Przeczytałem ostatnio monografię „Teatr Stary, jaki był, 1945-2000” Elżbiety Morawiec. Książka została wydana w roku 2018, więc myślę, że prawdziwy miłośnik teatru jeszcze ją znajdzie, a warto, bo Elżbieta Morawiec napisała dzieło wspaniałe. Ta pozycja powinna być obowiązkowa dla studentów, absolwentów i wykładowców wszystkich naszych teatrologii.
Problem jest jedynie z tytułem, bo obiekt tej monografii nazywa się właściwie inaczej, i jest to: „Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej – teatr w Krakowie”. Stary Teatr jest obok Teatru Narodowego w Warszawie jedną z dwóch narodowych scen dramatycznych, podlegających bezpośrednio Ministrowi Kultury id Dziedzictwa Narodowego. Czyli jest to Stary Teatr, ale w Krakowie wszyscy mówią Teatr Stary. I dlatego autorka dała swej pracy tytuł „krakowski”.
Zanim szerzej rozpłynę się w zachwycie nad dziełem Pani Morawiec, pozwolę sobie jednak przedstawić kłopotliwy, bo nędzny stan dzisiejszego pisania o zjawisku jakim jest teatr.
Jak nie należy pisać o teatrze
Teatr był, jest i będzie niezwykle atrakcyjnym przedmiotem do opisywania, badania, recenzowania, publicystyki a także plotek. Niestety w kilku ostatnich dziesięcioleciach mnożą się coraz szybciej teksty, których autorzy zdradzają głęboką niewiedzę. Podejrzewam, że jest to skutek fascynacji teatrem podgrzewanej podstawowym brakiem wiedzy o przedmiocie.
Niewątpliwie przyczyniają się do tego liczne wydziały kulturoznawstwa, na których wykłady i zajęcia prowadzą naukowcy, którzy teatr znają głównie z lektur innych naukowców. „Teatroznawstwo” zamknęło się we własnym kręgu i żyje samo dla siebie. Wytworzyło – jak każda nowa nauka – własny język, który ma opisywać rzeczywistość teatralną. Ale język ten w niczym nie przypomina języka ludzi teatru. No i jest nadęty, napuszony, przemądrzały i nazbyt pewny siebie.
Niestety pożytku z takich teatrologów nie mają ani twórcy teatru, ani widzowie. Pierwsi oczekują analiz swoich sukcesów i porażek, ciekawi są jak widzowie rozumieją treści i formę ich przedstawień, czy to co zamierzyli „przeszło przez rampę”. Widzowie natomiast oczekują od piszących, mówiących w programach telewizyjnych, niejako przewodnika po teatrze, mądrzejszego, który więcej niż oni zrozumiał – bo jest fachowcem. Czekają również na sprawiedliwe oceny spektakli, na zachęty lub odstręczanie pójścia do teatru.
Ale nie ma tak dobrze. Teatrologia jest nakierowana jedynie na teatrologów. Piszący o teatrze budują podejrzane struktury filozoficzne, psychologiczne, których rzekomo dopatrzyli się w przedstawieniach.
Może warto by było, zanim zacznie się o teatrze pisać, popracować dwa-trzy sezony w działach literackich teatrów? Myśl ta przyszła mi do głowy dlatego, że autorka omawianej pozycji była wieloletnim kierownikiem literackim kilku, bardzo dobrych teatrów.
Jak należy pisać o teatrze
Jak się pisze tak piękne dzieło, jakie stworzyła Elżbieta Morawiec? Trzeba mieć talent i wiedzę. A także wiedzieć, że pisze się „dla ludzi” a nie dla innych teatrologów. Przeczytałem kilkanaście monografii poświęconych innym polskim scenom. Autorami większości byli szacowni naukowcy, którzy jak jeden grzeszyli podejściem archiwisty. To znaczy starali się spisać, co i jakich autorów grano, ile razy, kto w danym przedstawieniu wystąpił, kto reżyserował… i tak dalej. Takie informacje znajdziemy również w pracy Elżbiety Morawiec, bo to obowiązek autora monografii. Ale prawie wszyscy jej poprzednicy – w dziele monografii teatrów – na tym poprzestawali. Z pewnością fenomen dzieła Elżbiety Morawiec bierze się stąd, że poznała teatr z bliska, najbliżej jak można – gdy nie jest się aktorem, lub reżyserem. Więcej – ona była ważnym współtwórcą teatru.
Elżbieta Morawiec, urodziła się w 1940 roku w Będzinie, zmarła w listopadzie 2022 roku. Była krytykiem teatralnym i literackim, publicystką, tłumaczką. W latach 1970-1990 była kierownikiem literackim Teatru Polskiego we Wrocławiu, Starego Teatru w Krakowie, warszawskiego Teatru Studio oraz poznańskiego Teatru Ósmego Dnia. Była też członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz członkiem kapituły Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza.
Tym samym nie dziwi mnie, że ktoś z taką drogą życiową, z takim doświadczeniem zawodowym mógł napisać tak mądrą rozprawę o o teatrze. Elżbieta Morawiec napisała rzecz fascynującą, bo postarała się dotrzeć do źródeł, do przyczyn powstania fenomenu, jakim był Stary Teatr. Rozumiała też, że sztukę teatru tworzą ludzie – czyli artyści teatru. I dlatego jej książkę czyta się jak wciągający historyczny kryminał. Znajdziemy w niej żywych ludzi, którzy ten Teatr Stary tworzyli. Natkniemy się na momenty przełomowe w życiu tej sceny. Znajdziemy też – a może przede wszystkim – sylwetki wybitnych reżyserów i aktorów. Z książki Elżbiety Morawiec wyłania się obraz Teatru Starego na przestrzeni 55 lat. Obraz zmagań z władzami i z własnymi ograniczeniami artystów.
Pozwolę sobie przedstawić Państwu dwa fragmenty dzieła, żeby pokazać doskonałość pisania Elżbiety Morawiec. Na początek fragment opisujący lata stalinowskie, pierwsze lata istnienia Starego Teatru.
Pierwsze lata Starego Teatru
Nie podobna tu streszczać czy bodaj opowiadać tych sztuczydeł – zawsze gdzieś czyhał wróg klasowy, ponury imperialista, szkodnik społeczny etc. Niekiedy w tych swoistych pièces-bien faites (dobrze wykonane kawałki – redakcja) pobrzmiewała ironia. Na przykład w „Inżynierze Sabie” Anna tak wyznawała miłość tytułowemu bohaterowi:
„Wierzę w ciebie. Wierzę, że będziemy produkować najtańszą bieliznę. Chodzi mi o to, żeby ludzie zaczęli „wytwarzać” najdroższą i najtrwalszą miłość”.
W sztuce Maliszewskiego „Wczoraj i przedwczoraj” na tle tradycyjnego dramatu rodzinnego jaskrawo rysują się wątki, złożone w daninie dogmatowi. Brat marnotrawny to malwersant i uciekinier, pozytywny z przyczyn pozaideologicznych ojciec po wojnie zostaje przodownikiem pracy. A inna postać taką oto wygłasza apologię ojca:
Radość wielka nas przenika
Mamy ojca przodownika
Raz na tysiąc lat się zdarza
Taki fajny typ murarza
Myślał, myślał dnie i noce
Aż wyrobił 200 procent.
Nawet Jarosław Iwaszkiewicz, starając się trochę uczłowieczyć socrealistyczny schemat („W Błędomierzu” to był dramat rodzinny, „dobry” brat komunista i „zły” prawicowiec, antysemita, nie ustrzegł się politycznie słusznej, baśniowej iście puenty. W finale jedna z postaci powiada z namaszczeniem:
„W każdym takim Błędomierzu – doktor Sawicki i mała Wala, i Rysio, i doktor Wikła, i księżyna, i Staniewicz – i wszyscy oni chcą, aby Polska była lepsza i mądrzejsza, i czystsza, i zdrowsza, i żeby cała ludzkość szła ku nowemu dniowi. Ile razy nas zło przemoże, to trzeba tylko wyciągać ręce do swoich współtowarzyszy i wziąć się w mocne, mocne koło. I wtedy prawdziwie odbudujemy Błędomierz”.
W Starym radzono sobie z produkcyjniakami także inaczej – Tadeusz Kwiatkowski (i spółka) napisali „Traktor i dziewczynę” jako musical, wielki Jan Kurnakowicz puszczał oko do widowni jako Prezes Charles K. MacPherson. Ubolewając nad niesprawiedliwością losu, która zmuszała wybitnego aktora do podejmowania takich zadań Henryk Vogler pisał: „Kreację Kurnakowicza należałoby sfilmować, udźwiękowić i umieścić w tym celu stworzonym archiwum aktorskim”.
Teatr tamtego czasu miał zadanie karkołomne – z jednej strony musiał oddać co nakazowe – nakazowej estetyce, z drugiej zaspokoić gusta publiczności a także starać się je podnieść na wyższy poziom. Rezultatem musiał być eklektyzm, ale w Starym Teatrze miał ten eklektyzm całkiem przyzwoity kształt. Repertuarowy i nie tylko.
Wielcy Starego Teatru
Jak się rzekło na początku, sztuka istniej tylko dzięki artystom. Artysty nie można administracyjnie mianować – choć były takie próby. Również nie stworzą artysty wyższe szkoły artystyczne, artystą człowiek się rodzi, a potem dorasta do sztuki i rośnie swoimi dziełami.
Książka Elżbiety Morawiec zawiera kilkanaście sylwetek wybitnych artystów, związanych ze Starym Teatrem. Zwróćmy uwagę, że swoje dzieło autorka dedykowała Jerzemu Treli, czyli wybitnemu, a może najwybitniejszemu aktorowi Starego Teatru. Z książki Morawiec wybrałem postać największego reżysera tej sceny, Konrada Swinarskiego. Poczytajmy, jak mądrze i wnikliwie portretuje go autorka.
Szczęściem w historii zapisuje się nie tylko cenzura i głupota władzy, ale także osiągnięcia ludzi naprawdę twórczych, A takich nie brakowało w czasach późnego Gomułki. Hübner wiedział, kogo angażuje podpisując w 1964 roku umowę z Konradem Swinarskim. A Swinarski był już wówczas kimś więcej niż dobrze się zapowiadającym młodym reżyserem. Laureat w 1960 roku Nagrody im. Leona Schillera, w 1964 wyróżniony przez niemiecką krytykę teatralną za inscenizację „Pluskwy” Majakowskiego w teatrze berlińskim. Dumny z współzałożenia w Belinie słynnego potem Theater am Halleschen Ufer.
I tu wkraczam na bardzo trudny teren – jak na kilkunastu stronach zapisać choćby część prawdy o genialnym artyście. A Konrad Swinarski niewątpliwie takim był. To się wiedziało już za jego krótkiego, dramatycznego życia.
Ktoś powiedział (Camus? Herling-Grudziński?), że artysta, to ktoś, kto ma los. Jeśli można tak powiedzieć Swinarski był człowiekiem, który losu miał aż w nadmiarze. Ojciec, oficer wojska polskiego, zmarł w 1935 roku, kiedy Konrad miał 6 lat. Matka, która nieopatrznie w czas okupacji przypisała się do narodowości niemieckiej, za co po wojnie skazano ja na obóz dla „wrogów narodu”, zmarła z głodu i wycieńczenia w październiku 1945, Swinarski miał wówczas 16 lat. Także w roku 1945 stracił jedynego brata – wcielony do Wehrmachtu Henryk Swinarski zginął w marcu 1945.
Tragiczne piętno odcisnęło na nim rozdarcie między dwiema kulturami – polska i niemiecką. Miotał się, nigdzie nie czuł się u siebie, wieczny uciekinier, lub jak pisali niektórzy – pielgrzym. Może raczej Edyp – uciekający przed zagadką swojego życia i nieustannie je zgłębiający. Elżbieta Witek-Swinarska pisała:
„ …ciągle uciekał z jednego miejsca w inne miejsce, od jednych ludzi do innych ludzi. Wszędzie było mu dobrze i źle równocześnie. Był w Warszawie, ciągnęło go do Berlina, był w Berlinie, tęsknił do Polski”.
Znacznie później, Jan Błoński, kierownik literacki Starego za czasów Konrada, diagnozował to głębiej:
„Miał wielkie poczucie tragiczności ludzkiego życia. Mógłbym tu wspomnieć zaledwie jakieś wrażenia… na przykład fascynację matką w całej komplikacji miłości i nienawiści. Miał silne poczucie winy, bo matka była właściwie Niemką i chciała nią pozostać. I on odczuwał to jakoś tak, że wszystkich zdradził… ojca zdradził z matką, matkę zdradził z Polską, potem Polskę z Niemcami, kiedy pojechał do Brechta… Stąd ciągły brak miejsca w świecie i silne poczucie winy”.
Istnieją wybitni nawet reżyserzy, dla których teatr jest po prostu realizacją pewnych intelektualno-artystycznych decyzji. Racjonalnych z ducha. Na pewno nie był takim dla Konrada – on poprzez teatr dokonywał nieustannych aktów samopoznania. W sztuce XX wieku można go porównać tylko z Pier Paolo Pasolinim, ta sama namiętność poznania prawdy ich obu zżerała. Prawdy o świecie, ale nade wszystko o sobie samym jako podmiocie i przedmiocie poznania. Był kimś, można rzec symbolicznym dla losu człowieka XX wieku, wieku totalitaryzmów.
Tragiczność przenikała jego życie, włączając w nie motyw losu ludzkiego XX wieku – losu wygnańców, ekspatrydów – „wykorzenionych ludzi”. Był „bezdomny” z winy historii przez duże H. Dom w kulturze polskiej nie był po prostu schedą, lecz świadomym wyborem. Pierwszą ojczyzną było jednak samotne „ja”. Teatr nie mógł być i nie był dla Swinarskiego miejscem uprawiania zawodu reżysera, lecz sceną życia.
Naprawdę warto przeczytać tę mądrą książkę Elżbiety Morawiec.
Elżbieta Morawiec, Teatr Stary jaki był 1945-2000. Wydanie pierwsze. Kraków 2018, ARCANA