Został mi tylko kot – 21. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Ojciec Iryny opowiadał później, że córka chwyciła martwą rękę męża i „zawyła najdzikszym krzykiem, jaki w życiu słyszałem”… — publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to wstrząsająca kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Publikujemy kolejny fragment książki. Wcześniejsze odcinki można przeczytać TUTAJ.

Bucza, ulica Jabłońska

Ta zbolała kobieta w czarnej chuście niemal codziennie przychodzi na cmentarz. Powoli, omijając stare groby z zardzewiałymi i przechylonymi krzyżami, podchodzi do świeżej mogiły, na której stoi skromny żałobny wieniec i leży kilka więdnących już bukiecików żółtych tulipanów. Na metalowym krzyżu oparta jest fotografia czterdziestoletniego mężczyzny z lekko figlarnym uśmiechem na pełnej twarzy i dołeczkiem na brodzie.

— Witaj, moje słońce — kobieta pochyla się, by delikatnie pogłaskać zdjęcie. — Witaj, mój kochany… Przyniosłam ci wszystko, co lubisz… Widzisz, to twoje landrynki Halls, a to herbatniki „Maria”… Czekoladka…

Potem kobieta wyciąga papierosa, drżącymi ze wzruszenia palcami zapala go i kładzie na kopczyku mogiły.

— Zapal, mój drogi, przecież lubisz palić… — szlocha kobieta. — I… Wybacz mi… To wszystko moja wina… Gdybym zgodziła się wyjechać, to by się nie stało… Wybacz mi, mój kochany…

Postawszy chwilę, znów pochyla się nad portretem mężczyzny, całuje go i z trudem prostując się, powoli odchodzi… Do tego świata, który nagle zmienił się 24 lutego… Kobieta wraca do życia, w którym jej ukochanego Olega już nigdy nie będzie obok.

Iryna i Ołeh poznali się w 2005 roku. Wówczas do szpitala, w którym pracowała kobieta, przyszedł postawny, przystojny młody mężczyzna, by naprawić dach. Od razu, jak to się mówi, wpadł jej w oko. Pewnego dnia Iryna zebrała się na odwagę i, nieco speszona, podeszła do dekarza. Słowo za słowem… I oboje ani się obejrzeli, jak wkrótce, obrazowo mówiąc, stanęli na ślubnym kobiercu. Co więcej, mężczyzna przyjął nazwisko żony i stał się Ołehem Abramowem. Czyż to nie dowód płomiennej miłości?

Młoda para zamieszkała w domu rodziców Iryny pod adresem Jabłońska 1, niedaleko skrzyżowania z Wokzalną. Choć Bóg nie obdarzył ich dziećmi, jak mówiła Iryna, mieli idealną rodzinę.
— Przeżyliśmy razem siedemnaście lat — wspominała kobieta. — Ołeh był dla mnie najbliższy. Nasze relacje były wyjątkowe… Nigdy nie musiałam się o nic martwić. Bardzo mnie chronił, był troskliwy i czuły. Nawet gdy szliśmy chodnikiem, zawsze szedł od strony drogi, a ja bliżej płotu, z dala od samochodów. Nigdy nie pozwalał mi podnosić ciężkich toreb. Zawsze byliśmy razem — na targu, w sklepie. Ciężko pracował jako spawacz, mimo że kiedyś miał złamany kręgosłup. Starał się zarobić na dom na wsi, bo marzył o spokojnym miejscu. Zawsze powtarzał: „Ira, nigdy nikogo o nic nie proś, sami wszystko osiągniemy, wszystko będziemy mieć”. I ja się do tego przyzwyczaiłam. Nigdy nikogo o nic nie prosiłam. Wiedziałam, że przyjdzie, przyniesie, załatwi… W weekendy robiliśmy grilla na podwórku albo chodziliśmy do kina „Żyrafa” w Irpieniu.

Rodzinną idyllę brutalnie przerwała wojna…

— Dwudziestego czwartego lutego mąż, jak zwykle, wstał o piątej rano i pojechał do pracy w Kijowie. Spałam. O siódmej zadzwonił i powiedział: „Nigdzie nie wychodź, zaraz wrócę, zaczęli bombardować”. Oczywiście wyszłam z domu i usłyszałam odległe dźwięki i huk. O dziewiątej wrócił. Już było słychać wybuchy i widać dym od strony lotniska w Hostomelu. Udało nam się jeszcze pójść na targ. Miałam przecież trzy koty i psa… Tak bardzo liczyliśmy, że to potrwa najwyżej trzy dni. Myśleliśmy: jeśli wejdą, nasi zaraz ich zatrzymają.

Ale nadzieje okazały się płonne. Już 27 lutego Abramowowie zobaczyli pod swoim domem wrogie pojazdy z wymalowanymi białą farbą literami „V” i żołnierzy. Kolumna kacapów zatrzymała się na Wokzalnej, próbując wejść do Irpienia. Tam jednak została potężnie ostrzelana przez ukraińską artylerię.

Iryna Abramowa wspomina:

— Od siódmej rano do około wpół do czwartej trwała walka. Leżeliśmy na podłodze, bo nie mieliśmy piwnicy. Dom chwiał się pod wpływem fal uderzeniowych, raz w jedną, raz w drugą stronę.

Przeżyte lęki skłoniły do rozważań o ewakuacji, choć ludzie łudzili się, że wszystko dobrze się skończy.

Ołeh jednak był niespokojny, rozumiejąc, że Rosjanie mogą chcieć zemścić się za zniszczony sprzęt i zabitych żołnierzy. Pewnego dnia wyznał żonie: „Boję się o ciebie”. Abramowowie próbowali opuścić Buczę, ale w samochodzie sąsiadów zabrakło miejsca. Ostatecznie Iryna wzięła na siebie odpowiedzialność:

— Zostaniemy tutaj. Trzy koty, pies… Gdzie z nimi pojedziemy? Wszystko będzie dobrze.

Jednak brat Iryny, nie licząc na „humanizm wyzwolicieli”, opuścił miasto z rodziną. W domu na Jabłońskiej zostali Ołeh, Iryna, jej 72-letni ojciec Wołodymyr i kuzyn.

— Żyliśmy pod ciągłym ostrzałem, zarówno w dzień, jak i w nocy — wspominała Iryna. — Bez wody, prądu, gazu i łączności. Cały czas byliśmy w domu, chowaliśmy się, jak mogliśmy.

4 marca koło ich posesji przejechały ponownie rosyjskie transportery opancerzone. Następnego dnia odcięto gaz, więc Ołeh z ojcem Iryny poszli podłączyć butlę gazową do starej kuchenki. Wtedy niedaleko domu rozległ się potężny wybuch.

— Ołeh wbiegł do domu i postanowiliśmy pójść do ojca — wspominała Iryna. — Dom był podzielony na trzy części: w jednej mieszkaliśmy z mężem, w drugiej ojciec, a w trzeciej kuzyn. Usłyszeliśmy huk. Jechały rosyjskie czołgi z Jabłońskiej. Udało mi się złapać jednego kota, Ołeh wziął psa. Dokumenty i pieniądze zostały w domu. Dwa koty też — nie zdążyliśmy ich zabrać. I wtedy usłyszeliśmy wybuch w naszej części domu. Zaraz potem rozpoczął się ostrzał.

Następnie, wyłamując bramę i furtkę, na podwórze wtargnęli okupanci. Według Iryny było ich czterech:

— Trzech bardzo młodych, około 20 lat, i jeden starszy, pewnie dowódca, w wieku 30-35 lat. Wyglądali na kadyrowców — mieli specyficzny akcent. Byli bez brody, ale mieli charakterystyczną ciemną urodę. Ubrani byli w piaskowe mundury i drogie buty z nubuku.

Ołeh podczołgał się do drzwi i zawołał:

— Tu są cywile, nie strzelajcie!

— A czemu nie wychodzicie, skoro cywile? — drzwi do domu otworzyły się z hukiem, niemal wypadając z zawiasów. — Co, nie widzicie? My Rosjanie, przyszliśmy was wyzwalać…

— Stałam z kotem na rękach — opowiadała Iryna. — Byłam przerażona. Ręce i nogi trzęsły się ze strachu. Zabrali telefony ojcu i Ołehowi. Ojciec miał zwykły telefon, który od razu wyrzucili, a smartfon Ołeha zabrali. To było bardzo straszne. Celowali w nas z karabinów, ich intencje były oczywiście wrogie.

— Gdzie tu są naziści? Podajcie adres! — krzyknął starszy, mierząc kałasznikowem w troje przerażonych ludzi.

— Jacy naziści? Nie ma tu żadnych nazistów — odpowiedziała Iryna drżącym głosem.

Tymczasem dom ogarniał pożar. Ołeh poprosił okupantów o pozwolenie na jego ugaszenie, tłumacząc, że w motocyklu ma gaśnicę, a u ojca w łazience jest wanna pełna wody. Ku zaskoczeniu, Rosjanie się zgodzili, a trójka młodych żołnierzy poszła z Ołehem i Wołodymyrem, pilnując ich krok w krok.

Іryna została sama z dowódcą, który patrzył na nią złym wzrokiem i nie przestawał mówić:

— Myślicie, że to dla nas takie ciekawe tu być? W domu mamy żony, matki. Wasza władza jest nazistowska, to wy ją wybraliście. Zabijaliście ludzi na Majdanie, na Donbasie…

— Ale co my mamy z tym wspólnego? — Iryna wzruszyła ramionami. — Jesteśmy zwykłymi ludźmi…

— Nie, wy wszyscy jesteście naziści — wrzasnął kadyrowiec, wpadając w złość. — Pokażemy wam tutaj, jak ludzie ginęli na Donbasie. Zrobimy wam to samo…

Iryna milczała. A on, jeszcze bardziej pobudzony, zapytał:

— Twój mąż miał broń w rękach?

— Nie, on nawet w wojsku nie służył.

— Kim on jest?

— Spawaczem…

— Kim? — nie zrozumiał „wyzwoliciel”.

— Spawaczem…

Rosjanin coś wymamrotał, gwałtownie się odwrócił i wyszedł na podwórze. Iryna, wciąż mocno przyciskając kota do piersi, poszła za nim. Na progu, z pochyloną głową, siedział jej ojciec.

— Gdzie jest Ołeh? — zapytała zaniepokojona.

Ojciec tylko machnął bezradnie ręką w stronę otwartej bramy.

Przerażona, Iryna wybiegła na ulicę. Pod drzewem zobaczyła ubrania męża — sweter, bluzę i kurtkę. Dzień był mroźny, więc zdziwiło ją, dlaczego jego ubrania leżały na ziemi.

— Spojrzałam w lewo — wspominała. — Nic. Wyjrzałam za róg i zobaczyłam Ołeha leżącego. Pomyślałam, że może go pobili i upadł. Ale kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że z ucha płynęła ciemna, niemal czarna krew. Mnóstwo krwi… I nie było prawej części jego głowy. Wtedy zrozumiałam, że on nie żyje, ale to nie powinno tak wyglądać… Leżał prosto, nogi wyciągnięte, nawet kapcie nie spadły… A Rosjanie siedzieli na krawężniku, pili wodę z plastikowych butelek i patrzyli na mnie. Nic nie mówili, nie okazywali żadnych emocji. Wyglądali, jak publiczność w teatrze.

Ojciec Iryny opowiadał później, że córka chwyciła martwą rękę męża i „zawyła najdzikszym krzykiem, jaki w życiu słyszałem”:

— Zastrzelcie mnie!.. Miałam tylko męża!.. Nie mam nikogo więcej!.. Zabijcie mnie!…

Główny ork powoli podszedł do kobiety i wymierzył w nią lufę karabinu, ale po chwili opuścił ją. Potem podniósł ją znowu, ale z jakiegoś powodu nie zdecydował się strzelać… A Iryna nadal lamentowała:

— Zabijcie mnie! Strzelcie do mnie i do kota!

— Ja kobiet nie zabijam, — wydawało się, że kadyrowiec trochę się zawahał i, odwracając się, zapytał Wołodymyra: — To twoja córka?

On tylko skinął głową na znak zgody, nie odrywając wzroku od płaczącej córki.

— Daję wam — Rosjanin wyraźnie spojrzał na zegarek — trzy minuty, żeby stąd wyjść. A inaczej…

„Ledwo ją oderwałem od Ołeha — wspominał Wołodymyr Abramow. — Miała kapcie na nogach. Wyszliśmy. Tu jeszcze jakiś zabity leży, też w kapciach. Kogoś wyprowadzili i zabili na miejscu. Nie byliśmy pierwsi. Poszliśmy i szybko skręciliśmy w zaułek. Cała ulica była ostrzeliwana.”

Szczegółami tamtego momentu dzieli się też Iryna: „Ojciec jeszcze poprosił ich, aby pozwolili ugasić pożar w domu, ale oni nie pozwolili. Powiedzieli, że będzie czyszczenie i nikt tu nie może być. Kazali nam iść do piwnicy w zakładzie szklarskim. Skręciliśmy w zaułek, wyszliśmy na ulicę Hruszewskiego i poszliśmy w drugą stronę — do znajomego ojca. Wiem, że potem w tej piwnicy na zakładzie zabijali i torturowali ludzi…”

Wołodymyr opowiedział córce, jak zginął jej ukochany. Okazało się, że gdy Irynę w domu przesłuchiwał najwyraźniej starszy rangą Rosjanin, jego dwaj młodsi podwładni wyprowadzili Ołeha na Jabłońską i kazali mu się rozebrać.

„Widziałem go przez otwartą bramą — dzielił się smutnymi wspomnieniami Wołodymyr. — Stał na kolanach i powiedział swoje ostatnie słowa. Zapytał ich: „Chłopaki, co wy robicie?!”. A potem za róg go zabrali i strzelili z bliska… Kiedy zabili Ołeha, ogarnęła mnie taka pustka. Chciałem tylko jednego — umrzeć”…

Ołeh nie dożył swoich urodzin, zabrakło dziewięciu dni… Następnego dnia Iryna chciała pójść do ich domu i zabrać ciało męża, ale ojciec błagał ją, by tego nie robiła. Kilka dni później, z białą opaską na rękawie, sam ruszył na Jabłońską.

Wołodymyr, według słów Iryny, „spróbował podejść do domu. Nie pozwolili mu się zbliżyć. Powiedzieli: jeśli jeszcze raz podejdzie, zastrzelą. Mówili, że dom spalił się, tam jest punkt kontrolny. Ojciec zobaczył, że na ulicy leżały ciała innych zabitych. Musiał wrócić.” A w Buczy panowała śmierć… Wołodymyr opowiadał, że Rosjanie, po solidnym wypiciu alkoholu, który ukradli ze splądrowanych sklepów, codziennie urządzali „safari” na cywilach. „Doszło do tego, że chciało się coś sobie zrobić albo pójść do nich, żeby nas zastrzelili — mówi Wołodymyr. — Wszystko w naszych głowach zaczęło się nie układać. Nikt tego nie zrozumie. Jeśli nie przeżyjesz czegoś takiego — nie zrozumiesz. To, co opowiadamy, dla tych, którzy nie przeżyli niczego podobnego, to po prostu słowa.”

Opowieść o przeżyciach kontynuuje Iryna: „Cały ten czas nie było wody. I ojciec z jego znajomym chodzili do najbliższej studni. Pewnego dnia, gdy poszli, bez ostrzeżenia otworzyli do nich ogień. Strzelali w nogi i krzyczeli: „Po co tu chodzicie?” Postawili ich na kolanach, unieśli ręce, żądali dokumentów, telefonów. Powiedzieliśmy: „Nie mamy nic, wszystko zabrali”. Okupanci zabronili nam zbliżać się do studni. Nie dawali nam wody. Potem powiedzieli, że po ulicach mogą chodzić tylko kobiety. Jeśli zobaczą mężczyznę na ulicy, zastrzelą. I wtedy zaczęliśmy chodzić po wodę. Na ulicach leżało mnóstwo zabitych ludzi — mężczyzn, kobiet. Nie oszczędzali nikogo… Po tym, jak zabronili nam zbliżać się do studni, znaleźliśmy inne miejsce, gdzie braliśmy wodę — na podwórku jednej kobiety. Tego dnia poszłam po wodę, a ona mówi: „Słyszycie, jak cicho? W nocy było cicho, rano cicho. Podejrzanie”… Do tego strzelali nieustannie. A wieczorem, kiedy poszłam po wodę, mówi: „Wiecie, że Rosjanie wycofali wojska. Ich tu nie ma”. I wtedy razem z ojcem pobiegliśmy do domu. Ołeh nadal leżał… Wokół było bardzo dużo zabitych ludzi, rozstrzelanych. Oni byli ubrani, a Oleg leżał rozebrany. Przed śmiercią zabrali mu telefon i kurtkę…”

Wtedy, 30 marca, Iryna z Wołodymyrem znaleźli jakąś folię, położyli na niej ciało Ołeha i zaciągnęli na swoje podwórko, gdzie stał ich zniszczony ogniem dom, z wypalonymi okiennicami. Wkrótce ciało mężczyzny zabrano na ekspertyzę do Białej Cerkwi.

Pochowali Olega Abramowa na rodzinnym cmentarzu w Buczy dopiero 12 kwietnia.

„Miałam jeden cel — pochować go — płacze Iryna. — A teraz nie wiem. Czuję się ciężarem dla wszystkich. Został tylko jeden kot. Dwa koty i pies spaliły się w domu. Gdyby nie kot, którego wtedy wyniosłam, nie wiem, co bym robiła. Szczerze: żałuję, że pozwoliłam wtedy ojcu mnie zabrać… Nadal nie wierzę, że to wszystko mi się przytrafiło… A Ołeh… Ołeh nadal jest ze mną… Na zawsze…”

Godz. 21, Bucza, ulica Bohaterów Majdanu nr 15

Sześćdziesięcioletni Mykoła Koloskov, absolwent uczelni budowlanej, był dobrze znany w okolicy: razem ze swoją brygadą zbudował niejedną wygodną i elegancką prywatną willę. Kiedy Rosjanie weszli do Buczy, mężczyzna nie zdecydował się uciekać ze swojego rodzinnego miasta, w którym spędził całe życie. Prawdopodobnie liczył na szybką deokupację. Niestety, los zagrał z nim w śmiertelny żart…

5 marca, o godzinie dziewiątej wieczorem, gdy już zapadł zmrok, pan Mykoła wyszedł na balkon swojego mieszkania, które znajdowało się na piątym piętrze. Jego sąsiad, Wołodymyr Netkacz, opowiadał później, że wtedy Rosjanie zaczęli strzelać do budynku, a mężczyzna najprawdopodobniej chciał zobaczyć zniszczenia.

Z kolei Wołodymyr Ennnaov, przyjaciel z dzieciństwa Mykoły Koloskova, informował, że „wyszedł na balkon i stał się żywym celem dla Rosjan w wozie desantowym przy punkcie kontrolnym obok ‘Pasazha’. Zauważyli sylwetkę mężczyzny i postanowili się zabawić: z 30-milimetrowej armaty bojowego pojazdu wystrzelili w jego stronę. Ogień zniszczył cztery mieszkania. Przeszyty serią z wrogiej broni Mykoła Koloskov zmarł na rękach żony”.

Wolontariusze, którzy zajmowali się pochówkiem zabitych mieszkańców Buczy, pochowali jego ciało w zbiorowej mogile na terenie kościoła św. Andrzeja. Dopiero gdy Rosjanie uciekli z Buczy, rodzina pochowała szczątki Mykoły Koloskova na cmentarzu przy ulicy Deputackiej. Miało to miejsce 25 kwietnia.