Został mi tylko kot – 21. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Ojciec Iryny opowiadał później, że córka chwyciła martwą rękę męża i „zawyła najdzikszym krzykiem, jaki w życiu słyszałem”… — publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to wstrząsająca kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Publikujemy kolejny fragment książki. Wcześniejsze odcinki można przeczytać TUTAJ.

Bucza, ulica Jabłońska

Ta zbolała kobieta w czarnej chuście niemal codziennie przychodzi na cmentarz. Powoli, omijając stare groby z zardzewiałymi i przechylonymi krzyżami, podchodzi do świeżej mogiły, na której stoi skromny żałobny wieniec i leży kilka więdnących już bukiecików żółtych tulipanów. Na metalowym krzyżu oparta jest fotografia czterdziestoletniego mężczyzny z lekko figlarnym uśmiechem na pełnej twarzy i dołeczkiem na brodzie.

— Witaj, moje słońce — kobieta pochyla się, by delikatnie pogłaskać zdjęcie. — Witaj, mój kochany… Przyniosłam ci wszystko, co lubisz… Widzisz, to twoje landrynki Halls, a to herbatniki „Maria”… Czekoladka…

Potem kobieta wyciąga papierosa, drżącymi ze wzruszenia palcami zapala go i kładzie na kopczyku mogiły.

— Zapal, mój drogi, przecież lubisz palić… — szlocha kobieta. — I… Wybacz mi… To wszystko moja wina… Gdybym zgodziła się wyjechać, to by się nie stało… Wybacz mi, mój kochany…

Postawszy chwilę, znów pochyla się nad portretem mężczyzny, całuje go i z trudem prostując się, powoli odchodzi… Do tego świata, który nagle zmienił się 24 lutego… Kobieta wraca do życia, w którym jej ukochanego Olega już nigdy nie będzie obok.

Iryna i Ołeh poznali się w 2005 roku. Wówczas do szpitala, w którym pracowała kobieta, przyszedł postawny, przystojny młody mężczyzna, by naprawić dach. Od razu, jak to się mówi, wpadł jej w oko. Pewnego dnia Iryna zebrała się na odwagę i, nieco speszona, podeszła do dekarza. Słowo za słowem… I oboje ani się obejrzeli, jak wkrótce, obrazowo mówiąc, stanęli na ślubnym kobiercu. Co więcej, mężczyzna przyjął nazwisko żony i stał się Ołehem Abramowem. Czyż to nie dowód płomiennej miłości?

Młoda para zamieszkała w domu rodziców Iryny pod adresem Jabłońska 1, niedaleko skrzyżowania z Wokzalną. Choć Bóg nie obdarzył ich dziećmi, jak mówiła Iryna, mieli idealną rodzinę.
— Przeżyliśmy razem siedemnaście lat — wspominała kobieta. — Ołeh był dla mnie najbliższy. Nasze relacje były wyjątkowe… Nigdy nie musiałam się o nic martwić. Bardzo mnie chronił, był troskliwy i czuły. Nawet gdy szliśmy chodnikiem, zawsze szedł od strony drogi, a ja bliżej płotu, z dala od samochodów. Nigdy nie pozwalał mi podnosić ciężkich toreb. Zawsze byliśmy razem — na targu, w sklepie. Ciężko pracował jako spawacz, mimo że kiedyś miał złamany kręgosłup. Starał się zarobić na dom na wsi, bo marzył o spokojnym miejscu. Zawsze powtarzał: „Ira, nigdy nikogo o nic nie proś, sami wszystko osiągniemy, wszystko będziemy mieć”. I ja się do tego przyzwyczaiłam. Nigdy nikogo o nic nie prosiłam. Wiedziałam, że przyjdzie, przyniesie, załatwi… W weekendy robiliśmy grilla na podwórku albo chodziliśmy do kina „Żyrafa” w Irpieniu.

Rodzinną idyllę brutalnie przerwała wojna…

— Dwudziestego czwartego lutego mąż, jak zwykle, wstał o piątej rano i pojechał do pracy w Kijowie. Spałam. O siódmej zadzwonił i powiedział: „Nigdzie nie wychodź, zaraz wrócę, zaczęli bombardować”. Oczywiście wyszłam z domu i usłyszałam odległe dźwięki i huk. O dziewiątej wrócił. Już było słychać wybuchy i widać dym od strony lotniska w Hostomelu. Udało nam się jeszcze pójść na targ. Miałam przecież trzy koty i psa… Tak bardzo liczyliśmy, że to potrwa najwyżej trzy dni. Myśleliśmy: jeśli wejdą, nasi zaraz ich zatrzymają.

Ale nadzieje okazały się płonne. Już 27 lutego Abramowowie zobaczyli pod swoim domem wrogie pojazdy z wymalowanymi białą farbą literami „V” i żołnierzy. Kolumna kacapów zatrzymała się na Wokzalnej, próbując wejść do Irpienia. Tam jednak została potężnie ostrzelana przez ukraińską artylerię.

Iryna Abramowa wspomina:

— Od siódmej rano do około wpół do czwartej trwała walka. Leżeliśmy na podłodze, bo nie mieliśmy piwnicy. Dom chwiał się pod wpływem fal uderzeniowych, raz w jedną, raz w drugą stronę.

Przeżyte lęki skłoniły do rozważań o ewakuacji, choć ludzie łudzili się, że wszystko dobrze się skończy.

Ołeh jednak był niespokojny, rozumiejąc, że Rosjanie mogą chcieć zemścić się za zniszczony sprzęt i zabitych żołnierzy. Pewnego dnia wyznał żonie: „Boję się o ciebie”. Abramowowie próbowali opuścić Buczę, ale w samochodzie sąsiadów zabrakło miejsca. Ostatecznie Iryna wzięła na siebie odpowiedzialność:

— Zostaniemy tutaj. Trzy koty, pies… Gdzie z nimi pojedziemy? Wszystko będzie dobrze.

Jednak brat Iryny, nie licząc na „humanizm wyzwolicieli”, opuścił miasto z rodziną. W domu na Jabłońskiej zostali Ołeh, Iryna, jej 72-letni ojciec Wołodymyr i kuzyn.

— Żyliśmy pod ciągłym ostrzałem, zarówno w dzień, jak i w nocy — wspominała Iryna. — Bez wody, prądu, gazu i łączności. Cały czas byliśmy w domu, chowaliśmy się, jak mogliśmy.

4 marca koło ich posesji przejechały ponownie rosyjskie transportery opancerzone. Następnego dnia odcięto gaz, więc Ołeh z ojcem Iryny poszli podłączyć butlę gazową do starej kuchenki. Wtedy niedaleko domu rozległ się potężny wybuch.

— Ołeh wbiegł do domu i postanowiliśmy pójść do ojca — wspominała Iryna. — Dom był podzielony na trzy części: w jednej mieszkaliśmy z mężem, w drugiej ojciec, a w trzeciej kuzyn. Usłyszeliśmy huk. Jechały rosyjskie czołgi z Jabłońskiej. Udało mi się złapać jednego kota, Ołeh wziął psa. Dokumenty i pieniądze zostały w domu. Dwa koty też — nie zdążyliśmy ich zabrać. I wtedy usłyszeliśmy wybuch w naszej części domu. Zaraz potem rozpoczął się ostrzał.

Następnie, wyłamując bramę i furtkę, na podwórze wtargnęli okupanci. Według Iryny było ich czterech:

— Trzech bardzo młodych, około 20 lat, i jeden starszy, pewnie dowódca, w wieku 30-35 lat. Wyglądali na kadyrowców — mieli specyficzny akcent. Byli bez brody, ale mieli charakterystyczną ciemną urodę. Ubrani byli w piaskowe mundury i drogie buty z nubuku.

Ołeh podczołgał się do drzwi i zawołał:

— Tu są cywile, nie strzelajcie!

— A czemu nie wychodzicie, skoro cywile? — drzwi do domu otworzyły się z hukiem, niemal wypadając z zawiasów. — Co, nie widzicie? My Rosjanie, przyszliśmy was wyzwalać…

— Stałam z kotem na rękach — opowiadała Iryna. — Byłam przerażona. Ręce i nogi trzęsły się ze strachu. Zabrali telefony ojcu i Ołehowi. Ojciec miał zwykły telefon, który od razu wyrzucili, a smartfon Ołeha zabrali. To było bardzo straszne. Celowali w nas z karabinów, ich intencje były oczywiście wrogie.

— Gdzie tu są naziści? Podajcie adres! — krzyknął starszy, mierząc kałasznikowem w troje przerażonych ludzi.

— Jacy naziści? Nie ma tu żadnych nazistów — odpowiedziała Iryna drżącym głosem.

Tymczasem dom ogarniał pożar. Ołeh poprosił okupantów o pozwolenie na jego ugaszenie, tłumacząc, że w motocyklu ma gaśnicę, a u ojca w łazience jest wanna pełna wody. Ku zaskoczeniu, Rosjanie się zgodzili, a trójka młodych żołnierzy poszła z Ołehem i Wołodymyrem, pilnując ich krok w krok.

Іryna została sama z dowódcą, który patrzył na nią złym wzrokiem i nie przestawał mówić:

— Myślicie, że to dla nas takie ciekawe tu być? W domu mamy żony, matki. Wasza władza jest nazistowska, to wy ją wybraliście. Zabijaliście ludzi na Majdanie, na Donbasie…

— Ale co my mamy z tym wspólnego? — Iryna wzruszyła ramionami. — Jesteśmy zwykłymi ludźmi…

— Nie, wy wszyscy jesteście naziści — wrzasnął kadyrowiec, wpadając w złość. — Pokażemy wam tutaj, jak ludzie ginęli na Donbasie. Zrobimy wam to samo…

Iryna milczała. A on, jeszcze bardziej pobudzony, zapytał:

— Twój mąż miał broń w rękach?

— Nie, on nawet w wojsku nie służył.

— Kim on jest?

— Spawaczem…

— Kim? — nie zrozumiał „wyzwoliciel”.

— Spawaczem…

Rosjanin coś wymamrotał, gwałtownie się odwrócił i wyszedł na podwórze. Iryna, wciąż mocno przyciskając kota do piersi, poszła za nim. Na progu, z pochyloną głową, siedział jej ojciec.

— Gdzie jest Ołeh? — zapytała zaniepokojona.

Ojciec tylko machnął bezradnie ręką w stronę otwartej bramy.

Przerażona, Iryna wybiegła na ulicę. Pod drzewem zobaczyła ubrania męża — sweter, bluzę i kurtkę. Dzień był mroźny, więc zdziwiło ją, dlaczego jego ubrania leżały na ziemi.

— Spojrzałam w lewo — wspominała. — Nic. Wyjrzałam za róg i zobaczyłam Ołeha leżącego. Pomyślałam, że może go pobili i upadł. Ale kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że z ucha płynęła ciemna, niemal czarna krew. Mnóstwo krwi… I nie było prawej części jego głowy. Wtedy zrozumiałam, że on nie żyje, ale to nie powinno tak wyglądać… Leżał prosto, nogi wyciągnięte, nawet kapcie nie spadły… A Rosjanie siedzieli na krawężniku, pili wodę z plastikowych butelek i patrzyli na mnie. Nic nie mówili, nie okazywali żadnych emocji. Wyglądali, jak publiczność w teatrze.

Ojciec Iryny opowiadał później, że córka chwyciła martwą rękę męża i „zawyła najdzikszym krzykiem, jaki w życiu słyszałem”:

— Zastrzelcie mnie!.. Miałam tylko męża!.. Nie mam nikogo więcej!.. Zabijcie mnie!…

Główny ork powoli podszedł do kobiety i wymierzył w nią lufę karabinu, ale po chwili opuścił ją. Potem podniósł ją znowu, ale z jakiegoś powodu nie zdecydował się strzelać… A Iryna nadal lamentowała:

— Zabijcie mnie! Strzelcie do mnie i do kota!

— Ja kobiet nie zabijam, — wydawało się, że kadyrowiec trochę się zawahał i, odwracając się, zapytał Wołodymyra: — To twoja córka?

On tylko skinął głową na znak zgody, nie odrywając wzroku od płaczącej córki.

— Daję wam — Rosjanin wyraźnie spojrzał na zegarek — trzy minuty, żeby stąd wyjść. A inaczej…

„Ledwo ją oderwałem od Ołeha — wspominał Wołodymyr Abramow. — Miała kapcie na nogach. Wyszliśmy. Tu jeszcze jakiś zabity leży, też w kapciach. Kogoś wyprowadzili i zabili na miejscu. Nie byliśmy pierwsi. Poszliśmy i szybko skręciliśmy w zaułek. Cała ulica była ostrzeliwana.”

Szczegółami tamtego momentu dzieli się też Iryna: „Ojciec jeszcze poprosił ich, aby pozwolili ugasić pożar w domu, ale oni nie pozwolili. Powiedzieli, że będzie czyszczenie i nikt tu nie może być. Kazali nam iść do piwnicy w zakładzie szklarskim. Skręciliśmy w zaułek, wyszliśmy na ulicę Hruszewskiego i poszliśmy w drugą stronę — do znajomego ojca. Wiem, że potem w tej piwnicy na zakładzie zabijali i torturowali ludzi…”

Wołodymyr opowiedział córce, jak zginął jej ukochany. Okazało się, że gdy Irynę w domu przesłuchiwał najwyraźniej starszy rangą Rosjanin, jego dwaj młodsi podwładni wyprowadzili Ołeha na Jabłońską i kazali mu się rozebrać.

„Widziałem go przez otwartą bramą — dzielił się smutnymi wspomnieniami Wołodymyr. — Stał na kolanach i powiedział swoje ostatnie słowa. Zapytał ich: „Chłopaki, co wy robicie?!”. A potem za róg go zabrali i strzelili z bliska… Kiedy zabili Ołeha, ogarnęła mnie taka pustka. Chciałem tylko jednego — umrzeć”…

Ołeh nie dożył swoich urodzin, zabrakło dziewięciu dni… Następnego dnia Iryna chciała pójść do ich domu i zabrać ciało męża, ale ojciec błagał ją, by tego nie robiła. Kilka dni później, z białą opaską na rękawie, sam ruszył na Jabłońską.

Wołodymyr, według słów Iryny, „spróbował podejść do domu. Nie pozwolili mu się zbliżyć. Powiedzieli: jeśli jeszcze raz podejdzie, zastrzelą. Mówili, że dom spalił się, tam jest punkt kontrolny. Ojciec zobaczył, że na ulicy leżały ciała innych zabitych. Musiał wrócić.” A w Buczy panowała śmierć… Wołodymyr opowiadał, że Rosjanie, po solidnym wypiciu alkoholu, który ukradli ze splądrowanych sklepów, codziennie urządzali „safari” na cywilach. „Doszło do tego, że chciało się coś sobie zrobić albo pójść do nich, żeby nas zastrzelili — mówi Wołodymyr. — Wszystko w naszych głowach zaczęło się nie układać. Nikt tego nie zrozumie. Jeśli nie przeżyjesz czegoś takiego — nie zrozumiesz. To, co opowiadamy, dla tych, którzy nie przeżyli niczego podobnego, to po prostu słowa.”

Opowieść o przeżyciach kontynuuje Iryna: „Cały ten czas nie było wody. I ojciec z jego znajomym chodzili do najbliższej studni. Pewnego dnia, gdy poszli, bez ostrzeżenia otworzyli do nich ogień. Strzelali w nogi i krzyczeli: „Po co tu chodzicie?” Postawili ich na kolanach, unieśli ręce, żądali dokumentów, telefonów. Powiedzieliśmy: „Nie mamy nic, wszystko zabrali”. Okupanci zabronili nam zbliżać się do studni. Nie dawali nam wody. Potem powiedzieli, że po ulicach mogą chodzić tylko kobiety. Jeśli zobaczą mężczyznę na ulicy, zastrzelą. I wtedy zaczęliśmy chodzić po wodę. Na ulicach leżało mnóstwo zabitych ludzi — mężczyzn, kobiet. Nie oszczędzali nikogo… Po tym, jak zabronili nam zbliżać się do studni, znaleźliśmy inne miejsce, gdzie braliśmy wodę — na podwórku jednej kobiety. Tego dnia poszłam po wodę, a ona mówi: „Słyszycie, jak cicho? W nocy było cicho, rano cicho. Podejrzanie”… Do tego strzelali nieustannie. A wieczorem, kiedy poszłam po wodę, mówi: „Wiecie, że Rosjanie wycofali wojska. Ich tu nie ma”. I wtedy razem z ojcem pobiegliśmy do domu. Ołeh nadal leżał… Wokół było bardzo dużo zabitych ludzi, rozstrzelanych. Oni byli ubrani, a Oleg leżał rozebrany. Przed śmiercią zabrali mu telefon i kurtkę…”

Wtedy, 30 marca, Iryna z Wołodymyrem znaleźli jakąś folię, położyli na niej ciało Ołeha i zaciągnęli na swoje podwórko, gdzie stał ich zniszczony ogniem dom, z wypalonymi okiennicami. Wkrótce ciało mężczyzny zabrano na ekspertyzę do Białej Cerkwi.

Pochowali Olega Abramowa na rodzinnym cmentarzu w Buczy dopiero 12 kwietnia.

„Miałam jeden cel — pochować go — płacze Iryna. — A teraz nie wiem. Czuję się ciężarem dla wszystkich. Został tylko jeden kot. Dwa koty i pies spaliły się w domu. Gdyby nie kot, którego wtedy wyniosłam, nie wiem, co bym robiła. Szczerze: żałuję, że pozwoliłam wtedy ojcu mnie zabrać… Nadal nie wierzę, że to wszystko mi się przytrafiło… A Ołeh… Ołeh nadal jest ze mną… Na zawsze…”

Godz. 21, Bucza, ulica Bohaterów Majdanu nr 15

Sześćdziesięcioletni Mykoła Koloskov, absolwent uczelni budowlanej, był dobrze znany w okolicy: razem ze swoją brygadą zbudował niejedną wygodną i elegancką prywatną willę. Kiedy Rosjanie weszli do Buczy, mężczyzna nie zdecydował się uciekać ze swojego rodzinnego miasta, w którym spędził całe życie. Prawdopodobnie liczył na szybką deokupację. Niestety, los zagrał z nim w śmiertelny żart…

5 marca, o godzinie dziewiątej wieczorem, gdy już zapadł zmrok, pan Mykoła wyszedł na balkon swojego mieszkania, które znajdowało się na piątym piętrze. Jego sąsiad, Wołodymyr Netkacz, opowiadał później, że wtedy Rosjanie zaczęli strzelać do budynku, a mężczyzna najprawdopodobniej chciał zobaczyć zniszczenia.

Z kolei Wołodymyr Ennnaov, przyjaciel z dzieciństwa Mykoły Koloskova, informował, że „wyszedł na balkon i stał się żywym celem dla Rosjan w wozie desantowym przy punkcie kontrolnym obok ‘Pasazha’. Zauważyli sylwetkę mężczyzny i postanowili się zabawić: z 30-milimetrowej armaty bojowego pojazdu wystrzelili w jego stronę. Ogień zniszczył cztery mieszkania. Przeszyty serią z wrogiej broni Mykoła Koloskov zmarł na rękach żony”.

Wolontariusze, którzy zajmowali się pochówkiem zabitych mieszkańców Buczy, pochowali jego ciało w zbiorowej mogile na terenie kościoła św. Andrzeja. Dopiero gdy Rosjanie uciekli z Buczy, rodzina pochowała szczątki Mykoły Koloskova na cmentarzu przy ulicy Deputackiej. Miało to miejsce 25 kwietnia.

 

Muszę zabrać ciało męża – 20. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Szli w nieznane, obok domu, w którym mieli szczęśliwie mieszkać i gdzie wciąż leżało ciało Witi… — publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to wstrząsająca kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Publikujemy kolejny fragment książki. Wcześniejsze odcinki można przeczytać TUTAJ.

Bucza, ulica Jabłońska nr 213.

Pierwszego dnia wojny 42-letni Ihor Didkiwski przyszedł do sztabu formacji społecznej „Buczańska Warta” i poprosił o wydanie mu broni, mimo że był osobą cywilną. Pochodził z Malina, w obwodzie żytomierskim. Później mieszkał w Irpieniu, a następnie przeniósł się do Buczy. Od najmłodszych lat Ihor uprawiał sport, a w ostatnich latach uczęszczał do klubu sportowego „Aurus”, gdzie doskonalił swoje umiejętności w sztukach walki.

„Ihor był wrażliwym i odważnym człowiekiem – wspominał przewodniczący ‘Buczańskiej Warty’ Bohdan Jaworski. – Zawsze przychodził z pomocą, nigdy nie pozostawał obojętny na cudze nieszczęście… Uśmiech na twarzy i pozytywne nastawienie – taki pozostał w pamięci wszystkich, którzy go spotkali”.

W 2004 roku Didkiwski był aktywnym uczestnikiem Rewolucji Godności, a dziesięć lat później został wolontariuszem, dostarczając pomoc do strefy ATO. Na początku marca, kiedy Rosjanie w pełni kontrolowali rejon Szkłozawodski, Ihor postanowił samodzielnie wysadzić czołg okupantów na ulicy Jabłońskiej. Bohdan Jaworski nie mógł go powstrzymać, ale ostrzegł: „Ihorze, proszę cię – bądź maksymalnie ostrożny!” Ihor tylko się uśmiechnął… Co wydarzyło się potem, nie wiadomo dokładnie, ale 5 marca kontakt z żołnierzem obrony terytorialnej zaginął. Po wyzwoleniu miasta ciało Ihora znaleziono w masowym grobie na terenie kościoła św. Andrzeja Pierwszego Powołanego. Według wyników ekshumacji zginął od rany postrzałowej…

Ihora Didkiwskiego pochowano 13 kwietnia 2022 roku w Malinie. Pośmiertnie został uhonorowany tytułami „Honorowego Obywatela” Buczy, Irpienia, gminy Malin, a także odznaczony medalami „Za obronę ojczyzny” oraz „Za poświęcenie i miłość do Ukrainy”.

Godz. 11 — 12. Bucza, ulica Jabłońska nr 221.

Trzeciego kwietnia 2022 roku poruszające zdjęcie, zrobione przez fotoreportera AFP Serhija Supynskiego, pojawiło się na łamach wielu światowych mediów. Przedstawiało zabitego 68-letniego rowerzystę Władimira Browczenkę, a obok niego smutnego rudego psa, który strzegł wiecznego spoczynku swojego pana…

Do tej tragedii doszło 5 marca obok budynku nr 221 na Jabłońskiej. Wiktor Szatyło, który potajemnie fotografował zabitych na tej „ulicy śmierci”, opowiadał, że o 12.04 „już leżał jeden zabity rowerzysta…”.

Tego dnia Władimir odprowadzał swoją żonę Swietłanę i córkę na ewakuację. Sam planował jechać do Worzelu, gdzie pracował jako ochroniarz w jednym z sanatoriów, aby zastąpić kolegę.

Swietłana wspominała, że odradzała mu: „Nie jedź! Na ulicy stoją kacapskie czołgi”. Ale on nie posłuchał: „Pojadę…”.

Po odprowadzeniu rodziny Władimir wsiadł na rower… Ale ledwo wyjechał na Jabłońską, a już został postrzelony… Zrozpaczona żona opowiadała: „Później na zdjęciach zobaczyłam, że trafiło go w serce, bo w kurtce w tym miejscu było widać wyrwaną kulą watolinę…”.

Godz. 12.04 — 12.46. Bucza, ulica Jabłońska nr 221.

24 lutego, jak opowiadała Natalia Kowalenko dziennikarce portalu „Perejasław. City” Oldze Kolomijec, „zaczęło grzmieć od strony Hostomla. Wyjrzeliśmy przez okno — ludzie chodzą, transport publiczny jeździ, nie ma paniki. Mąż, Mychajło, powiedział córce, żeby na wszelki wypadek spakowała plecak. Ale nie posłuchaliśmy, nie przygotowywaliśmy się — nic nie wskazywało na to, że w Buczy mogą wybuchnąć walki. Wtedy tylko pomyślałam: w Hostomlu coś wybucha, to dobrze, że nie u nas. Tak minął dzień”.

Jednak już następnej nocy rodzina Kowalenków — 61-letni Mychajło, jego 47-letnia żona Natalia, 27-letnia córka Iryna, ich szkocki terier Mia i kotka — nocowali w piwnicy szkoły nr 3 przy ulicy Wokzalnej 46a. Spali na drewnianych paletach, rozkładając materace i przykrywając się wełnianymi kocami. Wtedy w mieście nadal było światło, gaz, woda i internet. Natalia mogła nawet wyskoczyć do domu, żeby przygotować jedzenie.

Tymczasem z każdym dniem „lokatorów” piwnicy przybywało, ponieważ ostrzały miasta stawały się coraz bardziej intensywne. Szczególnie głośno było 27 lutego, kiedy Siły Zbrojne Ukrainy zniszczyły kolumnę rosyjską na Wokzalnej. Jednak już 3 – 4 marca „kacapy” zaczęli okupować Buczę. Wtedy głowa rodziny postanowiła, że trzeba natychmiast ewakuować się z zajętego przez wroga miasta. Po krótkiej kłótni zdecydowali, że uciekną rankiem 5 marca, zdobywając wcześniej trochę paliwa do ich lanosa. Obrali też trasę ucieczki: ulicą Jabłońską do dworca kolejowego w Irpieniu, a stamtąd pociągiem do Kijowa.

„Nocowaliśmy w piwnicy, a rano pobiegłam do mieszkania, żeby przygotować jedzenie — szczegółowo opowiadała Natalia Kowalenko o tragicznych wydarzeniach tamtego dnia. — Zaraz za mną przybiegł mąż i kazał szybko się zbierać — mówił, że się ewakuujemy. Wzięliśmy samochód, podjechaliśmy do szkoły, aby zabrać córkę, psa i kota. Zabraliśmy też ciepłe koce, bo nie wiedzieliśmy, gdzie i w jakich warunkach przyjdzie nam nocować…
Udało się odjechać od szkoły kilka setek metrów, kiedy nasz samochód został ostrzelany: drzwi i maska były podziurawione. Mąż się zatrzymał i wyszedł z podniesionymi rękami. Przestali strzelać w auto, ale zaczęli strzelać Mychajłowi pod nogi. Z miejsca pasażera najpierw zobaczyłam dym unoszący się nad asfaltem. Potem podniosłam głowę i zobaczyłam, że Mychajło został trafiony w pierś. Spojrzałam mu w oczy, a one zrobiły się jak szkło… Pamiętam, że przemknęła mi myśl: To już koniec”.

Samochód, stojący na wzniesieniu, zaczął powoli się cofać. Z dwóch stron znów zaczęli strzelać — tym razem w przednią szybę. Odwróciłam się do córki — żyła. Nie wiedziałam, czy sama przeżyję, ale kazałam Irynie biec do szkoły i nie oglądać się za siebie. Krzyknęłam: „Zabierz dokumenty i biegnij!”.

Chwilę później sama zaczęłam powoli wychodzić z samochodu, żeby odwrócić uwagę na siebie… Ruszyłam za córką, ale zaczęli strzelać mi w nogi. Iryna powiedziała później, że widziała, jak się wzdrygnęłam, ale wtedy, w szoku, nic nie czułam. Nie zrozumiałam, że kula trafiła mnie w nogę. Biegliśmy najszybciej, jak tylko mogłyśmy, w stronę szkoły. Nagle Iryna odwróciła się i zaczęła krzyczeć „Tato!”. Zatrzymałam się, nawet pomyślałam, żeby wrócić. Przecież Mychajło tam został… Ale otrzeźwiałam: drugiej szansy na ucieczkę nie będzie. Krzyczałam tylko do córki: „Ira, uciekaj! Biegnij do szkoły! Taty już nie ma!..”.

Bardzo, bardzo chciałam wrócić po Mychajłę… Ale wtedy pomyślałam: a co z Iryną? Pobiegłam za nią, biegłam tak długo, jak mogłam. Czułam, że noga mnie piecze — nie patrzyłam na nią, dopóki nie dotarłam do szkoły. Wtedy spojrzałam w dół — zobaczyłam gołą kość i kawałek mięsa, który zwisał… Zrobiło mi się słabo…

Ludzie z piwnicy wyszli nam naprzeciw, pomogli zejść, znaleźli jakieś tabletki antyseptyczne i antybiotyki, opatrzyli ranę. Ktoś próbował wezwać karetkę, ale usłyszeliśmy, że ‘do waszej dzielnicy nie przyjedziemy’, bo jest zbyt niebezpiecznie. Poradzili, abyśmy same jakoś dotarły do szpitala”.

Warto zaznaczyć, że zabójstwo Mychajła Kowalenki miało miejsce między 12.04 a 12.46. Około godziny 13 lokalny mieszkaniec, Wiktor Szatyło, zrobił zdjęcie, na którym w pobliżu jego podwórza płonął rozstrzelany nieco wcześniej minibus Żanny Kamieniewej, a obok leżało ciało mężczyzny — Mychajła Kowalenki…

Dziesiątego marca Natalia i Iryna zdołały opuścić Buczę i dotrzeć do wsi Studenyky, w rejonie Perejasławia, gdzie mieszka siostra Natalii. Później matka i córka wyjechały do Bułgarii. „Nieprędko wrócę do Buczy, jeśli w ogóle. Teraz po prostu uciekam, szczerze mówiąc — płakała Natalia. — „Proszę tylko Boga, aby ocalił jak najwięcej miast, do których nie dotrą ci oprawcy”…

Ciało Mychajła Kowalenki zostało skremowane, a jego prochy, jak informowały media społecznościowe, przewieziono do Białej Cerkwi…

Godz. 12:45. Wieś Mychajliwka-Rubieżiwka (gmina Irpień), ulica Wiosenna nr 32.

Rodzina Kowalów — 48-letni inżynier Wiktor, jego żona Olena, 43-letnia prawniczka specjalizująca się w sprawach ochrony zdrowia, oraz ich 24-letni syn Ołeksij — przez długi czas mieszkali w Buczy, w pięciopiętrowym budynku na ulicy Sklosawodskiej nr 9.

Jednak była jedna trudna sprawa, która uniemożliwiała Olenie Kowal normalne funkcjonowanie w miejskich warunkach. Kobieta miała problemy z kręgosłupem, co utrudniało jej chodzenie po schodach. Wtedy podjęto decyzję o budowie własnego domu. Kupili działkę, która znajdowała się niedaleko — na obrzeżach sąsiedniej wsi Mychajliwka-Rubieżiwka (gmina Irpień), zbudowali dwupiętrowy dom, w którym wszystko zostało dostosowane do potrzeb żony, i już w 2019 roku urządzili przeprowadzkę na ulicę Wiosenną nr 32. Tutaj też, w przestronnym domu, mieli zamieszkać rodzice Oleny.

Wszystkie plany pokrzyżowała wojna…

Kiedy 27 lutego ukraińska artyleria zdziesiątkowała rosyjskich żołnierzy na ulicy Wokzałnej, Kowalowie postanowili wrócić do swojego starego mieszkania. Przynajmniej, myśleli, w pobliżu jest przychodnia (na Sklosawodskiej, nr 7), więc „w razie czego” będą mogli skorzystać z pomocy lekarzy. Tym bardziej, że żona siostrzeńca Wiktora, Oksana, była w siódmym miesiącu ciąży.

Gdy członkowie rodziny wychodzili z podwórka, podszedł do nich sąsiad Dmytro Muchin z rodziną, która składała się z pięciu osób. Mężczyzna błagał o schronienie, ponieważ sami nie mieli piwnicy i bardzo bali się zginąć podczas chaotycznych bombardowań.

Wiktor się zgodził i poszedł przygotować miejsca dla Muchinów, a Olena, Ołeksij i Oksana szybko wyruszyli na Sklosawodską.

Wtedy żona nie myślała, że widzi swojego męża po raz ostatni…

3 marca wjechała ogromna rosyjska kolumna sprzętu wojskowego.

„Widzieliśmy, jak jechali naszą ulicą, strzelając bezładnie w okna — wspominała Olena Kowal. — Po prostu strzelali”.

Już następnego dnia okupanci trafili w wieżę ciśnień i stację gazową — nie było ogrzewania, gazu i wody. Pani Olena opowiadała, że „nie było wody, światła, telefony praktycznie też nie działały”. Musiała wyłączać telefon komórkowy, żeby oszczędzać baterię. Tylko czasami z nadzieją włączała go, aby sprawdzić, czy jest SMS lub telefon od męża. Ale wiadomości od Wiktora nie było…

Kobieta kilka razy zbierała się, aby wrócić do domu, aby dowiedzieć się o losie męża, ale przeszkadzały jej dwie okoliczności — snajperzy, którzy dla zabawy mogli strzelać do cywilów, oraz intensywne bombardowania: „Czuliśmy się jak zakładnicy”.

Olena tylko ostrożnie obserwowała z okna mieszkania, jak przez trafienia pocisków płonęły najbliższe bloki — na ulicy Jabłonowskiej nr 17 oraz na Sklosawodskiej nr 4 i nr 6. „Nie było wody, więc nikt nie gasił — opowiadała kobieta. — Budynki po prostu płonęły, aż nie spaliły się całkowicie”…

8 marca o godz. 15.09 Olena otrzymała tragiczną, lakoniczną wiadomość, którą wysłał Dmytro Muchin: „Lena, Witię zabili. Leży w kotłowni.”

Wtedy Olena postanowiła pójść do swojego domu i — co by się nie działo! — zabrać ciało swojego męża. Opierając się na kuli, wyszła na Sklosawodską, potem skręciła w Jabłonowską i dotarła do przedszkola „Szkiet” (Jabłonowska, 2 d); stamtąd do ich domu było zaledwie kilka minut drogi.

Nagle z dachu przedszkola usłyszała głośne wezwanie: — Stój! Jeśli się ruszysz, będę strzelać!..

— Muszę zabrać ciało męża — podniosła głowę na Rosjanina Olena.  — A jeśli chcesz zastrzelić inwalidę — strzelaj…

I poszła dalej…

„Wtedy zobaczyłam nasz dom — wspominała kobieta. — Jedna ściana była trafiona pociskiem i spaliła się. Wszystkie okna były wybite, niektóre ramy okienne były wyrwane. Rosjanie trafili też do domu Muchinów. Mieli balkon i piękne francuskie okna od podłogi do sufitu. Balkon był zniszczony, okien nie było. Firanki powiewały na wietrze.”

Gdy Olena już zamierzała wkroczyć na podwórze, dogoniło ją dwóch Rosjan w wieku 18 – 20 lat i kategorycznie, grożąc bronią, zabronili wchodzić do domu.

Następnego ranka Olena razem z siostrą Halyną znów próbowały zabrać ciało Wiktora, ale na Jabłonowskiej drogę kobietom zablokował czołg.

Rosyjski żołnierz, który wyszedł z opancerzonego wozu, nakazał natychmiast wracać. A jeśli nie…

Wkrótce Olena, Halyna, ich rodzice i syn mieli szczęście ewakuować się. Szli w nieznane obok domu, w którym mieli szczęśliwie mieszkać i gdzie wciąż leżało ciało Witi…

Później Dmytro Muchin opowiedział dziennikarce Julii Horbunowej o okolicznościach śmierci Wiktora Kowala. „To wydarzyło się 5 marca około godziny 13. Było cicho, więc wyszliśmy z kryjówki, (weszliśmy do domu) i znaleźliśmy się na pierwszym piętrze, w pokoju. A potem (pociski) trafiły w dom, dwa bezpośrednie trafienia, jedno po drugim. Wszyscy upadliśmy na podłogę. Po dwóch, trzech minutach usłyszeliśmy, jak na zewnątrz tłuką się szyby, a potem usłyszeliśmy głośne kroki. Ktoś krzyczał: „Sprawdźcie drugie piętro!” Witia się poruszył, podniósł, rozległ się huk automatu, a on upadł, krzycząc z bólu. Krzyczał: „Proszę, nie strzelajcie! Jestem ranny, tu są cywile, tu są dzieci, nie strzelajcie”.

„(Żołnierze) zaczęli walić w drzwi. Otworzyliśmy, a oni weszli. Było ich 4 lub 5, nawet teraz nie pamiętam. Ich ubrania były bardzo brudne, niektórzy mieli na hełmach wstążki georgijskie. Nakazano nam wychodzić po jednym. Wyszliśmy na podwórze. Powiedzieliśmy, że jest ranny, prosząc o pomoc. Odmówili. Powiedzieli, że nie mają ani bandaży, ani lekarstw. Staliśmy około 30-40 minut, podczas gdy przeszukiwali dom. Potem wyszli na ulicę, nakazali nam wejść i zostać tam, potem odeszli. Weszliśmy do środka. Staraliśmy się pomóc Wici. On jeszcze żył, leżał tam, gdzie go zostawiliśmy.

Rozcięliśmy jego sweter i zobaczyliśmy, że na piersi była powierzchowna rana, nie było rany wlotowej, i na chwilę pomyślałem, że nie jest tak źle. Ale gdy go obróciliśmy, zobaczyliśmy trzy otwory po kulach wokół lewej łopatki. Jego rękaw był całkowicie mokry, a krew rozlała się na podłodze pod nim. Staraliśmy się zatamować krwawienie prześcieradłem. Miał trudności z oddychaniem. Po 20 minutach Wiktor zmarł.

Położyliśmy go na materacu i przeciągnęliśmy do kotłowni, która była najzimniejszym pomieszczeniem w domu…

 

Pomagać do ostatniej sekundy życia — 19. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

W zniszczonym ogniem samochodzie znaleziono filiżanki Żanny i kluczyki od jej auta. Z samej kobiety pozostały jedynie fragmenty miednicy i kręgosłupa. Z Ani Miszczenko — kawałek rudych włosów. A córce Marii Ilczuk wydano to, co pozostało po matce — kilka drobnych kości…  publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to wstrząsająca kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Publikujemy kolejny fragment książki. Wcześniejsze odcinki można przeczytać TUTAJ

Godz. 10 – 10.30
Bucza, ulica Jabłońska (w pobliżu skrzyżowania z ulicą Oleksy Tichego).

Kurfürstendamm – to jedna z najbardziej prestiżowych i znanych ulic Berlina, wyróżniająca się szczególnym blaskiem i luksusem. Znajdują się tutaj najdroższe i najbardziej wyrafinowane restauracje oraz kultowe kawiarnie, pełne bohemy, a także markowe butiki i sklepy jubilerskie. Jednym słowem, bulwar to mekka turystów i zamożnych berlińczyków.

I właśnie tutaj, w oazie leniwego spokoju i dostatku, w sierpniu 2022 roku, dzięki staraniom Romana Semenyszyna-Braesku, wystawiono zniszczonego przez ogień volkswagen T4. 5 marca 2022 roku tym samochodem wolontariuszka z Buczy, Żanna Kamieniewa, wywoziła z okupowanego i zdewastowanego przez okupantów miasta Marię Ilczuk, Tamiłę Iszczenko oraz jej 14-letnią córkę Anię.

„Wyjeżdżali z Buczy dokładnie w momencie, kiedy rosyjskie wojska już tam były, ale ludzie wciąż próbowali przemykać obok nich. Na jednej z ulic doszło do trafienia z granatnika ręcznego – opowiada Roman Semenyszyn-Braesku. – Jak widać, cała siła wybuchu skupiła się we wnętrzu, a samochód się zapalił. Ciała leżały tam przez cały czas, gdy rosyjskie wojska okupowały Buczę, nikt ich nie wyciągnął”.

Współorganizatorka projektu, projektantka Ewa Herzog, dodaje: „Ten samochód to nie jest cywilny pojazd, ma wojenną historię i tragiczny koniec dla ludzi, którzy próbowali się uratować. W tym aucie mogłam być ja, mogli być moi niemieccy przyjaciele, których ewakuowaliśmy z Kijowa, gdy zaczęła się wojna, mogli to być moi rodzice…”

Tego fatalnego poranka, 5 marca, jak już wspomniano, w volkswagenie Żanny Kamieniewej znajdowały się Maria Ilczuk, Tamiła i Ania Miszczenko… I tutaj warto choćby trochę opowiedzieć o tych zmarłych kobietach.

Żanna Kamieniewa, 37 lat

Małżeństwo Kamieniewów, Hennadij i Żanna, prowadziło w Buczy sklep. Marzyli o zarobieniu pieniędzy, aby wybudować własny dom, w którym mogliby zamieszkać razem z dziećmi — 15-letnią Marią i 12-letnim Ołeksijem. Tymczasem rodzina mieszkała w akademiku przy ulicy Lecha Kaczyńskiego, ale nie martwili się tym, bo wierzyli w lepszą przyszłość.

W wolnym czasie Żanna lubiła pracować w ogrodzie, co owocowało sałatkami, które — jak przyznawali wszyscy znajomi — były przez nią mistrzowsko przygotowywane.

Gdy w 2014 roku Rosja rozpętała wojnę w Donbasie, Hennadij Kamieniew wstąpił do ochotniczego batalionu. Sytuacja była trudna: żołnierze mieli niewiele sprzętu wojskowego, mundurów, a nawet żywności. Wtedy Żanna z własnej inicjatywy zaczęła działać jako wolontariuszka.

„Zaczęła pomagać oddziałowi, w którym służył jej mąż Hennadij Kamieniew — opowiada wojskowy kapelan Anatolij Kusznirczuk. — Wraz z innymi wolontariuszami założyłem organizację ‘Buczańska Warta’, która dostarczała pomoc na Wschód. Żanna zapytała, czy mogłaby jeździć z nami swoim busem. Oczywiście się zgodziliśmy. W ten sposób zaczęła działać jako wolontariuszka, a z czasem pomagała nie tylko oddziałowi swojego męża, ale i innym.”

W sierpniu 2015 roku została uhonorowana medalem pamiątkowym „Za bezinteresowną służbę Ojczyźnie”.

Maria Ilczuk, 69 lat

69-letnia emerytka mieszkała w Buczy przy ulicy Lecha Kaczyńskiego w dawnym akademiku firmy „Meliorator”. Po śmierci męża jej zdrowie się pogorszyło, miała problemy z nogami. Aby choć trochę się pocieszyć, zainteresowała się haftowaniem. Tworzyła obrazy z romantycznymi pejzażami, ptakami, kwiatami…

Tamila Miszczenko, 52 lata

Na początku lat 90. Tamila Miszczenko, mieszkająca w kurortowym Worzelu, poznała i zakochała się w chłopaku o imieniu Jurij Miszczenko. Wkrótce młodzi stanęli na ślubnym kobiercu. Tamila żartowała: „Nawet dokumentów nie trzeba było zmieniać!”.

W 1993 roku urodził się ich pierworodny syn, Jewhen, a czternaście lat później — 1 października 2007 roku — przyszła na świat Ania.

W 2013 roku rodzinę Miszczenków dotknęła tragedia — Jurij wyszedł rano na podwórko zapalić papierosa i nagle jego serce się zatrzymało. Zawał… Niedługo potem Tamila sprzedała dom w Worzelu i przeprowadziła się z dziećmi do Buczy, gdzie zaczęła pracować w sklepie Żanny Kamieniewej.

Ania Miszczenko, 14 lat

Po przeprowadzce do Buczy Ania zaczęła uczęszczać do szkoły nr 5 z rozszerzoną nauką języków obcych — angielskiego, francuskiego i hiszpańskiego. Jak wspominał jej starszy brat Jewhen, „Ania bardzo lubiła rysować. Miała tylko 14 lat, ale na swój wiek osiągnęła bardzo wysoki poziom w sztuce. Jej prace były wystawiane na wielu wystawach. Ania planowała swoją przyszłość związać ze sztuką, z twórczością… Mimo dużej różnicy wieku między nami, potrafiliśmy godzinami rozmawiać na każdy temat”.

Dziewczynka była również bardzo blisko ze swoją mamą, spędzały razem dużo czasu…

„Była jakby z innej epoki — wspomina przyjaciółka rodziny Kateryna Wasylenko. — Nie myślała o paznokciach i rzęsach, ale od dziecka pasjonowała się malowaniem. Malowała nawet portrety, które niektórzy kupowali. Kiedyś jechaliśmy razem samochodem, opowiadała, że chce zostać malarką. Potem przyznała, że nie chce mieć dużej rodziny. Zapytałam: ‘Dlaczego?’. A ona mówi, że wszyscy artyści są biedni, więc nie będzie miała pieniędzy na wychowanie dzieci.

I tak, jakby wszystko przewidziała. W styczniu powiedziała, że jeśli wybuchnie wojna, nie chciałaby jej przeżyć. „Jak potem patrzeć na to wszystko, co się stanie?” Jakby wszystko wiedziała.

Żanna Kamieniewa. Wojna

Już pierwszego dnia wojny Hennadij Kamieniew dołączył do szeregów Sił Zbrojnych Ukrainy. Następnego dnia jego żona Żanna zawiozła dzieci do znajomej na Żytomierszczyznę. Sama szybko wróciła do Buczy, gdzie zaczęła współpracować z organizacją „Buczańska Warta”. Wojskowy kapelan Anatolij Kusznirczuk opowiadał: „Przyszła do naszego sztabu i zapytała: ‘Czym mogę się teraz zająć?’. Odpowiedziałem, że trzeba ewakuować ludzi. Wszyscy się tym zajmują, bo musimy zabrać z Buczy jak najwięcej osób, bo miasto najprawdopodobniej nie wytrzyma”.

Żanna zaczęła pomagać potrzebującym. Rozwoziła żywność ze swojego sklepu, ewakuowała ludzi z pobliskich wsi i miasteczek, które były intensywnie niszczone przez Rosjan.

Jej mąż nalegał, aby Żanna natychmiast opuściła miasto. 3 marca rozmawiali przez telefon, a Żanna obiecała, że posłucha jego rad, ale dodała, że najpierw musi oddać ostatnie zapasy żywności z ich sklepu. Mąż musiał się zgodzić, ale poradził jej, aby nocowała w piwnicy, ponieważ okupanci ostrzeliwali domy. Następnego dnia Żanna poinformowała Hennadija, że 5 marca będzie próbowała wydostać się z Buczy przez Irpień.

Maria Ilczuk. Wojna

„Pierwszą noc inwazji spędziliśmy w piwnicy u naszych znajomych, było bardzo zimno, mama miała zziębnięte nogi, które zawijaliśmy w koce  — wspominała córka Marii, Natalia. —  Zdecydowaliśmy, że wyjedziemy razem na Rówieńszczyznę, do krewnych. Ale mama odmówiła. Zdecydowała, że zostanie tutaj z moim bratem, bo jej nogi bardzo bolą i nie zniosłaby tak długiej podróży… Poprosiła, aby zawieźć ją do brata, który mieszkał w prywatnym domu w Buczy, gdzie również była piwnica. Nie mogliśmy jej odmówić, bo była to jej decyzja”.

Córka wraz z rodziną opuścili miasto, ale 27 lutego Maria Ilczuk zadzwoniła do Natalii i powiedziała, że teraz żałuje, iż nie wyjechała, ponieważ życie w piwnicy jest trudne.

1 marca kobieta wróciła do swojego mieszkania przy ulicy Lecha Kaczyńskiego. Jak opowiadała Natalia: „Zdaje się, że 3 lub 4 marca mama zadzwoniła z numeru Żanny i powiedziała, że wszystko u nich w porządku, że są razem z sąsiadami i siedzą w najdalszym pokoju”.

Tamila Miszczenko. Wojna

Po wybuchu wojny Tamila dołączyła do wolontariatu prowadzonego przez Żannę Kamieniewą. O jednym z takich przypadków opowiadała Ołena Nowiczuk: „24 lutego uciekłam z dziećmi do Worzelu, do mojego ojca, gdzie była piwnica. Po pięciu dniach skończyło nam się jedzenie. Wszyscy znajomi bali się do nas przyjechać, a Żanna i jej przyjaciółka Tamila przyjechały. Przywiozły owoce, jajka, konserwy, chleb, ciastka, ser. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom”.

Ania Miszczenko. Wojna

„Na początku pełnoskalowej wojny byliśmy razem z mamą, siostrą i babcią w mieszkaniu przy ulicy Tarasowskiej — wspominał 29-letni Jewhen Miszczenko. — Tam zorganizowaliśmy życie codzienne, połączyliśmy siły z sąsiadami, chodziliśmy po wodę, gotowaliśmy jedzenie na podwórku naszych domów. Trochę znam się na wojsku i mówiłem im, że nasz budynek nie jest dogodnym celem do ostrzału, jest osłonięty innymi budynkami ze wszystkich stron. Ale pojawiły się panika i strach… Mama z siostrą zdecydowały się wyjechać z Żanną, koleżanką mamy. Zostałem z babcią, która ma 83 lata. Od początku wojny mówiłem mamie i wszystkim, że jeśli będziemy wyjeżdżać, to wszyscy razem i tylko oficjalnym ‘zielonym korytarzem’. Ania bardzo nie chciała wyjeżdżać, chciała zostać, błagała mamę, aby jej posłuchała. Ale mama nalegała”.

12.05. Bucza. Ewakuacja

Ostatni raz Hennadij Kamieniew rozmawiał z żoną 5 marca. Tego ranka Żanna zadzwoniła do męża i poinformowała, że na ich ulicę Lecha Kaczyńskiego weszła wroga technika. Mąż z niepokojem poprosił ją, aby była ostrożna, a wtedy Żanna powiedziała: „Bardzo cię kocham”. Dodała też, że będzie wyjeżdżać z Buczy „sprawdzoną trasą”. Od tego momentu Hennadij już nie rozmawiał z żoną…

Około tej samej pory córka Marii Ilczuk, Natalia, wysłała Żannie krótkiego SMS-a z pytaniem: „Jak ma się moja mama?”. Odpowiedź była lakoniczna: „W porządku”.

Wtedy Natalia zaczęła dzwonić do sąsiadów: „Powiedzieli, że widzieli, jak mama wsiadała do samochodu Żanny. Żanna podała jej na ręce swojego kota i tak pojechali”.

Gdzieś około 10 Hennadij Kamieniew otrzymał SMS-a: „Na nas jadą wrogie czołgi”. Mąż wspominał, że żona także do niego dzwoniła, „ale wtedy nie miałem zasięgu, a wiadomość przyszła dopiero o 11. Przeczytawszy ją, natychmiast zacząłem do niej dzwonić, ale nikt nie odbierał”.

Natalia, córka Marii Ilczuk, opowiadała, że „kiedy dzwoniłam na numer Żanny po południu, usłyszałam: ‘Ten numer nie istnieje’. Numer mojej mamy odpowiadał: ‘Obecnie abonent nie może odebrać połączenia’”.

Swoimi przeżyciami podzielił się też Jewhen Miszczenko: „Tak się złożyło, że współpracowniczka mojej mamy, Żanna, która była wolontariuszką, wiozła produkty do Irpinia. Zadzwoniła do mojej mamy i powiedziała, że teraz będzie jechać obok ulicy Tarasiewskiej i może nas zabrać. Tego dnia z Irpinia jeszcze kursował pociąg, którym można było dojechać do Kijowa. Kiedy już wyjechali, przeczytałem na Facebooku, że Rosjanie zbombardowali linię kolejową i że pociąg już nie kursuje. Zacząłem dzwonić do mamy, aby jej to powiedzieć, ale już nie było zasięgu. Minęło dosłownie pół godziny od momentu, kiedy wyjechali”.

Z kolei Katarzyna Wasylenko wspominała: „Piątego marca zadzwoniła do mnie Tamiła i powiedziała, że wszyscy się ewakuowali. Poprosiłam Tamiłę, aby na pewno skontaktowała się z nami, gdy tylko dotrze na miejsce. Obiecała, powiedziała, że na wszelki wypadek przepisała wszystkie numery telefonów na karteczkę, aby Rosjanie nie zabrali im telefonów na posterunku. To była nasza ostatnia rozmowa”.

Po wyzwoleniu Buczy w kwietniu okazało się, że niebieski mikrobus volkswagen Żanny Kamieniew pojechał do sąsiedniego miasta nie przez centrum Buczy, ale inną drogą. Znalazł się na ulicy Jabłonnej, gdzie już byli Rosjanie…

Jedynym świadkiem tragedii, która rozegrała się na tej ulicy rankiem 5 marca, był Wiktor Szatyło, który z dachu swojej stodoły rejestrował na telefonie morderstwa cywilów z Buczy. „To ten niebieski bus” — pokazywał zdjęcia dziennikarzom. „W busie były trzy dorosłe osoby i dziecko. To jest czas, kiedy zrobiłem to zdjęcie — 12.04. A o 12.46 bus już płonął…”.

Milczenie żony niepokoiło, ale Hennadij nie tracił nadziei: „Myślałem, że albo siedzą gdzieś w głębokiej piwnicy i nie mogą wyjść, albo wpadli w ręce wroga. Gdzieś około dziesiątego, piętnastego dnia już moje serce zaniepokoiło się, że najprawdopodobniej jej nie ma…

Samochód Żanny znaleźliśmy miesiąc po tym, jak przestała się odzywać — 5 kwietnia. Pojazd było trudno rozpoznać, był całkowicie spalony i wypalony w środku. Dodatkowo stał się całkowicie biały, mimo że był koloru niebieskiego.

Obok tego samochodu na rogu ulic Jabłońskiej i Wokzalnej, które w mediach nazywają drogą śmierci, przeszło wielu ludzi — żołnierzy, dziennikarzy, cywilów, ale nikt nie myślał, że w środku znajdują się ludzkie ciała. Na pierwszy rzut oka był pusty, tak bardzo były one spalone”.

Hennadij Kamieniew przypuszcza, że do volkswagena strzelano z RPG lub BMP…

W zniszczonym ogniem samochodzie znaleziono filiżanki Żanny i kluczyki od jej auta. Z samej kobiety pozostały jedynie fragmenty miednicy i kręgosłupa. Z Ani Miszczenko — kawałek rudych włosów. A córce Marii Ilczuk wydano to, co pozostało po matce — kilka drobnych kości…

Żannę Kamieniewą, której wiele osób z Buczy zawdzięcza życie, pochowano 9 kwietnia 2022 roku w wiosce Mykułyczi w rejonie Buczy. A niemal rok później pośmiertnie odznaczono ją orderem „Za męstwo”.

„Wolontariusze są tacy, że pomagają do ostatniej sekundy swojego życia  — emocjonalnie reaguje na śmierć Żanny Kamieniewej członek „Buczańskiej Warty” Bohdan Jaworski. — Mówiła: ‘Nie mogę zostawić ludzi’. Wolontariusze nie myślą o swoim losie, oddają się bez reszty, służąc innym…”

 

Twoja mama zawsze sobie poradzi…  — 18. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Zdjęcie przedstawiające rękę zabitej kobiety z manicure — czerwony lakier z białym sercem na serdecznym palcu — zostało opublikowane w wielu światowych mediach. Dzięki tej fotografii, która stała się symbolem rosyjskiego okrucieństwa w Buczy, znajomi rozpoznali Irynę Filkinę… — publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to wstrząsająca kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Publikujemy kolejny fragment książki. Wcześniejsze odcinki można przeczytać TUTAJ

Bucza, ulica Jabłońska, godzina 7.30

— Mamo, błagam cię, nie jedź do domu! Rosjanie okupowali Mychajliwkę-Rubeżiwkę… Zabijają ludzi — płakała do słuchawki Ołena.

— Córko, nie martw się! To przecież twoja mama, zawsze sobie poradzi — spokojnie odpowiedziała Iryna Filkina. — Muszę kończyć, bo ciężko pedałować…

Ta rozmowa odbyła się 5 marca i od tego momentu Iryna nie kontaktowała się już z bliskimi…

Prawie miesiąc później, w wyzwolonej Buczy, Algierka Zohra Bensemra, która pracuje głównie w „gorących punktach” na Bliskim Wschodzie, w Afryce i Azji, zrobiła zdjęcie dla agencji Reuters przedstawiające rękę kobiety z manicure — czerwony lakier z białym sercem na serdecznym palcu. W krótkim czasie to zdjęcie zostało opublikowane w wielu światowych mediach. Holenderski dziennik De Volksrant umieścił 4 kwietnia na pierwszej stronie dokument świadczący o terrorze Rosjan, wykonany przez Zohra Bensemra, podkreślając, że w Buczy „setki cywilów zostały rozstrzelane przez rosyjską armię”. To właśnie dzięki temu zdjęciu, które stało się wiralowe w mediach społecznościowych, bliscy i znajomi rozpoznali Irynę Filkinę…

Tego samego dnia, wizażystka z Hostomla, Anastazja Subaczowa, z bólem napisała na Facebooku: „Gdy po raz pierwszy zobaczyłam to zdjęcie w sieci, od razu poczułam, że jest mi bardzo znajome, ale nie mogłam do końca zrozumieć dlaczego. Zaczęłam myśleć o tej kobiecie z manicure, skąd ją znam… Porównałam zdjęcia jej ciała z moim własnym zdjęciem jej manicure i zrozumiałam, że to ta sama osoba… Znalazłam zdjęcia, na których Iryna trzyma paletę i pozuje z tym samym manicure, z tym samym serduszkiem i lakierem. I zrozumiałam, że to ona…”.

Iryna Filkina, mieszkająca we własnym domu pod Kijowem, w wiosce Mychajliwka-Rubeżiwka, pracowała w „Epicentrze”, zlokalizowanym na zachodnich obrzeżach Kijowa, przy ulicy Berkoweckiej, jako operatorka kotłowni. To stanowisko w „erze postępu technicznego” nazywano po prostu palacz. Na początku 2022 roku zapisała się na kurs wizażu. Jak wspomina jej młoda mentorka Anastazja, Iryna „mówiła, że bardzo późno zdała sobie sprawę, że trzeba kochać siebie i bardzo żałowała, że nie zrozumiała tego wcześniej. Ale teraz była nastawiona, by kochać siebie na maksa”. Jako wyraz tej wolności zrobiła sobie na Walentynki wiśniowo-czerwony manicure z serduszkiem na serdecznym palcu.

„Mama próbowała wszystkim powiedzieć, że życie jest krótkie i trzeba zdążyć zrobić wszystko, co chcesz i co ci się podoba — wspominała córka Nadija. — Przez całe życie dążyła do osiągnięcia dobrego statusu społecznego: zbudować dom, znaleźć porządną pracę, kupić samochód. Całe życie pracowała, więc przez ostatnie dwa lata postanowiła żyć dla siebie. Na Nowy Rok zorganizowaliśmy dla niej wycieczkę po Kijowie, po raz pierwszy jeździła na łyżwach, a wiosną planowaliśmy przejażdżkę konną”.

Kobieta, która w kwietniu miała skończyć pięćdziesiąt trzy lata i miała już dwie dorosłe córki, czuła potężny przypływ drugiej młodości: „Na stare lata wreszcie zrozumiałam najważniejsze — trzeba kochać siebie i żyć dla siebie! W końcu będę żyć tak, jak chcę!”.

Iryna założyła konto na Instagramie i zaczęła dzielić się z „wirtualnymi” przyjaciółmi swoimi małymi radościami i wydarzeniami z życia osobistego.
„Powiedziała, że teraz sama zrobi sobie makijaż na koncert Olhi Poliakowej, bo na ostatnich zajęciach kupiłyśmy jej pierwszy zestaw kosmetyków i była z tego powodu niesamowicie szczęśliwa — opowiadała Anastazja Subaczowa. — Na pożegnanie mnie przytuliła i prosiła, żebym dbała o zdrowie, mówiła, jaka jestem cudowna. Była jak uzdrowicielka, czuła mnie i moje bóle. Jak bardzo boli, że nie wyczułam jej bólu”. Ostatnie zajęcia odbyły się 23 lutego…

Następnego dnia o piątej rano do Iryny zadzwoniono z pracy: „Iryno Siergiejewno, trzeba iść do pracy. Nic strasznego się nie stanie… Rosjanie tylko ostrzeliwują bazy, obiekty wojskowe”.

Już w ciągu dnia, jak opowiadała Olga, „mama zadzwoniła i powiedziała, że ich centrum handlowe zostało ostrzelane. Wieczorem rozpoczął się alarm przeciwlotniczy, wybuchy było słychać z każdej strony. Wtedy postanowiłam ewakuować się z przyjaciółką do Polski… A mama została w tym przeklętym ‘Epicentrze’, gdzie utworzono punkt humanitarny. Proponowałam jej, żeby pojechała z nami, ale odmówiła, mimo iż skarżyła się, że musiała pracować na drugą zmianę, bo inni pracownicy nie mogli dojechać do centrum handlowego. Mama bała się, że ją zwolnią. Szefostwo groziło jej, a w jej wieku znalezienie nowej pracy jest prawie niemożliwe.
Kiedy prawie dotarłyśmy do Polski, mama zadzwoniła i powiedziała: ‘Wszyscy stąd wyjechali. Zostałam sama’. Moja mama została porzucona. Wszyscy, którzy schronili się w centrum handlowym, zostali ewakuowani, a moją mamę zostawili. Powiedzieli, że zabrakło miejsc w samochodach”.

Ponad tydzień Iryna Filkina nie opuszczała pracy w „Epicentrze” — karmiła ludzi, którzy znaleźli tam schronienie przed ostrzałem, oraz ukraińskich żołnierzy.

„Nasza mama była w pracy w Kijowie, w ‘Epicentrze’ na ulicy Berkowieckiej — wspominała córka Nadija. — Myślała, że tam będzie bezpiecznie, ale nie, zaczęły się ostrzały. Zdecydowała, że jednak wróci do domu, bo w domu jest piwnica i będzie gdzie się schować… To było 5 marca, wtedy masowo nacierano na Irpień”.

„Transport już nie kursował — dodaje siostra Iryny, Switłana Safonowa. — Poprosiła współpracownika, żeby pożyczył jej rower, i pojechała do domu. Była w kontakcie ze swoimi córkami… Błagały ją, żeby nie jechała”.

„Powiedziałam mamie, żeby uciekała, wtedy formowała się kolumna ewakuacyjna — wspominała młodsza córka Olga. — Na to odpowiedziała: ‘Nie martw się, to przecież twoja mama, zawsze sobie poradzi. Mama cię kocha. Powiedziała, żebyśmy się żegnali, bo ciężko jej już pedałować…”.

„Starałyśmy się ją przekonać, żeby pojechała w stronę dworca i szukała ewakuacji — opowiada starsza córka Nadija. — Po godzinie nie miałyśmy już z nią kontaktu”.

Do tragedii, według relacji ukraińskiego żołnierza Maksyma Krywcowa, doszło między siódmą a ósmą rano. Właśnie wtedy jakaś kobieta na czarnym rowerze minęła centrum handlowe „Żyrafa” i zmierzała ulicą Wokzalną w kierunku Buczy. „W stronę posterunku zbliżała się kobieta na rowerze — wspominał Maksym na Facebooku. — Miała na sobie niebieski fartuch ‘Epicentru’. Jechała szybko. Nie zatrzymała się. Przejechała przez skrzyżowanie dwóch ulic (Wokzalnej i Jabłońskiej — przyp. aut.). Puste i ciche, jak w Wigilię. Została ostrzelana z KPWT (wielkokalibrowy karabin maszynowy — przyp. red.). Wypuścili serię. Rower i kobieta zniknęli w kłębach dymu i pyłu”.

Moment egzekucji Iryny Filkiny uchwycił także ukraiński dron. Na nagraniu (opublikowanym 6 kwietnia przez The New York Times”) widać, jak rowerzystka porusza się ulicą Wokzalną, a potem schodzi z roweru i skręca w ulicę Jabłońską. W tym momencie rosyjski BMD-4, wyposażony w armatę 100 mm 2A70, strzelającą pociskami odłamkowymi, armatę automatyczną 30 mm i karabin maszynowy PKTM kalibru 7,62 mm, oddaje kilka strzałów w stronę rowerzystki. W miejscu trafienia unoszą się kłęby dymu i chmury pyłu…
Prawie miesiąc później, kiedy Bucza została już wyzwolona, nasi żołnierze znaleźli na tym miejscu ciało kobiety w niebieskiej kurtce z napisem „Epicentr” i jasnych spodniach, leżące obok czarnego roweru. Jej noga była zniekształcona poważnym zranieniem, a z rękawa wystawała dłoń z zadbanymi paznokciami, pomalowanymi na wiśniowo-czerwono, z namalowanym serduszkiem na jednym z palców. Obok leżał betonowy słup uszkodzony przez wielkokalibrowy pocisk.

„Na nagraniu widać, że nie tylko ją zastrzelili — zwraca uwagę na szczegóły Nadija — jej noga też była uszkodzona, jakby odpadł jakiś fragment. W tym miejscu przejeżdżały czołgi, więc nie ma pewności, czy miała tylko rany postrzałowe…”.

Tymczasem córki, jeszcze 5 marca, zaniepokojone milczeniem matki, kontynuowały jej poszukiwania. Zadzwoniły do sąsiadów — ci powiedzieli, że Iryny nie ma w domu. Dziewczyny zaczęły rozważać, że może mama ukryła się przed ostrzałem w czyjejś piwnicy, zgubiła telefon albo zabrali go Rosjanie. Zaczęły publikować zapytania w mediach społecznościowych. I dopiero wtedy odpowiedział im wspomniany już Maksym Krywcow… Ale dziewczyny nie chciały wierzyć w to, co opublikował. Miały nadzieję, że stało się coś innego, fatalny zbieg okoliczności… No bo przecież ich mama nie mogła zginąć…

Dopiero 1 kwietnia, w dniu urodzin Iryny Filkiny, młodsza córka Olga otrzymała nagranie, które potwierdzało tożsamość: „Patrzyłam, widziałam, że to ona, moja mama… ale nie mogłam uwierzyć, że to ona. Ciało było zmasakrowane, leżało na dworze prawie miesiąc. Pierwsze, co zrobiłam, to zapytałam człowieka, który dał jej rower, czy to jego pojazd? Bo gdyby powiedział, że to nie jego rower, nadal szukałabym mamy… Dwukrotnie dowiedziałam się o śmierci mamy — pierwszy raz po zdjęciu, a drugi już oficjalnie. Czułam, jakby złamał mi się kręgosłup. Położyłam się i zapłakałam z bezsilności”.

Rodzina mogła pożegnać się z Iryną na jej własnym podwórku w Mychajliwce-Rubeżiwce 11 kwietnia… A po pewnym czasie córka Olga założyła fundację „Mama Ira”, bo tak przyjaciele i znajomi nazywali zmarłą Irynę Filkinę. Fundacja miała pomagać młodym rodakom, którzy ucierpieli z powodu wojny. „Chcę, aby zdjęcie jej ręki stało się symbolem nowych początków — mówi Olga. — Ten symbol mówi okupantom, że nawet jeśli mogą zrobić z nami, co chcą, nie mogą odebrać najważniejszego: miłości. Miłości, której oni nie mają”. I z gniewem dodaje: „Trzeba Europie udowodnić, co się u nas dzieje, bo jedno zdjęcie to za mało, słowa to za mało… potrzebują dowodów na papierze. Na papierze napiszą, że naprawdę cię zabili, i że to ludobójstwo. A kiedyś wydrukują to w podręcznikach do historii… Ale myślę, że gdyby w książkach do historii nie pisano tylko ‘suchych’ faktów z liczbami, ale udało się przekazać choć jeden procent tego, co teraz czują ludzie… nikt już więcej nie chciałby powtarzać tych krzykliwych haseł ‘możemy powtórzyć!’”.

Bucza, ulica Kijewo-Mirocka.

Na ulicy Kijewo-Mirockiej zginął dowódca grupy antydywersyjnej, 48-letni Witalij Karpenko. Został odznaczony medalami „10 lat Sił Zbrojnych Ukrainy”, „Za wsparcie w ochronie granicy państwowej Ukrainy”, „20 lat Niepodległości Ukrainy”, „Za obronę ojczyzny”. Pośmiertnie Witalij otrzymał medal „Obrońca Ojczyzny” oraz tytuł „Honorowego Obywatela Miasta Irpień”.

Bucza, ulica Instytucka.

Z opowieści mieszkańca Hostomela Nazara Petriuka:

5 marca jechałem z bratem ulicą Instytucką w Buczy. Brat prowadził biały samochód oznaczony symbolem Czerwonego Krzyża, a ja siedziałem z tyłu. Mijaliśmy lasek, gdy nagle usłyszałem strzał i pocisk przeleciał między moim lewym uchem a ramieniem. Natychmiast padłem na siedzenie, myśląc, że brat nie żyje. Strzały z daleka trwały nadal. Brat wrzucił wsteczny i zaczął manewrować, aż samochód uderzył w drzewo. Wtedy znów pomyślałem, że brat nie żyje. Na szczęście był tylko ranny w głowę. Jedno z jego oczu było całkowicie zakrwawione, a drugie mocno opuchnięte. Już nic nie widział. Mówiłem mu, dokąd jechać, i udało nam się uciec. Mój brat miał szczęście: kula snajpera trafiła tylko w skórę na głowie, zostawiając 5-centymetrową bliznę.

Bucza, ulica Puszkina.

Wiktor Honczar, który miał 55 lat, urodził się na Kijowszczyźnie. W młodości przeszedł przez wojnę w Afganistanie. Ostatnio pracował w Hostomelu jako główny inżynier w przedsiębiorstwie komunalnym „Błahozeleńbud”. Był pracowitym i życzliwym człowiekiem. Uwielbiał swoje dzieci — Witalija i Switłanę, a szczególnie wnuka Makara…

Jego życie przerwała wojna… „Rankiem 5 marca w Leśnej Buczy było spokojnie, i mój Ołeh (Ołeh Palamarczuk — były deputowany Rady Miejskiej Buczy oraz naczelnik KP „Hostomel KŻEP”) wyszedł z Wiktorem na ulicę, żeby zobaczyć, czy ktoś z sąsiadów nie potrzebuje pomocy — wspominała Tetiana Palamarczuk. — Nie przeszli kilku kroków, gdy zobaczyli na drodze wyrzutnię RPG-18 ‘Mucha’, która natychmiast wybuchła. Ołehowi urwało prawą dłoń. Zadzwoniliśmy po pogotowie, ale dyżurny lekarz odpowiedział: ‘Nie dojedziemy, bo trwają ostrzały’.

Wiktor, nie zastanawiając się długo, uruchomił swój samochód, i razem z nim wsiedliśmy. To, co zobaczyliśmy po drodze do szpitala, wstrząsnęło nami. Wszędzie były rozbite i spalone samochody, leżały ciała cywilów, zwłoki psów i kotów. W okolicy szkoły nr 5 otwarto do nas ogień z broni palnej”.

Potem doszło do tragedii. „Ołeh wyskoczył z samochodu i powiedział żonie: 'Uciekajcie do domu!’ — opowiadał kierownik oddziału traumatologii szpitala Petro Ksienyk. — Ale nie wiedział, że jego żona została ranna, a kierowca (czyli Wiktor Honczar) już nie żył. Ołeh z urwaną ręką dobiegł do nas na oddział. Niestety, konieczna była amputacja na poziomie środkowej części przedramienia. A jego żona, jak się później okazało, całą noc leżała na ulicy obok tego samochodu, bo była ranna w udo. Nikt nie mógł jej dowieźć do nas. Dopiero następnego dnia, nie wiem kto, przetransportował ją do ambulatorium, które działało. Tam udzielono jej pomocy”.

Osiedle Stojanka.

Przed emeryturą Jurij Aleksiejew był oficerem oddziału specjalnego. Kiedy rozpoczęła się pełnoskalowa wojna, ze względu na stan zdrowia nie przyjęto go do armii. W związku z tym mężczyzna wstąpił do obrony terytorialnej Buczy. Wraz z towarzyszami pomagał cywilom w ewakuacji, informował o dyslokacji wojsk rosyjskich i pełnił służbę na punkcie kontrolnym w pobliżu osiedla Stojanka, gdzie miał domek letniskowy i dokąd przywiózł swoją małą córkę. W tym samym czasie jego żona całodobowo ratowała rannych w szpitalu w Buczy.

Jak opowiadali przyjaciele byłego funkcjonariusza, wieczorem 5 marca Jurij również poszedł pomagać rannym ludziom, a potem zniknął…

Jego zmasakrowane ciało odnaleziono dopiero w kwietniu. Okazało się, że Rosjanie wzięli go do niewoli, brutalnie torturowali, a potem rozstrzelali. Dwudziestego szóstego kwietnia bohater został pochowany na jednym z cmentarzy w Buczy, a następnie, 7 marca 2023 roku, jego prochy zostały przeniesione na Aleję Bohaterów, znajdującą się na cmentarzu przy ulicy Deputackiej nr 1.

Jurij Lwowicz został pośmiertnie odznaczony „Orderem Ochotnika”.

 

Tak, to straszne. Ale trzeba żyć dalej… — 17. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

„Od razu zaczęto strzelać. Nie było żadnego ostrzegawczego strzału, żadnych rozmów… Dzieci, jak sądzę, zginęły natychmiast. Zdołałem spojrzeć na Ritę i dzieci… Leżeli już martwi. Rita coś jakby do mnie powiedziała i to było wszystko…” — publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to wstrząsająca kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Publikujemy kolejny fragment książki. Wcześniejsze odcinki można przeczytać TUTAJ

5 marca 2022 roku, sobota, godzina 7.10. Bucza, ulica Lecha Kaczyńskiego, nr 3.

W 2014 roku Rosjanie, ponownie ignorując prawo międzynarodowe oraz własne zobowiązania wobec świata i Ukrainy, wtargnęli na Krym i Donbas.
„Marjinkę zbombardowali, Krasnohoriwkę zbombardowali” — żaliła się Walentyna Czikmarjowa. „Co nam było zostać? Synowie nie chcieli rosyjskich paszportów i nie chcieli do Rosji. Chcieli mieszkać tylko na Ukrainie…”

Jako pierwszy na poszukiwania „nowego świata” wyruszył Witalij Czikmarjow, starszy syn pani Walentyny. „Pojechał dużo wcześniej” — opowiadał jego młodszy brat Ołeksandr. — „I spodobała mu się Bucza”.

„Nie chciałam opuszczać Donbasu, mieszkałam tam 48 lat” — kontynuuje pani Walentyna. — „Tam sprzedaliśmy dom, tutaj kupiliśmy. Starszy syn pomógł nam go kupić”.

Witalij osiedlił się w Leśnej Buczy, a Ołeksandr, w 2018 roku, w pięknym dwupiętrowym domu z czerwonej cegły w centrum miasta, na ulicy Mykoły Muraszki 16, za cerkwią Andrzeja Pierwszego Powołanego.

„Przyjechałam tu dla dzieci, aby im pomagać” — mówi pani Walentyna. — „Ożenili się, żyli. Pojawiły się wnuki. Żyliśmy bardzo dobrze… Dobrze żyliśmy… Dzieci do szkoły, do przedszkola, a ja odbierałam starszego Matyuszę ze szkoły. I młodszego Kłymczika z przedszkola, kiedy Rita była w pracy… Oni, Ołeksandr i synowa Rita, kochali dzieci i siebie nawzajem…”

Rodzina Czikmarjowów rzeczywiście była bardzo zżyta. „Nie mogę opisać, jakie to było szczęście, że byliśmy razem” — opowiadał Witalij. „Mamy bardzo wielu kumów, przyjaciół i wszyscy są w Buczy. Na każde święta wszyscy razem, u matki. Miała duży stół, pełno dzieci. Mówiła: ‘Czego więcej potrzeba w życiu, kiedy wnuki są obok, dzieci, synowe?’…”

Ale przeklęta wojna dopadła rodzinę także w Buczy… O tragedii Czikmarjowów telewizja nakręciła poruszający dokument o prawie hellerowskim tytule „Bucza 22”, stąd świat dowiedział się o jeszcze jednym przypadku spośród wielu rosyjskich zbrodni w naszym mieście… Dzięki dziennikarzom poznano szczegóły tej straszliwej tragedii. Jednej z tysięcy..

Wojna, której wszyscy się spodziewali, ale świadomie odrzucali taką możliwość, wybuchła rankiem 24 lutego. „Nie wiedzieliśmy, co robić, co z rodzicami, dokąd uciekać” — mówi zrozpaczony Witalij. „Zostaliśmy. A po 25 lutego nie było już szans, żeby wydostać się z Leśnej Buczy. Saszko mógł wyjechać, gdyby ktoś wiedział, do czego to wszystko zmierza. Ale dokąd miałby jechać, zostawiając rodziców? Rozmawialiśmy przez telefon. Siedzieli w piwnicy. U mamy była taka solidna piwnica. A z każdym dniem było coraz gorzej”.

Według relacji Ołeksandra: „Siedzieliśmy w piwnicy przez tydzień, a może i dłużej… Kiedy było cicho, wychodziliśmy na górę… Mama była cały czas z ojcem, bo on był sparaliżowany, a nie było jak go sprowadzić do piwnicy…”.

Pani Walentyna wspomina tamte dni, nie kryjąc łez: „Matyusza siedział w piwnicy osiem dni i pisał na laptopie: ‘Bardzo kocham Ukrainę. Zaatakowali nas Rosjanie. Nienawidzę ich! Gdybym miał 18 lat, poszedłbym bronić swojej Ukrainy, ale mam tylko dziewięć lat. Ale bardzo, bardzo kocham swoją Ukrainę’. A wtedy zaczęli tak bombardować, że dzieci były przerażone, nie spały. W piwnicy było wszystko słychać…”.

Wieczorem 4 marca synowa nie wytrzymała napięcia i niepewności:

— Mamo, wyjedziemy — zwróciła się Rita do teściowej. — Wszyscy już wyjeżdżają…

Razem z Czikmarjowami Buczę postanowili opuścić ich sąsiedzi — Halina z mężem Ołegiem oraz jego matka. Przygotowali dwa samochody: Ołeksandr Czikmarjow — swojego forda, a sąsiedzi — białego dodge’a z napisem na szybie dużymi literami „DZIECI”…

„Psychicznie nie dało się już tam wytrzymać” — mówił Ołeksandr.

O siódmej rano następnego dnia, jak wspomina pani Walentyna, „rano była cisza. Pomyślałam: może już przestali strzelać. I wyjechali. Zamknęłam im bramę. Rita doszła do furtki i powiedziała: ‘Mamo, no to trzymajcie się’. A syn nic nie powiedział. Nie pożegnałam się. Byłam w takim szoku, że nawet z wnukami się nie pożegnałam. Oni w półśnie wsiedli do samochodu i odjechali. I sąsiedzi pojechali z nimi. Za kierownicą była kobieta…”.

Plan był taki: wpaść do Witalija w jego domu w Leśnej Buczy, zatankować samochody, bo prawie nie mieli paliwa, a potem wszyscy razem do Kijowa. „U nas było naprawdę źle, aż strach” — opowiadał Witalij. „Byliśmy już ubrani, spakowani”. Cały czas na telefonie.

— Włącz głośnik, żebym słyszał — powiedział Witalij do Rity, która siedziała obok Ołeksandra, prowadzącego forda, zaraz po tym, jak rodzina ruszyła spod swojego domu.

Kiedy samochód skręcił w bulwar Bohdana Chmielnickiego, Rita zameldowała:

— Wyjechaliśmy, jedziemy…

— Mów, co widzisz po lewej, co po prawej…

— Wszystko w porządku — uspokajała bratowa. — Przejeżdżamy przez „Warszawkę”.

— Co teraz widzisz? — dopytywał Witalij

— Przed nami zakład PTEM i coś stoi na drodze…

— Zatrzymajcie się!…

Nagle w słuchawce rozległ się głośny strzał i rozpaczliwy krzyk Rity:

— Ojej, trafili mnie! W nogę!…

— Zawracajcie!

Witalij usłyszał jeszcze kilka strzałów i jak jego bratowa krzyczy z bólu i przerażenia. Potem telefon ucichł…

Ołeksandr opowiadał: „Zatrzymaliśmy się, zatrzymali się też sąsiedzi” — wspominał tragiczne szczegóły tego dnia, które wydarzyły się naprzeciwko budynku PTEM w Buczy, przy ulicy Lecha Kaczyńskiego 3.

„Od razu zaczęto strzelać. Nie było żadnego ostrzegawczego strzału, żadnych rozmów… Dzieci, jak sądzę, zginęły natychmiast. Zdołałem spojrzeć na Ritę i dzieci… Leżeli już martwi. Rita coś jakby do mnie powiedziała i to było wszystko…”

Ołeh Doroszuk, którego rodzice mieszkali w pobliżu Czikmarjowych, opowiadał, że wtedy nadjechała kolumna pojazdów z literą „V” na bokach. Buczanie zjechali na bok i zatrzymali się w tzw. zatoczce, żeby przepuścić kolumnę wojskową. Zostali rozstrzelani”.

„Miałem postrzeloną nogę, jej kawałek zwisał” — wspominał niemal ze łzami Ołeksandr, przywołując ten przerażający moment. — „Upadłem na ziemię, czołgałem się w stronę drzew… Moja noga wyglądała, jakby została odstrzelona. Nie z jakiegoś pistoletu czy karabinu, ale z czegoś dużego kalibru. Ostrzelali cywilny samochód, który nie był w żaden sposób zamaskowany. Nawet nie zapytali, dokąd jedziecie, dlaczego i po co? Po prostu zaczęli strzelać. Było im wszystko jedno…”

Gdy Ołeksandr wydostał się z uszkodzonego samochodu, ten stanął w płomieniach… Martwe dzieci i jego żonę pochłonął ogień… W drugim samochodzie, jak opowiadał Ołeh Doroszuk, „zginął wujek Ołeh” (Towkacz), a jego żona, która została ranna w ramię, razem z teściową zdołały później dotrzeć do szpitala…

Po pewnym czasie na ulicy pojawili się pojedynczy przechodnie. „Podszedł do mnie mężczyzna, zobaczył mnie i zaczął ze mną rozmawiać” — opowiadał Ołeksandr. — „Znalazł w samochodzie sąsiadów jakiś koc, którym owinął mi nogę. Potem poszedł szukać pomocy. Po jakimś czasie pojawiło się jeszcze dwóch mężczyzn, dwóch młodych chłopaków. W tym momencie przejeżdżał samochód. Chłopcy zatrzymali go i położyli mnie na tylnych siedzeniach”.

Za kierownicą tego białego samochodu toyoty siedział były pracownik Prokuratury Generalnej, Walery Ranskyj. „Piątego marca, kiedy te potwory były już wszędzie, jechałem do Leśnej Buczy” — wspominał mężczyzna. — „Przede mną widzę, że w zatoczce naprzeciwko PTEM stoją dwa samochody: biały dodge i jeszcze jeden przed nim. I dwóch ludzi tam się krząta. Zahamowałem, dają jakieś znaki, żebym się zatrzymał. Zatrzymuję się, otwieram okno, a oni pytają: czy mogę zawieźć rannego do ambulatorium na Puszkina, które znajduje się na podwórzu bloku. Pytam, gdzie jest ranny? A oni mówią: ‘Tam, w parku’. Mówię: ‘Chłopcy, znajdźmy coś, jakiś prześcieradło’. I wyciągałem go przez lewe drzwi, a oni mi go podawali…”

Już po chwili, zaledwie jakieś trzysta metrów dalej, Walery Ranskyj dowiózł ciężko rannego do punktu medycznego, który przed wojną nazywał się Dziennym Ośrodkiem Opieki. „Ludzie krzyczą, że tu jest ranny” — opowiadał chirurg wojskowy, Serhij Sachacki. — „Podbiegamy… Jedyną rzeczą, którą udało mi się z niego wyciągnąć, było to, że nazywa się Saszko Czikmarjow. I że pochodzi z Doniecka… Patrzę na jego stan, zakładam opaskę uciskową, próbuję z nim rozmawiać. Mierzę ciśnienie — prawie nie ma, 60 na 0! Zakładamy kroplówkę… Nie było krążenia obwodowego. Trzymałem kroplówkę, a krew już przez nią płynęła… Dzięki Bogu, udało się dowieźć go do szpitala… Od razu trafił na salę operacyjną…” Jednak nogę trzeba było amputować aż do kolana. O tych strasznych wieściach matka Ołeksandra dowiedziała się od sąsiadki, której cudem udało się uratować przed niechybną śmiercią…

Po ewakuacji szpitala Ołeksandra przewieziono do Kijowa na dalsze leczenie.

Tymczasem zwęglone szczątki Rity Czikmarjowej oraz jej dzieci pozostawały w spalonym samochodzie na ulicy Lecha Kaczyńskiego. Jak opowiadała pani Walentyna: „Leżeli tam dwadzieścia trzy dni. Nie można ich było zabrać. Strzelanina była straszna…”.

Na odwagę, by zebrać szczątki znajomych, zdobył się Ołeh Doroszuk, który ryzykując własne życie, pełnił funkcję wolontariusza w Buczy. „Musiałem wychodzić na ulicę, bo trzeba było pomagać znajomym starszym ludziom” — opowiadał wolontariusz. —„Kilka razy mnie zatrzymali, pytali — gdzie jest biała opaska? Nie nosiłem jej, mówiłem — widzicie, mam na szyi szalik Dynamo? Jest tam biały kolor. A oni na to: dokumenty, telefon, rozbieraj się, ręce za plecy… Kiedyś wracałem do domu od rodziców. W tym czasie okupanci rabowali sklepy i biura. Zatrzymali mnie, związali ręce taśmą z tyłu, szalik owinęli wokół twarzy i też zaklejono taśmą, postawili mnie pod ścianą. Stałem tak cztery godziny”.

28 marca Ołeh Doroszuk udał się do PTEM, aby zabrać szczątki ludzi. „Poszedłem tam rano” — opowiadał mężczyzna. — „Pojawił się tam też kolejny minibus, biały volkswagen, również ostrzelany. Okazało się, że kobietę pochowano w parku, a na mogile położono tabliczkę rejestracyjną”. (Na marginesie, świadkiem tego, jak orkowie zabili pasażerów tego samochodu, był burmistrz Buczy Anatolij Fedoruk. „Byłem świadkiem rozstrzelania trzech rodzin, które jechały samochodem” — opowiadał dziennikarce „Ukraińskiej Prawdy” Ołdze Kyryłenko 8 kwietnia. — „W jednym przypadku była ranna kobieta z dzieckiem, mężczyzna błagał na rosyjskim posterunku, by ich nie zabijali, bo ona była w ciąży. Faktycznie pochował ją na skrzyżowaniu ulic Lecha Kaczyńskiego i Szewczenki… Zastrzelili ich w samochodzie, który wciąż tam stoi. Tablicę rejestracyjną mężczyzna faktycznie wykorzystał zamiast krzyża… Są informacje, że i jego też zastrzelili”).

Ołeh Doroszuk kontynuował: „Spojrzałem do samochodu i zobaczyłem, że ciała wciąż leżą w środku… Wziąłem koc, przykryłem nimi ciała sąsiadów, zamknąłem drzwi, żeby psy nie mogły się tam dostać, i poszedłem szukać pomocy. Nikogo nie znalazłem. Wróciłem. Rozłożyłem koc, wyciągnąłem ciała, wziąłem jakiś worek. Włożyłem tam czaszkę, kości. Zawiązałem w węzeł, zarzuciłem worek na ramię i poszedłem w stronę domu. Dotarłem do skrzyżowania ulicy, gdzie mieszkali, i zawołałem sąsiadów. Weszliśmy na teren kościoła, wykopaliśmy na boku mogiłę.”

O tym opowiadała inna sąsiadka, pani Nadia: „Wykopaliśmy osobny grób, pochowaliśmy ich, postawiliśmy krzyż, wszystko jak należy” — mówi mieszkanka Buczy, Nadija. Na tabliczce tego krzyża sąsiedzi zapisali: „Czikmarowie: Rita, 34 lata, Matwiej, 10 lat, Kłym, 4 lata”, oraz daty urodzin i dzień śmierci — 5 marca 2022 roku…

„Zastanawialiśmy się, czy w ogóle powiedzieć babci, że jej wnuki są tutaj pochowane” — wzdychał Ołeh Doroszuk. — „Przyznaliśmy się dopiero trzeciego lub czwartego dnia…” Pani Nadia dodaje: „Potem przyprowadziliśmy babcię i pokazaliśmy: „Waliczko, tutaj leży twoja synowa i wnuki…”.

Ołeh kontynuuje: „I zaczęła tu przychodzić każdego ranka, przynosić im ciastka albo piec naleśniki. Wiecie, jak to zawsze bywa… Codziennie rano gotowała im jedzenie, swoim wnukom…”.

Zmarłych ekshumowano 12 kwietnia, a tydzień później rodzina pochowała Ritę, Matwieja i Kłyma…

„Powiedziałem Ołeksandrowi, że trzeba żyć” — wspominał Witalij Czikkmarow. — „Tak, to straszne. Ale trzeba żyć dalej. Matka jest, ojciec jest… Będziemy musieli żyć dalej. Chłopcy chcieli mieć psa… Zdobędziemy psa… Zbudujemy budę… Trzeba go czymś odciągnąć, trzeba…”

Ale niezależnie od słów pocieszenia, takie rany emocjonalne nigdy nie zagoją się w rodzinie Czikkmarowych.

„Rita, jakby to przeczuwała” — płacze pani Walentyna. — „Siedzieliśmy pewnego wieczoru na kanapie, a ona mówi: ‘Niedługo urodziny Tarasa Szewczenki. Matwi musi nauczyć się wiersza.’ I zaczęła recytować:
'Jak umrę, to pochowajcie
Mnie na mogile
W szerokim stepie
Na mojej umiłowanej Ukrainie…’

Rita jakby przeczuwała swoją śmierć… Przeczuwała…

Nie wejdziemy do grobu zamiast wnuków i Rity. Musimy żyć dalej dla Ołeksandra, który przeżył, dla Witalija, który całe życie nas chronił… Chciał nas ocalić z Doniecka, od tamtej wojny, a trafiliśmy na tę…”

Bucza, ulica Centralna. Około 5 marca.

83-letni Wiktor Turyk, cierpiący na głuchotę, wyszedł na balkon swojego mieszkania i zobaczył na dole rosyjski czołg. Czołgista również go dostrzegł i krzyknął do starca: „Schowaj się, dziadku! Nie wolno wychodzić!” Jednak Wiktor nie rozumiał czego od niego chciano i nadal stał na miejscu. Gdy sąsiedzi, widząc, że celują w Turyka z karabinu, zaczęli krzyczeć: „Nie strzelajcie, chłopcy, on jest głuchy!” — relacjonowała sąsiadka Alla. — „Na próżno. Strzał — i Hala Turyk już wdową…”

Bucza, ulica Wodociągowa, nr 54

Władysław Wergiński, który mieszkał na ulicy Wodociągowej 54, wyszedł z mieszkania, aby wyrzucić śmieci. I już nie wrócił… Jego matka, Ludmiła, opowiadała dziennikarzom: „Nie ma go, nie ma. Zniknął mój Władysław. Serce czuje coś złego. Idę do Rosjan, błagam: 'Powiedzcie, co z nim, gdzie on jest?’ Nic nie mówią, tylko mnie przepędzają jak psa. Czekam, aż się zmienią, znowu idę: 'Szukam dziecka, zrozumcie!’ Żaden nie powiedział, choć doskonale wiedzieli, gdzie leży. Sami go przecież zastrzelili. Znalazłam go później, kiedy poszłam zebrać coś na rozpałkę. Obok leżeli Ania Kopaczkowa i Jura Martynenko…”

 

Trzymajcie się chłopcy, zaraz będzie atak – 16. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Na zewnątrz cisza. W oddali czasami tylko pojedyncze wybuchy. Czołgi i inne pojazdy już dawno odjechały w nieznanym kierunku. Co będzie się działo w nocy, tylko Bóg wie, ja mogę tylko przypuszczać… —  publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to wstrząsająca kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Publikujemy kolejny fragment książki. Wcześniejsze odcinki można przeczytać TUTAJ

Bucza, ulica Jabłonska nr 203B.

Trzej bracia Konowałowie — najstarszy Serhij, średni Ołeksandr i najmłodszy Dmytro — są nazywani przez sąsiadów bohaterami. I nie bez powodu. To właśnie oni pomogli przetrwać w piwnicy ich pięciopiętrowego budynku około dwudziestu mieszkańcom, głównie starszym osobom oraz sześciorgu dzieciom.

Konowałowie, ryzykując własnym życiem, przygotowywali jedzenie na ognisku, roznosili produkty, wodę, ciepłe rzeczy… „Gdyby nie oni, już dawno bym umarła” — opowiadała później reporterom 85-letnia sąsiadka. Jednak umarł, a właściwie został zastrzelony przez Rosjan, najmłodszy z braci — 41-letni Dmytro Konowałow.

„Przeważnie siedzieliśmy w piwnicy, a do mieszkania chodziliśmy tylko po to, by naładować telefon, zdrzemnąć się i skorzystać z toalety — opowiadał jeden z ocalałych braci Konowałowów. — Nie ryzykowaliśmy wyjścia na ulicę, bo rosyjscy żołnierze mogli do nas strzelać. Nawet na podwórku było niebezpiecznie, gdy w pobliżu byli żołnierze. 4 marca, niedługo przed godziną policyjną, około 16.30–16.45, mój brat wyszedł na podwórze, by zapalić. On i 15-letni sąsiad stali w kącie budynku przy wejściu do piwnicy, które wychodziło na ulicę Jabłonską. Gdy zobaczyli, że z Jabłonskiej nadchodzą rosyjscy żołnierze, cofnęli się na podwórze. Chłopiec pobiegł do piwnicy, a mój brat usiadł na drugim stopniu od góry i palił. Żołnierze weszli zza rogu budynku na podwórze i kilkakrotnie strzelili mu w szyję, klatkę piersiową i twarz. Jeden z żołnierzy zawołał swojego kolegę «Wołodia», a drugi podszedł i sprawdził puls Dmytra. Pulsu już nie było. Zmarł na miejscu”.

Istnieje też inne świadectwo, które różni się od tego rozpowszechnionego przez prasę: „Odsłoniłam zasłonę i przez szparę zobaczyłam, jak to się stało. On (Dmytro — przyp. red.) doszedł do kąta i nagle się cofnął. Patrzę, zaczął biec, uciekał. Oni (Rosjanie — przyp. red.) go zastrzelili, upadł tutaj na schody i oni pobiegli dalej”.

Matka zmarłego, Marija Petriwna, nie widziała zabójstwa swojego syna.

„Słyszałam strzały, ale one były cały czas — opowiadała kobieta. — Latały ogniste snopy. Wychodzę, a on leży na schodach i jest zimny. Krew płynęła, wiecie, pod nim była wilgoć, aż taka rzeka”.

I choć to straszne, ciało zabitego Dmytra przez trzy dni chroniło ludzi w schronie przed okupantami. „Ludzie mówią, że nas chronił — raszyści widzieli martwe ciało i nie wchodzili do piwnicy” — opowiadali jego przymusowi współlokatorzy.

Ciało najmłodszego brata udało się pochować dopiero czwartego dnia po egzekucji. Na podwórku tego samego budynku.

„Sami go pochowaliśmy — wspominał Serhij Konowałow. — Ja, brat, matka. «Mamo, — mówimy, — rzuć łopatę», a ona płacze i kopie, płacze i kopie”.

Dopiero po wyzwoleniu Buczy ciało Dmytra zostało ekshumowane i przewiezione do kostnicy. 2 maja 2022 roku został pochowany na miejskim cmentarzu.

Bucza, ulica Jabłonska.

Czterdziestotrzyletni Zoresław Zamoyski był dziennikarzem-freelancerem i aktywistą, publikującym swoje materiały na lokalnych portalach internetowych, takich jak „Informacyjny Portal” i „Gromada Priirpienia”. Założycielka tego ostatniego, Iryna Fedoriv, pisała o Zamojskim, że „uczestniczył w sesjach lokalnych rad i relacjonował działalność organów samorządu terytorialnego w regionie Priirpienia”. Swoje artykuły wysyłał do lokalnych mediów, w tym do redakcji «Gromady Priirpienia” ».

„Pracowaliśmy w jednym pokoju — wspominał pisarz i dziennikarz Walentyn Sobczuk. — I choć ten pokój nie miał ani jednego okna (był tymczasowy), to miał wiele drzwi do informacji dzięki naszym monitorom, przez które otwierał się przed nami świat, albo nasza twórcza grupa pokazywała światu to, co widzieliśmy z perspektywy tego pokoju bez okna…”

Zoresław Zamoyski starał się nie ujawniać swoich prawdziwych poglądów politycznych, choć czasami nie potrafił się powstrzymać. Tak było 2 maja 2021 roku, kiedy to na portalach społecznościowych wyraził swoje zaniepokojenie: „Siedem lat od tragedii na Kulikowym Polu w Odessie. Sprawcy podpalenia nie zostali odnalezieni. Społeczeństwo jest nadal podzielone. Wyrazy współczucia dla rodzin i bliskich…”. W ogóle, jak donosił na Facebooku jeden z użytkowników o imieniu Wiktor Gluszczenko, Zamoyski był „klasycznym «watnikiem» i zwolennikiem «ruskiego miru»”.

Jednak wojna, jak się wydaje, zmieniła jego spojrzenie na rosyjskie „pobieżności”.

„Kiedy rozpoczęła się wojna i wybuchy nie ustępowały ani w dzień, ani w nocy, ciągle pisaliśmy ze Zoresławem na Telegramie — wspominał Walentyn Sobczuk. — Zapraszałem go wtedy do Irpienia, bo mieszkał w Buczy na Jabłonskiej. Zoresław informował, że pisze kroniki wojny”.

Zamoyski pisał: „Zacząłem prowadzić dziennik dni tej wojny. Dzisiaj wypełniłem go i uzupełniłem wpisy z poprzednich dni, począwszy od 24 lutego. Chcę w przyszłości dokładniej opisać wydarzenia tych dni”. Umieścił też w sieci własne zdjęcia z 27 lutego z ulicy Dworcowej, które dokumentowały zniszczenie kolumny wroga w Buczy.

Ostatni raz, jak donosił Walentyn Sobczuk, rozmawiał z przyjacielem 4 marca. Tego dnia Zoresław Zamoyski zapisał w swoim dzienniku na Facebooku:

„Piątkowy poranek. Strzelają od samego rana. Czasem bardzo intensywnie. Ogłoszono odwołanie alarmu przeciwlotniczego”.

„12.00, trochę się uspokoiło. Dalszy ciąg — z Bożej łaski”.

„Bombardowanie + ostrzał z Gradów. Właśnie. Boję się wychylić nos poza przedsionek piwnicy”.

„Odwołali alarm. Wkrótce nadejdzie sobota według kalendarza żydowskiego. Szabat szalom w tym trudnym czasie!”

„Czołgi na ulicy. Jak mówił dowódca fortecy «Córki kapitana»: „Trzymajcie się chłopcy, zaraz będzie atak”.

I oto jego ostatni wpis: „O 20.00 całkowita ciemność na ulicy. I brak prądu. W ciągu dnia od nadmiernego napięcia w sieci wszystkie urządzenia elektryczne diabli wzięli. Włącznie z lodówką.

Teraz w domu. Na zewnątrz cisza. W oddali czasami tylko pojedyncze wybuchy. Czołgi i inne pojazdy już dawno odjechały w nieznanym kierunku. Co będzie się działo w nocy, tylko Bóg wie, ja mogę tylko przypuszczać…”

„Jutro może się zdarzyć, że nie będzie ani internetu, ani łączności. Może na długo. Jak to mówią, żyjemy z dnia na dzień”.

Po ósmej wieczorem Zoresław Zamoyski nagle przestał się kontaktować z przyjaciółmi…

Co się stało z mężczyzną, pozostaje nieznane, ale Walentyn Sobczuk jest przekonany, że powodem jego zabójstwa były zdjęcia Zamoyskiego:

„Przeglądając ostatnio jego profil, zrozumiałem, dlaczego raszyści odebrali mu życie: najwidoczniej znaleźli na smartfonie przerażające świadectwa wojny uwiecznione na fotografiach”.

Ciało zamordowanego przez Rosjan dziennikarza zostało odnalezione dopiero w połowie kwietnia (niemalże w dniu jego urodzin — 12 kwietnia) podczas ekshumacji zbiorowego grobu na terenie cerkwi św. Andrzeja Apostoła, przy bulwarze Bohdana Chmielnickiego.

„Jego ciało znaleziono wśród setek torturowanych w Buczy — opowiadał główny rabin Ukrainy Mosze Reuwen Azman. — Widziałem jego ciało. Było przestrzelone, miało siniaki, myślę, że to były ślady tortur”.

Zoresław Zamoyski, który nie miał bliskich na Kijowszczyźnie, został pochowany na cmentarzu żydowskim w pobliżu Wasylkowa 15 kwietnia 2022 roku.

Przyjaciółka zamordowanego, Olesia Wasylec, nie mogła powstrzymać łez:

„Nie wierzę w twoją śmierć! Przeklęci okupanci! Przyjaźniliśmy się przez siedem lat, odkąd przyjechałam do Irpienia! Dlaczego, Zorik…”.

Znajoma Zoresława, Walentyna Sytnyk, napisała wtedy na Facebooku: „Żegnaj, Zorik — boży ptaszku! Otworzyłam Facebooka, żeby złożyć ci życzenia urodzinowe, a dowiedziałam się, że już cię nie ma…”

Budząc się, czekasz na strzał w głowę  – 15. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Upadłem i udawałem martwego. Nie ruszałem się, bo oni jeszcze chodzili i dobijali. Było zimno i starałem się nie oddychać, żeby nie było widać pary z ust, żeby nie widzieli, że jeszcze żyję… —  publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to wstrząsająca kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Publikujemy kolejny fragment książki. Wcześniejsze odcinki można przeczytać TUTAJ

Bucza. Przedmieścia miasta w kierunku Irpienia.

Bracia Kurusy, 44-letni Mychajło i 35-letni Wiktor, urodzili się w Doniecku. Oboje zdobyli specjalne wykształcenie i zostali profesjonalnymi szefami kuchni.
Jesienią 2021 roku, na zaproszenie ojca Jurija, mężczyźni przeprowadzili się z tzw. „DRL” (Doniecka Republika Ludowa – nieuznawane państwo utworzone 12 maja 2014 roku przez prorosyjskich separatystów na terytorium Ukrainy – przyp. red.) do Buczy. Ich ojciec z drugą żoną, córką z tego małżeństwa i zięciem mieszkał tutaj już od ponad dziesięciu lat i chciał, aby wszystkie jego dzieci były bezpieczne.

Siostra Maria opowiadała, że starszy z braci, Mychajło, pracował w Buczy jako sushi master. W wolnym czasie, zakochany w górach, chodził na piesze wycieczki, uwielbiał też jeździć na rowerze górskim. Z kolei młodszy pasjonował się muzyką rockową i nie opuszczał koncertów ulubionych wykonawców.

„W sezonie zimowym Wiktor pracował w jednej z restauracji w Bukovelu — wspomina Maria — a pod koniec lutego 2022 roku wrócił do Buczy”. To tutaj zastała go wojna…

Bracia razem z przyjaciółmi zaczęli piec chleb dla mieszkańców, a gdy sytuacja się pogorszyła, postanowili zapisać się do kijowskiej obrony terytorialnej.

„Wieczorem 3 marca Wiktor i Mychajło spakowali rzeczy i pieszo wyruszyli do Kijowa — wspomina siostra. — Planując ucieczkę z okupowanej Buczy, wybrali drogę obok centrum handlowego ‘Żyrafa’. Chcieli dotrzeć do mostu Romanowskiego w Irpieniu. Czekaliśmy na ich telefon cały wieczór i całą noc, ale nie zadzwonili. Telefon początkowo nie odpowiadał, a 4 marca zniknął z sieci. Ojciec był bardzo zaniepokojony, miał zawał serca. Mijały dni, tygodnie, a wiadomości od Mychajła i Wiktora nadal nie było”.

Wtedy, 12 marca, rodzina Kurusów zdecydowała się na ewakuację. Na pierwszym ukraińskim punkcie kontrolnym bliscy zgłosili zaginięcie Mychajła i Wiktora…

Bracia zostali odnalezieni na początku kwietnia. W masowym grobie na terenie świątyni św. Andrzeja. Ich ciała, noszące ślady brutalnych tortur, były przeszyte kulami.

Szczątki Mychajła i Wiktora skremowano, a urny z prochami wysłano matce do Doniecka…

Maria nie może uwierzyć w to, co się stało: „To wielka strata, wielka tragedia. Od dnia, w którym braci zabrakło, nasze życie zmieniło się na zawsze. Nie ma już radości, szczególnie smutno jest w święta, kiedy tata płacze. Marzył o życiu w pobliżu swoich dzieci, a jego synowie zginęli”…

Bucza, rejon „Sklosavodska”. Ulica Jabłonska nr 144.

Autorowi tych notatek zdarzało się często bywać w czteropiętrowym budynku biura „Agrobudpostaczu”, który znajdował się pod tym adresem. W tamtych czasach ulica nosiła nazwę na cześć „płomiennego bolszewika” — Siergieja Kirowa. Kierownikiem firmy był dobry i życzliwy człowiek — Pawło Mykołajowycz Iwaszczenko. Korzystając z jego przyjaźni, od czasu do czasu zwracałem się do niego po pomoc. Gazeta „Buczańskie Nowiny”, której wówczas byłem redaktorem naczelnym, zawsze potrzebowała (jak i inne niskonakładowe wydawnictwa na Ukrainie) wsparcia finansowego. Pawło Mykołajowycz nigdy nie odmawiał. „Nasza gazeta to rzecz święta” — mówił z uśmiechem, wzywając księgowego…

Iwaszczenko, Honorowy Obywatel Buczy i Zasłużony Budowniczy Ukrainy, zmarł 12 kwietnia 2021 roku, a prawie rok później przed budynkiem jego firmy doszło do prawdziwej tragedii… Rosyjscy oprawcy rozstrzelali niewinnych ludzi. Jedyną osobą, która przeżyła tę masakrę, był 43-letni taksówkarz Iwan Skyba. To on ujawnił tę przerażającą historię…

Początek wojny Iwan spędził na ulicach Kijowa za kierownicą swojej taksówki. Nagle, jak wspominał, zadzwonił dyspozytor i powiedział, że kierownictwo pilnie wycofuje wszystkie taksówki z ulic stolicy do bazy.

Iwan był w szoku, ponieważ nie przypuszczał, że Rosjanie posuną się aż tak daleko w swoich zamiarach „denazyfikacji” Ukrainy i zaatakują duże miasta jego kraju rakietami. Przewidując możliwe trudności i niebezpieczeństwa, udał się do swojego mieszkania w Browarach, aby zabrać dokumenty. Stamtąd pojechał do Buczy, gdzie żona i czworo dzieci odwiedzali jego matkę. Na miejscu, po rodzinnej naradzie, postanowiono zostać tutaj, na spokojnej i prowincjonalnej ulicy Sklosavodskiej, przypominającej wieś. Tym bardziej, jak opowiadał Skyba, „zaczęły krążyć plotki, że Rosjanie zbliżają się do Buczy. Zaczęliśmy urządzać schrony w piwnicach, zwozić tam rzeczy”. Mimo wszystko byli pewni, że nieszczęście ich ominie, że uda się przeczekać, ponieważ spokojne miasto wydawało się takie bezpieczne…

Aby jakoś przysłużyć się Ojczyźnie, Iwan Skyba i jego przyjaciel z Buczy oraz ojciec chrzestny ich dwuletniej córki Złoty, Światosław Turowski, zapisali się do nielicznej, jeśli być szczerym, lokalnej obrony terytorialnej. Ich punkt kontrolny, zlokalizowany na ulicy Jabłonskiej, miał dość skromne wyposażenie militarne: na dziewięciu żołnierzy przypadał jeden karabin, granat i lornetka…

„Pełniliśmy dyżury na punktach kontrolnych, sprawdzaliśmy dokumenty, pilnowaliśmy, żeby ludzie nie nosili broni — wspominał Iwan Skyba. — Pomagaliśmy organizować bezpieczny wyjazd ludzi, ponieważ znaliśmy teren… Nie było strachu. Żadnego strachu. Była chęć zjednoczenia się, zebrania. Cały czas byliśmy na nogach. W wolnym czasie roznosiliśmy jedzenie po piwnicach tym, którzy tam się ukrywali, kobietom i dzieciom. Nie było czasu na strach”.

Początkowo sytuacja rzeczywiście wydawała się dość optymistyczna – 27 lutego Rosjanie ponieśli poważną porażkę na ulicy Wokzalnej, o czym dowiedział się cały świat, a 3 marca jacyś żołnierze w mundurach Sił Zbrojnych Ukrainy podnieśli flagę Ukrainy przy miejskim ratuszu w Buczy, symbolizując w ten sposób wyzwolenie miasta. Ale, jak mądrze ostrzega przysłowie, „nie mów hop zanim nie przeskoczysz”. Tego samego dnia – po południu, około obiadu – rosyjska kolumna pancerna zaczęła wkraczać do rejonu Sklosavodskiej (później śledczy SBU ustalili, że były to jednostki 104. i 234. pułku desantowo-szturmowego z Pskowa; w szczególności wojskowi z jednostek nr 32515 i nr 74268)…

„Tego dnia byłem w obronie terytorialnej na punkcie kontrolnym w Buczy, pomagałem organizować ewakuację cywilów – zeznał Iwan Skyba. – Usłyszeliśmy przez radio, że do miasta weszły rosyjskie pojazdy”.

Rozpoczęła się intensywna strzelanina, wszędzie słychać było głośne i przerażające wybuchy – Rosjanie trafili w dom przed punktem kontrolnym.

Razem z towarzyszami broni Iwan zaczął kierować samochody osobowe z przestraszonymi pasażerami w stronę ulicy Wokzalnej, która prowadziła do Irpienia. Na własne oczy widział, jak Rosjanie trafili w biały samochód osobowy renault i to, jak młoda kobieta z dziećmi nie mogła wydostać się z płonącego pojazdu. Krzyczeli strasznie…

Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna i napięta. Postanowiono ukryć broń i przeczekać wrogą nawałnicę u 53-letniego Walerego Kotenki, który od kilku dni karmił obrońców terytorialnych, a jego dom (przy ulicy Jabłonskiej 31) znajdował się naprzeciwko punktu kontrolnego.

Po pewnym czasie do domu Walerego zapukało dwóch kolejnych bojowników – Andrij Dvornikow, który przed wojną pracował jako kurier, i Denys Rudenko. W ten sposób w domu ukryło się dziewięciu mężczyzn, wliczając gospodarza. Po naradzie zdecydowali, że w razie kontroli Rosjan powiedzą, że są ekipą budowlaną, która pracuje w Buczy i obecnie ukrywa się ze strachu przed wybuchami i strzelaniną…

„Słyszeliśmy ich i ruch sprzętu. Otoczyli nas” – relacjonował Iwan Skyba.

Musieli zachować absolutną ciszę, aby nie zwrócić uwagi wroga. Aby uspokoić żony i partnerki, pisali im optymistyczne SMS-y. Mimo to, niebezpieczeństwo odkrycia ich było bardzo poważne. Wieczorem tego dnia 39-letni Anatolij Prichidko zadzwonił do swojej żony Olgi i szeptem powiedział, że ukrywają się z przyjaciółmi i nie może długo rozmawiać, bo mogą go usłyszeć Rosjanie, którzy kręcą się po ulicy.

Noc minęła w napięciu i bezsenności. O ósmej rano 4 marca Denys Rudenko wysłał wiadomość do swojego kolegi: „Jesteśmy otoczeni. Na razie się ukrywamy. Strzelają z pojazdów opancerzonych i karabinów maszynowych. Miejscowi zostali zabici. Ich ciała leżą na ulicy. Z tego, co rozumiem, czekają na wsparcie i ruszą w kierunku Kijowa”.

Następnie Andrij Dvornikow wysłał wiadomość do swojej żony Julii: „Jesteśmy otoczeni, siedzimy tu, ale wyjdę stąd, jak tylko będzie możliwość. Usuń wszystkie wiadomości i zdjęcia z telefonu. Kocham cię”. Dokładnie o dziesiątej – jak wspomina zrozpaczona Olga Prichidko – jej mąż Anatolij wysłał lakoniczne „Nadal siedzimy”. I „to była jego ostatnia wiadomość”…

Mniej niż godzinę później do domu, wyłamując drzwi, wtargnęli rosyjscy żołnierze. Grożąc bronią, wyprowadzili jeńców na zewnątrz, gdzie panował mróz. „Rozebrali nas wszystkich, szukali tatuaży” – zeznawał Iwan Skyba. „Krzyczeli: ‘Jesteście banderowcami!’ Zabrali wszystkim telefony komórkowe”.

Po tym, co uchwyciły kamery monitoringu, nakazano jeńcom ustawić się jeden za drugim, jedną ręką trzymać osobę przed sobą, a drugą położyć na głowie. Później Skyba, przeglądając nagranie, boleśnie stwierdził: „Idę jako przedostatni…”.

W takim poniżającym szyku poprowadzono ludzi z Buczy do budynku „Agrobudpostaczu”, gdzie Rosjanie urządzili swoją siedzibę i miejsce tortur. Przy ścianie budynku biurowego mężczyźni zostali zmuszeni do klęczenia, a ich koszule i swetry podciągnięto im na głowy, po czym rozpoczęła się egzekucja. Bili ich kolbami karabinów, rękami… W tym czasie Rosjanie histerycznie krzyczeli, zachęcając się nawzajem i wściekając się od własnych gróźb: „Jesteście banderowcami! Chcieliście nas spalić koktajlami Mołotowa! Teraz my was spalimy żywcem!”. Potem, popadając w jeszcze większą furię i próbując jeszcze bardziej zastraszyć nieszczęsnych ludzi, jeden z oprawców strzelił z karabinu do 28-letniego pracownika kooperatywy Witalija Karpenki.

Po tym jeden z młodych jeńców (Iwan Skyba nie podał jego nazwiska prasie) wpadł w panikę i przyznał Rosjanom, że wszyscy zatrzymani należą do obrony terytorialnej Buczy. Teraz okupanci zupełnie oszaleli, a bicie wznowiono z nową siłą i jeszcze większą wściekłością… Zdrajcę jednak wypuszczono… (Obecnie zajmują się nim „kompetentne organy”, oskarżając o zdradę państwa).

W pewnym momencie oprawcy rozkazali Iwanowi Skybie i Andrijowi Werbowemu, który pracował w „Epicentrze” jako operator maszyny do cięcia, wstać z kolan i wprowadzili ich do budynku. To, między innymi, widział 57-letni Jurij Rażyk, który mieszkał w domu naprzeciwko „Agrobudpostaczu”.

„Kazali klęknąć pod ścianą, zaczęli kłaść cegły na moje plecy, aż upadłem” ­- boleśnie wspominał Iwan. – Skrępowali mi ręce taśmą za plecami, założyli na głowę ocynkowane wiadro. Potem mnie podnieśli i zaczęli walić po wiadrze. Jeden potężny cios trafił mnie w twarz, wybili mi zęby”. Słyszał, jak Rosjanie grozili Andrijowi Werbowemu, że postrzelą go w nogę, a potem rzeczywiście padł strzał…

(Następnego dnia, po jego egzekucji, żona Andrija, Natalia, w stanie silnego niepokoju wysłała mu wiadomość: „Gdzie jesteś? Mam Twój łańcuszek, amulet też. Chronię Cię przed wszelkim złem. Modlimy się za Ciebie. Czekamy na Twój telefon. Napisz nam chociaż dwa słowa”. Andrij Werbowy nie odpowiedział… W tym czasie już nie żył…)

W radzieckich filmach wojennych popularna była scena, w której niemiecki oddział zbierał na wiejskim placu miejscowych, aby obserwowali egzekucję partyzantów. Podobne zdarzenie miało miejsce pod „Agrobudpostaczem”, gdzie teraz rolę SS-manów pełnili Rosjanie.

Jak relacjonowała przedstawicielom Human Rights Watch nauczycielka z Buczy po wyzwoleniu miasta przez siły ukraińskie, „Rosjanie zabrali mnie i moich sąsiadów na teren, gdzie wcześniej był biurowiec „Agrobudpostaczu”. Obok budynku znajduje się parking i mały skwer. Zebrali tam ludzi, głównie kobiety, ale wśród nas było też kilku mężczyzn powyżej 50 roku życia. Było tam około 30 rosyjskich żołnierzy, a dowódca miał odznakę spadochroniarza. Mówił z akcentem z zachodniej lub środkowo-zachodniej Rosji. Wszyscy żołnierze byli chudzi i wyglądali źle.

Na placu zebrało się około 40 osób, zabrali wszystkim telefony, sprawdzili dokumenty, pytali, kto z nich należy do obrony terytorialnej lub samoobrony. Dwie kobiety poprosiły o pójście do toalety. Jedna z nich była w ciąży. Poszłam z nimi. Żołnierz pokazał nam drogę do toalety, która znajdowała się obok budynku, w którym mieścił się ich sztab. Budynek był długi. Wzdłuż ściany z drugiej strony zobaczyliśmy dużą kałużę krwi.

W pewnym momencie przyprowadzili młodego mężczyznę, potem jeszcze czterech. Żołnierze kazali im zdjąć buty i kurtki, zmusili ich do klęknięcia na poboczu drogi. Rosyjscy żołnierze zdjęli im koszulki. Jednemu z nich strzelili w tył głowy. Upadł. Kobiety zaczęły krzyczeć. Pozostali czterej mężczyźni po prostu klęczeli. Dowódca powiedział reszcie ludzi na placu: „Nie martwcie się. Jesteście normalni – a to jest brud. Jesteśmy tutaj, żeby oczyścić was z tego brudu”.

Ten moment wspomina również inna osoba obecna na skwerze przy „Agrobudpostaczu” – Lusia Moskalenko. Razem z nią była jej siostra Iryna Wolynec, która nagle zobaczyła na ziemi zakrwawionego Andrija Werbowego, swojego dawnego przyjaciela, z którym razem chodziła do przedszkola, a później siedziała w jednej ławce w szkole. „Leżał tam i cały trząsł się z zimna. – płakała Iryna. – Patrzył prosto na mnie. Patrzyliśmy sobie w oczy… To nie był strach, to była rozpacz. Byłam wtedy bardzo zdezorientowana i wydaje się, że nie mogłam zrozumieć, jak to się stało i dlaczego mój kolega leżał tam na ziemi”.

Jeszcze bardziej szokujące było to, że Iryna Wolynec zobaczyła, że wśród uwięzionych mężczyzn stał… jej syn Sławko. Jak później opowiadał chłopak, rosyjscy żołnierze złapali go na ulicy, mocno pobili i zabrali do swojego sztabu.

Zrozpaczona kobieta podbiegła do rosyjskiego oficera, prawie padła mu do stóp: – Zlitujcie się! On jest jeszcze dzieckiem…

Ku jej zaskoczeniu, oficer po chwili namysłu zgodził się, a następnie zwrócił się do tego, który zdradził swoich kolegów: – Czy on też był na posterunku?

– Nie, nie znam go – wyjąkał zdrajca.

– W porządku, dobrze – Rosjanin zwrócił się do Iryny – zabieraj swojego chłopaka… Ale żebym go więcej na ulicy nie widział, bo… Sama wiesz…

Czas mijał, a w drugiej połowie dnia, jak wspominał Iwan Skyba, dwóch z ośmiu członków obrony terytorialnej, których schwytano razem z nim, zostało już straconych. Teraz Rosjanie zastanawiali się, co zrobić z pozostałymi więźniami.

– Co z nimi zrobimy?

– Co, co… Zabić ich!.. Tylko gdzieś ich zabrać, żeby nie leżeli tutaj…

Po tym kazano więźniom wstać, a dwóch żołnierzy (Iwan wspominał, że wyglądali bardzo młodo) poprowadziło ich za róg budynku, na małe podwórko otoczone metalową siatką. Tam już leżał 37-letni Andrij Matwijczuk, członek obrony terytorialnej, który zaginął 3 marca i został później zidentyfikowany przez dziennikarzy „New York Times”. Został zabity strzałem w głowę.

Z dala od ludzkich oczu, Rosjanie zaczęli znęcać się nad Ukraińcami, ciesząc się swoją bezkarnością: – No to koniec, bando banderowców!…

Nagle Anatolij Prichidko podniósł się na nogi, próbując uciec, ale został natychmiast zastrzelony. „Pożegnaliśmy się ze sobą – opowiadał, nie powstrzymując łez, Iwan Skyba o tej chwili. – Zaczęła się chaotyczna strzelanina, i poczułem, że kula trafiła mnie w bok. Po prostu upadłem i udawałem martwego. Nie ruszałem się, bo oni jeszcze chodzili i dobijali. Było zimno i starałem się nie oddychać, żeby nie było widać pary z ust, żeby nie widzieli, że jeszcze żyję”.

Potem nastała złowroga cisza… Kiedy minęło około piętnastu minut od egzekucji, Iwan odważył się ostrożnie podnieść głowę. Na podwórzu „Agrobudpostaczu” leżały martwe ciała jego towarzyszy – Anatolija Prichidka, Andrija Matwijczuka, Andrija Werbowego, Denysa Rudenkę, Andrija Dwornikowa, Światosława Turowskiego, Walerego Kotenka i Witalija Karpenki… I wtedy Iwan zdecydował się na ucieczkę: „Byłem bez butów, więc zdjąłem buty z zabitego chłopaka, który tam leżał”.

Zostawiając krwawy ślad, Iwan doczołgał się do ogrodzenia, które oddzielało „Agrobudpostacz” od sąsiedniej posesji, i mimo bólu zdołał je przeskoczyć. Starając się być niezauważonym, przeszedł przez ogród, a po pokonaniu kilku kolejnych płotów, w końcu znalazł się w opuszczonym domu. Najwyraźniej „wyzwoliciele” już tam byli – wszystko było wywrócone do góry nogami. Widząc ten chaos, mężczyzna nagle przypomniał sobie cytat z dzielnego żołnierza Szwejka, który idealnie opisywał to, co zobaczył – Rosjanie jedli i wypróżniali się w jednym miejscu…

Mimo to Iwanowi udało się znaleźć trochę ubrań, a co najważniejsze, znalazł w łazience butelkę wody kolońskiej na bazie alkoholu, którą mógł zdezynfekować ranę. Potem zawinął się w koc i położył się na kanapie, próbując zapomnieć o tym, co się stało. Jednak jego niespokojny sen został nagle przerwany pojawieniem się Rosjan.

– Kim jesteś i co tutaj robisz? – zapytał jeden z nich, celując w niego z karabinu AKM.

— Jestem właścicielem domu… Rodzina ewakuowała się, a ja zostałem, żeby pilnować gospodarstwa — odparł pewnie Iwan.

— A co z twoją twarzą we krwi? — nie ustępował Rosjanin. — Jesteś żołnierzem? Ukrywasz się tutaj?

— Nie, no… Trafiłem pod wasz ostrzał… Trochę mnie rąbnęło…

— No dobrze — Rosjanin opuścił broń — teraz zabierzemy cię na bazę. Tam opatrzą ci ranę…

Nie było sensu dyskutować, bo mogło to tylko wzbudzić podejrzenia, więc Iwan musiał się zgodzić. Można sobie wyobrazić jego przerażenie, gdy żołnierze zabrali go z powrotem do… Jabłonskiej 144… Na szczęście, Skyba nie został rozpoznany… Gdy rosyjscy medycy obejrzeli rany i jako tako je opatrzyli, zabrali go do bunkra, w którym schroniło się około dwustu cywilów. Kilka dni później, 7 marca, ludziom pozwolono opuścić to miejsce. Najpierw wypuszczono kobiety i dzieci, potem mężczyzn. „Powiedzieli nam: 'Przyszliśmy was wyzwolić!’ — opowiada Skyba. — Coś w stylu: jesteśmy fajnymi facetami, nie chwytajcie za broń, wypuszczamy was. Myślę, że bunkier był im potrzebny, żeby schronić się przed ostrzałem.”

Nie tracąc czasu, Iwan zaczął szukać rodziny, ponieważ Rosjanie zabrali mu telefon i nie mógł dać im znać, że żyje. Szczęście uśmiechnęło się do niego, i wkrótce udało mu się znaleźć żonę i dzieci w piwnicy jednego z bloków mieszkalnych. Już się nie spodziewali, że zobaczą go żywego.

Razem z rodziną Iwana była też tam rodzina jego przyjaciela i kumpla — Światosława Turowskiego. „Ucieszyłam się, widząc kolegę, i pytam: 'Kumie, a gdzie mój mąż?’, a on mówi: 'Nie ma go.’ Tak dowiedziałam się, że go zabili” — opowiadała później, ledwo powstrzymując łzy, Swietłana Turowska.

Niepewności doświadczały również inne rodziny członków obrony terytorialnej.

„Pomóżcie znaleźć tego mężczyznę” — pisała, publikując w mediach społecznościowych zdjęcie swojego narzeczonego Witalija Karpenki, Jelena Szigan. „Rodzina jest bardzo zaniepokojona, ale nie tracimy nadziei.” A ciotka Denisa Rudenki martwiła się: „Mój siostrzeniec Denis przestał odpowiadać trzy dni temu. Czy ktoś coś wie o nim?”

W czasie, gdy rodziny były w rozpaczy, próbując dowiedzieć się czegokolwiek o swoich bliskich, rosyjscy spadochroniarze, którzy przejęli telefon Iwana Skyby (znaleziony na początku czerwca przez mieszkankę ulicy Szkłozawodskiej, w domu pod numerem 138, gdzie w czasie okupacji miasta znajdowali się najeźdźcy), radośnie dzwonili do swoich krewnych w Rosji. O tym opowiedzieli pracownicy internetowego serwisu „Ważne historie”, założonego w 2020 roku na Łotwie przez rosyjskich opozycyjnych dziennikarzy Romana Anina i Olesję Szmagun w celu publikacji dziennikarskich śledztw.

Tego dnia, 4 marca, o 16:41, 26-letni Aleksiej Wiszniewski wysłał SMS-a swojemu „kumplowi”, sierżantowi, zastępcy dowódcy plutonu z Pskowa, Nikołajowi Olesowowi: „Kolian, to Liocha. Żywy i zdrowy, napisz do Aliny” (tu zachowujemy oryginalną pisownię). „Alina” to „żona” Liochy. Radij Zaburin zadzwonił do swojej „ukochanej” — Darii, stylistki brwi z Pskowa. A Dmitrij Antannikow — do „ukochanej żonki” Walerii Maksimowej. Jednak 8 czerwca Lera była zmuszona opublikować w rosyjskiej sieci społecznościowej „VKontakte” smutny (a dokładniej, logiczny) post: „Odszedłeś z życia, ale nie z serca. Kochany, bardzo cię kocham”…

20-letni Ilja Saburow, Maksim Gruszewski i Aleksandr Popow zadzwonili do swoich „mam”, przynosząc im radosne wieści, że są żywi i zdrowi… Ale dwa tygodnie później „strzelca-operatora kompanii spadochronowo-desantowej” Popowa ukraińscy żołnierze „zdenazyfikowali” w pobliżu jednej z wiosek pod Donieckiem. A jego matka, Irina Kirijenko, mieszkająca w Krasnojarsku, napisała na Facebooku: „Tak łatwo wyobrazić sobie, że jesteś żywy, że nie mogę uwierzyć w twoją śmierć”… Całkiem poetycko, trzeba przyznać…

Skorzystał z telefonu Iwana Skiby również 29-letni „pochodzący z Kraju Ałtajskiego, żołnierz gwardii” Danił Konowałow, który przesłał dobry komunikat swoim rodzicom — Siergiejowi i Nadziei.

Jednak wkrótce rodzice Konowałowa otrzymali smutno-patriotyczne powiadomienie, które, jak sądzimy, nie do końca ich ucieszyło. Zawierało ono informację, że 21 maja 2022 roku ich syn, Danił Sergiejewicz Konowałow, „zginął śmiercią bohatera” w strefie prowadzenia „specjalnej operacji wojskowej na terytorium (sic!) byłej Ukrainy podczas szturmu na pozycje neonazistowskich formacji”…

Inny okrutnik, Michaił Gurianow, skontaktował się ze swoim wujkiem, mającym święte dla Ukraińców nazwisko — Wasilijem Szewczenką… Co dokładnie mówił swojemu krewnemu o ziemi przodków, wie tylko Bóg…

Rodzinom Iwana Skyby oraz rodziny poległego Światosława Turowskiego udało się wydostać z Buczy do Kijowa, a następnie do Lwowa. Tam, w stosunkowo spokojnym mieście, mężczyzna przeszedł badania i otrzymał zaświadczenie, że nie nadaje się do służby wojskowej i potrzebuje rehabilitacji.

Następnie mieszkańcy Buczy kierowali się do Polski. Schronienie, jak i dla jeszcze dwóch dziesiątek uchodźców, zapewnił polski emeryt ukraińskiego pochodzenia, Wojciech Okoński, który nie tylko opiekował się pogrążonymi w żalu ludźmi, ale również zbierał pomoc humanitarną i dostarczał ją ciężarówkami do Ukrainy. Iwan Skyba informował dziennikarzy, że „teraz przechodzę rehabilitację. Leczę zęby, bo Rosjanie mi je powybijali”…

Tragiczny los przyjaciół Iwana stał się znany dopiero na początku kwietnia. Wówczas do wyzwolonego miasta przybyła liczna grupa dziennikarzy z całego świata. Należy zaznaczyć, że szczególne miejsce w relacjonowaniu „rzezi w Buczy” zajęła amerykańska gazeta „New York Times”…

Z kolei Sergiej Kapliczny, kierownik firmy pogrzebowej w Buczy, opowiadał przedstawicielom organizacji praw człowieka Human Rights Watch, że po powrocie 1 kwietnia do Buczy odwiedził budynek „Agrobudpostaczi”: „Pod adresem ulica Jabłonska dom 144, zobaczyłem ciała ośmiu osób. Wszyscy zostali zastrzeleni, sześciu z nich miało związane ręce. Było tam jeszcze dziewiąte ciało — młody mężczyzna, którego znaleźliśmy wewnątrz budynku, na schodach prowadzących na drugie piętro. Początkowo nie zauważyłem żadnych ran. Ale kiedy zacząłem szukać dokumentów, rozpiąłem jego kurtkę i zrozumiałem, że został postrzelony prosto w serce”.

W tych dniach, widząc w sieci zdjęcia zamordowanych i rozpoznając wśród nich swoje dziecko, matka Andrieja Dwornikowa mogła tylko wydać bolesny okrzyk: „Boże mój! Boże mój! Mój drogi synu!”. A wspomniana Jelena Szigan, która szukała swojego narzeczonego Witalija Karpenki, lakonicznie poprosiła przyjaciół w mediach społecznościowych: „Dość poszukiwań. Znaleźliśmy go”…

Mężczyźni zostali pochowani dopiero ponad miesiąc po ich śmierci…

W tym czasie korespondenci telewizyjnych wiadomości TCN odwiedzili miejsce zbrodni popełnionej przez rosyjskie wojsko. Pani Tatiana, która pracowała w „Agrobudpostaczi” jako kucharka i która spędziła w miejscowym bunkrze beznadziejne dni, słuchając przeraźliwych serii strzałów, pokazała dziennikarzom zakątek na dziedzińcu firmy, gdzie miała miejsce egzekucja. „Tutaj rozstrzeliwali naszych obrońców terytorialnych — wskazała kobieta na zaśmiecony dziedziniec. — Później się dowiedzieliśmy. Tam, gdzie stoi świeczka, to żona ją przyniosła, zginął jej mąż. Wazon z kwiatami — to dziewczyna przyniosła. Tutaj zginął jej narzeczony”.

Z kolei Olga Prichodko niemal codziennie chodzi na grób Anatolija z dwoma filiżankami kawy — jedną dla siebie, drugą dla męża. „I kiedy nikt mnie nie słyszy — zdradza swój sekret kobieta — wołam go do siebie…”

Straszne widzenia nie opuszczają także jedynego ocalałego z tej zbrodniczej masakry dokonanej przez „braci Słowian”. Iwan Skyba przyznaje się do koszmarów nocnych, których nie może się pozbyć: „Budząc się, czekasz na strzał w głowę. Masz takie uczucie. Przychodzi jak fala…”

Kolejny fragment książki wkrótce na naszym portalu.

 

Musimy bronić tego, co do nas należy – 14. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Kiedy Rosjanie się wycofali, zniszczyli dom, wysadzając go w powietrze. Teraz tam, gdzie nasza rodzina miała świętować urodziny, jest ruina. A w ziemi przy dawniej pięknym domu nadal są cebulki tulipanów i narcyzów, które wkrótce zakwitną… —  publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to wstrząsająca kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Publikujemy kolejny fragment książki. Wcześniejsze odcinki można przeczytać TUTAJ

4 marca 2022 roku, piątek Bucza, jedna z ulic na przedmieściach…

„Wszystko, czego dotykała mama, stawało się piękne” — opowiada córka 63-letniej Natalii Sokołowskiej, Julia Gryniowa. — „Ona dawała światu tylko światło i inspirację. Była mądra, uczciwa, porządna, optymistyczna, zawsze dostrzegała w ludziach to, co najlepsze. Otaczała troską i miłością rodziców, męża, dzieci, wnuki. Pomagała wszystkim, nigdy nikomu nie mogła odmówić.”

Niezwykle utalentowana kobieta, pani Natalia pięknie malowała, haftowała, robiła biżuterię z koralików, dziergała, śpiewała, tańczyła. Wszystkie te zdolności, jak się wydaje, odziedziczyła po swoim dziadku, poecie, artyście, bandurzyście i księdzu Mykoli Sarma-Sokołowskim, który za udział w OUN został skazany na trzydzieści lat więzienia w obozach Gułagu.

Natalia urodziła się w stolicy Kirgizji, Frunze (obecnie Biszkek). Z czasem rodzina przeniosła się na Donbas. Mieszkali w Dołżańsku, Ługańsku, a w ostatnich latach w Szczastii. Natalia zdobyła dwa diametralnie różne wykształcenia — inżyniera i filologa. Na polu pedagogicznym wykazała się w różnych rolach — oprócz języka i literatury ukraińskiej, uczyła rysunku, rzemiosła i zajęć praktyczno-technicznych. Ponadto przez ponad dziesięć lat zajmowała się działalnością kulturalno-rozrywkową w Ługańskim Państwowym Uniwersytecie Medycznym.

Jednak rok 2014 diametralnie zmienił spokojne życie rodziny Natalii Sokołowskiej. Rosjanie, anektując Krym, postanowili również przejąć Donieck i Ługańsk. Córka, Oksana Mironenko, nie wytrzymała napięcia i razem z rodziną opuściła Szczastie. Para ortopedów-traumatologów wraz z dwójką dzieci zamieszkała u znajomych w Kijowie, później tułali się po wynajętych mieszkaniach, a dopiero trzy lata temu wybudowali dom w Buczy. Tam również mieszkała jej siostra Julia Gryniowa.

„Dla rodziców 24 lutego zawsze było szczególnym dniem, to rocznica ich ślubu,” — opowiadała Oksana Mironenko. — „Przeżyli razem 43 lata. 23 lutego mama z tatą przyjechali do nas. Namówiliśmy ich, żeby wyjechali z obwodu ługańskiego, ponieważ już przed inwazją było tam bardzo niebezpiecznie. Ale zanim zdążyli przyjechać, Rosjanie zaczęli bombardować całą Ukrainę. Kiedy stało się jasne, że Rosjanie wchodzą do Buczy, my z mężem i dziećmi pojechaliśmy do przyjaciół w Kijowie. Namawialiśmy rodziców do wyjazdu, ale mama z tatą postanowili zostać.” Natomiast Julia również opuściła miasto.

Dopiero kiedy Rosjanie zaczęli intensywnie ostrzeliwać Buczę, rodzice zdecydowali się ewakuować. „Czwartego marca mama i tata próbowali wyjechać z Buczy swoim samochodem, kiedy miasto było już prawie zajęte przez rosyjskie wojska” — opowiadała Oksana. — „Zostali zawróceni na ostatnim wyjeździe. Skręcili w najbliższą ulicę i znaleźli się pod ostrzałem. Tata zawrócił samochód i próbował wyjechać spod ostrzału. Niestety, kule dosięgnęły samochód, mama zginęła na miejscu od ran głowy i klatki piersiowej. Tata również został ranny i na jakiś czas stracił przytomność. Siostra Julia to wszystko słyszała i, pozostając na linii, próbowała krzyczeć do rodziców. W pewnym momencie tata ją usłyszał i odzyskał przytomność. Na początku myślał, że mama jest tylko ranna i chciał ją wyciągnąć z samochodu. Potem zrozumiał, że nie można jej już pomóc. Zdążył złapać telefon, dokumenty, wyskoczył z samochodu i pobiegł do najbliższego domu. Na szczęście furtka była otwarta i tata mógł schować się w szopie. Po kilku minutach jego samochód eksplodował…”

Później mąż Natalii Sokołowskiej zdołał dotrzeć do Kijowa, gdzie córka Oksana Mironenko sama przeprowadziła mu operację. Wkrótce cała rodzina przeniosła się z Kijowa na Iwano-Frankowszczyznę.

Już w Karpatach córki Natalii Sokołowskiej założyły fundację charytatywną „Nasz Sokół” na cześć swojej zmarłej matki, która pomaga ofiarom wojny.

Bucza, dzielnica Składowska, ulica Wodociągowa nr 4.

Dom przy ulicy Wodociągowej 4, położony „dwa kroki” od skrzyżowania z ulicą Jabłonską, był budowany i urządzany przez kilka pokoleń rodziny Kizilowów. Dopiero 69-letniemu Waleremu Pietrowiczowi, który przed emeryturą zajmował się biznesem, udało się, jak to mówią, doprowadzić go do porządku — wymienić dach, odnowić elewację, a dwa tygodnie przed rozpoczęciem wojny zakończyć trudny remont. Teraz dom, pomalowany na żółto, cieszył oko nie tylko właścicieli, ale także przechodniów.

Szczególnego uroku posesji dodawał ogród, w którym rosły różne drzewa owocowe oraz znajdowały się kwietniki z aksamitkami, daliami, narcyzami i tulipanami. Dbała o nie żona Walerego Pietrowicza, Ludmiła Siergiejewna.

Jednak ulubionym miejscem wypoczynku w tym ziemskim raju było miejsce pod błękitną jodłą, którą gospodarz domu posadził około piętnaście lat temu. Tutaj, w zacisznym cieniu, zbierała się cała rodzina: świętowali urodziny, organizowali pikniki z grillem, śmiali się, żartowali, śpiewali piosenki… Latem planowali tu świętować jubileusz Walerego Pietrowicza, ale los postanowił inaczej. O tym, co stało się później, opowiedziała mediom jego synowa, dziennikarka Swietłana Kizilowa…

Już 24 lutego, przy dźwiękach kanonady dochodzącej z pobliskiego Hostomela, młodsi Kizilowowie — syn Jewgienij, synowa Swietłana i wnuk Ołeh — opuścili Buczę. Rodzice jednak odmówili. „To nasz dom i nasza ziemia” — stanowczo powiedział pan Walery. — „Musimy bronić tego, co do nas należy.”

Czwartego marca rosyjskie wojska pojawiły się na Jabłonskiej. Okupanci zaczęli szukać mitycznych „nazistów”: weszli do ogrodów, wyważali drzwi, przeszukiwali domy i… rozstrzeliwali mężczyzn.

Małżeństwo akurat pracowało na podwórku, kiedy rosyjscy żołnierze wyważyli furtkę. Potem, całkowicie niespodziewanie, jeden z nich wycelował karabin w Walerego Pietrowicza i strzelił mu w głowę. Tak po prostu, bez żadnego słowa…

Mimo krzyków i łez kobiety, Rosjanie zaczęli przeszukiwać dom. Kiedy znaleźli jakąś starą strzelbę, zaczęli przepytywać Ludmiłę Siergiejewną:

— Twój mąż to wojskowy? Albo służył w obronie terytorialnej?

— Jaka obrona terytorialna — odpowiedziała zrozpaczona kobieta. — Ledwo chodził…

— Nie kłam nam, bo i ciebie tutaj położymy — krzyknął jeden z Rosjan.

— Nie kłamię — spuściła głowę pani Ludmiła, a po chwili poprosiła: — Pozwólcie mi pochować męża…

Ale Rosjanie zaczęli się śmiać: — Nie ruszaj… Niech poleży… A ty chodź tutaj… I wtrącili kobietę do piwnicy. W tym, w czym była. W tej piwnicy pani Ludmiła spędziła prawie trzy dni. Przy zerowej temperaturze, na zimnej ziemnej podłodze, bez światła i jedzenia. A sami „wyzwoliciele” osiedlili się na górze, w niedawno jeszcze przytulnym i gościnnym domu.

Potem na podwórzu pojawiła się inna grupa Rosjan, według słów kobiety, mniej krwiożercza. Pani Ludmiła odważyła się poprosić: — Pozwólcie pochować męża. Leży martwy już kilka dni.

Ku jej zdziwieniu, ci Rosjanie okazali się bardziej ludzcy: — Pokażcie, gdzie. My go pochowamy.

— Tam — pani Ludmiła wskazała miejsce za domem. — W ogródku kwiatowym.

Po tym okupanci pozwolili jej przejść podczas ostrzału do sąsiadów po drugiej stronie ulicy, gdzie była urządzona piwnica. Pewnego dnia jej córka Ola, ryzykując własnym życiem, przyszła na Wodociągową i przekonawszy żołnierzy zabrała matkę do siebie do domu.

Później Ludmiła Siergiejewna i jej córka opuściły Buczę jednym z ostatnich „zielonych korytarzy”. „Pochować Walerego Pietrowicza naszej rodzinie jeszcze się nie udało” — pisała w kwietniu Swietłana Kizilowa, która wraz z synem przebywała wówczas w Irlandii. — „Po tym, jak z Buczy wyszła druga fala Rosjan, przyszła trzecia. Wykopali ciało z ogródka. Nie wiemy, gdzie teraz jest tata — czy w jednym z masowych grobów, czy gdzie indziej. Na razie staramy się szukać…

Kiedy Rosjanie się wycofali, zniszczyli dom, wysadzając go w powietrze. Teraz tam, gdzie nasza rodzina miała świętować urodziny, jest ruina. A w ziemi przy dawniej pięknym domu nadal są cebulki tulipanów i narcyzów, które wkrótce zakwitną…

Teraz budzę się przy śpiewie ptaków, wiedząc, że mój syn jest obok i bezpieczny. Tu nie ma alarmów lotniczych i przypomnień o wojnie. Ale prawie każdej nocy śni mi się ulica Jabłonska. Taka, jaka była kiedyś. A nie taka, jaką zobaczyły miliony ludzi na pierwszych stronach gazet zaraz po wyzwoleniu Buczy od okupantów…”

Bucza, ulica Wokzalna

Ihor Terekhov, 57-letni mężczyzna ze złotymi rękami, według słów jego synowej Żanny, nie mógł żyć bez narzędzi i pracy. Przez 15 lat pracował w przedsiębiorstwie produkującym kostkę brukową i mieszkał w Buczy. Czwartego marca rosyjski okupant podszedł do Ihora na ulicę Wokzalną i z zimną krwią strzelił mu w skroń.

Bucza, ulica Kijewo-Mirocka

Anastazja Jalanska, młoda kobieta prowadząca popularnego bloga, zginęła 4 marca razem ze swoimi przyjaciółmi Serhijem Ustymenką i Maksymem Kuzmenką. Dorastała w Radziwiłłowie, ukończyła Narodowy Uniwersytet Pedagogiczny im. Mychajła Drahomanowa i pracowała jako rekruterka w firmie IT.

24 lutego Anastazja napisała na swoim blogu: „Życzę nam spokoju. Więcej nie wiem, co powiedzieć. Cały dzień przyklejeni do wiadomości. Kupiliśmy produkty, siedzimy w mieszkaniu na walizkach na wszelki wypadek. Odwagi nam wszystkim”. Pomimo strachu i niebezpieczeństwa, postanowiła zostać w Kijowie i pomagać ludziom. Pomagała wojskowym, dzieciom w przedszkolach oraz poszkodowanym zwierzętom.

Pierwszego marca, trzeciego dnia wojny, Anastazja zawiozła partię pomocy do szpitala wojskowego i zapewniła karmę dla psów. Drugiego marca opisała swoje wrażenia i doświadczenia z pracy wolontariackiej: jak unikać ostrzałów, pomagać ludziom w odległych rejonach i wspierać wojskowych na punktach kontrolnych.

Trzeciego marca poinformowała, że nie udało jej się dotrzeć do Irpienia z powodu wysadzonego mostu, ale planowała spróbować z innej strony następnego dnia. Niestety, czwartego marca ta próba okazała się dla niej i jej przyjaciół śmiertelna. Wieźli karmę do schroniska dla psów w Buczy, która w tym czasie była już pod kontrolą wojsk rosyjskich. Ich samochód terenowy został ostrzelany na ulicy Kijewo-Mirockiej.

Rano 4 marca, pełni młodzieńczego zapału i entuzjazmu, Anastazja Jalanka, Serhij Ustymenko oraz Maksym Kuzmenko pozowali do filmu obok swojego SUV-a, którym mieli wkrótce wyruszyć w drogę. Ta dokumentacja miała miejsce na podwórku domu ich przyjaciela. Mężczyzna ten, z pewnych powodów, nie mógł tego dnia wyruszyć z nimi na „ekspedycję”, więc tylko życzył im, by „dbali o siebie”.

Tu warto, choćby krótko, opowiedzieć o dwóch innych członkach wolontariackiej załogi oprócz Anastazji.

Serhij Ustymenko w czasie pokoju był nie tylko miłośnikiem motoryzacji i współwłaścicielem warsztatu samochodowego, ale także członkiem kilku klubów motoryzacyjnych.

„Był najlepszym kierowcą w całym Kijowie” – wspominał jego przyjaciel Iwan Solowij. – „A jego warsztat zawsze był otwarty dla przyjaciół. Ostatnio spotykaliśmy się tylko tam. Był przyjacielem, który nigdy nie zdradzi.”

Wśród przyjaciół Serhija byli także Anastazja Jalanska i Maksym Kuzmenko. On, według swojej matki Natalii Kuzmenko, był fanem tuningu samochodowego. Często brał udział w zawodach. „Pracował jako barman w jednym z kijowskich barów, a po rozpoczęciu wojny rozwoził jedzenie i towary pierwszej potrzeby ludziom w całym obwodzie kijowskim”.

„Zawsze robił więcej, niż od niego oczekiwano” – wspomina właścicielka baru Kateryna Żwaluk. – „Dajesz mu zadanie, a on robi więcej. Pytałem go: 'Dlaczego robisz więcej, kiedy już jest wystarczająco dobrze?’ Odpowiadał: 'Muszę być lepszy, niż teraz jestem.’”

SUV z wolontariuszami ruszył do Buczy, która była już wówczas kontrolowana przez Rosjan. Wieźli karmę do schroniska dla psów, które cierpiały z głodu. Maksym zadzwonił do matki i poinformował, że u nich wszystko w porządku, a psy ucieszą się z jedzenia.

Kiedy załatwili sprawę, Natalia Kuzmenko opowiadała, że „pojechali do domu Serhija Ustymenko w Buczy, aby zabrać jego rodziców z już bardzo niebezpiecznego miasta.”

Tego samego dnia Maksym Kuzmenko wysłał swojemu przyjacielowi Geworgowi Bagdasjanowi radosną wiadomość: „Mamy stalowe jaja! Nie poddawaj się i nie poddawaj!”

Kiedy samochód wolontariuszy zbliżał się do domu rodziców Serhija Ustymenki na ulicy Kijewo-Miroćkiej, rozległy się strzały, którym towarzyszył głośny dźwięk. Istnieje przypuszczenie, że Rosjanie strzelali z BWP (bojowy wóz piechoty), które według świadków znajdowały się w tym rejonie miasta.

Zaraz po tym, jak strzały ucichły, z podwórka Ustymenków wybiegł Walery Semenowycz, ojciec Serhija, przeczuwając coś złego zbliżył się do samochodu. Jak opowiadała sąsiadka, Olena Łogwinowa, po strzelaninie jej mąż cicho wyszedł na podwórko, aby zapalić papierosa. Zobaczył, że naprzeciwko ich domu stoi samochód na „awaryjnych światłach” i z otwartymi tylnymi drzwiami. Wtedy „wyszliśmy na ulicę i usłyszeliśmy krzyk i płacz sąsiadów, zobaczyliśmy, jak wynoszą ciała. Jak się później okazało, to były ciała rozstrzelanych wolontariuszy. Zabito ich koło naszego domu.”

Walery Ustymenko przeniósł ciała młodych ludzi do swojej piwnicy, gdzie rodzina ukrywała się przed ostrzałami, i próbował ich reanimować, ale na próżno…

Później Dmytro Zubkow, przyjaciel Maksyma Kuzmenko, z żalem mówił: „Samochód moich przyjaciół był cywilny. Maksym miał na głowie czapkę z pomponem. Zupełnie nie wyglądali na wojskowych.” A Jewhen Jalasski, otrzymawszy gorzką wiadomość o śmierci swojej byłej żony, stwierdził: „Była najlepszą ze wszystkich ludzi…”

Kolejny fragment książki wkrótce na naszym portalu.

Zapach śmierci — 13. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Martwy mąż Natalii leżał na zrujnowanym podwórzu swojego domu ponad półtora miesiąca. Dopiero 21 kwietnia, już po wyzwoleniu Buczy, jego prochy zostały pochowane —  publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to wstrząsająca kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Publikujemy kolejny fragment książki. Wcześniejsze odcinki można przeczytać TUTAJ

3 marca 2022 roku, czwartek, Trasa Warszawska

3 marca 55-letni Tengiz Lanski został zatrzymany przez Rosjan na punkcie kontrolnym znajdującym się na „Warszawce”. Z charakteru obrażeń wynika, że został po prostu zastrzelony w cywilnym ubraniu. „Widziałem ciało” — mówi Artem, przybrany syn zmarłego. „Nie miał oczu… Nie wiem, co się stało, ale zginął od serii z karabinu maszynowego, głowa i klatka piersiowa były trafione kulami. Może nie powinienem tego mówić, ale cieszę się, że zginął natychmiast od serii z karabinu, że nie był torturowany… On i jego towarzysz Bushui zginęli razem. Przynajmniej zginął natychmiast od broni, jak wojownik”.

Tengiz był wojownikiem, żołnierzem. Z powodu rosyjskiej agresji przeniósł się z rodzinnej Gruzji do Ukrainy. Tutaj, po złożeniu przysięgi wierności nowej ojczyźnie, poszedł walczyć na Donbas. Chociaż, jak to mówią, nie kłaniał się kulom, przebywał na samym froncie — „na przedzie” — nie odniósł żadnych obrażeń… Po demobilizacji zajmował się biznesem, planował przyszłość. Ale życie miało swoje plany…

Po tym, jak Rosjanie 24 lutego zaatakowali Ukrainę na pełną skalę, Tengiz Lanski próbował dołączyć do obrony terytorialnej Kijowa, ale z jakiegoś powodu go nie przyjęto (prawdopodobnie z powodu zaawansowanego wieku — przyp. aut.). Wtedy, jak wspomina Artem, jego ojczym „pieszo dotarł do Buczy, bo mosty były już zniszczone. Zostawiłem mu tam swój samochód. Tutaj skontaktował się z miejscowymi żołnierzami ATO”. Co jednak stało się później, jakie zadanie wykonywał, już nigdy się nie dowiemy…

Dopiero w połowie kwietnia znaleziono zmasakrowane ciało Tengiza Lanskiego na Trasie Warszawskiej. Bohatera pochowano w Buczy 6 maja…

Borodzianka. „Koło” na Trasie Warszawskiej

W pierwszych dniach wojny rodzina Szyszków – 15-letnia Ania i jej rodzice – uciekając z Hostomela, uznała, że w Borodziance będzie bezpieczniej. Jednak doświadczenie z Doniecczyzny, skąd pochodzili, nie pomogło… Już rano 26 marca Rosjanie zaczęli wchodzić do miasteczka, niszcząc je i zabijając mieszkańców… Kolejne dni pokazały, jak wygląda Armagedon.

Szyszkowie, przetrwawszy w Borodziance najstraszniejsze dni, postanowili na własne ryzyko wyjechać z miasta zniszczonego przez naloty. 3 marca ich samochód wyjechał na „koło” na Trasie Warszawskiej, gdy nagle rozległy się wybuchy. Jak opowiadają świadkowie, ojciec dziewczynki został ranny w rękę, matka również odniosła obrażenia, a Anię odłamek trafił w płuca. Gdy dziewczynkę przewieziono do lokalnego szpitala, była przytomna i ciągle pytała pielęgniarkę: „Ciociu, czy będę żyła?”.

Operację Ani Szyszkin przeprowadził doświadczony lekarz, kierownik oddziału chirurgicznego Paweł Lisogor, który później z bólem przyznał: „Nie udało mi się jej uratować. To takie obrażenie, które było nie do pogodzenia z życiem…”.

Ania została pochowana na terenie szpitala, w pobliżu kostnicy. „Ja ją pochowałem” – opowiadał miejscowy mieszkaniec o imieniu Serhij Iwanowycz, który mieszka naprzeciwko szpitala. „Przyszedł lekarz. Powiedział, że trzeba pochować dziewczynkę. Dali mi łopatę, jeszcze dwóch chłopaków kopało grób. Potem przynieśli ją owiniętą w niebieski koc…”.

21 kwietnia ciało Ani wraz z szczątkami ośmiu innych osób zostało ekshumowane. Obecny przy tym 16-letni Iwan, uczeń liceum nr 4 w Buczy, opowiadał, że Ania uczyła się w klasie 10 „W”. Ledwo powstrzymując łzy, mówił o niej: „Piękna, dobra”.

Nieco później nauczyciel geografii i jej były wychowawca, Ołeksandr Titow, wspominał: „Była niezwykle radosna i prawdziwie uczciwa. Pomagała swojej przyjaciółce przygotowywać się do konkursu 'Miss szkoły’: ustawiała taniec i wymagała precyzyjnych ruchów. Żartobliwie nazywaliśmy ją producentką…”.

Bucza, ulica Jabłonska 282

Po tym, jak pojawiło się zagrożenie okupacją Buczy przez Rosjan, 61-letni Wasyl Mazniczenko stanowczo odmówił opuszczenia rodzinnego miasta i domu, który budował i urządzał przez dwadzieścia lat. Nie chciał też zostawić swoich puszystych ulubieńców – królików i innych zwierząt domowych…

Intensywne ostrzały na Szkłozawodskiej nasiliły się znacznie 3 marca, kiedy do tej części miasta zaczęły wchodzić rosyjskie oddziały okupacyjne. Aby nie znaleźć się pod ostrzałem, Wasyl postanowił schować się w piwnicy wykopanej na podwórzu. Nie zdążył jednak dotrzeć do schronienia – wróg zastrzelił go zaledwie kilka metrów przed nim. Wkrótce potem Rosjanie zniszczyli także dom rodziny Mazniczenko…

Ciało Wasyla leżało na zrujnowanym podwórzu. Jak pisała jego żona Natalia na Facebooku, „wszędzie na ulicach orkowie ostrzeliwują wszystkie domy z cywilami i nie pozwalają podjechać i zabrać ciał zabitych”.

Martwy mąż Natalii leżał na swoim zrujnowanym podwórzu ponad półtora miesiąca. Dopiero 21 kwietnia, już po wyzwoleniu Buczy, jego prochy zostały pochowane. „Pięćdziesiątego dnia w końcu mogliśmy pochować nasze Słoneczko, które zginęło z rąk faszystowskiej Rosji” – opowiadała zrozpaczona Natalia Mazniczenko. – „Nie wiem, jak mamy dalej żyć bez ciebie, bez twoich pracowitych rąk, bez twojego kochającego i dobrego serca… Wchodzisz na podwórze, do ogrodu, a gdziekolwiek nie stąpniesz – tam zapach śmierci… Bardzo boli… i bardzo strasznie…”.

Bucza, dzielnica Szkłozawodska

3 marca znajoma pracownica socjalna, mimo złego zasięgu, dodzwoniła się do swojej podopiecznej, emerytki o imieniu Kateryna Mychajliwna, która mieszkała w dzielnicy Szkłozawodskiej przy ulicy Hruszewskiego, i poinformowała ją, że w urzędzie miejskim można odebrać paczkę żywnościową. Ze względu na stan zdrowia starsza pani nie mogła dotrzeć do centrum Buczy, więc po pomoc humanitarną udał się ksiądz Prawosławnej Cerkwi Ukrainy Myron Zvaryczuk. On, przybywszy z obwodu iwanofrankiwskiego, służył w Soborze Michajłowskim i wynajmował pokój w Buczy, na Szkłozawodskiej, w skromnym domku babci Kateryny.

Jak podawała oficjalna strona Urzędu Miejskiego w Buczy, żołnierze podnieśli przy budynku urzędu flagę Ukrainy. Jednak tego samego dnia Rosjanie rozpoczęli okupację Buczy, wchodząc do miasta od strony Worzelu na Szkłozawodską i rozmieszczając sprzęt bojowy na ulicy Jabłonskiej.

Tymczasem Myron Jurijowycz, otrzymawszy paczkę z pomocą, wyruszył do domu. Aby skrócić drogę, przeszedł ulicą Deputacką, przekroczył przejazd kolejowy i ruszył ścieżką (o czym później poinformował jeden ze świadków) biegnącą obok cmentarza Jabłonskiego (ulica Jabłonska 99). Inny świadek opowiadał, że osoba przypominająca Myrona Zvaryczuka przechodziła obok jego domu, i gdy zobaczyła rosyjskich żołnierzy — zaczęła uciekać… Więcej nikt nie widział księdza.

Miesiąc później, gdy podkijowska Bucza została wyzwolona od Rosjan, przyjechali tam reporterzy z całego świata. Jednym z pierwszych do miasta dotarł amerykański fotograf Christopher Occhicone, który zrobił dla „Wall Street Journal” przerażające zdjęcie — ciało mężczyzny z raną postrzałową głowy leży w kanale garażu. „Prawdopodobnie najbardziej znaną i pierwszą zbrodnią wojenną, która zyskała rozgłos, było to, co wydarzyło się na ulicy Jabłonskiej” — wspominał Occhicone. „Poszliśmy do strefy przemysłowej z różnymi warsztatami. Pokazano nam — w kanale przeglądowym do samochodów leżał człowiek, który ewidentnie został stracony… Rany postrzałowe w głowę — to nie była osoba, która dostała się pod ogień krzyżowy, to była osoba, którą ewidentnie rozstrzelano i wrzucono tutaj. Na ziemi leżały dwie lub trzy łuski, więc to nie była strzelanina, to była egzekucja. To było jasne jak dzień — przynajmniej dla mnie i reportera ‘Wall Street Journal Bretta Forresta’, a także dla byłego brytyjskiego komandosa, który był z nami… Z wszystkich ludzi, których tam widzieliśmy zabitych, ten poruszył mnie szczególnie, bo przypomniał mi mojego ojca… Tata jest mechanikiem samochodowym. A ten człowiek był w jego wieku. To mnie bardzo poruszyło.

Tego mężczyznę ostatni raz widziano 3 lub 4 marca. My widzieliśmy go 3 kwietnia, czyli miesiąc później. Możecie sobie wyobrazić stan ciała. Było zgniłe, całkowicie zgniłe i spuchnięte. To było straszne. W rzeczywistości tylko dzięki jego tatuażowi i kurtce udało nam się go zidentyfikować. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów ani rzeczy osobistych”.

Tymczasem syn Zvaryczuka, Wołodymyr, nieustannie poszukiwał ojca. W końcu skontaktował się z deputowaną Buczy, Kateryną Ukrainscewą. Kobieta wspominała: „Zwrócił się do nas syn Zvaryczuka Myrona Jurijowycza – Wołodymyr. Niestety, pierwsze zeznania, które udało nam się uzyskać od mieszkańców ulicy Jabłonskiej, zasugerowały nam, że ciało znalezione w kanale warsztatu samochodowego na tej samej ulicy, może okazać się ciałem Myrona Jurijowycza”.

Śledztwo zatroskanych poszukiwaczy trwało, aż w Wielkanoc, 24 kwietnia, syn rozpoznał ojca na zdjęciu opublikowanym przez jedną z kijowskich kostnic, gdzie przetrzymywano ciała niewinnych ofiar — dzięki tatuażowi i krzyżykowi na szyi.

Jak poinformowała Kateryna Ukrainscewa, „przyczynę śmierci potwierdził patolog w kostnicy. To była seria z karabinu w tułów i głowę. Ponieważ otwory były w potylicy, znaczy że strzelano z tyłu…”

Teraz „ważne było znalezienie miejsca zabójstwa”. I wtedy przydało się zdjęcie zrobione przez Christophera Occhicone. Deputowana opowiada, że poszukiwacze „udali się na miejsce, gdzie Chris zrobił zdjęcie. Garaż, w którym najprawdopodobniej zabito Myrona Jurijowycza, był zamknięty. Ale spotkaliśmy tam jeszcze świadków, którzy powiedzieli, że pod ciałem była krew, a obok garażu — dużo łusek kalibru 5.45”.

Sam amerykański fotoreporter dodaje: „Okazało się, że to zdjęcie pomogło im znaleźć ojca, inaczej nie znaleźliby ciała. Kiedy byliśmy tam, w Buczy, zbierając jego rzeczy, chcieli zobaczyć, gdzie go znaleźliśmy. Udaliśmy się na to miejsce, zaczęliśmy się rozglądać i znaleźliśmy mnóstwo spalonych rzeczy… Znaleźliśmy spalony paszport, spalone pieniądze, jego klucze od samochodu stopiły się, a także jego powerbank, telefon”. Znaleziono również drugi krzyżyk Myrona Jurijowycza, który rozpoznał jego syn.

Ojca Myrona pochowano w rodzinnym sołectwie. Christopher Occhicone z bólem opowiadał, że z Kijowa „zabrano ciało i pojechano do wsi Rosilna pod Iwano-Frankiwskiem. Naprawdę nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Wiejski pogrzeb. Dwie godziny w domu jego siostry, potem godzina na ulicy, następnie ruszyliśmy do cerkwi, zatrzymując się co sto metrów, jakby cała wieś brała udział w procesji. To było bardzo poruszające. Potem do cerkwi, jeszcze dwie godziny w cerkwi, a następnie procesja ruszała i co sto metrów zatrzymywała się na modlitwę. To było, nie wiem, osiem godzin pogrzebu… Chciałbym wam powiedzieć, że to był koszmar, po prostu to wszystko zobaczyć, ale to nie był sen…”.

Kolejny fragment książki wkrótce na naszym portalu.

Rosyjskie morderstwa  — 12.fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Kamery monitoringu zarejestrowały kilkanaście rosyjskich pojazdów, które sunęły wzdłuż domu Kujawców. Nagle jeden z nich, łamiąc bramę, wjechał na ich podwórze. Tutaj rosyjscy żołnierze strzelili do Andrieja kilkoma seriami z broni automatycznej. Zrobili to jakby rutynowo, bez emocji… ­ —  publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. 11 odcinków pamiętnika można przeczytać TUTAJ. Teraz publikujemy kolejny fragment książki.

Z cyklu „Rosyjskie morderstwa”

MORDERSTWO WIKTORA TOPOLNIKA

24 lutego 2022, czwartek, ok. godziny 14.00, Bucza, ul. Dworcowa

— Kochanie, jak się czujesz? Bardzo się martwię — usłyszała żona w słuchawce znajomy głos.

— Rosyjskie śmigłowce krążą nad nami, straszą nas — desperacko poinformowała pani Olena. — Cały czas coś wybucha…

— U nas tutaj, w Irpieniu, też słychać. Schowaj się w piwnicy. Zaraz będę…

 — Bądź ostrożny, kochany. Czekam…

Ten telefon od 67-letniego Wiktora Topolnika zabrzmiał 24 lutego, krótko przed południem. Nigdy więcej nie podniósł słuchawki, i nikt go więcej nie widział. Nie wrócił do domu…

Pan Wiktor urodził się w Kropywnyckiem. Po uzyskaniu wyższego wykształcenia pracował jako inżynier zootechnik. Później los zabrał go do Hostomela, gdzie spotkał Olenę Shyrjaievą. Zakochali się, a po pewnym czasie stanęli na ślubnym kobiercu. Spędzili razem trzydzieści lat.

„Miał dwóch synów z poprzednich małżeństw, których już nie ma od dawna” opowiada pani Olena.

„Mój syn ma córkę — naszą wnuczkę, którą Wiktor bardzo kochał i wychowywał jak własną. Mój mąż był mądrym i sprawiedliwym człowiekiem. Miał dobre serce, zawsze chętny do pomocy. Dobrze znał historię Ukrainy i był patriotą. Bardzo lubił czytać. Często siedział przy piecu, rzucając drewno w ogień, czytał i czytał…”

Długo nie posiedział na emeryturze, chociaż miał trzeci stopień niepełnosprawności z powodu atrofii mięśni. Zatrudnił się w Irpieniu jako ochroniarz w firmie produkującej wojskowe mundury.

W pierwszy dzień wojny, podczas wybuchów, Wiktor Topolnik pojechał do pracy na swoją zmianę. Ale wyjątkowe okoliczności zmusiły go do powrotu do domu. „Prawdopodobnie” — zastanawia się żona — „próbował wrócić przez Buczę do Hostomela. Po tym połączenie z nim zostało przerwane”.

Ale nieszczęścia chodzą parami… Drugiego marca wrogi pocisk trafił w dom, w którym mieszkało to małżeństwo. Wybuchł pożar, budynek spłonął wraz ze wszystkim, na co pracowali przez całe życie.

Zwłoki Wiktora znaleziono na ulicy Dworcowej w Buczy dopiero w kwietniu, po wyzwoleniu miasta spod Rosjan. „Do identyfikacji zdjęcie jego zmasakrowanego ciała przysłano mi 20 kwietnia, tuż przed Wielkanocą” —  płacze żona — „To był straszny widok… Wiktora pochowano 28 kwietnia na cmentarzu w Hostomelu, obok jego synów”.

MORDERSTWO MAKSYMILIANA LISCZYŃSKIEGO

27 lutego 2022, niedziela Bucza, Trasa Warszawska

Przed wojną 35-letni Maksymilian Lisczyński mieszkał w wiosce Myroczke. Pracował jako mechanik samochodowy, wychowywał dwoje dzieci. „Bardzo kochał swoją rodzinę” — mówi Wiktoria Lisczyńska, żona brata Maksymiliana. — „Był osobą, która zawsze pomoże. 27 lutego Maksymilian postanowił dołączyć do samoobrony buczan i wcześnie rano wyruszył do Buczy własnym samochodem. Od tego czasu straciliśmy z nim kontakt”.

Nie wiadomo nic o okolicznościach śmierci Maksymiliana Lisczyńskiego. Ale pani Wiktoria jest przekonana, że „Rosjanie zastrzelili Maksymiliana, zanim zdążył dołączyć do obrony”.

ŚMIERĆ WOŁODYMYRA KOWALSKIEGO

27 lutego 2022, niedziela, Bucza, Nowa Droga, supermarket „Novus”. Z notatek Serhija Kuliđy

27 lutego na stronie internetowej Urzędu Miejskiego w Buczy pojawiło się krótkie żałobne oświadczenie, że tego dnia „Wołodymyr Kowalski poległ za Buczę i Ukrainę, za swoją rodzinę i każdego z nas”. I lakonicznie dodano: „Walcząc w rejonie ‘Novusa’. Poległ w walce”…

Wołodymyra znałem pobieżnie, chociaż mieszkaliśmy w sąsiednich domach, na ulicy Bohdana Chmielnickiego. Czasami spotykaliśmy się na poczcie, skąd on, jak i ja, odbieraliśmy paczki. Zawsze robiło na mnie wrażenie to, że ten młody, przystojny mężczyzna, który przeszedł przez piekło walk w Donbasie i doznał strasznych ran, nie wstydził się chodzić w szortach, które nie ukrywały protez kończyn. Miałem nawet wrażenie, że jest dumny z tego swojego bojowego okaleczenia, jakby było odznaczeniem. A może tak właśnie było… Któregoś razu jesienią postanowiliśmy wypić razem kawę na bulwarze Bohdana Chmielnickiego. W kłębach papierosowego dymu, który, moim zdaniem, tylko dodawał aromatu czarnemu napojowi, siedzieliśmy na schodkach obok sklepu. Wołodymyr opowiedział, że urodził się w taki sam pogodny wrześniowy dzień, jak wspominała jego mama, w 1983 roku w Nowej Kachowce. Wtedy mój rozmówca na chwilę zamilkł i uśmiechnąwszy się zapytał:

— Wiesz, czym się bardzo chlubię?…

I nie czekając na odpowiedź, kontynuował: — Tym, że Aleksander Dowżenko, pracując nad scenariuszem filmu o budowie naszej elektrowni wodnej — „Poemat o morzu” — napisał, że Kachowka… Zaraz sobie przypomnę… Aha, to było tak: „Kachowka stała się ojczyzną mojego serca, ojczyzną najdroższych moich uczuć”… On, nawiasem mówiąc, urodził się 10 września, a ja dziewiątego… Więc i dla mnie moje miasto to ojczyzna moich najdroższych uczuć…

Przyznam, byłem trochę zdezorientowany i zdziwiony taką wiedzą mojego rozmówcy, ale szybko skarciłem się wewnętrznie: „A myślałeś, że nasza młodzież nic nie czyta i niczym się nie interesuje? Że są same nieuki? Wstyd, panie pisarzu, za taką, powiedziałbym, snobistyczną postawę…”

W międzyczasie Wołodymyr opowiedział, że po ukończeniu lokalnej szkoły uczęszczał do Nowokachowskiego Technikum Elektromechanicznego. A potem, w 2002 roku, wyjechał do stolicy, gdzie rozpoczął studia na politechnice. Tutaj przyszły inżynier-mechanik spotkał swoje przeznaczenie — Katię, która mieszkała w Buczy…

Po chwili pogaduszek, pożegnaliśmy się. Więcej żywego Wołodymyra nie widziałem… Na tamtym spotkaniu chłopak unikał rozmowy o swoich ranach, ale w Buczy dobrze znano jego bojową biografię. Wołodymyr Kowalski brał udział w wydarzeniach na Majdanie, a gdy Rosjanie zainicjowali separatystyczny ruch w Donbasie, 27 stycznia 2015 roku dobrowolnie zgłosił się do wojskowego komisariatu. I już niedługo, po „szybkich” kursach, został skierowany do Wołodymyra Wołyńskiego, gdzie stacjonował 14. Batalion Zbrojny Ukrainy. W krótkim czasie oddział ten znalazł się w samym środku walk na linii frontu. Dla Wołodymyra dniem przeznaczenia stał się 15 marca 2016 roku. Wówczas, wykonując zadanie w okolicy wsi Jasne, niedaleko Mariupola, informował kapelan wojskowy Anatolij Kuźnirczuk, nasz rodak „trafił na pułapkę, która wybuchła”. Sam Wołodymyr wspominał: „Pierwsze wrażenie — szok… Lewej kończyny w ogóle nie było. Prawa okazała się rozerwana, ale jej złożenie było niemożliwe. O ile wiem, podobne materiały wybuchowe są zakazane na świecie, ale nasi rosyjscy ‘bracia’ je stawiają…”

Wolontariuszka Marina Sokolova opowiadała, że Wołodymyr „nawet po wybuchu jeszcze przez jakiś czas był przytomny. Dwa kilometry nieśli go do karetki na noszach”. Lekarze musieli mu amputować zmasakrowane kończyny.

Później Kowalski kontynuował leczenie w Centralnym Szpitalu Wojskowym w Kijowie. Szef oddziału traumatologicznego, pułkownik Serhij Czivina, entuzjastycznie wypowiadał się o swoim pacjencie: „Bojowy człowiek… Nastawiony na życie i przyszłość całkowicie pozytywnie!” Natomiast Marina Sokolova wspominała, że „kiedy Wowa trafił do szpitala, jego żona była w ósmym miesiącu ciąży. I mieli umowę — obecność ukochanego na porodówce. Żołnierz naciskał na lekarzy, żeby coś zrobili, aby jak najszybciej założyli mu protezy”. Dziennikarzom, którzy odwiedzili Wołodymyra w szpitalu, również opowiedział przed kamerą o swoim marzeniu: „Chcę stanąć ‘na nogi’ przed narodzeniem dziecka. Wziąć udział w jego narodzinach”. I osiągnął to!… Dosłownie dzień przed porodem, pokonując nieznośny ból, postawił się na tymczasowych protezy. A kiedy zadzwoniono do Wołodymyra z oddziału porodowego, informując, że jego Katia zaczyna rodzić, szybko wezwał taksówkę… Marzenie się spełniło! A syna nazwali Dymitr…

Minął czas. Kowalski przyzwyczaił się do nowej sytuacji, życie zaczęło się układać. Bohater, po przejściu rehabilitacji w Orlando na Florydzie, otrzymał mieszkanie i założył swoją firmę — stację diagnostyki samochodowej. Ponadto, zafascynowany sportem, został uczestnikiem zawodów dla osób niepełnosprawnych — „Igrzysk Bohaterów” i „Siły Narodu”. Od tego czasu Wołodymyra Kowalskiego nazwano w naszym mieście „buczańskim Terminatorem”… Wołodymyr nie zdradził swojego przydomku nawet, gdy Rosja na pełną skalę wkroczyła na Ukrainę. W pierwszym dniu inwazji poszedł odebrać broń. Wtedy, wspominał zastępca dowódcy plutonu obrony terytorialnej Wiktor Chomjak, „powiedziałem mu: ‘Może pójdziesz do domu? Przecież nie masz nóg’. Odpowiedział: ‘Nie! Tylko dajcie mi broń’. Z kolei szef „Buczańskiej Straży” Wołodymyr Szczerbinin opowiadał: „Mówię: ‘Wołodiu, już wystarczająco wojny przeszedłeś’. Ale był uparty i przekonał, aby dać mu broń i amunicję. Był bardzo odważnym chłopcem: jeździliśmy z nim na rekonesans na lotnisko”. 27 lutego, jak wspominała Katia, jej mąż „wyszedł o ósmej rano, a o jedenastej bracia powiedzieli mi, że nie wróci do domu”. „Przyjechałem do Buczy 25 lutego i praktycznie znałem Wołodję mniej niż dobę — zeznaje Wasyl Szczerbakow. — Rankiem 27-go rozpoczął się bój. Ale przez te pół doby osobiście potwierdziłem starożytną prawdę: ‘Żołnierz to zawód, bojownik to cecha charakteru, a wojownik to stan duszy’. Bo był wojownikiem. I miałem zaszczyt być przy nim w jego ostatniej bitwie”.

O znaczeniu tej operacyjnej potyczki z wrogiem mówi Wołodymyr Szczerbinin: „Ostatni raz widziałem go, gdy szliśmy bronić miasta. Dzięki niemu i innym chłopcom zatrzymaliśmy kolumnę wroga na pół godziny. To wystarczyło, żeby nasza artyleria ustawiła się w bojowym szyku i zatrzymała ich na Dworcowej. I wrogi nie przedarł się do Kijowa. On był jednym z najbardziej godnych żołnierzy naszego miasta!”

Wolontariuszka Marina Sokolova dodaje: „Wiemy, że Wowa patrolował miasto z innymi lokalnymi chłopakami przed sklepem ‘Novus’. Rankiem wyszedł z domu i poszedł na swoją służbę. I podczas strzelaniny z rosyjskimi okupantami został postrzelony”.

Starano się go dowieźć do szpitala, ale po drodze zmarł od odniesionych ran. „Tu był bój, rosyjskie czołgi się poruszały, aby przedostać się do Kijowa. Buczańska obrona terytorialna ich powstrzymywała — czterech rannych i Wołodja — pierwszy poległy w mieście Bucza” — stwierdza żona bohatera.

Towarzysze broni wspominali, że jego ostatnimi słowami były: „Odejdźcie, chłopcy, ja przykryję!..”

Już po wyzwoleniu Buczy, 6 maja doszło, można powiedzieć, do „kameralnego” pogrzebu Włodymyra Kowalskiego. Bez udziału żony Kati i sześcioletniego syna Dymitra, bez należytego, w końcu, honoru. Dopiero 19 maja mieszkańcy Buczy uroczyście pożegnali „buczańskiego Terminatora”.

MORDERSTWO ANDRIJA KUJAWCA

Godz. 9.00,  Bucha, rejon ulicy Dworcowej. Z notatek Serhija Kulidy

Andrija Kujawca poznałem w 2004 roku, gdy objąłem stanowisko redaktora naczelnego gazety „Buczańskie Nowiny”. Pomimo że był znacznie młodszy ode mnie, zwracałem się do niego zawsze „Pan Andriej”, czyli na „Pan”. Wtedy ten młody człowiek pracował w dziale architektury Urzędu Miejskiego w Buczy.

Często, gdy było potrzebne ogłoszenie lub publikacja pewnych dokumentów na łamach gazety, Andriej odwiedzał nasze biuro, częstowałem go kawą w moim gabinecie. Zawsze poważny i uprzejmy, rzadko widziałem go uśmiechniętego. Raczej był zatroskany i, jak dla mnie, zbyt poważny.

Podczas tych spotkań dowiedziałem się, że Andriej uczył się w kijowskim technikum budowlanym i studiował na politechnice. Następnie, po uzyskaniu wyższego wykształcenia, zatrudnił się w spółce akcyjnej „Meliorator”, a potem przeniósł się do pracy w Urzędzie Miejskim.

Jednak później, gdy w 2017 roku zostałem redaktorem naczelnym „Literackiej Ukraina”, nasze drogi już jakoś się nie krzyżowały. Dopiero 28 lutego 2022 roku, dzień po rozbiciu rosyjskiej armii na ulicy Dworcowej, ktoś z znajomych poinformował, że 47-letni Andriej zginął. Później, z ust jego żony Ludmyły, dowiedziałem się pewnych szczegółów o jego śmierci…

Rodzina Kujawców, w której dorastało dwoje dzieci, mieszkała na jednej z uliczek niedaleko Dworcowej. Jak opowiadała zrozpaczona Ludmyła, jej kochający mąż „zbudował dom dla rodziny, wypełniony miłością i ciepłem. Oddał się całkowicie rodzinie. I był najlepszym ojcem i mężem. Zawsze byliśmy razem”. Wspomina, że Andriej lubił odpoczywać na łonie natury, pasjonował się projektowaniem krajobrazu…

Mogło się wydawać, że życie toczy się dalej, ale 24 lutego wszystkie marzenia i nadzieje nagle runęły w przepaść. Tego dnia Andriej podjął kategoryczną decyzję: rodzinę trzeba natychmiast wywieźć z miasta. Po krótkich naradach wsiedli do samochodu i całą rodzina opuścili Buczę, gdzie od rana do nocy słychać było głośne wybuchy. Noc spędzili w piwnicy szkoły w Worzelu, gdzie pracowała jego żona, a następnego ranka ruszyli do matki Ludmyły, która mieszkała w rejonie Obuchowa.

Mogło się wydawać, że można było przeczekać te nieszczęśliwe dni u teściowej, ale Andriej miał duszę prawdziwego patrioty Buczy. „Jego serce było zranione przez wydarzenia, które miały miejsce w pierwsze dni inwazji” — narzeka Ludmyła. — „Dwudziestego szóstego lutego rano wsiadł do samochodu i powiedział, że jedzie wstąpić do Obrony Terytorialnej Buczy i bronić miasta. Chciałam jechać z nim, ale Andriej zapytał: ‘A z kim będą dzieci?’ Nigdy nie wybaczę sobie, że nie potrafiłam go zatrzymać”.

Andriej, obejmując płaczącą żonę i dzieci, ruszył z podwórza. Jak się okazało, w nieśmiertelność…

Już następnego dnia Ludmyła z przerażeniem zobaczyła w internecie nagranie, jak ulicą Dworcową przejeżdżają ciężkie rosyjskie wozy bojowe. O dziewiątej zadzwoniła na komórkę męża i zaczęła prosić, by przeniósł ich w bezpieczne miejsce w piwnicy ich domu. Ale Andriej powiedział tylko, że właśnie teraz wysadzili cysternę obok centrum handlowego, które było niedaleko, i telefon się rozłączył. Od tego czasu nie odbierał już połączeń.

W międzyczasie kamery monitoringu zarejestrowały kilkanaście rosyjskich pojazdów, które sunęły wzdłuż domu Kujawców. Nagle jeden z nich, łamiąc bramę, wjechał na ich podwórze. Tutaj rosyjscy żołnierze strzelili do Andrieja kilkoma seriami z broni automatycznej. Zrobili to jakby rutynowo, bez emocji…

Ludmyła, nie mogąc dodzwonić się do męża, skontaktowała się z sąsiadami i próbowała ich przekonać, aby zajrzeli na posesję i dowiedzieli się, dlaczego Andriej milczy. Dopiero następnego dnia, 28 lutego, trochę otrząsnąwszy się po wybuchach, sąsiedzi zajrzeli na podwórze rodziny Kujawców. Przed ich oczami ukazał się przerażający widok: Andriej leżał martwy w kałuży krwi obok swojego samochodu.

„Ojcu Andrieja razem z naszym kumem Rusłanem Nechiporenkiem, którego 17 marca również rozstrzelali, udało się dostarczyć jego ciało do kostnicy na 2 – 3 dzień po śmierci” — płacze Liudmyla. — „3 marca mojego Andrieja pochowano”.

Na początku kwietnia, gdy wyzwolono Buczę, ciało Andrieja zostało ekshumowane i pochowane na Alei Sławy na cmentarzu przy ulicy Deputackiej.

Ale Ludmyła już nigdy nie znajdzie spokoju. Opowiada z żalem: „Mój mąż to kawałek mnie, mojego serca, duszy. Wydaje mi się, że go skradziono. Od czasu jego śmierci nie ma dnia, żebym nie myślała o nim. Pracuję dużo, żeby zapomnieć i nie myśleć o śmierci ukochanego. Tylko nasze dzieci dają mi pocieszenie”…

 

 

Jedziemy do Polski — 11. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Stopniowo przyzwyczajamy się do spokojnego nieba. Obok naszej „bazy” jest remiza strażacka. Kiedy tam zawyje syrena, od razu, instynktownie, chcę się schować —  publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Wstęp i pierwszy fragment można przeczytać TUTAJ, kolejne dostępne są TUTAJ.  Tytuły fragmentów od redakcji portalu sdp.pl.

19 marca 2022, sobota

Godz. 15.18, Osada Werchowina, ulica Żabiowska, 67, kompleks wypoczynkowy „Arkan”. Z dziennika Serhija Kulidy

Dziś Rosjanie uderzyli rakietą w Delatynę. Moje przewidywania się sprawdziły… Powiem szczerze, że moi bliscy drżą od głośnych dźwięków. Nawet Jasza. Jak tylko coś huknie, pies się chowa.

Godz. 20.22, Osada Werchowina, ulica Żabiowska, 67, kompleks wypoczynkowy „Arkan”. Z dziennika Serhija Kulidy

Zadzwonił mój zastępca w gazecie „Literacka Ukraina” Mykoła Iwanow i zaproponował, że 21 marca możemy wyjechać do Polski autobusem z Iwano-Frankiwska, który wynajęli wolontariusze. Za darmo. Porozmawialiśmy i postanowiliśmy jechać. Tym bardziej, że na początku wojny skontaktowałem się z władzami Tuszyna. Zadzwoniłem do tego polskiego miasta partnerskiego i potwierdzili: przyjedźcie, czekamy. Więc decyzja zapadła: jedziemy do Polski. Zdołałem nawet żartobliwie powiedzieć, że wracamy do mojej historycznej Ojczyzny, bo moja babcia pochodziła z Krakowa i nazywała się Helena Więcik. Ta decyzja skłoniła nas do szczegółowego zorganizowania podróży. Zadzwoniłem do Saszy Hryhorijewa. Autobus jedzie do Krakowa, więc musimy gdzieś przenocować. Kolega dał numer telefonu swojej uczennicy — z czasów gdy wykładał na Uniwersytecie Jagiellońskim — Ani Budzeń. Natychmiast zadzwoniłem do Krakowa, a Ania powiedziała, że wraz z mężem Andrzejem będą nas witać na dworcu autobusowym. W końcu skontaktowałem się z Wasylem.

20 marca 2022, niedziela

Godz. 21.00, Iwano-Frankiwsk, ul. Pasichna. Z dziennika Serhija Kulidy

My — ja, Tamara, Nіnusia, wnuk Włodzimierz i oczywiście pies Jasza — znajdujemy się w wygodnym mieszkaniu Wasyla Kuzana i Tatiany Piankowej. Gospodyni przygotowała pyszną kolację i teraz delektujemy się wykwintnymi potrawami. Siły i inspiracji na jakiekolwiek zapisywanie — brak. Chcę tylko zauważyć, że koledzy po piórze wrócili ze swojej podróży na Zakarpacie, aby nas przenocować. Nigdy tego nie zapomnę…

21 marca 2022, poniedziałek

Godz. 2.30, Iwano-Frankiwsk, ul. Pasichna. Z dziennika Serhija Kulidy

Obudziły nas nocne syreny. Było strasznie. Mieszkanie przyjaciół jest na siódmym piętrze. A gdyby, niech Bóg uchroni, trafienie… Zasnęliśmy dopiero o świcie.

Godz. 9.00, Iwano-Frankiwsk, dworzec kolejowy, Z dziennika Serhija Kulidy

Za pół godziny wyruszamy do Polski. Autobus jest tylko w połowie pełny. Cieszymy się, że podróż będzie wygodna.

Godz. 11.30, Lwów, dworzec kolejowy. Z dziennika Serhija Kulidy

W naszym autobusie tłum ludzi. Kijowianie, melitopoleńczycy, charkowianie… Wszędzie widać, że ludzie są zestresowani. Czasami nie panują nad swoimi emocjami… Pomimo tego, dobrze ich rozumiem. Za nami ­—  koszmar, przed nami — niepewność…

22 marca 2022, wtorek

Godz. 2.13, Kraków. Z dziennika Serhija Kulidy

Staliśmy na granicy ileś tam godzin. Pełno prywatnych samochodów i autobusów. Po pewnym czasie dotarliśmy do Krakowa. Tutaj na nas czekali Ania Budzeń i jej mąż Andrzej. Przywieźli nas do swojego domu. Nakarmili, a my, zmęczeni, udaliśmy się spać. Rano będziemy jechać do Tuszyna, miasta partnerskiego Buczy.

Godz. 18.30, Polska, Tuszyn, ul. 1 Maja. Z dziennika Serhija Kulidy

Na dworcu czekała na nas cała delegacja — burmistrz miasta Witold Małewski, szef działu promocji Tuszyna Wojciech Skibiński, kilku radnych. I jeszcze dwie buczanki: Alla i Olena, które pracowały w Buczy w zarządzie socjalnym. Wszyscy są radośni, serdeczni, życzliwi. Przywieźli nas do MOPS-u, w lesistym rejonie miasta. Pod tą „psią” skróconą nazwą kryje się ośrodek pomocy społecznej. Przygotowano tu miejsca dla uchodźców z Ukrainy. Ale jesteśmy pierwsi. Lodówka i spiżarnia pełne produktów spożywczych. Nie mam ochoty jeść. Najważniejsze — jest tu cicho, a powietrze nasycone leśnymi zapachami…

23 marca 2022, środa

Godz. 8.30, Polska, Tuszyn, ul. 1 Maja. Z dziennika Serhija Kulidy

Rano odwiedziła nas delegacja. Pracownicy MOPS-u przynoszą nam różne smakołyki. Proszą, aby opowiedzieć o straszliwościach w Buczy. Współczująco potrząsają głowami i płaczą…

Godz.13.25. Polska, Tuszyn, ul. 1 Maja. Z dziennika Serhija Kulidy

Obiad — nie do przejedzenia. Pyszności… Cieszymy się ciszą. I nie odrywamy się od smartfonów — czytamy wiadomości z Ukrainy. Są smutne. Rosjanie wciąż napadają, zabijają, znęcają się nad naszymi ludźmi. Plugastwo…

24 marca 2022, czwartek

Godz. 15.17, Polska, Tuszyn, ul. 1 Maja. Z dziennika Serhija Kulidy

Polacy przynoszą i przynoszą jakieś ciasteczka, przysmaki… Nasza „ekipa” nie wypuszcza telefonów z rąk. Dzwonimy do krewnych i znajomych, którzy przekazują niepokojące wieści. Jedyny, kto jest całkowicie szczęśliwy — Jasza. Tutaj po raz pierwszy spaceruje bez smyczy. Wolność… I jaka radość gonić zuchwałe ptaszki!

25 marca 2022, piątek

Godz. 13.55, Polska, Tuszyn, ul. 1 Maja. Z dziennika Serhija Kulidy

Zadzwonił Sasza Hryhorjew i przekazał straszną, przygnębiającą wiadomość: zmarł Sławko Żołdak… Mój najlepszy przyjaciel z czasów uniwersyteckich. Płaczę…

26 marca 2022, niedziela

Godz. 21.00, Polska, Tuszyn, ul. 1 Maja. Z dziennika Serhija Kulidy

Nie mogę się uspokoić. Razem ze Sławko umarła moja dusza…

27 marca 2022, niedziela

Godz.16.25, Polska, Tuszyn, ul. 1 Maja. Z dziennika Serhija Kulidy

Stopniowo dochodzimy do siebie… Ale z Buczy dochodzą smutne wieści. Nawet otaczająca cisza już nie działa uspokajająco. Wydaje się, że to sen. Straszny, krwawy… Na duszy —  rozpacz…

28 marca 2022, poniedziałek

Godz. 15.10, Polska, Tuszyn, ul. 1 Maja. Z dziennika Serhija Kulidy

Rodzina siedzi w smartfonach —  śledzimy wydarzenia na Ukrainie… Stopniowo przyzwyczajamy się do spokojnego nieba. Obok naszej „bazy” jest remiza strażacka. Kiedy tam zawyje syrena, od razu, instynktownie, chce się schować.

29 marca 2022, wtorek

Godz.16.15, Polska, Tuszyn, ul. 1 Maja. Z dziennika Serhija Kulidy

Dziś burmistrz Tuszyna powiedział, że prawie przygotowane jest dla nas mieszkanie. Teraz wyposażają je jeszcze różnymi domowymi sprzętami —  prysznic, kuchenka elektryczna, lodówka itp. Więc wkrótce się przeprowadzimy…

30 marca 2022, środa

Godz. 13.25, Polska, Tuszyn, ul. 1 Maja. Z dziennika Serhija Kulidy

Pół dnia siedzę przy telefonie. Próbuję przywrócić druk „Literackiej Ukrainy”. Będziemy wydawać gazetę online. Pojawia się wiele niuansów, ale sobie poradzimy. Teraz jednak nie można liczyć na dobroczynną pomoc…

31 marca 2022 roku, czwartek

Godz. 18.35, Polska, Tuszyn, ul. Parkowa 4. Z dziennika Serhija Kulidy

Dziś uwolnili Buczę!!! Dziś przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania. U mnie zdiagnozowano raka (dlaczego nie byłem zaskoczony), potrzebna będzie operacja. Tak więc zaczyna się nowy (niepewny) etap życia. Ale jednego jestem pewny ­—  Ukraina zwycięży!

P.S.

Krótko o dalszym życiu w Polsce. Niedługo po przeprowadzce, dzięki pomocy władz Tuszyna, spotkałem się z wojewodą łódzkim panem Tobiaszem Bocheńskim, który zaproponował mi pracę w dziale prasowym. Jednocześnie przygotowuję wydania „Literackiej Ukrainy”, która, jestem pewien, będzie żyła, ciesząc naszych oddanych czytelników nowymi dziełami ukraińskich pisarzy. I po operacji onkologicznej leczę się z raka. Na to, jak powiedział lekarz, potrzeba trzech lat… A najważniejsze — marzę o szybkim powrocie do Ukrainy.

Kolejny fragment książki wkrótce na naszym portalu.

 

Chwała Bogu, że uciekliśmy z Buczy —10. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Wciąż wszyscy trwamy w euforii, podnieceniu z powodu wyjazdu z Buczy, ale każdy zaczyna zastanawiać się nad przyszłością. Co będzie z Ukrainą? Czy wrócimy do naszego rodzinnego miasta? Co dalej robić? Jak przetrwać?… Na razie nie ma odpowiedzi na żadne z tych pytań —  publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Wstęp i pierwszy fragment można przeczytać TUTAJ, kolejne dostępne są TUTAJ.  Tytuły fragmentów od redakcji portalu sdp.pl.

15 marca 2022, wtorek

Godz. 9.10, Winnica, Szosa Chmielnicka. Z dziennika Serhija Kulidy

Tego dnia obudziłem się o szóstej rano od… głośnej ciszy. W przytulnym domu Witkowskich wszyscy jeszcze spali. Cichutko, żeby nikogo nie obudzić, ubrałem się i wyszedłem na ganek, żeby zapalić papierosa. Lekki mróz szczypał policzki, ale niebo, oświetlone łagodnym słońcem, świeciło wiosennym blaskiem. A w duszy, jak w kościele, panował nieoczekiwany spokój i niewypowiedziana łaska. I mimo to nadal nie mogłem uwierzyć, że udało nam się uniknąć śmierci…

Aby zabić czas, postanowiłem przejść się ulicą. Wybiegłem więc przez kładkę i, jakby przez wehikuł czasu, znalazłem się… w przedwojennych realiach — na przystanku ludzie spokojnie czekali na trolejbusy, przy pobliskiej kawiarni miłośnicy aromatycznego napoju delektowali się kawą, „pieskowicze” wyprowadzali różnorodne ulubione zwierzęta domowe. Po prostu niewiarygodne! Niewiarygodne, że tutaj, w Winnicy, panuje naturalna dla pokojowych czasów spokojna codzienność, od której my, buczanie, odzwyczailiśmy się przez trzy tygodnie, odkąd zaczęła się wojna.

Wracając do domu Witkowskiego, zauważyłem, że moi towarzysze już się obudzili i, rozbawieni, przygotowują się do dalszej podróży na zachód Ukrainy. Widzę, że Tamara, która tak źle czuła się w piwnicy na Chmielnickiego, uśmiecha się łagodnie.

— Jak się czujesz? — pyta żona, obejmując mnie.

— W porządku. A ty?

— Wszystko w porządku… Chwała Bogu, że uciekliśmy z Buczy… Jestem pewna, że teraz wszystko będzie dobrze… Niezależnie od wszystkiego… I jeszcze wiem, nie myśl, że wpadam w patos, my, Ukraina, pokonamy tych rosyjskich łotrów! Zobaczysz!..

— Ale ja w to nie wątpię! — szczerze podtrzymuję pewność żony. — Inaczej być nie może!..

W międzyczasie Walia, łagodna i gościnna żona Witkowskiego, już przygotowała śniadanie i woła do stołu… Nie mam apetytu. Biorę tylko filiżankę kawy i kieruję się na podwórze, bo jak mówi przysłowie, kawę trzeba popijać papierosem. Jeszcze mam pół godziny na notatki. Oto one…

Godz. 19.30, Jaremcze, ulica Wolności, 236, baza turystyczna „Prut”. Z dziennika Serhija Kulidy

Teraz, po przejechaniu z Winnicy 385 km, dotarliśmy do uzdrowiska Jaremcze. Ale wszystko po kolei… Podziękowawszy Wali i Witkowskiemu za schronienie, życzliwość i czułość, zajęliśmy miejsca w samochodzie. Roman za kierownicą, Tamara obok na fotelu pasażera, z tyłu — ja z Jaszą na rękach, Ninusia i Włodek z naszą nową pasażerką, koleżanką Romka, Nastką, na kolanach. Najbardziej komfortowo w tym cudzie niemieckiego przemysłu samochodowego czuje się Jasza: śmieje się i wystawiając język cały czas wpatruje się w okno, przez które przelatują domy, drzewa, pola, ludzie. Ta swego rodzaju, można by powiedzieć, przezroczystość, bardzo mu się podoba. Bardziej nawet niż jakaś cukrowa kość czy inny wyszukany smakołyk dla psa.

Zapomniałem napisać, że teraz zmierzamy do Iwano-Frankiwska, gdzie na nas czeka mój kolega, znany poeta Jarosław Tkaczewski. Droga, ze względu na niewielkie doświadczenie Romka jako kierowcy, wydawała się „wyboista”. W tym sensie, że czasami auto błądziło, bo nie zawsze wszechwiedząca nawigacja wskazywał nam właściwą trasę. I oto — wreszcie! — światła Frankiwska przed nami. Teraz błądzimy po nieznanych ulicach w poszukiwaniu siedliska Tkaczewskich. Dzwonię do Jarosława, a on szybko prowadzi nas do celu…

W przytulnym domu przyjaciela czekał już na nas stół z wykwintnymi potrawami — jak się okazało, dziełem kulinarnych talentów gospodyni. Małżonkowie pytają nas o dni przeżyte pod rosyjską okupacją, o nasze bytowanie w piwnicy, o doświadczenia w kontaktach z wrogiem… Nasi przyjaciele nie mogą uwierzyć, że coś takiego mogło się w ogóle wydarzyć. Jednak, z uwagi na historię, dochodzimy do wniosku — w rosyjskim okrucieństwie nic dziwnego nie ma…

W międzyczasie Jarosław mówi, że czeka na nas w Jaremczu nasz wspólny znajomy, pisarz Wasyl Nahirniak, który przygotował nam schronienie. Poznaliśmy się z nim rok temu, kiedy przyjechaliśmy z Tomą na festiwal „Ognisko literackie nad Czernosztem”. Pan Wasyl to bardzo jasna, łagodna osoba. Takich, jak on, jak mówił mój pradziad Jakub, „już nie robią”. Więc nasza załoga, po spędzeniu kilku godzin w gościnnościach rozgrzewających serce wyrusza w drogę.

Trzeba się spieszyć, bo niedługo — nowe pojęcie w naszym słowniku — godzina policyjna… Niebawem wjeżdżamy w góry. Wielkie świerki, jak strażnicy, otoczyły drogę, masywnymi gałęziami wskazując nam kierunek na Jaremcze. (Tutaj powinienem zrobić jakąś liryczną wzmiankę, ale brakuje mi inspiracji.) Aż tu nagle pojawił się posterunek. Nasi chłopcy, uzbrojeni w stare AKM-y, niemówiący i nie reagujący na żarty. Milcząc długo sprawdzają nasze dokumenty. Robią uwagę Romkowi za uszkodzoną przednią lampę. Wreszcie życzą „szczęśliwej drogi” i pozwalają nam jechać. Nawiasem mówiąc, przyszła mi myśl, że ci surowi chłopcy przypominają mi żołnierzy UPA, którzy walczyli w tej okolicy niemal do lat 60. ubiegłego wieku…

Oto Jaremcze. Dzwonię do pana Wasyla, a on pokazuje nam drogę do bazy „Prut”, gdzie mamy się zatrzymać. Po kilku minutach zatrzymujemy się obok budynku, który zdaje się pamiętać carskie czasy. Drewnianymi schodkami gospodyni prowadzi nas na drugie piętro do naszego pokoju, gdzie stoi siedem łóżek z szafeczkami. W pomieszczeniu jest zimno i nieprzytulnie. Po gościnach u przyjaciół ten pokój z, można by powiedzieć, rustykalnym wystrojem wnętrza skłania do rozmyślań o niepewnej przyszłości naszego dalszego istnienia. Cieszy jedno — cisza, pozbawiona grzmotu rakiet i pocisków nad głową. Ale… Przypomniało mi się, że niedaleko (gdzieś około 10 km) jest Delatyn, w pobliżu którego za sowieckich czasów znajdował się Iwano-Frankiwsk-16, czyli Obiekt-711 — tajna baza, gdzie w wyrąbanych w górach sztolniach przechowywano głowice nuklearne i rakiety. W pierwszych latach niepodległości Ukrainy wywieziono je do Rosji, ale i teraz, jestem pewien, jest tam schowana jakaś bomba. Więc ten obszar jest potencjalnym celem dla kacapskich rakiet. Trzeba zastanowić się, czy warto zostawać w Jaremczu…

16 marca 2022, środa

Godz. 10.15. Osada Werchowina, ulica Żabiowska, 67, kompleks wypoczynkowy „Arkan”. Z dziennika Serhija Kulidy

Rano wypiliśmy herbaty i poszliśmy na spacer po miasteczku Jaremcze. Przy pomniku kozackim (zdziwiłem się, że wciąż stoi w kraju, gdzie zawsze nienawidzono Rosjan) wolontariusze rozdawali uchodźcom gorącą zupę. Stanęliśmy w kolejce razem z nimi.

Miałem dwojakie uczucia: z jednej strony byłem zadowolony, że zjadłem coś świeżego, ale z drugiej… Tego rodzaju rozdawanie jedzenia bezdomnym widziałem w Nowym Jorku, gdzie mieszkałem przez niemal dziesięć lat. I nigdy, nawet w najgorszym śnie nie pomyślałem, że podobna sytuacja może spotkać mnie, moją rodzinę. Jednym słowem, nigdy więcej nie mów nigdy.

Potem poszliśmy dalej. Bezcelowo łaziliśmy po lokalnym targu… Na ulicach pełno takich jak my – zdenerwowanych, zrozpaczonych ludzi… Natknęliśmy się na punkt wolontariacki. W środku tłoczyli się uchodźcy. Życzliwi wolontariusze rozdawali odzież, środki higieny, pierogi, konserwy, chleb. Pachnące bochenki prosto z pieca, więc i my bierzemy kilka.

Kiedy wróciliśmy do swojej bazy, dzielę się z rodziną wątpliwościami. Wszyscy zgadzają się, że trzeba stąd wyjechać. I to jak najszybciej.

Dzwonię do Wasyla Nahirniaka i wyrażam swoje obawy. Mój rozmówca zdumiewająco rozumie moje zaniepokojenie. Obiecuje jak najszybciej oddzwonić. Oczekiwanie płynie bardzo wolno. I oto mój przyjaciel jest na linii: — Serhiju, zaraz siadajcie do autobusu do Werchowiny. Będę na was czekał przy urzędzie miejskim…

Pożegnaliśmy się pośpiesznie z zaskoczoną dyrektorką ośrodka wypoczynkowego i pospieszyliśmy na przystanek. Po czterdziestu minutach byliśmy już w Werchowinie. Pan Wasyl obejmuje moich bliskich ramieniem. Potem siadamy w samochód, który zawozi nas do jego dobrej znajomej, która prowadzi kompleks wypoczynkowy. Spokoju tego miejsca strzeże kapliczka z wizerunkiem Matki Boskiej. Zza krzaków wychodzi zmęczona kobieta po sześćdziesiątce.

— Wasylina — podaje rękę właścicielka obiektu i zaprasza do jednego z drewnianych domków, które znajdują się na terenie kompleksu. — Tutaj przygotowałam wam pokój — i życzliwym gestem otwiera drzwi do pomieszczenia.

Wchodzimy do środka i rozglądamy się z zadowoleniem. Jasny i przestronny pokój urządzony jest nowoczesnymi meblami, jest łóżko małżeńskie, a na ścianie telewizor plazmowy.

— Tutaj będziecie mieszkać. A na obiad zapraszam do kawiarni. Dania dla was są darmowe…

Tamara, entuzjastycznie przytulając, dziękuje gospodyni, ale ta tylko macha ręką: — Czym mogę, tym pomagam — potem spieszy się do swoich jakichś pilnych spraw.

Żegna się też Wasyl: wkrótce ma dyżur na blokadzie. A my zaczynamy się urządzać, ciesząc się tym przytulnym schronieniem…

Godz. 18.35, Osada Werchowina, ulica Żabiowska, 67, kompleks wypoczynkowy „Arkan”. Z dziennika Serhija Kulidy

Wieczór. Wyszliśmy z Tamara na podwórko. Na niebie wysyp gwiazd. Cisza. Tylko gdzieś w oddali szczeka pies. Jakby nie było wojny. Toma przytuliła się do mojej piersi: — Dziękuję, że wywiozłeś nas z tego piekła.

— To nie ja, to Romczyk.

— Gdyby nie ty — podkreśla żona — zostalibyśmy w Buczy. I nie wiadomo, co by się z nami stało… Kocham cię…

— I ja cię kocham, moja kochana…

Chodźmy spać…

17 marca 2022 roku, czwartek

Godz. 9.20, Osada Werchowina, ulica Iwana Franki, 7, szkoła. Z dziennika Serhija Kulidy

Rano zadzwonił pan Wasyl — zaprasza nas do szkoły, żebyśmy skorzystali z dostawy darów z Rumunii i wybrali sobie jakieś ubrania. Poszliśmy, kilometr, półtora, do placówki edukacyjnej, która znajduje się w centrum osady. Na ulicy odwilż, więc, brodząc przez błoto, suniemy poboczem. Oto i centrum miasteczka. Wszystko jak należy — hotel, bank, poczta, kantor wymiany walut, sklepy… Pan Wasyl czeka na nas przy szkole. W przestronnej sali jednej z klas na parterze leżą poukładane stosy ubrań. Kurtki, jeansy, koszule, obuwie. Ale wszystko tak zniszczone, że trudno coś wybrać. Udało mi się jednak znaleźć porządną kanadyjkę. W końcu na dworze zima… Ninusia i Tamara też wyłowiły jakieś ciepłe rzeczy. Cieszą się nawet z tego, bo okazało się, że gdzieś mi poginęły zimowe kurtki.

Nasz kolega pobiegł załatwiać swoje sprawy, a my postanowiliśmy pójść na lokalny targ. Chodzimy, oglądamy… Zatrzymujemy się przy jakimś facecie, który sprzedaje mięsne przysmaki. Pytam o cenę. Ten przez zaciśnięte usta odpowiada. Widać, że traktuje nas jak jakichś bezdomnych (choć, prawdę mówiąc, ma rację) i patrzy na nas z góry swoich 160 centymetrów. Uprzejmie dziękuję i mówię, że nie stać nas na taką cenę. A tu facet wybucha żółcią: — Ze starszymi ludźmi tak się nie rozmawia! — powtarza, aż ludzie zaczynają się rozglądać.

— Nie zrozumiałeś? —dziwię się szczerze. — Czym cię obraziłem?

— Nie potrafisz rozmawiać z ludźmi, to lepiej zamknij pysk! — kontynuuje. — Ach, jacy tu przyjeżdżają!…

Nie mogę wytrzymać.

— No dawaj, przyłóż… Coś ci powiem…

Facet podstawia ucho, z którego sterczy kępka włosów.

— Spie*dalaj, ośle — mówię spokojnie, ledwo powstrzymując się, żeby mu nie rozwalić mordy. — Ty, parszywco, nie masz sumienia… Ludzie uciekają od wojny, od śmierci, a ty… Obrzydlistwo…

Idziemy, a facet nawet się nie rusza… Muszę szczerze powiedzieć, że czułem się niezręcznie po tej potyczce… Ale jak można było to znosić…

Godz. 14.30, Osada Werchowina, ulica Żabiowska, 67, kompleks wypoczynkowy „Arkan”. Z dziennika Serhija Kulidy

Właśnie po obiedzie… W przytulnych domkach „Arkanu” prawie wszystkie miejsca zajęte uchodźcami, takimi jak my. Podali barszcz, pierogi z mięsem, kompot z słodkimi pączkami. Do sali wchodzi właścicielka lokalu pani Wasylina. Patrzy, czy wszystko w porządku. Podchodzi do naszego stołu: — Tamaro — zwraca się do mojej żony, — jeśli coś trzeba wyprasować, to przynieś. Jeśli potrzebujecie jakiejś pomocy, to mówcie, nie wstydźcie się…

Toma szczerze dziękuje, kładąc rękę na sercu… A w jej oczy zbierają się łzy…

Godz. 21.05, Osada Werchowina, ulica Żabiowska, 67, kompleks wypoczynkowy „Arkan”. Z dziennika Serhija Kulidy

Wieczór spędziliśmy przed telewizorem i wpatrując się w smartfony, oczekując dobrych wieści. Ale przynajmniej na razie sytuacja nie napawa optymizmem. Wróg się zbliża. Okrutnie bombarduje wsie i miasta… Ludzie giną… Ukraina liczy, że „demokratyczny świat” zamknie niebo… Ale, jak mówił mój główny redaktor w Ukraińskim Radiu Jurij Zasenko: „Rzeczywiście wy*raliście”. W sensie, że Europa wraz ze Stanami Zjednoczonymi jakoś nie chcą działać… Prawdopodobnie nie wierzą, że Ukraińcy staną w obronie Ojczyzny. Myślę, że i Putin jest w szoku…

18 marca 2022, piątek

Godz. 11.15, Osada Werchowina, ulica Żabiowska, 67, kompleks wypoczynkowy „Arkan”. Z dziennika Serhija Kulidy

Dzień zaczął się od telefonów. Dzwonili: kolega ze studiów Sasza Hryhorijew z Kijowa, mój przyjaciel ze szkolnych lat Bob Wiśniewiecki, który od lat mieszka w Izraelu, córka Luda z tej samej Ziemi Obiecanej, brat Sasza z Kławdijewa. Wszyscy pytają niepokojąco, jak się mamy? Uspokajam ich i opowiadam, jak udało nam się uniknąć śmierci…

Godz. 13.00, Osada Werchowina, ulica Żabiowska, 67, kompleks wypoczynkowy „Arkan”. Z dziennika Serhija Kulidy

Wciąż wszyscy trwamy w euforii, podnieceniu z powodu wyjazdu z Buczy, ale każdy zaczyna zastanawiać się nad przyszłością. Co będzie z Ukrainą? Czy wrócimy do naszego rodzinnego miasta? Co dalej robić? Jak przetrwać?… Na razie nie ma odpowiedzi na żadne z tych pytań.

Godz. 15.23, Osada Werchowina, ulica Żabiowska, 67, kompleks wypoczynkowy „Arkan”. Z dziennika Serhija Kulidy

Pomyślałem sobie: może zostać w Werchowinie? Ale z czego żyć? Pieniądze idą się je**ć… Pan Wasyl zasugerował, że można bym się zatrudnił w miejscowej gazecie. Ale gdzie się leczyć Tamarze i mnie? I przede wszystkim, za co? Nasze zdrowie kosztuje sporo…

Kolejny fragment wkrótce na naszym portalu.