w Będzinie, zmarła w listopadzie 2022 roku. Była krytykiem teatralnym i literackim, publicystką, tłumaczką. W latach 1970-1990 była kierownikiem literackim Teatru Polskiego we Wrocławiu, Starego Teatru w Krakowie, warszawskiego Teatru Studio oraz poznańskiego Teatru Ósmego Dnia. Była też członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz członkiem kapituły Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza.

Tym samym nie dziwi mnie, że ktoś z taką drogą życiową, z takim doświadczeniem zawodowym mógł napisać tak mądrą rozprawę o o teatrze. Elżbieta Morawiec napisała rzecz fascynującą, bo postarała się dotrzeć do źródeł, do przyczyn powstania fenomenu, jakim był Stary Teatr. Rozumiała też, że sztukę teatru tworzą ludzie – czyli artyści teatru. I dlatego jej książkę czyta się jak wciągający historyczny kryminał. Znajdziemy w niej żywych ludzi, którzy ten Teatr Stary tworzyli. Natkniemy się na momenty przełomowe w życiu tej sceny. Znajdziemy też – a może przede wszystkim – sylwetki wybitnych reżyserów i aktorów. Z książki Elżbiety Morawiec wyłania się obraz Teatru Starego na przestrzeni 55 lat. Obraz zmagań z władzami i z własnymi ograniczeniami artystów.

Pozwolę sobie przedstawić Państwu dwa fragmenty dzieła, żeby pokazać doskonałość pisania Elżbiety Morawiec. Na początek fragment opisujący lata stalinowskie, pierwsze lata istnienia Starego Teatru.

Pierwsze lata Starego Teatru

Nie podobna tu streszczać czy bodaj opowiadać tych sztuczydeł – zawsze gdzieś czyhał wróg klasowy, ponury imperialista, szkodnik społeczny etc. Niekiedy w tych swoistych pièces-bien faites (dobrze wykonane kawałki – redakcja) pobrzmiewała ironia. Na przykład w „Inżynierze Sabie” Anna tak wyznawała miłość tytułowemu bohaterowi:

„Wierzę w ciebie. Wierzę, że będziemy produkować najtańszą bieliznę. Chodzi mi o to, żeby ludzie zaczęli „wytwarzać” najdroższą i najtrwalszą miłość”.

W sztuce Maliszewskiego „Wczoraj i przedwczoraj” na tle tradycyjnego dramatu rodzinnego jaskrawo rysują się wątki, złożone w daninie dogmatowi. Brat marnotrawny to malwersant i uciekinier, pozytywny z przyczyn pozaideologicznych ojciec po wojnie zostaje przodownikiem pracy. A inna postać taką oto wygłasza apologię ojca:

Radość wielka nas przenika

Mamy ojca przodownika

Raz na tysiąc lat się zdarza

Taki fajny typ murarza

Myślał, myślał dnie i noce

Aż wyrobił 200 procent.

Nawet Jarosław Iwaszkiewicz, starając się trochę uczłowieczyć socrealistyczny schemat („W Błędomierzu” to był dramat rodzinny, „dobry” brat komunista i „zły” prawicowiec, antysemita, nie ustrzegł się politycznie słusznej, baśniowej iście puenty. W finale jedna z postaci powiada z namaszczeniem:

W każdym takim Błędomierzu – doktor Sawicki i mała Wala, i Rysio, i doktor Wikła, i księżyna, i Staniewicz – i wszyscy oni chcą, aby Polska była lepsza i mądrzejsza, i czystsza, i zdrowsza, i żeby cała ludzkość szła ku nowemu dniowi. Ile razy nas zło przemoże, to trzeba tylko wyciągać ręce do swoich współtowarzyszy i wziąć się w mocne, mocne koło. I wtedy prawdziwie odbudujemy Błędomierz”.

W Starym radzono sobie z produkcyjniakami także inaczej – Tadeusz Kwiatkowski (i spółka) napisali „Traktor i dziewczynę” jako musical, wielki Jan Kurnakowicz puszczał oko do widowni jako Prezes Charles K. MacPherson. Ubolewając nad niesprawiedliwością losu, która zmuszała wybitnego aktora do podejmowania takich zadań Henryk Vogler pisał: „Kreację Kurnakowicza należałoby sfilmować, udźwiękowić i umieścić w tym celu stworzonym archiwum aktorskim”.

Teatr tamtego czasu miał zadanie karkołomne – z jednej strony musiał oddać co nakazowe – nakazowej estetyce, z drugiej zaspokoić gusta publiczności a także starać się je podnieść na wyższy poziom. Rezultatem musiał być eklektyzm, ale w Starym Teatrze miał ten eklektyzm całkiem przyzwoity kształt. Repertuarowy i nie tylko.

Wielcy Starego Teatru

Jak się rzekło na początku, sztuka istniej tylko dzięki artystom. Artysty nie można administracyjnie mianować – choć były takie próby. Również nie stworzą artysty wyższe szkoły artystyczne, artystą człowiek się rodzi, a potem dorasta do sztuki i rośnie swoimi dziełami.

Książka Elżbiety Morawiec zawiera kilkanaście sylwetek wybitnych artystów, związanych ze Starym Teatrem. Zwróćmy uwagę, że swoje dzieło autorka dedykowała Jerzemu Treli, czyli wybitnemu, a może najwybitniejszemu aktorowi Starego Teatru. Z książki Morawiec wybrałem postać największego reżysera tej sceny, Konrada Swinarskiego. Poczytajmy, jak mądrze i wnikliwie portretuje go autorka.

Szczęściem w historii zapisuje się nie tylko cenzura i głupota władzy, ale także osiągnięcia ludzi naprawdę twórczych, A takich nie brakowało w czasach późnego Gomułki. Hübner wiedział, kogo angażuje podpisując w 1964 roku umowę z Konradem Swinarskim. A Swinarski był już wówczas kimś więcej niż dobrze się zapowiadającym młodym reżyserem. Laureat w 1960 roku Nagrody im. Leona Schillera, w 1964 wyróżniony przez niemiecką krytykę teatralną za inscenizację „Pluskwy” Majakowskiego w teatrze berlińskim. Dumny z współzałożenia w Belinie słynnego potem Theater am Halleschen Ufer.

I tu wkraczam na bardzo trudny teren – jak na kilkunastu stronach zapisać choćby część prawdy o genialnym artyście. A Konrad Swinarski niewątpliwie takim był. To się wiedziało już za jego krótkiego, dramatycznego życia.

Ktoś powiedział (Camus? Herling-Grudziński?), że artysta, to ktoś, kto ma los. Jeśli można tak powiedzieć Swinarski był człowiekiem, który losu miał aż w nadmiarze. Ojciec, oficer wojska polskiego, zmarł w 1935 roku, kiedy Konrad miał 6 lat. Matka, która nieopatrznie w czas okupacji przypisała się do narodowości niemieckiej, za co po wojnie skazano ja na obóz dla „wrogów narodu”, zmarła z głodu i wycieńczenia w październiku 1945, Swinarski miał wówczas 16 lat. Także w roku 1945 stracił jedynego brata – wcielony do Wehrmachtu Henryk Swinarski zginął w marcu 1945.

Tragiczne piętno odcisnęło na nim rozdarcie między dwiema kulturami – polska i niemiecką. Miotał się, nigdzie nie czuł się u siebie, wieczny uciekinier, lub jak pisali niektórzy – pielgrzym. Może raczej Edyp – uciekający przed zagadką swojego życia i nieustannie je zgłębiający. Elżbieta Witek-Swinarska pisała:

„ …ciągle uciekał z jednego miejsca w inne miejsce, od jednych ludzi do innych ludzi. Wszędzie było mu dobrze i źle równocześnie. Był w Warszawie, ciągnęło go do Berlina, był w Berlinie, tęsknił do Polski”.

Znacznie później, Jan Błoński, kierownik literacki Starego za czasów Konrada, diagnozował to głębiej:

„Miał wielkie poczucie tragiczności ludzkiego życia. Mógłbym tu wspomnieć zaledwie jakieś wrażenia… na przykład fascynację matką w całej komplikacji miłości i nienawiści. Miał silne poczucie winy, bo matka była właściwie Niemką i chciała nią pozostać. I on odczuwał to jakoś tak, że wszystkich zdradził… ojca zdradził z matką, matkę zdradził z Polską, potem Polskę z Niemcami, kiedy pojechał do Brechta… Stąd ciągły brak miejsca w świecie i silne poczucie winy”.

Istnieją wybitni nawet reżyserzy, dla których teatr jest po prostu realizacją pewnych intelektualno-artystycznych decyzji. Racjonalnych z ducha. Na pewno nie był takim dla Konrada – on poprzez teatr dokonywał nieustannych aktów samopoznania. W sztuce XX wieku można go porównać tylko z Pier Paolo Pasolinim, ta sama namiętność poznania prawdy ich obu zżerała. Prawdy o świecie, ale nade wszystko o sobie samym jako podmiocie i przedmiocie poznania. Był kimś, można rzec symbolicznym dla losu człowieka XX wieku, wieku totalitaryzmów.

Tragiczność przenikała jego życie, włączając w nie motyw losu ludzkiego XX wieku – losu wygnańców, ekspatrydów – „wykorzenionych ludzi”. Był „bezdomny” z winy historii przez duże H. Dom w kulturze polskiej nie był po prostu schedą, lecz świadomym wyborem. Pierwszą ojczyzną było jednak samotne „ja”. Teatr nie mógł być i nie był dla Swinarskiego miejscem uprawiania zawodu reżysera, lecz sceną życia.

Naprawdę warto przeczytać tę mądrą książkę Elżbiety Morawiec.

Elżbieta Morawiec, Teatr Stary jaki był 1945-2000. Wydanie pierwsze. Kraków 2018, ARCANA

Fot. ze strony księgarni internetowej Tezeusz.pl

PIOTRA TURLIŃSKIEGO analizy literackie: Karol Zbyszewski prześmiewca historii (6)

„Niemcewicz od przodu i tyłu” – taki jest tytuł dzieła, które dzisiaj chcę Państwu polecić. Autorem jest Karol Zbyszewski. Od razu też postawmy pytanie, czy o historii naszego narodu – można pisać złośliwie i prześmiewczo? Według mnie można – jak najbardziej. A nawet trzeba.

Jeżeli bowiem będziemy lękać się ujawniania naszych wad, przywar, słabości i okropnych śmieszności, to znaczyłoby, że nie jesteśmy tak wielcy i wspaniali, jak o sobie mówimy w czasie uroczystości narodowych. Bo cóż to za cnota, która boi się krytyki? – że przytoczę frazę biskupa Ignacego Krasickiego.

O autorze

Dzisiaj mam przyjemność polecić Państwu dzieło, które powstało przed wojną, ale dopiero po 1990 roku zostało wydane ponownie, po raz pierwszy w latach powojennych. A chodzi o pozycję „Niemcewicz od przodu i tyłu” Karola Zbyszewskiego. Kim był Zbyszewski? Był znanym i cenionym dziennikarzem, słynął w przedwojennej Polsce z ciętego, dosadne, a chwilami nawet okrutnego języka.

Przedmowę do „Niemcewicza…” napisał sam Stanisław Mackiewicz. A był to wielki dziennikarz – jego osobę też musimy przypomnieć. Stanisław Mackiewicz, pseudonim „Cat” (Cat-Mackiewicz; był polskim prawnikiem, wydawcą i pisarzem. Politycznie był monarchistą i konserwatystą. W latach 1922–1939 był redaktorem dziennika „Słowo” wychodzącego w Wilnie. W 1939 opuścił kraj i przez Litwę udał się do Francji. W latach 1954–1955 był premierem rządu Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie. Powrócił do Polski w 1956 roku. Zatem, Cat-Mackiewicz tak pisał o Zbyszewskim:

Starszym pannom, a zwłaszcza starszym paniom, które dokoła takiego pisma prowincjonalnego jak „Słowo” mają zawsze dużo do powiedzenia, felietoniki Karola z początku nie podobały się zupełnie. Karol miał styl krótki i obrazowy, ale nie pisał nigdy o kimś, że szedł, tylko zawsze „gramolił się”, zamiast mówić, stale „gdakać”, nigdy nie nazywał dziewczyny lub sportsmenki inaczej jak „klucha”, rzadziej używany był wyraz „klempa”. O kobietach najchętniej pisał przez „kuchty”. Mamy zaprzyjaźnionego ministra w gabinecie. Karol pisze: „tylko taki matoł jak minister…”, tu zostaje wymieniona nazwa resortu. Sam p. marszałek Miedziński w złotych czasach Bloku Bezpartyjnego interweniował u mnie w sprawie jakiegoś felietoniku Karola.

Zalety, talent, nie cofnę się przed wyrazem: wielkość pióra Karola polega na jego niesłychanej jędrności i wyrazistości.

W czasach niesłychanie pompatycznej, mdławej wzniosłości, w powodzi tych nieudolnie skrojonych frazesów, hiperfrazesów, ultrafrazesów, którymi przeładowana jest Polska od góry do dołu, od toastów pp. wójtów do exposé pp. ministrów, lapidarność Karola, chociażby brutalna, chociażby obelżywa, staje się tym czym zimna woda dla spoconego w duchocie ciała. 

Powie ktoś, że Zbyszewski może nie kochał ojczyzny. Nic bardziej mylnego, bo swoim całym życiem – tak na wojnie, jak potem na obczyźnie w Londynie – dowiódł dobrego patriotyzmu. Walczył, działał na emigracji – był odważny. A że naszą historię rozumiał jako przestrogę dla współczesnych, że śmieszyło go nasze narodowe pajacowanie? Że zwalczał nasze pozerstwo, mające najczęściej ukryć ciemne interesy? To tylko zasługa odważnego serca i przenikliwego rozumu.

Niemcewicz – tytułowy bohater

Najpierw Niemcewicz miał być bohaterem pracy doktorskiej Zbyszewskiego. Ale uniwersytet poznański odrzucił dysertację. Oczywiście ze względu na język i złośliwą postawę autora wobec Niemcewicza. W tamtych latach trzeba było pisać o narodowych bohaterach na klęczkach. Zresztą – myślę, że i dzisiaj środowisko naukowe woli gładkie i mdłe rozprawy, niż pisane z pasją publicysty.

Po odrzuceniu jego pracy doktorskiej Zbyszewski postanawia wydać ją jako poważną pracę publicystyczną właśnie. I odnosi sukces – oczywiście w kręgach ludzi wolnych duchowo, którzy wiolą pomniki burzyć, niż je stawiać.

A teraz przypomnijmy – za encyklopediami – kim był Julian Ursyn Niemcewicz. Życiorys miał bogaty, pełen zwrotów i obrotów – zgodnie z historią Polski, której był nie tylko obserwatorem, ale też aktywnie ja kształtował. Urodził się na Polesiu, w rodzinie średniozamożnej szlachty 16 lutego 1758 roku. Zmarł w Paryżu 21 maja 1841 roku. Był poetą, powieściopisarzem dramaturgiem, historykiem, pamiętnikarzem, publicystą, tłumaczem. Był znaczącym w kraju masonem. Był członkiem Komisji Edukacji narodowej. Od czerwca 1794 był adiutantem i sekretarzem Tadeusza Kościuszki podczas insurekcji kościuszkowskiej. Ranny, został wzięty do niewoli po bitwie pod Maciejowicami (10 października 1794) i osadzony na dwa lata w twierdzy pietropawłowskiej.

W grudniu 1796 uwolniony z więzienia, razem z Kościuszką udał się przez Finlandię, Szwecję, Anglię do Stanów Zjednoczonych. Podróżował po wschodnich stanach, spotkał się z Waszyngtonem i Jeffersonem. 2 lipca 1800 poślubił Amerykankę, Susan Livingston Kean, córkę Petera van Brugh Livingstona, pierwszego skarbnika stanu Nowy Jork. W roku 1798 został wybrany członkiem Amerykańskiego Towarzystwa Filozoficznego, a w 1806 jako pierwszy Polak otrzymał obywatelstwo amerykańskie. Na wiadomość o śmierci ojca, w latach 1802–1804 odwiedził Polskę, a w 1807 wrócił na stałe do kraju. Został wtedy sekretarzem Senatu, wizytatorem szkół (jako członek Dyrekcji Edukacyjnej) i pierwszym prezesem Dyrekcji Rządowej Teatru Narodowego. Od 1802 był członkiem Towarzystwa Przyjaciół Nauk, a od stycznia 1827 jego prezesem.

Od 1822 osiadł w swych dobrach w podwarszawskim Ursynowie (które chciał pierwotnie nazwać Ameryką), wprowadził tam nowoczesne metody ogrodnictwa i oddał się tam twórczości literackiej. Urząd sekretarza Senatu pełnił również w Królestwie Kongresowym.

Był przeciwnikiem konspiracji niepodległościowej i zwolennikiem legalizmu. Po wybuchu powstania listopadowego w 1830 wyjechał w misji dyplomatycznej do Londynu. 5 grudnia 1830 roku Rząd Tymczasowy Królestwa Polskiego powołał pod jego przewodnictwem kilkunastoosobowy Komitet do Przejrzenia Papierów Policji Tajnej. Jako senator podpisał akt detronizacji cara Mikołaja I. Był członkiem sejmu powstańczego na emigracji. Od września 1833 pozostawał w Paryżu, będąc związanym ze stronnictwem księcia Adama Jerzego Czartoryskiego.  Był prezesem Wydziału Historycznego Towarzystwa Literackiego w Paryżu. Pozostawił liczne pamiętniki z każdego okresu życia.

Julian Ursyn Niemcewicz postrzegał Wielkie Księstwo Litewskie, z którego pochodził, jako nierozerwalną część państwa polskiego. Taki punkt widzenia przekazywał w swojej twórczości, wpływając na kształtowanie się w kolejnych pokoleniach Polaków romantycznej wizji „Kresów”, będących częścią Polski. Historyk Jan Stanisław Bystroń pisał o nim, że: „traktował Polskę jako całość, w granicach przedrozbiorowych, (…) z niczego nie rezygnował, jeździł na Ukrainę, na Litwę, na Pomorze, na Ruś Czerwoną jako na ziemie polskie i budził w szerokich sferach czytelników przekonanie, że granice Królestwa Kongresowego nie są granicami Polski. Nieznośny staruszek (…) całe życie pozostawał obywatelem całej niepodzielnej i niepodległej Polski.

Dlaczego właśnie Niemcewicz?

Dlaczego Niemcewicz został bohaterem książki Zbyszewskiego? Z kilku powodów. Po pierwsze, Niemcewicz zostawił po sobie sporo wspomnień i pamiętników. Po drugie był Niemcewicz świadkiem i niejako współtwórcą najtragiczniejszej części historii Polski, bo był nią przecież czas rozbiorów. Po trzecie wreszcie, życie Niemcewicza jest znaczące i emblematyczne dla światłych ludzi tamtej epoki. Niemcewicz to nie prosty żołnierz – jak Jan Chryzostom Pasek, który zostawił po sobie wspomnienia z innej epoki, ale pisane jednak z pozycji człeka prostego.

Czego szukał Zbyszewski w życiu Niemcewicza? Ano właśnie szukał tamtej epoki, chciał zrozumieć tamte pokolenia, które doprowadziły do upadku potężnego państwa w środku Europy.

Dom rodzinny Niemcewicza

Zbyszewski, solidnie jak na biografa przystaje zaczyna od dzieciństwa i rodziny Niemcewicza. Tam znajduje istne pokłady mentalności ówczesnej szlachty. I sugeruje, że dom rodzinny musiał mieć wpływ na bohatera biografii. Nawet, jeżeli Niemcewicz później próbował wyrwać się z kręgu rodzinnego myślenia i tradycji. Tak opisuje ojca Juliana Ursyna:

Główną troską pana Marcelego było utrzymywać dobre stosunki z Panem Bogiem. Do Wistycz drałował siedem mil piechotą, by się tamtejszej Matce Boskiej przypodobać. Pacierze klepał cały dzień. Nawet grając w mariasza szeptał litanię. Wszyscy domownicy musieli śpiewać godzinki pod jego dyrekcją. W adwent zrywali się państwo Niemcewicze o świcie, po ciemku ładowali z dziećmi w sanie i pędzili do kościoła w Brześciu, tam siadali w ławce z nogami w specjalnym futrzanym worku, Julianek zaś, siedząc, zasypiał, musiał klęczeć godzinami w pobok ławki na zimnej, kamiennej posadzce.

– Mamusiu, czy w piekle są roraty? – pytał z płaczem.

W Klennikach było więcej księży niż w przeciętnej katedrze. Przed opatem Rogalińskim dzieci musiały padać plackiem i całować go w nogę. Święty to był człowiek. Jeszcze świątobliwszym był ksiądz Obłoczyński – asceta, co się nawet na odpustach u bernardynów nie upijał. Ciocia Bisia całowała ślady jego stóp w ogrodzie. Kazania miał tak płomienne, że spędzano na nie wszystkich Żydów z Brześcia, w nadziei, że ich nawróci. Choć gadał po sześć godzin i wymachiwał trupią czaszką – Żydy zostawały przy swoim.

Nad nawróceniem Żydziąt pracował niestrudzenie i pan Marceli. Nie kupił smaru ani nitki w Brześciu, na palnąwszy przy okazji parchom wykładu teologicznego. Ale skutek był marny.

Lepiej poszło panu podczaszemu z nawróceniem swych poddanych – chłopów unitów. Granatowe żupany, pasy, gorseciki, czepki, chustki, parę kijów – nie oparły się kmiotki tylu dowodom wyższości jednej religii nad drugą i przechodziły gromadnie na katolicyzm.

W służbie u Czartoryskich

Książę Adam Czartoryski, bawiący właśnie w Brześciu, zwrócił uwagę na młodego, inteligentnego chłopaka i zaproponował rodzicom, żeby oddali Juliana na jego dwór. Tak właśnie Julian Niemcewicz wszedł w krąg najznamienitszych rodów i spraw wagi państwowej.

Władza Czartoryskich był równa ich majątkowi, a byli panami ogromnych dóbr ziemskich, wsi, miast, miasteczek i licznych „zakładów przemysłowych”. W polityce również byli jednymi z najważniejszych. Dysponowali też Czartoryscy własnym wojskiem oraz dowodzili sporą częścią armii rządowej. Tak to przedstawia Zbyszewski:

Książę Adam był komendantem wojska litewskiego, Niemcewicza – który ukończył korpus w stopniu gefrajtera, czyli wodza aż czterech kadetów – mianował swym adiutantem. Funkcja ta nie przysparzała wiele roboty, w Różance był tylko mały oddział gwardii litewskiej, sprowadzonej przez księcia dla wypróbowania nowych metod musztry. Rano, gdy była ładna pogoda, książę zasiadał na ganku i ćwiczył żołnierzy, ale że nie znał ani starej, ani nowej komendy, gwardziści nie wiedzieli, która prawa, która lewa noga, więc wkrótce wszystko zaplątywało się tak, iż jedynym ratunkiem było pójść na śniadanie.

Nie lubiący długo przebywać w jednym miejscu książę wyruszył na objazd armii litewskiej, która liczył prawie 5000 ludzi.

            Zwróćmy na tę liczbę wojska baczną uwagę. Ówczesna Litwa, biorąc pod uwagę jej obszar,  była nadal potężnym księstwem, ale do zwiększania liczebności wojska nikt się kwapił. A stan tego 5-tysięcznego wojska był opłakany. Zbyszewski, raczy nas takim opisem:

Pułki po 100 lub 50 żołnierzy stacjonowały latami w małych miasteczkach; na rynku, pośród tłumu Żydziąt oraz kobiet i dzieci śledzących z zainteresowaniem jak mąż lub tata się spisują – czynił książę z powagą przegląd dwóch króciutkich szeregów. Żołnierze nie znali postawy na baczność, stali jak dziady pod kościołem, opierając się na strzelbie z zeszłego stulecia, na szabli lub po prostu na grubym kiju. Oficerów było zwykle więcej niż szeregowych, szlachta kupowała za paręset dukatów rangę porucznika czy pułkownika, z okazji rewii zjeżdżali się wszyscy, bo solidna pijatyka była zapewniona.

Wojsk, choć tak nieliczne, wzbudzało wielki lęk u spokojnych obywateli. Gdy zalegano mu z żołdem, rzucało się na okolicę, rabując niczym Tatarzy. Gdy porucznik potrzebował pieniędzy, a był zajazd w sąsiedztwie – wypożyczał za skromną opłatą cały pułk; sejmiki były żniwem dla żołnierzy, za talara rąbano, kogo wskazano.

Dzielni konfederaci barscy

Taka armia nie mogła stawić nikomu czoła. Czy największe polskie i litewskie rody nie wiedziały o tym? Najpewniej nie wiedziały, a poza tym możni ówczesnej Rzeczypospolitej zajęci byli własnym sprawami – pomnażaniem majątków, zabawami, umizgiwaniem się do Rosjan, którzy od dawna czuli się w naszym kraju jak u siebie. A nawet jeszcze lepiej, bo w Rosji nie było zbyt wielu chętnych do przekupywania carskich żołnierzy i urzędników. A u nas owszem.

Pokutują w nas mity, osłabiające realne widzenie rzeczywistości. Jednym z nich jest sprawa konfederacji barskiej – że zryw, że szlachetnie, że dla ojczyzny ratowania… Rzeczywistość jednak była inna. Tak ją opisuje, za współczesnymi kronikarzami, Zbyszewski:

Najdłużej zabawił książę w Słonimiu u hetmana Ogińskiego. Mały, chuderlawy hetman nazywał Rousseau – kolegą, bo tylko oni dwaj na świecie układali słowa i muzykę do oper, smarował palcem okropne pastelowe bohomazy. Wymyślał harfę z pedałami, budował kanały, pisał sztuki, wytykał bulwary, reżyserował przedstawienia, grał na cytrze – wszystkim się interesował z wyjątkiem wojska.

Podczas konfederacji barskiej wyruszył w pole na czele trzytysięcznej armii. Pod Stołowiczami wypoczywał po pracowitej nocy u boku grubej panny d’Assert, komponując operę, gdy kapitan Suworow napadł na niestrzeżony całkiem obóz; 700 Moskali rozgromiło doszczętnie 5000 konfederatów, nieprzytomnego ze strachu hetmana przeprowadzili słudzy w nocnej koszuli przez granicę. Odtąd Ogiński zniechęcił się do wojska:

– Nie mam szczęścia Czarneckiego! – mówił.

Czy należy pamiętać o przykrych momentach?

Oczywiście każdy naród ma chwile wzniosłe i mało szczytne. Tak jest, po prostu. Martwi mnie jednak, że o momentach naszej słabości i głupoty nie chcemy rozmawiać. Jako naród wolimy przypominać sobie samym jedynie oblicze chwalebne.

Można i tak, ale skutki mogą być znowu opłakane. Poza tym – nasze walki pod Napoleonem, dwa XIX-wieczne krwawe powstania były skutkiem głupoty ojców naszych. Dziś słychać jednak coraz więcej głosów, że rozbiory były jedynie skutkiem przemożnej siły trzech – jakże niedemokratycznych – sąsiadów, my zaś zawsze byliśmy cudowni.

Dlatego warto znać własną historię, a ta ukazana przez Karola Zbyszewskiego jest świetna w czytaniu. Choć hurrapatrioci mogą narzekać. A niech tam sobie narzekają. Rozum musi w nas wreszcie zacząć zwyciężać. Trudna to jest walka, ale konieczna. Jeżeli nie chcemy powtarzać błędów przodków.

I najważniejsze – książka Zbyszewskiego jest pełna dowcipu i dobrego humoru. A że ma śmiech ma własności terapeutyczne… tym bardziej należy przeczytać Zbyszewskiego.

 

 

 

Stanisław Grochowiak, okładka "Poezji wybranych", 1968, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza

PIOTRA TURLIŃSKIEGO opis literackiej bezwzględności: Stanisław Grochowiak. Geniusz pomijany (5)

Święty Szymon Słupnik

 

Powołał go Pan

Na słup.

Na słupie miał dom

I grób.

 

A ludzi chłopaka na szafot przywiedli,

Unieśli m głowę w muskularnej pętli.

Powołał go Pan na stryk.

 

Powołał go pan,

By trwał,

By śpiewał mu pieśń

I piał.

 

A ludzie dziewczynę wśród przekleństw gwałcili

I włosy jej ścięli, i ręce spalili.

Powołał ja Pan

Na gnój.

Powołał go Pan

Na słup.

Na słupie miał dom

I grób.

 

A ludzie mych wierszy słuchając powstają

I wilki wychodzą żerującą zgrają…

Powołał mnie Pan

Na bunt.

 

W tym utworzy Grochowiak sugeruje nam, że i jemu przypadł los Szymona Słupnika. Niełatwy, ale wielki, bo rozmyślny, celowy. I takie też było życie Stanisława Grochowiaka.

                                                                                Łatka

Turpiści – nazwał ich Julian Przyboś, w swoim wierszu „Oda do turpistów”. Tę niemiłą etykietę, tę łatkę przypiął Przyboś kilku młodym poetom, z początkiem lat 60-tych, ale tak już jakoś na lata zostało. W gruncie rzeczy „etykiet twórca”, uznany i rządzący wtedy środowiskiem poetów, chciał młodych konkurentów zdyskredytować, bo turpiści, to ludzie lubujący się tym co brzydkie, okropne i wstrętne. A ci młodzi opisywali jedynie nasz dzień powszechny, szukali poezji i wielkich rzeczy w tym co obok, tuż za zakrętem drogi. Oni zastanawiali się i zgłębiali kondycję prostego człowieka. Przyboś natomiast – w najpełniej z możliwych sposobów realizował dogmat „sztuki dla sztuki” i budował swoją świątynię „nowych środków wyrazu”.

Niestety i dzisiaj jeszcze można przeczytać w społecznych encyklopediach, że „W poezji polskiej turpizm pojawił się po 1956 roku i posługiwali się nim: Stanisław Grochowiak, Ernest Bryll, Andrzej Bursa i inni. Programowo przedstawiciele turpizmu włączyli do swoich utworów motywy brzydoty, kalectwa, choroby, śmierci”.

Tak nie było, bo to nowa poezja budował kanony nowej estetyki. Takiej która wyrastała z buntu wobec ustalonych kanonów piękna. Ci „nowi poeci” zwracali się ku peryferiom, dowartościowując to, co pomijane i dyskryminowane. I nie bez przyczyny na szeroką skalę zjawisko to zaistniało po 1956 roku – stanowiło bowiem kontestację socrealistycznych ideałów sztuki i piękna. Obca też im była międzywojenna estetyka „pięknych i nowoczesnych wierszy” Juliana Przybosia.

            Brzydota stała się tu kategorią estetyczną, a także etyczną – wyrażała bowiem akceptację świata w całości, jak również postawę empatii wobec pokrzywdzonych i odrzuconych – to można przeczytać nawet na portalu e-szkoła. Czyli łatka Juliana Przybosia przykleiła się na dobre, do nowych poetów.

Powojenne rozumienie świata

Bezsprzecznie na widzenie świata w przypadku „turpistów” miały ich doświadczenia wojenne. Oni, w odróżnieniu od pokoleń międzywojennych, widzieli i przeżyli upadek cywilizacji, nieopisywalne zbrodnie i ludzką mękę. Na własne też oczy doświadczyli również wszechobecnych, wcale niebohaterskich, śmierci i poniżenia. I chcieli dać temu świadectwo. Widać – nie mogli tego robić językiem, metaforami i cała poetyką dawnego świata, którego upadek zaczął się w 1939 roku.             Poetykę „buntowników” można odnaleźć w poetyce Tadeusza Różewicza, zwłaszcza po 1956 roku, w tomach takich jak: „Poemat otwarty”, „Formy”, „Rozmowa z księciem”, „Głos Anonima”, „Zielona róża” i kolejnych. Różewicz używa brzydoty jako narzędzia podważania optymistycznej wizji świata, demaskuje moralny nihilizm nowoczesnej cywilizacji i zło tkwiące w każdej ludzkiej jednostce.

Innym z potępionych miał być Stanisław Grochowiak. Jego tomy – takie jak „Ballada rycerska”, „Menuet z pogrzebaczem”, „Rozbieranie do snu”, „Kanon” czy „Nie było lata” – to przykłady poezji powstającej z fascynacji rozkładem i śmiercią. Jednocześnie Grochowiak jest w tym nurcie estetą – jego twórczość odwołuje się do tradycji średniowiecza i baroku, zwłaszcza do malarstwa wielkich mistrzów tych epok. Grochowiak w kilkudziesięciu wierszach opisuje zresztą malarskie wizje świata, malarskie filozofie wielkich malarzy przeszłości. Rzeczony turpizm Grochowiaka, jak wskazuje Stanisław Burkot, ma również wymiar etyczny – stanowi narzędzie zgłębiania tajemnicy ludzkiego cierpienia i przemijania.

Należy również wspomnieć w tym kontekście o Erneście Bryllu. „Wigilie wariata”, „Autoportret z bykiem”, „Twarz nie odsłonięta”, „Sztuka stosowana” to przykłady jego wczesnych tomów poetyckich, w których doszła do głosu estetyka turpizmu.

Tymczasem dla tych mocno wkraczających w świat dużej literatury, ówczesne elity literatury – nie przewidywały ważnego miejsca. Być też może, że po prostu tej nowej poezji, ówcześni udekorowani już luminarze sztuki nie rozumieli. Przykre to, ale jakże typowe dla zazdrosnych twórców i leniwych znawców literatury. Poza tym – wielcy artyści – a mówię tu o pokoleniu Przybosia – nie są wolni od zwykłej ludzkiej zawiści.

Najbardziej w twórczości Grochowiaka podziwiam „Sześciokrotne śpiewy poranne” za ich obrazowanie, za rytm i bezwzględność w widzeniu świata. Mówię o bezwzględności, bo tego oczekuję od poetów. Okłamywać się mogę sam.

Sześciokrotne śpiewy poranne (fragmenty)

Skąd oni biorą nienawiść? Z małości?

Więc gdzie się skrwawił baranek ich wstydu?

Powiedzmy szorstko:

Gdzie była ta rzeź,

Gdzie samo sobie skalpowali czoła?

 

„Człowiek uczciwy nawet psa się wstydzi” – 

Tak przeczytałem w staroświeckiej książce

A biła północ,

A że nastał świt, Poznałem z piania niezawodnych hycli.

*

Oto umiemy, oto nauczeni

Jesteśmy wreszcie: kręcić bicze z piasku,

Wbić tysiąc ćwieków w jedno ziarnko maku,

Córkę piekarza wypiastować z sowy.

 

I dokładamy do wszystkiego ręki

Czułej jak ręka hodowcy lub gacha:

Do bicza z piasku,

Do ziarenka maku,

Do drew, co płoną w rodzinnym kominku.

*

A o czym gwarzyć przy rodzinnym stole?

Wuj odpiął skrzydła, że były mu zbędne,

Stryj jeszcze wierzy, a wierzy korzystnie,

Bo wiara stryja przenosi go w góry.

 

Głód? Gdzieś tam dalej, A zresztą w gazetach

O rozmnożeniu cudownym planktonu

Pisali dzisiaj? O śmierci? W peticie.

Petit jest czcionką wyłącznie dla młodych.

(…)

My nie po trupach. My po przemyśleniu

Idziemy w niebo, po szczeblach drabiny:

Są z nas Jakuby nie z Ducha, nie z Ojca,

A z przysposobień Ochotniczej Straży.

 

My nie po trupach. My pozostawiamy

Za sobą tylko ptaki okulałe,

Muchę skrzywdzoną, trawę zadeptaną,

Albo – co chlubne – nowy Dom dla Starców.

*

Bo twarz mieć trzeba, z którą jest do twarzy.

Nogi w obuwiu. W kalendarzy miłość.

Teściów najlepiej w osobnym mieszkaniu.

Ojca w szacunku. Alkohol p o z a t e m.

 

Ci, co się dręczą, sami sobie winni –

Ci, co niewinni, ci się nie udręczą

Choć bądźmy skromni: Na niewinność panien

Patrzeć dziś raczej należy przez palce.

* (…)

Skąd oni biorą swą pychę? Z litości?

Więc gdzie się skrwawił mój baranek wstydu?

Powiedzmy szorstko:

Gdzie dopadł mnie mrok,

Wilgoć na skale, senność na wilgoci?

 

Opowiedz ptaka.

Dobre, opowiadam…

Jest teraz w locie statecznym, dokolnym…

Lecz gdy znienacka

Dopadnie go noc,

On niespokojnie śpi na sercu dzwonu. 

 

                                                                    Grochowiak – moralista

Moralność – zakłada odpowiedzialność jednostki, każdego z osobna, za własne czyny. Nie ma moralności zbiorowej. Choć suma moralności jednostek może się składać na wspólną moralność, lub nawet jej zupełny brak.

Dla mnie Grochowiak był moralistą. Wiem, że „moralista” brzmi jakoś tak drętwo, jak nudziarstwo. Ale jego moralistyka była najlepszej próby rozważaniem o rzeczach pierwszych i ostatecznych. Daj nam Boże więcej moralistów. Podobnie było zresztą z Różewiczem.

W przypadku Grochowiaka mamy do czynienia z twórcą, który moralistyce potrafił nadać oryginalny, interesujący kształt. A przede wszystkim umiał dostrzec zło w sobie i każdym z nas. I nikogo nie ułaskawiał ze względu na „okoliczności łagodzące”. Dla niego żaden system polityczny nie mógł być wymówką. I mówiąc zupełnie bezwzględnie – nie ma dobrej literatury, która nie jest moralizowaniem. Nawet jeżeli przeciwstawia się tradycyjnym wartościom, to też moralizatorska – a rebour.

Grochowiak naraził się środowisku. Być może niepotrzebnie. Bo trochę zabrzmiało to tak, jakby Wielki pastwił się nad Maluczkimi. Ale to właśnie tym pomniejszym poetom i naukowcom od literatury, władze PRL powierzyły redagowanie, stworzyły i dały im „w pacht” miesięcznik „Poezja”. Grochowiak nie wytrzymał, publicznie to powiedział, niedługo przed swoją śmiercią. W telewizji stwierdził, że „Poezja” gromadzi miernoty, że nie publikują w „Poezji” żadnych wartościowych utworów, i nie ma jej łamach wspaniałych poetów, którzy przecież są, żyją.

Dla prawdy historycznej: „Poezja”, była miesięcznikiem, ukazywała się w latach 1965–1990. Jej redaktorami naczelnymi byli, kolejno: Jan Zygmunt Jakubowski (1965–72), Bohdan Drozdowski (1972–87), Marek Wawrzkiewicz (1987–90).

 

                                                                    Poezja i wiersze

Poezja Stanisława Grochowiaka była jak pieśni, ona sama wypływała z ust – jak mawiają aktorzy. Ale też Grochowiak miał rzadko spotykany, nawet u wielkich poetów, muzyczny słuch. Tako sam wielki słuch jaki mieli Lechoń, Tuwim, Broniewski, Gałczyński. Grochowiak nie pisał wierszy programowych, słusznych czy też walczących. Nie traktował poezji jako środka do wypowiedzi filozoficznych. Choć były dzięki temu właśnie pełne najgłębszej filozofii, bo była to filozofia gorącej miłości życia.

Może to właśnie dzięki temu niebywałemu słuchowi na nasz polski język tak doceniane są dramaty. Napisał ich cztery – wykaz dzieł Grochowiaka podaję poniżej – a wszystkie „niosą widzowi” świat poetycki, subtelny i delikatny. Jego bohaterowi mówią prosto, ale z rzadko spotykanym urokiem słowa, składni, frazeologii i metafor.

Jego dramaty ujmowały też filmowców, a „Chłopcy”, w reżyserii Ryszarda Bera – opowieść dziejąca się w domu starców, ciągle jest pokazywana w telewizji, bo jest mądra, a role napisane dla aktorów są wspaniałe.

Często nadużywa się pojęcia „poezja” i każdy wiersz zostaje poezją… A poezja to szczyt sztuki, natomiast wiersze, nawet i dobre, to tylko wytwory rzemiosła literackiego. A Stanisław Grochowiak był poetą.

                                                           Lęki

Dzisiaj już się go nie wydaje, nie rozmawia się o nim. I chyba niewielu czyta jego poezję. A to jest wielka szkoda dla naszej wrażliwości. Na przykład, trzeba znać jego „Pejzaż”, żeby zrozumieć jego świat, albo jak on ten nasz świat widział.

Pejzaż

Więc oto ziemia moja Ojczyzna

Wszystko we mnie co wieczne – z tych oto ogórków,

Z tych bladych kwiatów szarpanych żarłocznie

Przez chude jak szkielety wróble

 

Wszystko co we mnie otwiera ten pejzaż

Koniem sterczącym w niebo kopytami

Różą znienacka ogromna jak krowa

Wiatrakiem zeschłym

 

I wreszcie człowiek – z flaszki pionowej

Ostatnia kroplę chciwie wypija

Płacze

Maryja

Jezus

Maryja

Jezus

Maryja

Jezus

Maryja

                                                                        Alkohol

Stanisław Grochowiak umarł młodo. Mówią, że pił. Alkoholowi zresztą poświęcił dużo miejsca w swej twórczości, w tym wspaniały dramat „Lęki poranne”. A „Lęki…” mówią nie tylko o tej chorobie, mówią też o tym, że wrażliwi ludzie muszą pić, bo społeczeństwo jest okrutne wobec słabych. Napisał to kiedyś inny poeta, że są społeczeństwa, w których nie sposób żyć na trzeźwo.

Bóg Grochowiaka, jego osobisty intymny Bóg, zabrał go bardzo wcześnie, zaledwie w 42 roku życia. Może było i tak, że Bóg zabiera duchy doskonałe wcześniej, pozwalając tym niedoskonałym żyć dłużej, aby się wypiękniły ostatecznie.

W ciągu tych 42 lat swego życia Stanisław Grochowiak dokonał w literaturze bardzo wiele, zostawiając po sobie trwały ślad. Jest autorem kilkunastu tomików poezji, dwóch opowiadań, trzech powieści i czterech dramatów.

 

                                                      Dzieła Stanisława Grochowiaka

 

Poezja: Ballada Rycerska (1956); Menuet z pogrzebaczem (1958), Rozbieranie do snu (1959); Agresty (1963); Kanony (1965; Totentanz in Polen (1969) poemat; Nie było lata (1969); Polowanie na cietrzewie (1972; Bilard (1975); Haiku-Images (1978); Allende (1974) poemat; Wiersze nieznane i rozproszone (1996); Wiersze dla dzieci (2017); Wiersze zebrane (2017)

Opowiadania: Lamentnice (1958); Prozy (1996) – zawierają niepublikowane utwory prozatorskie, dodatkowo powieść Trismus i opowiadania ze zbioru Lamentnice

Powieści: Plebania z magnoliami (1956); Trismus (1958); Karabiny (1965)

Dramaty: Szachy (1961); Partita na instrument drewniany (1962); Król IV (1963); Chłopcy (1964)

Baśnie: Żyjątko Biedajstwo i Ci inni (2009)

Realizacje filmowe: Księżyc, reż. Stanisław Brejdygant; Kaprysy Łazarza, reż. Janusz Zaorski; Chłopcy, reż. Ryszard Ber; Partita na instrument drewniany, reż. Janusz Zaorski; Karabiny, reż. Waldemar Podgórski

 

 

Sławomir Mrożek w 1958 r. Fot. PAP/CAF

Opis twórczości giganta literatury pióra PIOTRA TURLIŃSKIEGO: Sławomir Mrożek. Dramaturg (4)

Sławomir Mrożek zawsze podkreślał, że jest Krakusem, a Kraków uważał za centrum świata. A czyż można być prawdziwym „Krakowianinem” nie interesując się teatrem? Mrożek swój pierwszy obejrzany spektakl odchorował z emocji, o czym wspomina w „Baltazarze”. Później często w teatrach krakowskich bywał, co wówczas – i dzisiaj – jest obowiązkiem każdego krakowskiego inteligenta. To chwalebny obowiązek.

Mrożek grał nawet małą rolę w teatrze, mieszkał przez lata gimnazjum u Herdegenów, bo Leszek Herdegen był jego serdecznym przyjacielem. Temat teatru był więc cały czas obecny w młodzieńczym życiu Sławomira Mrożka. Później został recenzentem w krakowskim „Dzienniku Polskim”. Był też współautorem scenariusza filmu na podstawie baśni Jana Christiana Andersena. Jednak nie uważał tego scenariusza i samego filmu za sukces. Natomiast aktorski występ w dyplomowym filmie Janusza Majewskiego uważał Mrożek za dobry i pouczający.

Pierwsze poważne kroki w dziedzinie twórczości teatralnej stawiał na scenie awangardowego gdańskiego teatru Bim-Bom. Tak tamtą „sprawę” wspomina w „Baltazarze” …

BALTAZAR

Pod koniec roku (1957) pojawili się Cybulski i Kobiela. Byli w Krakowie i zaprosili mnie do drugiego programu, do teatrzyku Bim-Bom, który cieszył się rosnącą sławą wśród kabaretów w Polsce. Wczesną zimą 1958 znalazłem się w Sopocie, w Grand Hotelu. Teatrzyk Bim-Bom był międzyuczelnianym teatrzykiem w Trójmieście i pozostawał pod opieką wielu potężnych instytucji, takich jak ZMP, rada uczelni, rektorat i nieunikniona PZPR. Ale w tym czasie cenzura zelżała, prawie nie było jej widać, a Bim-Bom robił co chciał.

Teatr prowadzili Zbigniew Cybulski i Bogumił Kobiela, obaj byli zawodowymi aktorami, po krakowskiej PWST. W tamtych latach Grand Hotel był centrum towarzyskim Trójmiasta, w jego restauracji spotykali się miejscowi literaci, malarze, kompozytorzy. Wróćmy jednak do wspomnień Mrożka z „Baltazara”.

BALTAZAR c.d.

Mój tryb życia był następujący. Budziłem się około dwunastej w obszernym pokoju na drugim piętrze hotelu stojącego tuż nad morzem. Potem korzystałem z łazienki, której w Krakowie nie miałem. Następnie szedłem na śniadanie. Już podczas tego późnego śniadania zbierali się koledzy, znajomi i ludzie, których spotkałem poprzedniej nocy. (…) Moja praca polegała na siedzeniu w fotelu, na którym siedziałem, jedząc moje późne śniadanie. Przebywaliśmy w składzie: Kobiela, Wowo Bielicki, Fedorowicz, rzadziej Cybulski.

Siedzieliśmy godzinami, rozmawiając o czymkolwiek i niepostrzeżenie układaliśmy program Radości poważnej, bo taki program był z góry założony. Ten program wydawał się nam szczytem poetyckiej finezji, a w gruncie rzeczy mieścił się w ściśle określonej epoce. Przypominał chwyt publicystyczny „Socjalizm z ludzką twarzą”. Przez cały czas przysiadali się do nas różni osobnicy. Opowiadali parę nieistotnych zdarzeń, parę anegdot i znikali, ustępując miejsca kolejnym postaciom. Od czasu do czasu jeden z nas miał pomysł, opowiadał go innym, a oni najczęściej go odrzucali albo w wyjątkowych wypadkach godzili się na niego. (…) Według moich doświadczeń tak powstaje program kabaretowy.

Zbliżał się czas premiery i napięcie rosło. Z miasta dochodziły słuchy, że cała inteligencja wybiera się na premierę. Sekretariat nie mógł opędzić się od zamówień, artyści mieli coraz większą tremę. Ale największą miałem ja. Był to przecież pierwszy kabaret w moim życiu.

Gdy nadszedł uroczysty wieczór, zasiadłem – zbyt skromnie, jak się później okazało – wśród publiczności. Byłem pewien, że po zakończeniu spektaklu ktoś wywoła mnie na scenę i będę się kłaniał wśród braw, kwiatów i pięknych, a przychylnych mi kobiet.

Ale mylnie oceniłem autorską mentalność. Każdy autor tego przedstawienia chciał być pierwszy, a jeżeli to miałoby się nie udać, to mógł ostatecznie dzielić uznanie z jednym osobnikiem, no, może z dwoma, najwyżej z trzema, ale – na miłość boską – nie z czterema! Jeżeli więc któryś z nas usiadł na widowni i nie kwapił się do samodzielnego wejścia na scenę – tym lepiej dla wszystkich pozostałych.

A sukces był naprawdę wielki. Rzeczywiście nastąpiła burza oklasków, a piękne kobiety zwróciły się ku autorom, ale, niestety, nie w moja stronę. (…) Gdy tylko wysiadłem z pociągu w Krakowie, natychmiast olśniła mnie pewna myśl. Napiszę sztukę, wszystko jedno jaką, i sam będę zbierał laury. Co prawda do tej pory nie pisałem żadnej sztuki, ale tym razem miałem pewien projekt, który nijak nie pasował do opowiadania, ale na sztukę był w sam raz…

Oszałamiający debiut dramaturga

Tą pierwszą sztuką Mrożka była „Policja. Dramat ze sfer żandarmeryjnych”. Zabawne, choć też pouczające, były perypetie z jej sceniczną realizacją. Otóż Mrożek zaproponował sztukę Staremu Teatrowi w Krakowie. Po czym otrzymał od dyrektora teatru list, w którym ten przyznawał, że rzecz jest interesująca, ale niepozbawiona licznych błędów. Dyrektor widział wyjście takie: błędy, za poradą dyrektora „zostaną wykorzenione”, a sztuka będzie wystawiona pod nazwiskiem Mrożka i tegoż dyrektora.

Na szczęście Sławomir Mrożek zignorował tę szlachetną, bezinteresowną ofertę, wysłał sztukę do „Dialogu”, a Adam Tarn – ówczesny naczelny tego miesięcznika tekstów teatralnych – polecił ją Teatrowi Dramatycznemu w stolicy. „Policja” ukazała się w „Dialogu”, w roku 1958, i w tym samym roku odbyła się sceniczna prapremiera.

Sukces był niebywały. Jednego dnia Mrożek stał się powszechnie znany i ceniony. Mało tego, w ciągu dwóch lat „Policja” miał szesnaście premier zagranicznych. Naprawdę niewielu polskich autorów tak debiutowało! I tu dodajmy – i niewielu zrobiło tak wielką światową karierę.

POLICJA

W gabinecie Naczelnika Policji.

NACZELNIK POLICJI (stojąc kończy odczytywanie pisma) – … I niczego więcej, jak tylko zbrodni moich z największym wstrętem się wyrzekłszy – rządowi naszemu ze wszystkich sił , z czcią i miłością najwyższą po wsze czasy służyć i pomagać pragnę…” (siada, składa pismo)

WIĘZIEŃ – Niech pan nie chowa. Podpisuję. 

NACZELNIK POLICJI – Jak to?

WIĘZIEŃ – Po prostu podpisuję.

NACZELNIK POLICJI – Ale dlaczego? 

WIĘZIEŃ – Jak to dlaczego? Od dziesięciu lat przesłuchuje mnie pan, bada, więzi, codziennie od dziesięciu lat daje mi pan ten formularz do podpisu, a kiedy nie chcę, grozi mi pan przykrymi następstwami albo przekonuje, że powinienem podpisać. A kiedy nareszcie chcę podpisać, żeby wyjść z więzienia i służyć rządowi, to pan się dziwi i pyta, dlaczego.

NACZELNIK POLICJI – Ale tak nagle… bez przygotowania 

WIĘZIEŃ – Ja mam przełom, panie naczelniku.

NACZELNIK POLICJI – Jaki przełom?

WIĘZIEŃ – Przełom wewnętrzny. Ja już nie chcę walczyć z rządem.

NACZELNIK POLICJI – Jak to nie?!

WIĘZIEŃ – Zmęczony już jestem

NACZELNIK POLICJI – Nie spodziewałem się tego po was. Przestać walczyć z rządem! Stać się konformistą! I kto to mówi? Najstarszy więzień w kraju. (…)

WIĘZIEŃ – Mówię panu, że to już nie ma sensu. Gdybym nie był tak osamotniony ideologicznie, może bym ciągnął dalej. Ale pomyśleć, że cały nasz piękny, żyzny i spokojny kraj od dawna chwali (wstaje z miejsca na baczność) naszego Infanta i Jego Wuja Regenta. Wszystkie więzienia są puste i tylko ja, jeden jedyny… Jeżeli cały naród jest z rządem, przeciwko mnie, to coś w tym musi być. Mówiąc krótko, mamy bardzo dobry rząd i basta.

NACZELNIK POLICJI – A dlaczego to, jeśli laska, uważacie, że nasz rząd jest dobry?

WIĘZIEŃ – Panie naczelniku! Gdzie pan ma oczy! Przecież nigdy jeszcze w historii nasz kraj nie doszedł do takiego rozkwitu, jak obecnie. Z okienka mojej celi, jeżeli do niego przystawić pryczę, na pryczy postawić kubeł do góry dnem, stanąć na tym kuble i wspiąć się na palce – widać bardzo piękną łąkę, która każdej wiosny kwitnie różnymi barwami kwiecia. Otóż w porze sianokosów ma łąkę przychodzą rolnicy i koszą trawę. W ciągu ostatnich dziesięciu lat zauważyłem na ich twarzach wyraz zadowolenia, który przybiera na sile z roku na rok. Ale to jeszcze nic, panie naczelniku, Za łąką jest pagórek, a za pagórkiem, w ciągu ostatnich siedmiu lat, powstał zakład przemysłowy. Widzę komin, który często dymi.

NACZELNIK POLICJI – Jako wróg nierzetelnej informacji stwierdzam, że to jest krematorium.

Doprawdy, kiedy rozmawia się z wami w tej chwili, ma się wrażenie, że rzuciliście obarzanek na generała, a nie bombę. Czy nigdy nie przyszło wam do głowy, że (wstaje na baczność) nasz Regent, Wuj naszego Infanta (staje na spocznij) jest kretyn?

WIĘZIEŃ – (wstając z oburzeniem) Panie naczelniku!

NACZELNIK POLICJI – (hamując się) No dobrze, już dobrze! A więc to nie wy myślicie, że nasz Wuj Regent to stary zboczeniec?

WIĘZIEŃ – On? Ten czysty starzec?!

NACZELNIK POLICJI – No dobrze. Teraz proszę spojrzeć na naszego Infanta. Mały, co?

WIĘZIEŃ – Jak każde dziecko.

NACZELNIK POLICJI – Chcieliście powiedzieć: gówniarz, co?

Skąd POLICJA

Zacytowałem dość długi fragment początku sztuki, ale też jest to tak piękny tekst, że również i Państwo przeczytali go z uśmiechem – mam nadzieję.

Nie będę streszczał sztuki, powiem tylko tyle, że Sławomir Mrożek powiedział na temat państwa policyjnego – tak w Polsce, jak i na całym świecie – więcej i dogłębniej, niż niejeden z socjologów czy polityków. Mrożek nazwał rzeczy po imieniu – są państwa, które istnieją jedynie dzięki policji. I są to państwa tak bardzo policyjne, że gdy zabraknie prawdziwych więźniów politycznych, policja deleguje jednego ze swych ludzi, by grał rolę opozycji.

POLICJA jest teatrem absurdu, groteski, to pewne. Ale też jest teatrem prawdy namacalnej, doświadczonej przez autora i większość Polaków, w latach 1945-56. To nie jest teatr dla zabawy, jedynie ku uciesze. Policja bowiem rządziła państwem polskim w czasach młodości i wchodzenia w „wiek męski” autora.

Ten pierwszy utwór sceniczny Mrożka zapowiadał, że narodził się dla teatru autor, który ma społeczny słuch, rozumie nie tylko człowieka, ale także ludzi, społeczeństwo. I taki autorem Mrożek pozostał już do końca swego życia.

Emigracja

W roku 1963 Sławomir Mrożek wyemigrował, pozostał – z wycieczki Orbisu. Przez kilka lat mieszkał we w Paryżu, następnie osiadł w USA, Mieszkał także w Niemczech, Włoszech i Meksyku – na ranczo La Epifanía, w latach 1989–1996. W 1968 na łamach prasy francuskiej opublikował list protestujący przeciwko interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, a w grudniu 1981 zaprotestował przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Tym zamykając sobie drogę powrotu do Polski

Do Polski wrócił dopiero w roku 1996. W 2002 przeszedł udar mózgu, którego wynikiem była afazja. Utracił możliwość posługiwania się językiem zarówno w mowie, jak i w piśmie. Dzięki terapii, która trwała około trzech lat, odzyskał zdolność pisania i mówienia. Efektem walki z chorobą jest jego autobiografia BALTAZAR.

6 maja 2008 Sławomir Mrożek zapowiedział ponowne opuszczenie Polski i osiadł w Nicei – dla klimatu, który bardziej miał sprzyjać jego zdrowiu. Z Polski wyprowadził się dokładnie miesiąc później – 6 czerwca 2008. Zmarł nad ranem 15 sierpnia 2013 w szpitalu w Nicei.

Tu trzeba powiedzieć, że Mrożka nie dotknęła przypadłość wielu literatów – emigrantów. Nigdy nie przestał być polskim pisarzem. Mówił, pisał i myślał w języku ojczystym. Więcej – udało mu się być wielkim propagatorem polskości, podnosząc to co rodzime do rangi uniwersum. W Polsce uważano, że tworzył swoje dramaty jedynie dla Polaków. Jednak po kilku kolejnych utworach, które zaczęto grać w świecie i dla świata, okazało się, że Sławomir Mrożek jest świetnie rozumiany w „szerokim świecie”. Naprawdę, niewielu polskim pisarzom to się udało.

TANGO

W Polsce recepcja początkowych utworów scenicznych Mrożka była taka, że uważano go za komediopisarza, uważając, że Mrożek w satyryczny sposób widzi naszą polska rzeczywistość. Jednak kolejne, coraz częstsze premiery w świecie dowiodły, że dzieła Mrożka mają o wiele poważniejszy wydźwięk. To w Europie i na świecie dostrzeżono dwoistość jego dzieł. To na Zachodzie zaważono, że pod maską żartów i dowcipów Mrożka kryją się poważne, niekiedy nawet przerażające diagnozy współczesności, a nawet opinie i refleksje kondycji człowieka w ogóle.

Jednym z pierwszych dramatów Mrożka, który otworzył mu sceniczne deski w świecie było TANGO. W Polsce publiczność i krytyka, przyjęła ten utwór jako doskonałą i dowcipną wiwisekcję życia w socjalizmie. Jednak dla świata TANGO było wspaniałym dramatem opisującym upadek starych wartości i klęskę młodości, opowiadającej się za rewolucją stosunków społecznych. Takie zresztą znaczenie nadała dramatowi „rewolucja młodych” lat 1967-1969.

W Polsce na takie głębokie odczytanie musieliśmy czekać dość długo, bo dopiero Jerzy Jarocki – wielki reżyser – dostrzegł w Tangu okrutną komedię, lub też tragedię podszytą komedią. W realizacji Jarockiego „starzy” uciekają w gry i zabawy, także w sztukę, ze strachu przed ostatecznym końcem życia. Ale młody buntownik Artur także ponosi klęskę, szukając sensu życia w rewolucji, umożliwiając jedynie Edkowi, prymitywnemu lokajowi, przejęcie władzy nad światem. To telewizyjne TANGO Jarockiego było dramatem o rozpaczy i braku jakiegokolwiek wyjścia w życiu – poza paniczną ucieczką w zabawę lub rewolucję.

Premiera telewizyjnej realizacji TANGA, w reżyserii Jarockiego, odbyła się w 2015 roku, i była to jedna z ostatnich sztuk, które Jerzy Jarocki reżyserował. Niestety krytyka nasza była jedynie zdziwiona. I bardzo niewielu – tak spośród ludzi teatru, jak z publiczności i krytyki – dostrzegło metafizyczną głębię, którą w TANGU Sławomira Mrożka dostrzegł Jerzy Jarocki.

To przykre, ale być może nadal jesteśmy nastawiani na żartowanie, jak rodzice Artura? By może boimy się serio rozmyślać i mówić o sensie ludzkiego bytu? Może jest w tym jakaś nasza polska niedorosłość?

EMIGRANCI

Jednak największą sławą spośród prawie czterdziestu scenicznych utworów Sławomira Mrożka cieszą się nieustannie EMIGRANCI. Ten niezwykle „minimalistyczny” dramat, bo ograniczony jedynie do dwóch antagonistycznych postaci, przedstawia tragiczny świat emigrantów. Obaj oni – inteligent i chłop, może robotnik, pochodzą z jakiegoś biednego kraju i żyją „w trzewiach” bogatego świata. Gnieżdżą się obaj w jakiejś piwnicy. Są obcy i nawet nie liczą na zostanie obywatelami tego kraju, do którego przybyli. Są w zupełności wyalienowani.

Inteligent wyjechał ze swojej ojczyzny, w poszukiwaniu wolności, chłopo-robotnik dla pieniędzy. Obaj są jednak równie nieszczęśliwi i obaj są skazani na porażkę. Mrożek – z przypisaną sobie przewrotnością – przez większą część utworu pozwala widowni bawić się mentalnością, światem duchowym i prostactwem chłopo-robotnika. Po to, by w finale ujawnić, że ów prostak ma jednak bogate, choć nieujawniane światu, bogate wnętrze. Sztuka kończy się rozpaczliwym płaczem obu bohaterów, bo obaj są rozpaczliwie przegrani.

We współczesnym świecie, w którym emigracja jest wielkim problemem, sztuka Mrożka znalazła i nadal znajduje teatry, chcące ją grać.

Dlaczego Mrożek?

Sławomir Mrożek miał wyczucie problemów świata. Jednak niczego nie kopiował, w niczym nie był tym kolejnym, który podejmuje problemy. Zawsze był pierwszy i oryginalny. Na tym także polega jego wielkość.

Dlaczego polecam czytanie tego co napisał Sławomir Mrożek?  Polecam dosłownie wszystko, co wyszło spod pióra Mrożka. Naprawdę warto, a może nawet trzeba. Bo nauki i refleksji nigdy dość.

 

Rys. Sławomir Mrożek, ze zbioru „Sławomir Mrożek. Rysunki zebrane”, wyd. słowo/obraz terytoria

PIOTR TURLIŃSKI opisuje sytwetkę i twórczość tytana literatury: Sławomir Mrożek. Prozaik (3)

Sławomir Mrożek był dramaturgiem, prozaikiem, poetą, felietonistą i rysownikiem. Najpierw zajmiemy się jego twórczością prozatorską, a w następnym felietonie – jego utworami scenicznymi. Urodził się w 1930 roku w Borzęcinie nieopodal Krakowa. Zadebiutował w 1953 roku zbiorem „Opowiadania z Trzmielowej Góry” oraz zbiorem opowiadań „Półpancerze praktyczne”. Mrożek napisał dwie powieści, pierwszą jest „Ucieczka na południe, drugą „Maleńkie lato”. „Ucieczka na południe” ukazała się drukiem w 1961 roku. W tej powieści znajdziemy sublimację i kwintesencję mrożkowskiego poczucia absurdu, biorącego się z głębokiego satyrycznego – w najszlachetniejszym rodzaju – widzenia świata. Powieść zawiera też rysunki Mrożka, będące ozdobą oraz istotnym dopełnieniem tekstu.

            Fabuła „Ucieczki…” to opowieść o trzech chłopcach wędrujących, w towarzystwie małpoluda, bliskiego kuzyna Yeti. Uciekają z północy na południe Polski. Ich celem jest Sumatra, z której pochodzi małpolud. Podróż jest niebezpieczna, bo całą czwórkę ściga impresario Mephisto Kovalsky, który był właścicielem małpoluda i pokazywał go w całym kraju za pieniądze. Małpolud jest piśmienny, oczytany i bardzo inteligentny i ma dosyć życia w klatce. Ta podróż przez Polskę jest podróżą przez kraj dziwactw i szaleństwa. Oto fragment opisujący wiejskie wesele, na które uciekinierzy przypadkiem trafiają:

Ucieczka na południe

Gruby oprzytomniał ujrzawszy, że znajduje się w jakimś pomieszczeniu oświetlonym lampą karbidową, Na środku stał aparat pełen skomplikowanych rurek mosiężnych. Światło pełgało po ścianach i nie widać było dokładnie, gdzie kończy się ten loch. Tym bardziej, że pod ścianami stały rzędem kadzie, beczki i wiadra.

Piwnicę wypełniało świstanie, łoskot i kołatanie. Przed aparaturą siedział na odwróconym wiadrze mały chłopczyk z ogromną, siwą głową. Było bardzo gorąco, pachniało słodkawo.

Gruby czekał przez chwilę, a widząc, że chłopczyk nie zwraca na niego uwagi, powstał, otrzepał się z kurzu i zapytał surowo:

– Co ty tu robisz?

Mały odwrócił ku niemu głowę. Zupełnie jakby białą łysinę ktoś obracał na zapałce.

– Tata tam leżą – powiedział, wskazując przegrodę z beczek. – Przynieść ich?

– Nie, nie! Nie trzeba – przestraszył się Gruby i spuścił z tonu.

– To może przynieść stryja?

– Nie, też nie.

– To może któregoś ciotecznego?

– Nie, ja… właściwie przyszedłem tylko do ciebie – bronił się Gruby, rozglądając się i szukając zawczasu, którędy by tu można było uciec albo ukryć się.

Dopiero teraz domyślił się, że ów okropny bulgot i świst wydawany był przez grupę mężczyzn leżących w głębi ziemianki.

– Może się w co zbawimy? – zapytał i zdobył się na głupi grymas, jaki zawsze ozdabia twarz ludzi, którzy w sposób bezczelny i nieszczery usiłują przypodobać się dziecku. (…) – Opowiem ci bajkę – zdecydował rozpaczliwie Gruby, widząc, że nie ma stąd ucieczki, i przysiadł koło malca. – Był sobie raz…

– Zaczekaj pan, bo mi zacier fermentuje – przerwał mu chłopczyk i oddał się obsłudze urządzenia. (…)

– Kim chcesz zostać, jak dorośniesz? – zapytał Gruby.

– Inżynierem – odparł malec z dumą. – Pójdę do prawdziwej gorzelni, tam to dopiero! Takie kotły, takie maszyny, nowoczesne… Nie to, co u taty… – dodał z rozgoryczeniem. (…)

Wkrótce weszli jacyś ludzie, odświętnie ubrani w garnitury granatowe w paseczek. Z szumem napełniali samogonem kadzie i wynosili je na powierzchnię.

– Zraz przyjdą wynieść tatę na wesele, was też zanieść?

– Nie, dziękuję, sam pójdę – obruszył się Gruby.

W obejściu szykowało się wielkie weselisko. Podwórko pełne furmanek. Uprząż i półkoszki przybrane zielenią i wstążkami z kolorowej bibułki. W kuchni otwartej na oścież bieganina i zamęt. Na gumnie przygrywała kapela. Wszędzie pełno ludzi zaproszonych i tych, którzy tu przyszli z ciekawości, popatrzeć z daleka (…).

Wesele gotowało się piękne i huczne. Młodzi ludzie, swobodnie gawędząc, ostrzyli koziki bądź wyrywali sztachety z płotów, dobierając co grubsze. Było to jednak wesele nie u jakichś zacofańców, znachorów. Na to, że gospodarz był człowiekiem światłym, doceniającym zdobycze nauki, wskazywała apteczka, umieszczona na widocznym miejscu, dobrze zaopatrzona w gazę i środki antyseptyczne, a także nosze.

Gruby stanął w samym środku weseliska. A było ono huczne. Na ławach siedzieli ci, co już odnieśli rany kłute i cięte nóg i nie mogli tańczyć, przepijali wesoło, przyglądali się tańczącym i pohukiwali. Kto był pobity powyżej pasa, a nie miał uszkodzonej opłucnej ani osierdzia, ten wywijał wesoło obertasy. Przyśpiewkom, żartom i pokrzykiwaniom nie było końca. Pana młodego mieli bić dopiero po powrocie z kościoła, bo inaczej biliby bez ślubu, czyli jakby w grzechu.

Dużą dawkę wiedzy o autorze zwiera ostatnia jego pisarska pozycja, którą jest „Baltazar.” Mrożek napisał „Baltazara” jako zaleconą mu przez lekarza terapię, w formie autobiografii. Miało mu to pomóc w odzyskani pamięci, którą w znacznym stopniu utracił w 2002 roku, wskutek wylewu. Uważam, że również ta ostatnia w dorobku Mrożka pozycja jest szczera, do bólu, rak wobec autora, jak i świata. Warto ją przeczytać. Poniżej drobne fragmenty z „Baltazara”. 

 

Baltazar. Autobiografia

Koniec wojny

Do tej pory nie byłem w teatrze. Teatr w Polsce przedwojennej był dla mnie niedostępny, nie tylko z powodu biletów, choć także i dlatego. Do teatru chodziło się tylko powyżej pewnej sfery. Co prawda, także ze snobizmu. Później, podczas wojny, Polakom nie wolno było chodzić do teatru, gdyż taki był nakaz AK. Teraz miała nastąpić ta pierwsza w moim życiu premiera. Teatr imienia Juliusza Słowackiego w Krakowie, podczas wojny nur für Deutsche, przygotował pierwszą powojenną inscenizację Wesela Wyspiańskiego, przeznaczoną między innymi dla młodzieży szkolnej. Widziałem ten spektakl i dostałem z wrażenia gorączki. Odtąd teatr był częścią mojego życia, a także stał się moim zawodem.

Matura

Niespodziewanie do Krakowa zawitał stryj Ludwik z krótką wizytą. Zaprosił mnie do restauracji, do nieistniejącego już „Żywca” ma Floriańskiej. Po raz pierwszy byłem we względnie wykwintnym lokalu. Zauważyłem, że kelnerzy darzą stryja Ludwika szacunkiem, a on przyjmuje to w sposób zupełnie naturalny. Podczas obiadu poinformowałem go krótko o chorobie matki, o mojej maturze i o planach na przyszłość. Słuchał uważnie z nieprzeniknioną twarzą, a pod koniec obiadu zaprosił mnie do siebie, do Kamienia, na całe wakacje. Domyślając się zapewne w jakiej byłem sytuacji, wręczył mi sporą sumę na wydatki. Zamiast oszczędzać, kupiłem sobie pierwszy w życiu zegarek i bilet pierwszej klasy. Nieświadomie ustaliłem moje predyspozycje na całe życie.

Praca w Dzienniku Polskim

Kiedy Stalin umarł, w Polsce zaczęła się orgia hipokryzji. Nie znałem nikogo, kto by żałował, że Stalina nie ma już wśród żyjących. Ostatnie lata jego rządów dopiekły wszystkim. Nawet najzagorzalsi zwolennicy mieli do niego rozmaita zastrzeżenia, wyznane dopiero po jego śmierci. Ale wszystkich łączyło jedno – strach przed przyszłością. Dla swoich wrogów Stalin był okrutnikiem, ale przyszłość bez niego wydawała się niepewna. Dla swoich zwolenników Stalin był dobrotliwym ojcem, a przyszłość bez Stalina… Nie, tego nie umieli sobie nawet wyobrazić. Jedni i drudzy potrzebowali czasu, żeby zaakceptować ewentualnego następcę.

Ci, którzy nienawidzili Stalina, nie mogli się do tego przyznać, ponieważ każdy inny mógł być konfidentem. Stali się więc hipokrytami. Ci, którzy się przed nim korzyli, manifestowali swą rozpacz na wyścigi, jeden głośniej od drugiego. W rezultacie bali się go wszyscy, nawet po jego śmierci. Ale nikt go nie żałował.

Od śmierci Stalina zaczął się w Polsce proces, który można by nazwać „od kapitalizmu do komunizmu i z powrotem”. Kiedy wahałem się w Meksyku, czyby nie wrócić do Polski, uznałem, że komunizm w Polsce już się skończył. Wróciłem, ale dzisiaj nie jestem tego pewien. Trwająca w Polsce demokracja nie jest tym samym, czym jest zasiedziała od wieków demokracja, która jeszcze trwa w państwach zachodnich.

Ma Mrożek w swym wielkim dorobku pozycję, która mnie bawi i zasmuca zarazem. Chodzi o obszerne opowiadanie, którą nazwa się „Moniza Clavier. Romans”.

            Początek opowiadania, napisanej w pierwszej osobie, jest taka: Oto Polak zostaje we Włoszech w czasie wycieczki. Ma na sobie podniszczony garnitur, a w tekturowej walizce kabanosy i jedną białą koszulę na zmianę. Zagubiony w nowym świecie maszeruje plażą na Lido, nad brzegiem morza i nie wie co ma z sobą zrobić. Ale… następuje spotkanie z trójką bogatych ludzi Zachodu, którzy dla przyjemności odbywają konną przejażdżkę. Czy to z kaprysu, czy z ciekawości dla dziwnego człowieka, pani na koniu, wielka aktorka Moniza Clavier, zaprasza bohatera na wystawne – jak się okaże – przyjęcie artystycznej elity w hotelu „Excelsior”.

            I oto mamy w sumie, nie tylko początek, ale też całą treść opowiadania. A jest nią zderzenie uchodźcy ze Wschodu z bogatą cywilizacją Zachodu. Ale nie tylko o materialne różnice chodzi Mrożkowi, bo ukazuje on w „Monizie…” przede wszystkim zderzenie mentalne, kulturowe i filozoficzne dwóch cywilizacji.

Przytoczmy małe fragmenty opowiadania.

Moniza Clavier. Romans

W Wenecji nie miałem żadnych interesów ani zajęć. Przyjechałem tego samego dnia jako skromny turysta o nader ograniczonych środkach.  Choć dotąd błąkałem się bez celu, oszołomiony wszystkim, miałem nadzieję, czasem jakże trudna do utrzymania, że mimo wszystko we mnie, biednym i nieznanym, nieobytym, młodym, z dalekiego i nieważnego kraju, jest coś. Co czeka tylko na okazję, żeby się ujawnić i dorównać temu wielkiemu światu. Nie tylko dorównać, ale i przewyższyć. Walka o własną godność jest najtrudniejszym zadaniem dla każdego podobnego mnie – w podobnej sytuacji. Walczyć można rozmaicie, a jeżeli walczyć się nie da, trzeba pogardzać. Od samego rana walczyłem i pogardzałem Wenecją przy pomocy kabanosa.

Oto jak wyglądała pierwsza rozmowa z Monizą Clavier. Zwróćmy na nią uwagę, bo wiemy – jak wiedział Mrożek – że pierwsza kontakty są w istocie decydujące o sensie całej znajomości.

Kiedy Moniza dowiedziała się, że pochodzę ze Wschodu, przy czym nie określiłem bliżej mojego kraju, jej zainteresowanie stało się bardzo żywe. Zażądała, żebym jej dokładnie opisał krajobraz stepowy, o którym tyle słyszała. Zatoczyłem ręką szeroki krąg, mówiąc:

– At, daleko, daleko…

Na co zaświeciły się jej oczy i wyznała, że dusi się w ciasnych ramach cywilizacji.

To właśnie po wymianie tych jakże odkrywczych zdań, z obu stron, bohater zostaje zaproszony na bal i staje przed wejściem do hotelu…

Na początku wyłoniły się dwie trudności: nie miałem odpowiedniego stroju i nie wiedziałem jak się wydostać z tłumu otaczającego „Excelsior”, przejść przez kordon policjantów w galowych mundurach, w białych rękawiczkach i lakierowanych pasach, z lampasami i szablami, a potem jak wytłumaczyć służbie, że należę do grona zaproszonych gości. Nie otrzymałem zaproszenia na piśmie. Wnet jednak trudność pierwszą, polegającą na braku odpowiedniego stroju, obróciłem na swoja korzyść. Nie należałem do nich, byłem przybyszem z obcych stron, stepowym synem, więc nonszalancja, z jaką miałem się zjawić na przyjęciu w moim starym ubraniu, wymiętym w ciągu trzech dni podróży, podkreślała tylko mój urok, wyrażała moją niezależność wobec form światowych, wolność od zwyczajów, które ich krępowały, a mnie nie dotyczyły.

Zjawia się jednak Moniza, która rozpoznaje go i wyławia z tłumu, i wprowadza na przyjęcie. Bohater spostrzega jednak, że nie jest ośrodkiem zainteresowania. Obcy ludzie – choć oni są u siebie – nie wykazują żadnego zainteresowania dalekim goście. Więc wlewa w siebie coraz więcej alkoholu, żeby zapić i zabić stres. Więc pije, samotnie siedząc na ogrodowej ławce.

Wnet spostrzegłem, że po drugiej stronie palmy formuje się ośrodek towarzyski całego przyjęcia. Nie bez wzruszenia poznawałem twarze znane mi z okładek czasopism filmowych i magazynów ilustrowanych. Przybywało ich coraz więcej, coraz piękniejsze były tam kobiety, coraz głośniej i weselej rozmawiano, śmiech rozbrzmiewały swawolnie. (…)

Ta ich pewność siebie, ta ich niezależność zaczynały mnie drażnić. To ja tutaj siedzę zamyślony, głęboki, kto wie jakie mam problemy, na co wskazuje coraz częstsze sięganie po szklankę, a oni tam się śmieją, płytcy i powierzchowni. I co? I maja być ważniejsi? Więc głębia, myśl, oryginalność, wszystko to się nie liczy w tym skorumpowanym, goniącym za pozorami świecie? Blichtr, blichtr – powtarzałem ze wzgardą. – Blichtr i błyskotki.

Jako syn narodu północnego, surowego, doświadczonego przez historię, z odrębnością swoją, z mądrością swoistą, drogo zapłaconą, niedostępną innym – jak kabanos. (…) Wkroczyłem w środek rozbawionego towarzystwa. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że znajduję się na nogach, krzesło zostało za mną. Wkroczyłem w środek rozbawionego towarzystwa.

– O, tu! – krzyknąłem, szeroko otwierając jamę ustną i wskazując na zęby trzonowe – O, tu, wybili, panie, za wolność wybili!

Nastąpiło zamieszanie. Ucichli, patrzyli na mnie, nie mogąc zrozumieć, o co mi chodzi. A przecież chciałem tylko uprzytomnić im w sposób jasny i przystępny, niejako poglądowy, cierpienia mojego narodu. To, że nie doceniali martyrologii, bardzo nie rozgniewało.

– Popatrz pan – powiedziałem podchodząc do jednego grubego i szerzej otwierając usta. – Tu, aaoo…

Gruby chrząknął i odwrócił wzrok – Przepraszam – powiedział i odszedł.

Rzuciłem się więc do następnego z kolei, tak samo demonstrując.

– Tu. O! Brakuje. Wybili panie, za wolność. Oooo!

Ale i ten odsunął się ode mnie. Zobaczyłem, że towarzystwo się rozprasza. Więc puściłem się za nimi, umykającymi coraz pospieszniej. Oni jednak znikali mi z oczu, ukrywali się w plątaninie ścieżek, za parawanami śródziemnomorskiej roślinności. Miotałem się w sieci świateł i zieleni. Po tym rajskim ogrodzie niosło się długo moje wołanie, ni to skarga, ni to żądanie:

Wybili, panie, za wolność wybili…

 

Mrożek dla dzisiejszego pokolenia 60-cio i 70-cio latków był przewodnikiem na drodze do normalności mentalnej, światopoglądowej, do zrozumienia minionego już teraz systemu.. Jego żart i prowokowany przez niego śmiech na widowni, i uśmiech u czytelnika, miał poznawcze i katartyczne znaczenie. Mrożek przedstawiał możliwości innego widzenia świata, innego myślenia o społeczeństwie i człowieku. To nie jest mało.

I teraz, gdy widzę jak z roku na rok rośnie liczba prawdziwych i rzekomych kombatantów, to myślę właśnie o tym pisarzu. I także o innych literatach, którzy uczyli nas innej prawdy, niż robiła to władza w czasach PRL-u. To Mrożek i inni ludzie myślący, przygotowali nam mózgowy grunt do zmiany ustroju. Smutne, że tak niewielu dzisiejszych polityków o tym zapomina. Nie mówiąc już, że zaskakujący jest brak pomników, które powinny nam przypominać naszych mózgowych i duchowych przewodników. Choćby Sławomira Mrożka.

No, ale cóż – u nas samozwańcza konkurencja na pomnikowe postacie jest bardzo duża…

 

Zygmunt Nowakowski 1891 - 1963 Fot. z 1932 r., domena publiczna

PIOTR TURLIŃSKI: Zapomniany polski pisarz z Krakowa i Londynu (2)

Jest taki twórca, który przed II wojną światową był poważną osobistością polskiego życia literackiego. Człowiek wielu talentów, działający na wielu polach kultury i dziennikarstwa, a na każdym z nich sprawdzał się znakomicie.

Czytając życiorys Nowakowskiego można pomyśleć, że jego życia starczyłoby dzisiaj dla kilku ludzi. Był w Polsce międzywojennej kimś, kim w Polsce powojennej był Stefan Kisielewski. Był artystą, ale też felietonistą i pisarzem. A pisał językiem już dzisiaj rzadko spotykanym – jasnym i klarownym, nie wstydził się uczuć, ale bez zbytniej afektacji. I zawsze pisał „w sprawie”. Nie był pisarzem poszukującym nowoczesnej formy, ale też operował tak doskonale klasycznym językiem polskim, że potrafił nim wyrazić wszystko co mu chodziło. Był idealnym tworem swoich czasów. Odpowiedzialnym za życie społeczne polskim inteligentem.

O co mu chodziło? Zawsze o prawdę i krzywdę prostych ludzi, o Polskę, która byłaby dobrym domem dla wszystkich. Był z ducha XIX wiecznym socjalistą, takim socjalistą który uważał, że draństwo, głupota i cynizm elit są nie do przyjęcia, że Polski nie może zagrabić żadna elita, że chłopi i robotnicy muszą mieć większe prawa, w tym najważniejsze – prawo do edukacji i awansu społecznego.

Twórczość i postać Nowakowskiego w Polsce powojennej objęte były zmową milczenia, a wydawcom nawet nie przychodziło do głowy, żeby zabiegać o zgodę na druk jego książek. Z jednym wyjątkiem, gdy Wydawnictwo Literackie z Krakowa wydało – w latach sześćdziesiątych – jego wspomnienia z dzieciństwa. Ale też była to pozycja „niepolityczna”, za to bardzo krakowska.

Nowakowski napisał dwie książki przedstawiające w sposób sfabularyzowany własne dzieciństwo. Pierwsza z nich to „Przylądek Dobrej Nadziei”, w której opisuje swoje najwcześniejsze, chłopięce lata. Druga z pozycji wspomnieniowych, to „Rubikon” – w niej przestawia swą młodość z czasów szkoły średniej. Obie one w ujmujący, ale też dramatyczny sposób, ukazują jak kształtował się charakter pisarza, jaki miała na niego wpływ rodzina i jakie zjawiska społeczne formowały jego charakter i poglądy na świat.

Zapraszam teraz do przeczytania fragmentu „Rubikonu”.

Zygmunt Nowakowski, Rubikon.

Rozdział VII. „Czas” „Reforma” i „Naprzód”

W domu jest „Nowa Reforma”. Przedtem, ale to już bardzo dawno temu, był „Czas”, który prenumerowało się tylko dla babci. Babcia lubiła rubrykę „Przyjechali” i stale czytała, kto „zatrzymał się” w Grand Hotelu, kto w Saskim, kto Pod Różą, a kto w Drezdeńskim. Były jeszcze inne hotele, ale tych „Czas” nie wymieniał nigdy. A w Grand Hotelu stawali zawsze sami hrabiowie, czasem książęta nawet. (…) Przeważnie zaś były to nazwiska takie, przy których babcia zamyślała się, mówiąc:

            – Ciekawa jestem, czy to ci spod Humania? Mieli Borszczówkę, a ta Wyhowska to była z Grzybowskich. Babka Chłoniewska z Bereźnicy…

            W Drezdeńskim znowu stawali tacy, których nazwiska babcia wymawiała inaczej:

            – Jeden Zarzycki dzierżawił Perepol od Rzewuskich, a drugi był plenipotentem u Sanguszków. Ciekawa jestem, czy to z tych Zarzyckich?

            Lubiła babcia również czytać na głos nekrologi wielkich pań, zaczynające się od słów: „Pełna rzadkich cnót obywatelskich, po ruinie olbrzymiej fortuny kresowej, potrafiła stworzyć ognisko…” Szukała jednak przede wszystkim wiadomości o ślubach i weselach, o związkach małżeńskich, którym w takich wypadkach błogosławił biskup. (…) I czytała dalej na głos spis, zaczynający się od słów: „Wśród uczestników biesiady weselnej zauważyliśmy między innymi…” Potem szły toasty. I odczytywanie błogosławieństwa od samego papieża. Czasem zaś następował opis toalety i prezentów ślubnych, Nudziło mnie to coraz bardziej, a nawet mama słuchając, ziewała dyskretnie. A jednak trzymało się ten „Czas” dla babci.

            Potem babcia umarł i długo, bardzo długo nie było u nas żadnej gazety. Co najmniej przez jakieś trzy lata. Mama mówiła, że w żaden sposób nie może sobie pozwolić na zaprenumerowanie dziennika. I że my rośniemy, nie wiedząc o tym, co dzieje się na świecie. Gazeta jest w domu konieczna! Może za rok będzie lżej! Wszystko zależy od jednej, jedynej rzeczy…

            Wreszcie Bolek powiedział kiedyś, że mama zdała maturę. Po raz drugi. Bo pierwszy raz zdała jako panna, więc teraz w Radzie Szkolnej powiedzieli, że to już nieważne, i kazali powtórzyć. I mama z dala z odznaczeniem.

            Więc przy kolacji rozpoczęła się rozmowa o płaszczu Bolka, o tym, żeby przemalować salonik, że Janek dostanie zegarek. I o tym, że teraz już koniecznie trzeba coś zaprenumerować.

            Bolek sam, z własnych pieniędzy kupił jeden numer „Nowej Reformy” i numer „Czasu” . Dla porównania. Wtedy mama zdecydowała się prenumerować „Reformę”. Na próbę, tylko na jeden miesiąc. Potem zobaczymy.

            I „Czas” już nie wrócił do nas nigdy. Głównie przez Puzynę. Obierano właśnie nowego papieża i kardynał Puzyna na conclave zaprotestował imieniem Austrii przeciwko wyborowi Rampolli. Imieniem Austrii! On, kardynał, książę, biskup krakowski! Świństwo ostatnie! Już mu za inne rzeczy chcieli akademicy wybić wszystkie szyby w pałacu, ale teraz to naprawdę przebrała się miarka. Mama także straciła cierpliwość.

            – Chyba przez długi czas nie pokaże się w karecie na ulicach! Tego mu nikt nie daruje! Imieniem Austrii! Polski biskup! Wstyd!

            „Czas” nie pisał nic o tych sprawach, a „Reforma” właśnie w tym miesiącu, który był tylko „na próbę”, pełna była Puzyny. Więc stało się tak, że od pierwszego mama znowu zaprenumerowała „Reformę”, choć Bolek dwa razy przyniósł do domu „Naprzód” z artykułem, gdzie okropne rzeczy wypisywali na Puzynę. Mnie się to bardzo podobało, ale gdy Bolek podsunał mamie ten artykuł, mama powiedziała:    

            – O, co to, to nie! Stanowczo nie życzę sobie „Naprzodu” w moim domu!

I została „Nowa Reforma”.

Rodzony krakowiak

W aferze z kardynałem Puzyną chodzi o wybór papieża w roku 1903. Wtedy to włoski kardynał Mariano Rampolla, w czasie konklawe, otrzymał największą liczbę głosów, ale veto cesarza Franciszka Józefa I, zgłoszone poprzez kardynała Jana Puzynę udaremniło ten wybór.

Powiedzmy i to, że wszystko w obu powieściach dzieje się w metafizycznym Krakowie, który był wielką miłością Nowakowskiego. Już będąc na emigracji ciągle do niego wracał wspomnieniami. Widać, z tego co wtedy pisał i mówił na antenie Radia Wolna Europa, że kochał Polskę przez Kraków, tak jakby uważał, że to miasto jest sercem, kondensatem polskości.

Jest w naszej literaturze wiele wspaniałych inwokacji, więc poznajmy jeszcze i tę. A jest to inwokacja do Krakowa, otwierająca gawędy historyczne Zygmunta Nowakowskiego. Wygłaszał je w Radiu Wolna Europa, a w 1990 roku zostały wydane w kraju, przez Wydawnictwo Myśl. Noszą tytuł „Wieczory pod dębem”.

Zygmunt Nowakowski

Wieczory pod dębem. List do Krakowa

Opuściłem Kraków strasznie dawno temu, jednak potrafię jego plan z pamięci narysować. Dla mnie, który się wyjeździłem, o, wyjeździłem po świecie szerokim, Kraków to najpiękniejsze miasto. Nie ma takiego drugiego! Jak Boga kocham! Z daleka śpiewa mi hejnał, z daleka szumią skrzydła gołębi. Zza siedmiu tysięcy rzek, zza siedmiu tysięcy gór, zza trzynastu lat grają mi wszystkie dzwony krakowskie i odróżniam głos ich, że ten dzwoni z wyższej, a tamten z niższej wieży Mariackiej. Słyszę jak bije dzwon Zbigniew i jak bije dzwon, zwany Kowale. Czasem, czasem poprzez spienioną rzekę pamięci, gra mi Zygmunt. Niekiedy, zwłaszcza w dni mgliste, których Pan Bóg nie skąpi tej wyspie, gra mi z dala inny dzwon krakowski, ten, który bije wieczorami letnimi ze wzgórza Salwatora.

            I ciągle i zawsze jestem w Krakowie. Daję najświętsze słowo honoru! W Krakowie jestem! Wszystko inne to tylko jakiś niedobry sen. Nie byłem w Budapeszcie, Paryżu, Genui, Neapolu, nie byłem w Nowym Jorku, w Chicago, i nie byłem ponownie w Neapolu, w Genui, następnie Paryżu czy Lizbonie. Nawet nie byłem w Londynie. Tamto mi się śniło. Tamto nie istnieje. Tamto wszystko jest marą, a jawą jest tylko Kraków. Dla mnie i dla każdego krakowiaka, którego złe losy na wygnanie cisnęły.  

            Tęsknię okropnie. Jak pies na łańcuchu. Trzynaście z góra lat poza Krakowem! Ja! Ja, który mógłbym przez jego ulice iść z zamkniętymi oczami i nie zbłądziłbym ani nie potknął się, bo przecież znam osobiście każdy kamień i jestem z nim „na ty”. Ale żeby czegoś przypadkiem nie zapomnieć, robimy sobie często jakby powtórkę Krakowa, po porządku wymieniając kościoły, domy, pomniki, kółka na Plantach, nawet sklepy, ba nawet wszystkie szynki krakowskie. Gdy na wiosnę zakwitną kasztany w cudownie pięknych parkach londyńskich i gdy zacznie się sypać delikatny, różowy puch, stąpamy po nim, a wydaje się nam, że idziemy przez Planty…

Legionista, doktor filologii polskiej, aktor, dyrektor teatru, dramaturg, reżyser, powieściopisarz, felietonista

Zygmunt Nowakowski, właściwie Zygmunt Jan Błażej Tempka urodził się 22 01 1891 w Krakowie, zmarł 22 01 1963 w Londynie. Polski pisarz, felietonista, dziennikarz, aktor, reżyser teatralny, doktor filologii polskiej. Był synem urzędnika Błażeja Tempki i Heleny z Nowakowskich – nauczycielki – jednej z pierwszych kobiet studiujących na Uniwersytecie Jagiellońskim. Uczęszczał do Gimnazjum św. Jacka, a następnie Sobieskiego w Krakowie. Studiując na UJ polonistykę równolegle pobierał nauki w szkole dramatycznej. W roku 1911 Ludwik Solski zatrudnił go jako aktora w Teatrze im. Juliusza Słowackiego.

 

W 1914 wstąpił do Legionów Polskich. Po powrocie z wojny zaczął robić wielką karierę aktorską grając m.in. role: Poety w „Weselu”, Konrada w „Dziadach”, Hrabiego w „Nie-Boskiej komedii”, Don Ferdynanda w „Księciu Niezłomnym”. Zagrał więc prawie wszystkie największe role w polskich dramatach. W latach 1926–1929 był aktorem i dyrektorem Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Od 1930 był stałym felietonistą „Ilustrowanego Kurjera Codziennego”. Był też wiceprezesem KS Cracovia.

W 1935 został laureatem literackiej nagrody miasta Krakowa. W 1938 otrzymał medal brązowy Nagrody im. Leona Reynela za najlepszą sztukę minionego roku, którą została uznana „Gałązka rozmarynu”.

Od 1939 przebywał na emigracji. W latach 1940–1941 był członkiem Rady Narodowej Rzeczypospolitej Polskiej przy prezydencie Władysławie Raczkiewiczu. W latach 1940–1944 był redaktorem naczelnym „Wiadomości Polskich, Politycznych i Literackich”, redagowanych wspólnie z Mieczysławem Grydzewskim.

Po wojnie był wieloletnim współpracownikiem Radia Wolna Europa. Na antenie tego radia prezentował, między innymi, własne gawędy historyczne, które później wydano w postaci zbioru „Wieczory pod dębem”. W swoich tekstach prasowych i wystąpieniach posługiwał się często bardzo mocnymi określeniami i posądzeniami, wręcz obraźliwymi. Znana była np. jego silna niechęć do Zofii Kossak, którą oskarżał o to, że jest „agentką komunistyczną.

Zmarł w Londynie. Zgodnie z ostatnią wolą Nowakowskiego, w lutym 1968 urna z jego prochami została przewieziona do kraju i złożona na Cmentarzy Rakowickim w Krakowie.

Opowiadać o historii trzeba umieć

Bardzo wielu wykształconym historykom wydaje się, że wystarczy wiedza, żeby pociągnąć za sobą czytelnika. Nic bardziej błędnego. To dwa różne talenty, rzadko chodzące w parze. Wiedza i talent narracyjny naprawdę nieczęsto się z sobą spotykają.

Mnie szczególnie ujmują wspomniane „Wieczory pod dębem”. W nich, jak w staropolskiej gawędzie, przedstawia Nowakowski historię Polski. Pięknym językiem i z miłością. Ale przecież nie bezkrytycznie. Naprawdę mało jest w naszej literaturze opowieści historycznych tak żywych. Oczywiście poza Pawłem Jasienicą, ale te lektury są przeznaczone dla ludzi młodych i dorosłych. Natomiast „w kategorii dzieci i młodzież” przoduje z pewnością Nowakowski.

I dziwi mnie, że wszystkie – po roku 1990 – ministerstwa od nauki i edukacji nie zwróciły uwagi na ten tekst, który w sposób idealny może najmłodszych zaciekawić i na stałe zainteresować historią naszego narodu.

Na zakończenie tego przypomnienia postaci i dzieła, pozwalam sobie przytoczyć jeszcze jeden fragment z „Wieczorów pod dębem”.

Zygmunt Nowakowski

Wieczory pod dębem. Rozdział XXVII. Ślad bosej stopy

W szeregach powstania kościuszkowskiego znalazł się ktoś o nazwisku, które w pewnym znaczeniu stało się pierwszym polskim nazwiskiem i zaćmiło wszystkie inne na przestrzeni tysiąca lat naszej historii. Nazwisko to znane jest każdemu Polakowi, każdemu dziecku polskiemu.To ktoś, kto mówił, a zwłaszcza pisał po polsku aż do końca życia kiepsko, lub nawet źle.

            Był początkowo oficerem w służbie nie polskiej, ale saskiej. Matka jego, panieńskie nazwisko Lettow, pochodziła chyba z Niemców. Nie był katolikiem, ale protestantem.  W domu uczył się po niemiecku. Ożenił się z Niemką. W młodości miał przyjaciół Niemców. I – jakież to świadectwo siły zawartej w pojęciu Polski – ten człowiek, na przekór okolicznościom wychowania i otoczenia – nie został, ale był Polakiem do szpiku kości, w każdym uderzeniu serca, a nie w słowie. Henryk Dąbrowski miał w swoich żyłach krew polską, ale po matce  chyba więcej niż kroplę niemieckiej krwi.

            Jak wielu Polaków z końca XVIII wieku, Dąbrowski dał się sprowadzić na manowce Targowicy, ale zszedł z nich rychło na prostą, bitą drogę, której już nigdy nie opuścił i która zaprowadziła go do nieśmiertelności.

            Do powstania przystapił dopiero po wyzwoleniu Warszawy, ale przystąpił całą duszą, całym rozumem. Zameldował swe służzby Kościuszce, który odgadł w nim natychmiast świetnego żołnierza i mianował generał-porucznikiem. Zdobywszy te szlify generalskie umiał wkrótce dowieść, że był to awans zasłużony.

            Powstanie w Wielkopolsce i sukcesy tego powstania są dziełem Dąbrowskiego. On zdobył Bydgoszcz, on rusza aż pod Gdańsk i wszędzie, przy każdej okazji służy mu szczęśćie. Dąbrowski bije Prusaków i to bije ich tak, że później, po rzezi Pragi, po kapitulacji radoszyckiej, dowódca rosyjski Suworow, nie oszczędzi sobie tej przyjemności, by Dąbrowskiego wychwalać w rozmowach z… Prusakami. I właśnie Prusacy będą chcieli pozyskać tego generała, tego świetnego organizatora, jak starać się będzie pozyskać go też Suworow. Ale Dąbrowski nie był kondotierem, nie był żołnierzem najemnym.

            Sam król pruski, Fryderyk Wilhelm, występuje z zaszczytnymi i ponętnymi propozycjami, na które pada odpowiedź: „Gdy król pruski ogłosi się królem polskim, natenczas Dąbrowski stanie na czele wojska narodowego”…

Polskie dziedzictwo narodowe to także literatura emigracyjna

Mam nadzieję, że znajdą się pieniądze na wydanie dzieł, lub choćby pism wybranych Zygmunta Nowakowskiego. Pora przywrócić powszechnej świadomości dzieła tego wybitnego pisarza. Dziedzictwo historyczny, to także twórczość pisarzy emigracyjnych, lub po części emigracyjnych.

Myślę, że Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego powinno zainteresować się postacią i twórczością Nowakowskiego, który ma w dorobku, między innymi takie pozycje jak:

Zbiory felietonów: Kucharz doskonały (1932); Stawiam bańki! (1936); Lajkonik (1938); Lajkonik na wygnaniu (1963). Powieści: Przylądek Dobrej Nadziei (1931); Start Edmunda Sulimy (1932); Rubikon (1935); Pani służba (1938); Błękitna kotwica (1939); Dzieła sceniczne: Tajemniczy pan (1924); Puchar wędrowny (1926); Gałązka rozmarynu (1937); Reportaże: Geografia serdeczna (1931); Niemcy à la minute (1933); Opowiadania: Złotówka Manoela (1937); Pędziwiatr (Duns 1945); Wspomnienia: Mój Kraków (Nowy Jorka 1946); Z księgi zażaleń pielgrzymstwa polskiego (Bruksela 1949).

 

 

Na wizerunku Szwejka odcisnęła okropne piętno filmowa realizacja powieści - pisze Piotr Turliński. Na zdjęciu Rudolf Hrušínský jako Szwejk w filmie w reż. Karela Steklego Dobry wojak Szwejk (Dobrý voják Švejk 1956) Fot.: materiały prasowe

PIOTR TURLIŃSKI: Szwejk, czyli wielka pochwalna pieśń normalności (1)

Lubię czytać dla przyjemności. Moim zdaniem jest to najwyższy stopień czytania. Na początku czyta nam mama lub tata. Lubimy to, bo to jest czas poswięcony tylko nam. Potem czytamy, bo tak nam każą w szkole. Następnie czytamy dla zdobycia informacji o geografi, przyrodzie, historii i ludziach.

To niebezpieczny moment, bo nazbyt często te lektury traktujemy funkcjonalnie i znika sama przyjemność czytania. A przyjemność jest najważniejsza. Bez niej czytanie jest jedynie zapychaniem mózgu informacjami. Czytanie dla przyjemności ma wiele stopni, a najwyższym jest smakowanie, jak rzecz jest napisana. Styl, piękne zdania, zaskakujące myśli, niebanalne widzenie świata – to może nas rozwijać i czynić nas wrażliwymi na drugiego człowieka. A o to chyba najbardziej w życiu chodzi.

Lubię wracać do raz już przeczytanych powieści, dramatów, poezji. Są jak starzy znajomi, w których za każdą nową lekturę odkrywam coś nowego. Lubię klasykę, bo ostała się z zawieruchy czasów. Owszem, co roku armie poetów, dramaturgów i powieściopisarzy wypuszczają w świat mnóstwo nowości… Ale ile z nich ma naprawdę jakąś wartość? Ile z nich po pięćdziesięciu, stu i więcej latach będzie nas ciągle zaskakiwać? Mody w literaturze są ważne, ale przecież przemijają, tracą na wartości z każdym dziesięcioleciem. To co się ostanie jest wartością sama w sobie, czyli klasyką.

Dlatego pozwalam sobie przedstawiać cyklicznie Państwu moje klasyczne lektury, do których dla czystej przyjemności wracam. Może zachęcę kogoś sięgnięcia po te pozycje, a może po inne klasyczne pozycje, Wasze własne?

*     *     *    

Lubię Szwejka, bo to bohater inny niż wszyscy inni. To człowiek wolny i broniący swego małego, prywatnego świata. Szwejk nie daje się unosić publicznym, powszechnym i zbiorowym emocjom.

Nie wiem, czy jest mądry, czy też po prostu jak uznała to armia c.k. jest idiotą. Według mnie jest geniuszem zwykłego życia.

 

JAROSLAV HAŠEK

Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej

Przekład: Paweł Hulka-Laskowski

 

Jak dobry wojak Szwejk wkroczył na widownię wojny światowej

 

– A to nam zabili Ferdynanda – rzekła posługaczka do pana Szwejka, który opuściwszy przed laty służbę w wojsku, gdy ostatecznie przez lekarską skomisję wojskową uznany został za idiotę, utrzymywał się z handlu psami, pokracznymi, nierasowymi kundlami, których rodowody fałszował. Prócz tego zajęcia dotknięty był reumatyzmem i właśnie nacierał sobie kolana opodeldokiem.

– Którego Ferdynanda, pani Müllerowo? – zapytał Szwejk, nie przestając masować kolan. – Ja znam dwóch Ferdynandów: jeden jest posługaczem u drogisty Pruszy i przez pomyłkę wypił tam razu pewnego jakieś smarowanie na porost wlosów, a potem znam jeszcze Ferdynanda Kokoszkę, tego, co zbiera psie gówienka. Obu nie ma co żałować.

– Ależ, proszę pana, pana arcyksięcia Ferdynanda, tego z Konopisztu, tego tłustego, pobożnego.

– Jezus Maria! – zawołał Szwejk. – A to dobre! A gdzie też to się panu arcyksięciu przytrafiło?

– Kropnęli go w Sarajewie, proszę pana, z rewolweru, wie pan. Jechał tam ze swoją arcyksiężną w automobilu.

– Patrzcie państwo, moja pani Müllerowo, w automobilu. Juścić, taki pan może sobie na to pozwolić i nawet nie pomyśli, jak taka jazda automobilem może się skończyć nieszczęśliwie. I jeszcze do tego w Sarajewie, to jest w Bośni, pani Müllerowo. To na pewno zrobili Turcy. Nie trza im było tej Bośni i Hercegowiny zabierać. Tak to, tak, pani Müllerowo. Więc pan arcyksiążę już na sądzie boskim. Długo też się męczył?

– Pan arcyksiążę był od razu trup, proszę pana. Sam pan wie, że z rewolwerem nie ma szpasów. Niedawno temu w naszej dzielnicy w Nuslach też się jeden bawił rewolwerem i powystrzelał całą rodzinę, a nawet stróża, który poszedł zobaczyć, kto też tam strzela na trzecim piętrze.

– Niektóry rewolwer, pani Müllerowo, nie wystrzeli, choćby się człek skręcił. Takich systemów jest dużo. Ale na pana arcyksięcia kupili sobie z pewnością taki z tych lepszych. No i założyłbym się z panią, pani Müllerowo, że ten człowiek, co mu to zrobił, był odświętnie ubrany. Miarkuje pani sama, że strzelanie do arcyksięcia to robota bardzo trudna, to nie to samo, jak kłusownik strzela do gajowego. Tutaj chodzi o to, jak się do niego dobrać; na takiego pana nie można się wybierać w jakichś szmatach. Musisz, bratku, iść w cylindrze, żeby cię przedtem nie capnął policjant.

– Podobno więcej ich tam było, proszę pana.

– Ma się wiedzieć, pani Müllerowo – rzekł Szwejk kończąc nacieranie kolana. – Jakby pani chciała zastrzelić arcyksięcia albo pana cesarza, toby się pani na pewno z kimś naradziła. Co głowa, to rozum. Ten doradzi to, tamten owo i w ten sposób zbożne dzieło się powiedzie, jak o tym śpiewamy w naszym hymnie państwowym. Główna rzecz obliczyć sobie dokładnie, kiedy taki pan będzie przechodził. Tak samo, jak ten pan Luccheni, jeśli pani jeszcze pamięta, co to poszedł z naszą nieboszczką Elżbietą na spacer i przekłuł ją pilnikiem. I wierz tu komu! Od tego czasu żadna cesarzowa nie wychodzi na spacery. A to samo czeka jeszcze wiele osób. Zobaczy pani Müllerowa, że się jeszcze dobiorą i do cara, i do carowej, a nie daj Boże i do naszego pana cesarza, kiedy tak obcesowo wzięli się do jego stryjaszka. Nasz starszy pan ma sporo nieprzyjaciół. Jeszcze więcej niż ten Ferdynand. Niedawno temu mówił jeden pan w piwiarni, że nastanie taki czas, że cesarze będą padali jeden po drugim i że nawet sam pan prokurator nic im nie poradzi. A potem nie miał czym zapłacić i gospodarz musiał go kazać aresztować. A ten go trzask w pysk, a policjanta dwa razy. Odwieźli go potem w plecionce, żeby wytrzeźwiał. Tak, tak, pani Müllerowo, takie to czasy. Ano dla Austrii znowu strata to niemała. Jakem służył w wojsku, to jeden piechur zastrzelił tam kapitana. Nabił flintę i wlazł do kancelarii. Powiedzieli mu tam, żeby sobie poszedł, bo w kancelarii nie jego miejsce, a on wciąż swoje, że musi się rozmówić z panem kapitanem. Kapitan przyszedł i zaraz mu wlepił koszarniaka. A ten wziął karabin i kropnął go prosto w serce. Kula przeleciała panu kapitanowi przez plecy i jeszcze narobiła szkody w kancelarii. Rozbiła butelkę z atramentem, a ten atrament rozlał się po urzędowych aktach.

– A co się stało z tym żołnierzem? – zapytała po chwili pani Müllerowa, gdy Szwejk się ubierał.

– Powiesił się na szelkach – rzekł Szwejk czyszcząc melonik. – A te szelki nie były jego własnością. Musiał je sobie pożyczyć od strażnika, że niby to mu opadały spodnie. A co? Miał może czekać, aż go rozstrzelają? Nietrudno zmiarkować, moja pani Müllerowo, że w takich razach człowiekowi się we łbie mąci. Strażnika za to zdegradowali i dali mu sześć miesięcy. Ale nie siedział. Uciekł do Szwajcarii i dzisiaj jest tam ponoć kaznodzieją jakiegoś kościoła. Mało dziś dobrych ludzi, pani Müllerowo. Wyobrażam sobie, że i pan arcyksiążę Ferdynand w mieście Sarajewie też się grubo zawiódł na tym człowieku, co do niego strzelił. Widział jakiegoś pana i pomyślał sobie: „Jakiś porządny człowiek, kiedy wiwatuje na moją cześć”. A tymczasem ten pan trach! do niego. Kropnął go raz czy parę razy?

– W gazetach piszą, proszę pana, że pan arcyksiążę był podziurawiony jak sito. Wystrzelił do niego wszystkie naboje.

– To idzie bardzo szybko, pani Müllerowo, strasznie szybko. Ja bym sobie na coś takiego kupił browning. Wygląda to jak cacko, ale tym cackiem można przez dwie minuty powystrzelać dwudziestu arcyksiążąt, chudych albo tłustych. Chociaż, między nami mówiąc, pani Müllerowo, do tłustego arcyksięcia trafić daleko łatwiej niż do chudego. Pamięta pani, jak to wtedy w Portugalii ustrzelili sobie tego swego króla? Też był taki tłusty. Wiadomo, że król nie będzie chudeusz. Teraz idę do gospody „Pod Kielichem”, a jakby tu ktoś przyszedł po tego ratlerka, com za niego wziął zaliczkę, to trzeba powiedzieć, że mam go w swojej psiarni na prowincji, że mu niedawno przyciąłem uszy i że teraz nie można go przewozić, póki mu się uszy nie zagoją, żeby mu się nie zaziębiły. Klucz pani zostawi u stróżki.

                                                                             *     *     *     

Swoją drogą, na wizerunku Szwejka odcisnęła okropne piętno filmowa realizacja powieści, w której rzeczywiście Szwejk to osobnik niedorozwinięty. A przecież tylko geniusz życia potrafi we wszystko wątpić, wszystko podważać, nad wszystkim zastanawiać się – czy ma sens, czy jest bez sensu. Taki jest właśnie Szwejk. W zwariowanym świecie wojny, propagandy sukcesu, drylu wojskowego, odmóżdżania Szwejk jest geniuszem.

Nie dać się ponieść wielkim czasom, zachować swój zdrowy rozsądek, taki jaki mamy – ale zawsze cenny, bo własny. To mogłoby być motto tej wielkiej powieści.

A skoro tak dobrze idzie nam pierwsze spotkanie z klasycznymi lekturami, to może jeszcze jeden fragment z początku tomu drugiego, gdy Szwejk jedzie na front.

                                                                      *     *     *     

Odwach był ozdobiony litografiami, jakie w owym czasie Ministerstwo Wojny rozsyłało po wszystkich kancelariach wojskowych, po szkołach i koszarach

Dobrego wojaka Szwejka przywitał obraz, który według podpisu przedstawiał scenę, jak plutonowy Franciszek Hammel i kaprale Paulhart i Bachmayer z 21 c. i k. pułku strzelców zachęcają oddział do wytrwania. Na drugiej stronie wisiał obraz z napisem: „Plutonowy Jan Danko z 5 honwedzkiego pułku huzarów wykrywa stanowisko baterii nieprzyjacielskiej”. Po prawej stronie nieco niżej wisiał plakat z napisem: „Piękne przykłady odwagi”. Takimi to plakatami, których tekst ze zmyślonymi przykładami osobliwej odwagi układali w kancelariach ministerstwa różni niemieccy dziennikarze, powołani do służby wojskowej, chciała stara, zgłupiała Austria wzbudzić zapał wojenny w żołnierzach, którzy takich rzeczy nigdy nie czytali, a nawet gdy im takie wzory męstwa posyłano na front w postaci broszurek, to używali ich papieru do skręcania papierosów albo też korzystali z niego jeszcze bardziej bezpośrednio, aby pożytek odpowiadał duchowi i wartości pozmyślanych szlachetnych wzorów męstwa. Podczas gdy sierżant szukał oficera dyżurnego, Szwejk przeczytał treść plakatu:

„Józef Bong, szeregowiec taborów

Sanitariusze przenosili ciężko rannych żołnierzy na wozy przygotowane w ukrytym wąwozie. Każdy z wozów po ułożeniu na nim rannych odjeżdżał na punkt opatrunkowy. Rosjanie wytropili je i zaczęli ostrzeliwać granatami. Koń szeregowca taborów Józefa Bonga z c. i k. 3 szwadronu taborowego został uśmiercony odłamkiem granatu. Bong narzekał: »Mój biedny siwku, już po tobie!« W tej chwili i jego ranił odłamek granatu. Pomimo to wyprzągł zabitego konia, a pozostałą trójkę koni zaprowadzał w bezpieczne miejsce. Potem wrócił po uprząż swego zabitego konia. Rosjanie strzelali bezustannie. »Strzelajcie sobie, wściekli opętańcy, ja wam tu uprzęży nie zostawię«. I mrucząc te słowa pod nosem dalej zdejmował z konia uprząż. Wreszcie skończył robotę i wlókł się ze zdjętą uprzężą ku wozom, gdzie musiał wysłuchać sporo ostrych wymówek sanitariuszy za długą nieobecność. »Nie chciałem zostawić tam uprzęży, bo jest prawie nowa. Pomyślałem sobie, że byłoby jej szkoda. Nie mamy takich rzeczy za wiele« — tłumaczył się dzielny żołnierz udając się na punkt opatrunkowy, gdzie dopiero zameldował się jako ranny. Rotmistrz ozdobił następnie pierś jego srebrnym medalem za męstwo”.

Gdy Szwejk skończył czytanie, a sierżant nadal nie wracał, rzekł do landwerzystów siedzących na odwachu:

– To jest bardzo piękny przykład męstwa. W taki sposób będziemy mieli w armii samą nową uprząż. Ale gdy byłem w Pradze, to w „Praskiej Gazecie Urzędowej” przeczytałem jeszcze piękniejszy przykład o niejakim doktorze Józefie Vojnie, jednorocznym ochotniku. Służył w Galicji w 7 batalionie strzelców polowych, a gdy doszło do walki na bagnety, został raniony kulą w głowę. Kiedy sanitariusze nieśli go na punkt opatrunkowy, sfukał ich brzydko i krzyczał, że z powodu takiego bagatelnego zadrapania nie pozwoli nakładać sobie opatrunku. I znowuż chciał ze swoim plutonem ruszyć naprzód, ale granat urwał mu stopę. Znowu chcieli go zanieść na punkt opatrunkowy, ale on kusztykał na linii bojowej, opierając się na kijku i tym kijkiem bronił się przed nieprzyjacielem, aż przyleciał nowy granat i urwał mu tę rękę, w której trzymał kijek. Przełożył kijek do drugiej ręki, ryknął wściekle, że im nie daruje, i Bóg wie, jakby się to wszystko skończyło, gdyby go po chwili nie rozszarpał na drobne kawałki szrapnel. Bardzo możliwe, że gdyby go nie wykończyli, to byłby też dostał wielki srebrny medal za męstwo. Kiedy urwało mu głowę, to głowa ta, tocząc się niby kula, krzyczała jeszcze: „Niechaj wszyscy żołnierze zawsze myślą o tym, że najpierw obowiązek, a przyjemność potem!”