PIOTRA TURLIŃSKIEGO analizy literackie: Karol Zbyszewski prześmiewca historii (6)

Fot. ze strony księgarni internetowej Tezeusz.pl

„Niemcewicz od przodu i tyłu” – taki jest tytuł dzieła, które dzisiaj chcę Państwu polecić. Autorem jest Karol Zbyszewski. Od razu też postawmy pytanie, czy o historii naszego narodu – można pisać złośliwie i prześmiewczo? Według mnie można – jak najbardziej. A nawet trzeba.

Jeżeli bowiem będziemy lękać się ujawniania naszych wad, przywar, słabości i okropnych śmieszności, to znaczyłoby, że nie jesteśmy tak wielcy i wspaniali, jak o sobie mówimy w czasie uroczystości narodowych. Bo cóż to za cnota, która boi się krytyki? – że przytoczę frazę biskupa Ignacego Krasickiego.

O autorze

Dzisiaj mam przyjemność polecić Państwu dzieło, które powstało przed wojną, ale dopiero po 1990 roku zostało wydane ponownie, po raz pierwszy w latach powojennych. A chodzi o pozycję „Niemcewicz od przodu i tyłu” Karola Zbyszewskiego. Kim był Zbyszewski? Był znanym i cenionym dziennikarzem, słynął w przedwojennej Polsce z ciętego, dosadne, a chwilami nawet okrutnego języka.

Przedmowę do „Niemcewicza…” napisał sam Stanisław Mackiewicz. A był to wielki dziennikarz – jego osobę też musimy przypomnieć. Stanisław Mackiewicz, pseudonim „Cat” (Cat-Mackiewicz; był polskim prawnikiem, wydawcą i pisarzem. Politycznie był monarchistą i konserwatystą. W latach 1922–1939 był redaktorem dziennika „Słowo” wychodzącego w Wilnie. W 1939 opuścił kraj i przez Litwę udał się do Francji. W latach 1954–1955 był premierem rządu Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie. Powrócił do Polski w 1956 roku. Zatem, Cat-Mackiewicz tak pisał o Zbyszewskim:

Starszym pannom, a zwłaszcza starszym paniom, które dokoła takiego pisma prowincjonalnego jak „Słowo” mają zawsze dużo do powiedzenia, felietoniki Karola z początku nie podobały się zupełnie. Karol miał styl krótki i obrazowy, ale nie pisał nigdy o kimś, że szedł, tylko zawsze „gramolił się”, zamiast mówić, stale „gdakać”, nigdy nie nazywał dziewczyny lub sportsmenki inaczej jak „klucha”, rzadziej używany był wyraz „klempa”. O kobietach najchętniej pisał przez „kuchty”. Mamy zaprzyjaźnionego ministra w gabinecie. Karol pisze: „tylko taki matoł jak minister…”, tu zostaje wymieniona nazwa resortu. Sam p. marszałek Miedziński w złotych czasach Bloku Bezpartyjnego interweniował u mnie w sprawie jakiegoś felietoniku Karola.

Zalety, talent, nie cofnę się przed wyrazem: wielkość pióra Karola polega na jego niesłychanej jędrności i wyrazistości.

W czasach niesłychanie pompatycznej, mdławej wzniosłości, w powodzi tych nieudolnie skrojonych frazesów, hiperfrazesów, ultrafrazesów, którymi przeładowana jest Polska od góry do dołu, od toastów pp. wójtów do exposé pp. ministrów, lapidarność Karola, chociażby brutalna, chociażby obelżywa, staje się tym czym zimna woda dla spoconego w duchocie ciała. 

Powie ktoś, że Zbyszewski może nie kochał ojczyzny. Nic bardziej mylnego, bo swoim całym życiem – tak na wojnie, jak potem na obczyźnie w Londynie – dowiódł dobrego patriotyzmu. Walczył, działał na emigracji – był odważny. A że naszą historię rozumiał jako przestrogę dla współczesnych, że śmieszyło go nasze narodowe pajacowanie? Że zwalczał nasze pozerstwo, mające najczęściej ukryć ciemne interesy? To tylko zasługa odważnego serca i przenikliwego rozumu.

Niemcewicz – tytułowy bohater

Najpierw Niemcewicz miał być bohaterem pracy doktorskiej Zbyszewskiego. Ale uniwersytet poznański odrzucił dysertację. Oczywiście ze względu na język i złośliwą postawę autora wobec Niemcewicza. W tamtych latach trzeba było pisać o narodowych bohaterach na klęczkach. Zresztą – myślę, że i dzisiaj środowisko naukowe woli gładkie i mdłe rozprawy, niż pisane z pasją publicysty.

Po odrzuceniu jego pracy doktorskiej Zbyszewski postanawia wydać ją jako poważną pracę publicystyczną właśnie. I odnosi sukces – oczywiście w kręgach ludzi wolnych duchowo, którzy wiolą pomniki burzyć, niż je stawiać.

A teraz przypomnijmy – za encyklopediami – kim był Julian Ursyn Niemcewicz. Życiorys miał bogaty, pełen zwrotów i obrotów – zgodnie z historią Polski, której był nie tylko obserwatorem, ale też aktywnie ja kształtował. Urodził się na Polesiu, w rodzinie średniozamożnej szlachty 16 lutego 1758 roku. Zmarł w Paryżu 21 maja 1841 roku. Był poetą, powieściopisarzem dramaturgiem, historykiem, pamiętnikarzem, publicystą, tłumaczem. Był znaczącym w kraju masonem. Był członkiem Komisji Edukacji narodowej. Od czerwca 1794 był adiutantem i sekretarzem Tadeusza Kościuszki podczas insurekcji kościuszkowskiej. Ranny, został wzięty do niewoli po bitwie pod Maciejowicami (10 października 1794) i osadzony na dwa lata w twierdzy pietropawłowskiej.

W grudniu 1796 uwolniony z więzienia, razem z Kościuszką udał się przez Finlandię, Szwecję, Anglię do Stanów Zjednoczonych. Podróżował po wschodnich stanach, spotkał się z Waszyngtonem i Jeffersonem. 2 lipca 1800 poślubił Amerykankę, Susan Livingston Kean, córkę Petera van Brugh Livingstona, pierwszego skarbnika stanu Nowy Jork. W roku 1798 został wybrany członkiem Amerykańskiego Towarzystwa Filozoficznego, a w 1806 jako pierwszy Polak otrzymał obywatelstwo amerykańskie. Na wiadomość o śmierci ojca, w latach 1802–1804 odwiedził Polskę, a w 1807 wrócił na stałe do kraju. Został wtedy sekretarzem Senatu, wizytatorem szkół (jako członek Dyrekcji Edukacyjnej) i pierwszym prezesem Dyrekcji Rządowej Teatru Narodowego. Od 1802 był członkiem Towarzystwa Przyjaciół Nauk, a od stycznia 1827 jego prezesem.

Od 1822 osiadł w swych dobrach w podwarszawskim Ursynowie (które chciał pierwotnie nazwać Ameryką), wprowadził tam nowoczesne metody ogrodnictwa i oddał się tam twórczości literackiej. Urząd sekretarza Senatu pełnił również w Królestwie Kongresowym.

Był przeciwnikiem konspiracji niepodległościowej i zwolennikiem legalizmu. Po wybuchu powstania listopadowego w 1830 wyjechał w misji dyplomatycznej do Londynu. 5 grudnia 1830 roku Rząd Tymczasowy Królestwa Polskiego powołał pod jego przewodnictwem kilkunastoosobowy Komitet do Przejrzenia Papierów Policji Tajnej. Jako senator podpisał akt detronizacji cara Mikołaja I. Był członkiem sejmu powstańczego na emigracji. Od września 1833 pozostawał w Paryżu, będąc związanym ze stronnictwem księcia Adama Jerzego Czartoryskiego.  Był prezesem Wydziału Historycznego Towarzystwa Literackiego w Paryżu. Pozostawił liczne pamiętniki z każdego okresu życia.

Julian Ursyn Niemcewicz postrzegał Wielkie Księstwo Litewskie, z którego pochodził, jako nierozerwalną część państwa polskiego. Taki punkt widzenia przekazywał w swojej twórczości, wpływając na kształtowanie się w kolejnych pokoleniach Polaków romantycznej wizji „Kresów”, będących częścią Polski. Historyk Jan Stanisław Bystroń pisał o nim, że: „traktował Polskę jako całość, w granicach przedrozbiorowych, (…) z niczego nie rezygnował, jeździł na Ukrainę, na Litwę, na Pomorze, na Ruś Czerwoną jako na ziemie polskie i budził w szerokich sferach czytelników przekonanie, że granice Królestwa Kongresowego nie są granicami Polski. Nieznośny staruszek (…) całe życie pozostawał obywatelem całej niepodzielnej i niepodległej Polski.

Dlaczego właśnie Niemcewicz?

Dlaczego Niemcewicz został bohaterem książki Zbyszewskiego? Z kilku powodów. Po pierwsze, Niemcewicz zostawił po sobie sporo wspomnień i pamiętników. Po drugie był Niemcewicz świadkiem i niejako współtwórcą najtragiczniejszej części historii Polski, bo był nią przecież czas rozbiorów. Po trzecie wreszcie, życie Niemcewicza jest znaczące i emblematyczne dla światłych ludzi tamtej epoki. Niemcewicz to nie prosty żołnierz – jak Jan Chryzostom Pasek, który zostawił po sobie wspomnienia z innej epoki, ale pisane jednak z pozycji człeka prostego.

Czego szukał Zbyszewski w życiu Niemcewicza? Ano właśnie szukał tamtej epoki, chciał zrozumieć tamte pokolenia, które doprowadziły do upadku potężnego państwa w środku Europy.

Dom rodzinny Niemcewicza

Zbyszewski, solidnie jak na biografa przystaje zaczyna od dzieciństwa i rodziny Niemcewicza. Tam znajduje istne pokłady mentalności ówczesnej szlachty. I sugeruje, że dom rodzinny musiał mieć wpływ na bohatera biografii. Nawet, jeżeli Niemcewicz później próbował wyrwać się z kręgu rodzinnego myślenia i tradycji. Tak opisuje ojca Juliana Ursyna:

Główną troską pana Marcelego było utrzymywać dobre stosunki z Panem Bogiem. Do Wistycz drałował siedem mil piechotą, by się tamtejszej Matce Boskiej przypodobać. Pacierze klepał cały dzień. Nawet grając w mariasza szeptał litanię. Wszyscy domownicy musieli śpiewać godzinki pod jego dyrekcją. W adwent zrywali się państwo Niemcewicze o świcie, po ciemku ładowali z dziećmi w sanie i pędzili do kościoła w Brześciu, tam siadali w ławce z nogami w specjalnym futrzanym worku, Julianek zaś, siedząc, zasypiał, musiał klęczeć godzinami w pobok ławki na zimnej, kamiennej posadzce.

– Mamusiu, czy w piekle są roraty? – pytał z płaczem.

W Klennikach było więcej księży niż w przeciętnej katedrze. Przed opatem Rogalińskim dzieci musiały padać plackiem i całować go w nogę. Święty to był człowiek. Jeszcze świątobliwszym był ksiądz Obłoczyński – asceta, co się nawet na odpustach u bernardynów nie upijał. Ciocia Bisia całowała ślady jego stóp w ogrodzie. Kazania miał tak płomienne, że spędzano na nie wszystkich Żydów z Brześcia, w nadziei, że ich nawróci. Choć gadał po sześć godzin i wymachiwał trupią czaszką – Żydy zostawały przy swoim.

Nad nawróceniem Żydziąt pracował niestrudzenie i pan Marceli. Nie kupił smaru ani nitki w Brześciu, na palnąwszy przy okazji parchom wykładu teologicznego. Ale skutek był marny.

Lepiej poszło panu podczaszemu z nawróceniem swych poddanych – chłopów unitów. Granatowe żupany, pasy, gorseciki, czepki, chustki, parę kijów – nie oparły się kmiotki tylu dowodom wyższości jednej religii nad drugą i przechodziły gromadnie na katolicyzm.

W służbie u Czartoryskich

Książę Adam Czartoryski, bawiący właśnie w Brześciu, zwrócił uwagę na młodego, inteligentnego chłopaka i zaproponował rodzicom, żeby oddali Juliana na jego dwór. Tak właśnie Julian Niemcewicz wszedł w krąg najznamienitszych rodów i spraw wagi państwowej.

Władza Czartoryskich był równa ich majątkowi, a byli panami ogromnych dóbr ziemskich, wsi, miast, miasteczek i licznych „zakładów przemysłowych”. W polityce również byli jednymi z najważniejszych. Dysponowali też Czartoryscy własnym wojskiem oraz dowodzili sporą częścią armii rządowej. Tak to przedstawia Zbyszewski:

Książę Adam był komendantem wojska litewskiego, Niemcewicza – który ukończył korpus w stopniu gefrajtera, czyli wodza aż czterech kadetów – mianował swym adiutantem. Funkcja ta nie przysparzała wiele roboty, w Różance był tylko mały oddział gwardii litewskiej, sprowadzonej przez księcia dla wypróbowania nowych metod musztry. Rano, gdy była ładna pogoda, książę zasiadał na ganku i ćwiczył żołnierzy, ale że nie znał ani starej, ani nowej komendy, gwardziści nie wiedzieli, która prawa, która lewa noga, więc wkrótce wszystko zaplątywało się tak, iż jedynym ratunkiem było pójść na śniadanie.

Nie lubiący długo przebywać w jednym miejscu książę wyruszył na objazd armii litewskiej, która liczył prawie 5000 ludzi.

            Zwróćmy na tę liczbę wojska baczną uwagę. Ówczesna Litwa, biorąc pod uwagę jej obszar,  była nadal potężnym księstwem, ale do zwiększania liczebności wojska nikt się kwapił. A stan tego 5-tysięcznego wojska był opłakany. Zbyszewski, raczy nas takim opisem:

Pułki po 100 lub 50 żołnierzy stacjonowały latami w małych miasteczkach; na rynku, pośród tłumu Żydziąt oraz kobiet i dzieci śledzących z zainteresowaniem jak mąż lub tata się spisują – czynił książę z powagą przegląd dwóch króciutkich szeregów. Żołnierze nie znali postawy na baczność, stali jak dziady pod kościołem, opierając się na strzelbie z zeszłego stulecia, na szabli lub po prostu na grubym kiju. Oficerów było zwykle więcej niż szeregowych, szlachta kupowała za paręset dukatów rangę porucznika czy pułkownika, z okazji rewii zjeżdżali się wszyscy, bo solidna pijatyka była zapewniona.

Wojsk, choć tak nieliczne, wzbudzało wielki lęk u spokojnych obywateli. Gdy zalegano mu z żołdem, rzucało się na okolicę, rabując niczym Tatarzy. Gdy porucznik potrzebował pieniędzy, a był zajazd w sąsiedztwie – wypożyczał za skromną opłatą cały pułk; sejmiki były żniwem dla żołnierzy, za talara rąbano, kogo wskazano.

Dzielni konfederaci barscy

Taka armia nie mogła stawić nikomu czoła. Czy największe polskie i litewskie rody nie wiedziały o tym? Najpewniej nie wiedziały, a poza tym możni ówczesnej Rzeczypospolitej zajęci byli własnym sprawami – pomnażaniem majątków, zabawami, umizgiwaniem się do Rosjan, którzy od dawna czuli się w naszym kraju jak u siebie. A nawet jeszcze lepiej, bo w Rosji nie było zbyt wielu chętnych do przekupywania carskich żołnierzy i urzędników. A u nas owszem.

Pokutują w nas mity, osłabiające realne widzenie rzeczywistości. Jednym z nich jest sprawa konfederacji barskiej – że zryw, że szlachetnie, że dla ojczyzny ratowania… Rzeczywistość jednak była inna. Tak ją opisuje, za współczesnymi kronikarzami, Zbyszewski:

Najdłużej zabawił książę w Słonimiu u hetmana Ogińskiego. Mały, chuderlawy hetman nazywał Rousseau – kolegą, bo tylko oni dwaj na świecie układali słowa i muzykę do oper, smarował palcem okropne pastelowe bohomazy. Wymyślał harfę z pedałami, budował kanały, pisał sztuki, wytykał bulwary, reżyserował przedstawienia, grał na cytrze – wszystkim się interesował z wyjątkiem wojska.

Podczas konfederacji barskiej wyruszył w pole na czele trzytysięcznej armii. Pod Stołowiczami wypoczywał po pracowitej nocy u boku grubej panny d’Assert, komponując operę, gdy kapitan Suworow napadł na niestrzeżony całkiem obóz; 700 Moskali rozgromiło doszczętnie 5000 konfederatów, nieprzytomnego ze strachu hetmana przeprowadzili słudzy w nocnej koszuli przez granicę. Odtąd Ogiński zniechęcił się do wojska:

– Nie mam szczęścia Czarneckiego! – mówił.

Czy należy pamiętać o przykrych momentach?

Oczywiście każdy naród ma chwile wzniosłe i mało szczytne. Tak jest, po prostu. Martwi mnie jednak, że o momentach naszej słabości i głupoty nie chcemy rozmawiać. Jako naród wolimy przypominać sobie samym jedynie oblicze chwalebne.

Można i tak, ale skutki mogą być znowu opłakane. Poza tym – nasze walki pod Napoleonem, dwa XIX-wieczne krwawe powstania były skutkiem głupoty ojców naszych. Dziś słychać jednak coraz więcej głosów, że rozbiory były jedynie skutkiem przemożnej siły trzech – jakże niedemokratycznych – sąsiadów, my zaś zawsze byliśmy cudowni.

Dlatego warto znać własną historię, a ta ukazana przez Karola Zbyszewskiego jest świetna w czytaniu. Choć hurrapatrioci mogą narzekać. A niech tam sobie narzekają. Rozum musi w nas wreszcie zacząć zwyciężać. Trudna to jest walka, ale konieczna. Jeżeli nie chcemy powtarzać błędów przodków.

I najważniejsze – książka Zbyszewskiego jest pełna dowcipu i dobrego humoru. A że ma śmiech ma własności terapeutyczne… tym bardziej należy przeczytać Zbyszewskiego.