Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: No to sobie Hołownia wystartował

Wprawdzie za najbardziej żałosną postać systemu władzy Donalda Tuska uznaję upadły „aŁtorytet” Adama Bodnara, ale tuż za nim plasuje się pozbawiony kręgosłupa Szymon Hołownia. Trzeba im oddać, że dają z siebie wszystko, a konkurencja jest spora.

To jest w ogóle coś nieprawdopodobnego, że ten człowiek, tak plastyczny i pozbawiony właściwości, pochodzi z Podlasia. Choć może tłumaczy to fakt, że pochodzi z Białegostoku, który, z całą sympatią, Białystok to moje ulubione, jakże wyluzowane w porównaniu z wieloma innymi, miasto, nie jest jednak wolny od wszystkich wad dużych miast. Z drugiej strony, wielu spośród tych, którzy mieli do czynienia z jego działalnością charytatywną, go chwali.

Z Hołowni zostało niewiele

Fakt jednak faktem, że po roku funkcjonowania Koalicji 13 grudnia z noszonego na rękach i oglądanego w salach kinowych w ramach „Sejmfliksa” Hołowni, nie zostało nic ponad to, co zostać z niego mogło. Kupka żałosnego, bezkręgowego, czegoś.

A przecież jeszcze całkiem niedawno, wzorem iluś podobnych mu poprzedników, przywódców „ugrupowań protestu”, były gwiazdor TVN miał być „nośnikiem nowej jakości”, „praworządności”, „konstytucji” i wszystkich tych magicznych zaklęć. Tak naprawdę to on dał władzę Donaldowi Tuskowi, który, jak by nie liczyć, przegrał wybory w październiku 2023 z Prawem i Sprawiedliwością. Jeszcze całkiem niedawno swoją umiejętnością łączenia wszelkich możliwych poglądów uwodził całkiem przytomnych ludzi. Jeszcze niedawno celebrytki tarły kolanem o kolano na sam jego widok.

Atak saturacyjny

Co z tym kapitałem zrobił Hołownia? Został szmatą do podłogi Tuska. Podejmowanie bzdurnych uchwał – niby podstaw prawnych? Nie ma sprawy. Bezprawne kwestionowanie mandatów poselskich Kamińskiego i Wąsika? Ależ oczywiście „Najjaśniejszy Mój Panie Kierowniku”. Zdążył się chyba jeszcze z satysfakcją wypowiedzieć na temat odebrania pieniędzy PiS pod pretekstem wyciągniętym z nosa Kalisza, kiedy gruchnęła wieść, że zrządzeniem PKW Polska 2050 prawdopodobnie sama będzie miała kłopoty z pieniędzmi. A wcześniej były jeszcze przemilczane ostrzeżenia w postaci choćby reportażu w jego rodzimej TVN, na jego temat. Widać niewystarczająco się płaszczył, za mało pełzał u tuskowych stóp.

A teraz jeszcze ujawniona przez „zaprzyjaźnione media” sprawa Collegium Humanum, gdzie Szymon Hołownia ma figurować na liście studentów. Według doniesień Piotra Krysiaka i Newsweeka oceny „studentowi”, który miał nie przychodzić na zajęcia miał wpisywać sam rektor. Według doniesień studiować na Collegium Humanum miał też „mózg” Hołowni Michał Kobosko.

Ja nie stwierdzam winy czy też niewinności Szymona Hołowni. W czasach zdziczałej „praworządności” i „demokracji walczącej” są to prawdopodobnie wartości nieosiągalne. Pozwalam sobie jednak zadawać pytanie skąd teraz taki saturacyjny atak na niedawnego ulubieńca tłumów? Niektórzy twierdzą, że to ze względu na jego, jako kandydata w wyborach prezydenckich, krytykę innego kandydata – Rafała Trzaskowskiego, którego Hołownia nazwał „półpolskim”. E, chyba nie.

Hołownia generalnie nie pasuje Tuskowi do nadal realizowanej z uporem godnym lepszej sprawy, błędnej koncepcji „jednej listy”. Tusk nie zniesie żadnej konkurencji w mainstreamie. Jednak gwoździem do politycznej trumny Hołowni wydaje się być jego wypowiedź na temat wyborów prezydenckich – „Będziemy mieli za chwilę wybory prezydenckie. I to ktoś musi stwierdzić ich ważność, żeby prezydent mógł złożyć przysięgę. W pozostałych przypadkach wyborów jest domniemanie ważności wyborów, a Sąd Najwyższy może co najwyżej stwierdzić, że były nieważne, jeśli ma na to dowody. W przypadku wyboru prezydenta orzeczenie Sądu Najwyższego o ważności wyborów jest warunkiem, żeby mógł być wpuszczony na salę i składać przysięgę. Chyba nie muszę państwu mówić, co będzie, jeśli prezydent nie będzie mógł złożyć przysięgi. Kto będzie wtedy wykonywał jego funkcję w zastępstwie prezydenta? Ale to już mówię tak pół żartem, pół serio” – mówił Hołownia kilka dni temu w Sejmie, sugerując wyraźnie, że niezależnie od tego kto wygra wybory on, jako Marszałek Sejmu, w chorym i pozbawionym podstaw prawnych systemie Koalicji 13 grudnia, może pełnić rolę głowy państwa.

Plan Hołowni i plan Freda

Przyznaję, że na początku odruchowo założyłem, że to plan całej Koalicji i przez Tuska autoryzowany. Zadawałem sobie wprawdzie pytanie „czy na pewno Tusk chciałby tak bardzo zbudować Hołownię?”, ale tłumaczyłem sobie, że albo to desperacja, albo jeszcze nie wszystkie elementy układanki widać. No ale chyba jednak nie, ostatnie wydarzenia wokół Hołowni wskazują raczej na to, że nonszalancko i przedwcześnie ogłosił on „plan wydymania Freda”, ale się w swojej naiwności przeliczył i teraz to „Fred wydymał jego”.

W wypowiedzi dla wPolsce24 Szymon Hołownia mówi o „pomówieniach i kłamstwach” – (…) To oznacza, że sprawa jest bardzo poważna. I to oznacza, że dojdzie do bardzo poważnego kryzysu zaufania w naszej koalicji. Bo jeżeli służby za tym stoją, albo służby lub prokuratura miała w tym jakikolwiek udział, bo skądś te informacje musiały wyciec, no to będzie znaczyło, że nie jest to to na co się umawialiśmy (…).

Panie Szymonie, nie to żebym płakał po Waszej żałosnej Koalicji, ale myśleć to trzeba było o takich rzeczach wcześniej, myśleć i działać. Teraz to Pan sobie możesz pogadać.

 

Graf. zrzut z ekrany ze strony Newsweeka

Czy Hołownia studiował na Collegium Humanum? Newsweek oskarża, marszałek zaprzecza

„Szymon Hołownia „studiował” na Collegium Humanum. Oceny wpisywał rektor [NASZ NEWS]” – tak napisała w środę wieczorem. publicystka Newsweeka Renata Kim na stronie internetowej tygodnika.

Newsweek zaczyna jednak swój nadzywczajny artykuł już w innym tonie. „Czy Szymon Hołownia studiował w Collegium Humanum? Byli pracownicy twierdzą, że był na liście studentów, ale nie przychodził na zajęcia. Marszałek nie odpowiedział od razu na pytania Newsweeka przesłane mailem” – napisano na portalu tygodnika.

Marszałek Sejmu Szymon Hołownnia zwołał 27 listopada br. późnym wieczorem konferencję prasową, na której zdecydowanie zaprzeczył zarzutom „Newsweeka”. „Nie byłem nigdy studentem tej uczelni” – podkeślił Hołownia tłumacząc, że owszem zapisał się na studnia na skompromitowaną oskarżenimi o sprzedawanie dyplomów, ale nigdy nie podjął tam nauki i za nią nie płacił/

W koalicji PO, TD (PL 2025) i NL tworzącej obecny rząd Donalada Tuska  zawrzało. Politycy i dziennikarze spekulują, że afera Hołowni może spowodować upadek rządu. A członkiem tej koalicji jest Polska 2050 – ugrupowanie, którego liderem jest marszłek Sejmu Szymon Hołownia.

red. sdp.pl  na podstawie Newsweek/ wPolityce

Fot. NAC

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Strzał w potylicę –  tak sowieci uśmiercili gen. Józefa Olszynę-Wilczyńskiego

27 listopada 1890 r. w Zwierzyńcu pod Krakowem urodził się Józef Olszyna-Wilczyński, generał Wojska Polskiego, we wrześniu 1939 r. dowódca Grupy Operacyjnej „Grodno”. 22 września 1939 r. pod Sopoćkiniami w okolicach Grodna orkowie Stalina wzięli go do niewoli, a następnie zamordowali.

Józef Olszyna-Wilczyński od 1912 r. był związany z Polskimi Drużynami Strzeleckimi. Następnie służył w I Brygadzie Legionów Polskich i Polskiej Organizacji Wojskowej. Uczestnik wojny polsko-ukraińskiej i wojny polsko-bolszewickiej na Podolu. 27 listopada 1918 r. w bitwie pod Mikulińcami Wilczyński został ciężko ranny i dostał się do niewoli ukraińskiej. W 1921 r. brał udział w ochronie III powstania śląskiego. W niepodległej RP w Wojsku Polskim, w 1924 r. przeniesiony do Korpusu Ochrony Pogranicza – dowódca w Baranowiczach i Zdołbunowie.

We wrześniu 1939 r., dowodząc Grupą Operacyjną „Grodno”, był de facto zwierzchnikiem polskich oddziałów w północno-wschodniej Polsce. Tragiczna śmierć przyszła 22 września ok. godziny 7.00 w Nowikach koło Sopoćkiń. Żona generała Alfreda Olszyna-Wilczyńska wspominała, że samochodowi, którym jechali, w miejscowości Góra Koliszówka zagrodziły drogę dwa sowieckie czołgi.

Generał wraz z żoną, adiutantem kpt. Mieczysławem Strzemeskim, kierowcą i jego pomocnikiem trafili do niewoli. Wilczyńskiego napastnicy najpierw ranili w nogę, potem dobili z bliskiej odległości. Zginął od strzału w potylicę, jak później ponad 22 tysiące polskich oficerów – ofiar zbrodni katyńskiej. Żona pisała dalej: „Mąż leżał twarzą do ziemi, lewa noga pod kolanem była przestrzelona w poprzek z karabinu maszynowego. […] Głowa męża była cała, tylko oczy i nos stanowiły jedną krwawą masę, a mózg wyciekał uchem”. Bolszewicy ograbili zwłoki zamordowanego, zabrali order Virtuti Militari i ryngraf z Matką Boską. Bolszewicy zamordowali też Strzemeskiego. „Tuż obok leżał kapitan z czaszką rozłupaną na dwoje” – zapamiętała generałowa.

Egzekucja nie była przypadkiem, tylko wynikiem rozkazów. „Żołnierze! Bijcie oficerów i generałów” – nakazywał dowódca Frontu Ukraińskiego Siemion Timoszenko. Głównodowodzący Frontem Białoruskim Michaił Kowalow próbował podburzać polską ludność, pisząc do niej w odezwie o „tchórzliwej ucieczce generałów z zagrabionym złotem”.

15 września 1939 r. gen. Olszyna-Wilczyński dostał od marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza rozkaz opuszczenia Grodna i skierowania się do Pińska. Dalszych instrukcji nie było, a wobec sowieckiej agresji zaczął się ewakuować w kierunku granicy z Litwą. Oddziałom zdążył jeszcze wydać rozkaz przegrupowania się w kierunku Grodna i Wilna, a później tworzenia konspiracji zbrojnej na ziemi grodzieńskiej i białostockiej. Jeszcze przed inwazją ZSRS generał był załamany położeniem Rzeczpospolitej, odmawiał jedzenia, a żonie 16 września powiedział, że „nie pozostaje nic, jak tylko zginąć”. O ochronę nie prosił. Zresztą jako polski generał, a do tego bohater wojny 1920 r., nie miał szans.

 

Został mi tylko kot – 21. fragment książki SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”

Ojciec Iryny opowiadał później, że córka chwyciła martwą rękę męża i „zawyła najdzikszym krzykiem, jaki w życiu słyszałem”… — publikujemy kolejny fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” to książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (napisana przy współpracy z Ihorem Bartkivem), poświęcona wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy w pierwszych dniach rosyjskiej agresji. Jest to wstrząsająca kronika wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnik autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Publikujemy kolejny fragment książki. Wcześniejsze odcinki można przeczytać TUTAJ.

Bucza, ulica Jabłońska

Ta zbolała kobieta w czarnej chuście niemal codziennie przychodzi na cmentarz. Powoli, omijając stare groby z zardzewiałymi i przechylonymi krzyżami, podchodzi do świeżej mogiły, na której stoi skromny żałobny wieniec i leży kilka więdnących już bukiecików żółtych tulipanów. Na metalowym krzyżu oparta jest fotografia czterdziestoletniego mężczyzny z lekko figlarnym uśmiechem na pełnej twarzy i dołeczkiem na brodzie.

— Witaj, moje słońce — kobieta pochyla się, by delikatnie pogłaskać zdjęcie. — Witaj, mój kochany… Przyniosłam ci wszystko, co lubisz… Widzisz, to twoje landrynki Halls, a to herbatniki „Maria”… Czekoladka…

Potem kobieta wyciąga papierosa, drżącymi ze wzruszenia palcami zapala go i kładzie na kopczyku mogiły.

— Zapal, mój drogi, przecież lubisz palić… — szlocha kobieta. — I… Wybacz mi… To wszystko moja wina… Gdybym zgodziła się wyjechać, to by się nie stało… Wybacz mi, mój kochany…

Postawszy chwilę, znów pochyla się nad portretem mężczyzny, całuje go i z trudem prostując się, powoli odchodzi… Do tego świata, który nagle zmienił się 24 lutego… Kobieta wraca do życia, w którym jej ukochanego Olega już nigdy nie będzie obok.

Iryna i Ołeh poznali się w 2005 roku. Wówczas do szpitala, w którym pracowała kobieta, przyszedł postawny, przystojny młody mężczyzna, by naprawić dach. Od razu, jak to się mówi, wpadł jej w oko. Pewnego dnia Iryna zebrała się na odwagę i, nieco speszona, podeszła do dekarza. Słowo za słowem… I oboje ani się obejrzeli, jak wkrótce, obrazowo mówiąc, stanęli na ślubnym kobiercu. Co więcej, mężczyzna przyjął nazwisko żony i stał się Ołehem Abramowem. Czyż to nie dowód płomiennej miłości?

Młoda para zamieszkała w domu rodziców Iryny pod adresem Jabłońska 1, niedaleko skrzyżowania z Wokzalną. Choć Bóg nie obdarzył ich dziećmi, jak mówiła Iryna, mieli idealną rodzinę.
— Przeżyliśmy razem siedemnaście lat — wspominała kobieta. — Ołeh był dla mnie najbliższy. Nasze relacje były wyjątkowe… Nigdy nie musiałam się o nic martwić. Bardzo mnie chronił, był troskliwy i czuły. Nawet gdy szliśmy chodnikiem, zawsze szedł od strony drogi, a ja bliżej płotu, z dala od samochodów. Nigdy nie pozwalał mi podnosić ciężkich toreb. Zawsze byliśmy razem — na targu, w sklepie. Ciężko pracował jako spawacz, mimo że kiedyś miał złamany kręgosłup. Starał się zarobić na dom na wsi, bo marzył o spokojnym miejscu. Zawsze powtarzał: „Ira, nigdy nikogo o nic nie proś, sami wszystko osiągniemy, wszystko będziemy mieć”. I ja się do tego przyzwyczaiłam. Nigdy nikogo o nic nie prosiłam. Wiedziałam, że przyjdzie, przyniesie, załatwi… W weekendy robiliśmy grilla na podwórku albo chodziliśmy do kina „Żyrafa” w Irpieniu.

Rodzinną idyllę brutalnie przerwała wojna…

— Dwudziestego czwartego lutego mąż, jak zwykle, wstał o piątej rano i pojechał do pracy w Kijowie. Spałam. O siódmej zadzwonił i powiedział: „Nigdzie nie wychodź, zaraz wrócę, zaczęli bombardować”. Oczywiście wyszłam z domu i usłyszałam odległe dźwięki i huk. O dziewiątej wrócił. Już było słychać wybuchy i widać dym od strony lotniska w Hostomelu. Udało nam się jeszcze pójść na targ. Miałam przecież trzy koty i psa… Tak bardzo liczyliśmy, że to potrwa najwyżej trzy dni. Myśleliśmy: jeśli wejdą, nasi zaraz ich zatrzymają.

Ale nadzieje okazały się płonne. Już 27 lutego Abramowowie zobaczyli pod swoim domem wrogie pojazdy z wymalowanymi białą farbą literami „V” i żołnierzy. Kolumna kacapów zatrzymała się na Wokzalnej, próbując wejść do Irpienia. Tam jednak została potężnie ostrzelana przez ukraińską artylerię.

Iryna Abramowa wspomina:

— Od siódmej rano do około wpół do czwartej trwała walka. Leżeliśmy na podłodze, bo nie mieliśmy piwnicy. Dom chwiał się pod wpływem fal uderzeniowych, raz w jedną, raz w drugą stronę.

Przeżyte lęki skłoniły do rozważań o ewakuacji, choć ludzie łudzili się, że wszystko dobrze się skończy.

Ołeh jednak był niespokojny, rozumiejąc, że Rosjanie mogą chcieć zemścić się za zniszczony sprzęt i zabitych żołnierzy. Pewnego dnia wyznał żonie: „Boję się o ciebie”. Abramowowie próbowali opuścić Buczę, ale w samochodzie sąsiadów zabrakło miejsca. Ostatecznie Iryna wzięła na siebie odpowiedzialność:

— Zostaniemy tutaj. Trzy koty, pies… Gdzie z nimi pojedziemy? Wszystko będzie dobrze.

Jednak brat Iryny, nie licząc na „humanizm wyzwolicieli”, opuścił miasto z rodziną. W domu na Jabłońskiej zostali Ołeh, Iryna, jej 72-letni ojciec Wołodymyr i kuzyn.

— Żyliśmy pod ciągłym ostrzałem, zarówno w dzień, jak i w nocy — wspominała Iryna. — Bez wody, prądu, gazu i łączności. Cały czas byliśmy w domu, chowaliśmy się, jak mogliśmy.

4 marca koło ich posesji przejechały ponownie rosyjskie transportery opancerzone. Następnego dnia odcięto gaz, więc Ołeh z ojcem Iryny poszli podłączyć butlę gazową do starej kuchenki. Wtedy niedaleko domu rozległ się potężny wybuch.

— Ołeh wbiegł do domu i postanowiliśmy pójść do ojca — wspominała Iryna. — Dom był podzielony na trzy części: w jednej mieszkaliśmy z mężem, w drugiej ojciec, a w trzeciej kuzyn. Usłyszeliśmy huk. Jechały rosyjskie czołgi z Jabłońskiej. Udało mi się złapać jednego kota, Ołeh wziął psa. Dokumenty i pieniądze zostały w domu. Dwa koty też — nie zdążyliśmy ich zabrać. I wtedy usłyszeliśmy wybuch w naszej części domu. Zaraz potem rozpoczął się ostrzał.

Następnie, wyłamując bramę i furtkę, na podwórze wtargnęli okupanci. Według Iryny było ich czterech:

— Trzech bardzo młodych, około 20 lat, i jeden starszy, pewnie dowódca, w wieku 30-35 lat. Wyglądali na kadyrowców — mieli specyficzny akcent. Byli bez brody, ale mieli charakterystyczną ciemną urodę. Ubrani byli w piaskowe mundury i drogie buty z nubuku.

Ołeh podczołgał się do drzwi i zawołał:

— Tu są cywile, nie strzelajcie!

— A czemu nie wychodzicie, skoro cywile? — drzwi do domu otworzyły się z hukiem, niemal wypadając z zawiasów. — Co, nie widzicie? My Rosjanie, przyszliśmy was wyzwalać…

— Stałam z kotem na rękach — opowiadała Iryna. — Byłam przerażona. Ręce i nogi trzęsły się ze strachu. Zabrali telefony ojcu i Ołehowi. Ojciec miał zwykły telefon, który od razu wyrzucili, a smartfon Ołeha zabrali. To było bardzo straszne. Celowali w nas z karabinów, ich intencje były oczywiście wrogie.

— Gdzie tu są naziści? Podajcie adres! — krzyknął starszy, mierząc kałasznikowem w troje przerażonych ludzi.

— Jacy naziści? Nie ma tu żadnych nazistów — odpowiedziała Iryna drżącym głosem.

Tymczasem dom ogarniał pożar. Ołeh poprosił okupantów o pozwolenie na jego ugaszenie, tłumacząc, że w motocyklu ma gaśnicę, a u ojca w łazience jest wanna pełna wody. Ku zaskoczeniu, Rosjanie się zgodzili, a trójka młodych żołnierzy poszła z Ołehem i Wołodymyrem, pilnując ich krok w krok.

Іryna została sama z dowódcą, który patrzył na nią złym wzrokiem i nie przestawał mówić:

— Myślicie, że to dla nas takie ciekawe tu być? W domu mamy żony, matki. Wasza władza jest nazistowska, to wy ją wybraliście. Zabijaliście ludzi na Majdanie, na Donbasie…

— Ale co my mamy z tym wspólnego? — Iryna wzruszyła ramionami. — Jesteśmy zwykłymi ludźmi…

— Nie, wy wszyscy jesteście naziści — wrzasnął kadyrowiec, wpadając w złość. — Pokażemy wam tutaj, jak ludzie ginęli na Donbasie. Zrobimy wam to samo…

Iryna milczała. A on, jeszcze bardziej pobudzony, zapytał:

— Twój mąż miał broń w rękach?

— Nie, on nawet w wojsku nie służył.

— Kim on jest?

— Spawaczem…

— Kim? — nie zrozumiał „wyzwoliciel”.

— Spawaczem…

Rosjanin coś wymamrotał, gwałtownie się odwrócił i wyszedł na podwórze. Iryna, wciąż mocno przyciskając kota do piersi, poszła za nim. Na progu, z pochyloną głową, siedział jej ojciec.

— Gdzie jest Ołeh? — zapytała zaniepokojona.

Ojciec tylko machnął bezradnie ręką w stronę otwartej bramy.

Przerażona, Iryna wybiegła na ulicę. Pod drzewem zobaczyła ubrania męża — sweter, bluzę i kurtkę. Dzień był mroźny, więc zdziwiło ją, dlaczego jego ubrania leżały na ziemi.

— Spojrzałam w lewo — wspominała. — Nic. Wyjrzałam za róg i zobaczyłam Ołeha leżącego. Pomyślałam, że może go pobili i upadł. Ale kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że z ucha płynęła ciemna, niemal czarna krew. Mnóstwo krwi… I nie było prawej części jego głowy. Wtedy zrozumiałam, że on nie żyje, ale to nie powinno tak wyglądać… Leżał prosto, nogi wyciągnięte, nawet kapcie nie spadły… A Rosjanie siedzieli na krawężniku, pili wodę z plastikowych butelek i patrzyli na mnie. Nic nie mówili, nie okazywali żadnych emocji. Wyglądali, jak publiczność w teatrze.

Ojciec Iryny opowiadał później, że córka chwyciła martwą rękę męża i „zawyła najdzikszym krzykiem, jaki w życiu słyszałem”:

— Zastrzelcie mnie!.. Miałam tylko męża!.. Nie mam nikogo więcej!.. Zabijcie mnie!…

Główny ork powoli podszedł do kobiety i wymierzył w nią lufę karabinu, ale po chwili opuścił ją. Potem podniósł ją znowu, ale z jakiegoś powodu nie zdecydował się strzelać… A Iryna nadal lamentowała:

— Zabijcie mnie! Strzelcie do mnie i do kota!

— Ja kobiet nie zabijam, — wydawało się, że kadyrowiec trochę się zawahał i, odwracając się, zapytał Wołodymyra: — To twoja córka?

On tylko skinął głową na znak zgody, nie odrywając wzroku od płaczącej córki.

— Daję wam — Rosjanin wyraźnie spojrzał na zegarek — trzy minuty, żeby stąd wyjść. A inaczej…

„Ledwo ją oderwałem od Ołeha — wspominał Wołodymyr Abramow. — Miała kapcie na nogach. Wyszliśmy. Tu jeszcze jakiś zabity leży, też w kapciach. Kogoś wyprowadzili i zabili na miejscu. Nie byliśmy pierwsi. Poszliśmy i szybko skręciliśmy w zaułek. Cała ulica była ostrzeliwana.”

Szczegółami tamtego momentu dzieli się też Iryna: „Ojciec jeszcze poprosił ich, aby pozwolili ugasić pożar w domu, ale oni nie pozwolili. Powiedzieli, że będzie czyszczenie i nikt tu nie może być. Kazali nam iść do piwnicy w zakładzie szklarskim. Skręciliśmy w zaułek, wyszliśmy na ulicę Hruszewskiego i poszliśmy w drugą stronę — do znajomego ojca. Wiem, że potem w tej piwnicy na zakładzie zabijali i torturowali ludzi…”

Wołodymyr opowiedział córce, jak zginął jej ukochany. Okazało się, że gdy Irynę w domu przesłuchiwał najwyraźniej starszy rangą Rosjanin, jego dwaj młodsi podwładni wyprowadzili Ołeha na Jabłońską i kazali mu się rozebrać.

„Widziałem go przez otwartą bramą — dzielił się smutnymi wspomnieniami Wołodymyr. — Stał na kolanach i powiedział swoje ostatnie słowa. Zapytał ich: „Chłopaki, co wy robicie?!”. A potem za róg go zabrali i strzelili z bliska… Kiedy zabili Ołeha, ogarnęła mnie taka pustka. Chciałem tylko jednego — umrzeć”…

Ołeh nie dożył swoich urodzin, zabrakło dziewięciu dni… Następnego dnia Iryna chciała pójść do ich domu i zabrać ciało męża, ale ojciec błagał ją, by tego nie robiła. Kilka dni później, z białą opaską na rękawie, sam ruszył na Jabłońską.

Wołodymyr, według słów Iryny, „spróbował podejść do domu. Nie pozwolili mu się zbliżyć. Powiedzieli: jeśli jeszcze raz podejdzie, zastrzelą. Mówili, że dom spalił się, tam jest punkt kontrolny. Ojciec zobaczył, że na ulicy leżały ciała innych zabitych. Musiał wrócić.” A w Buczy panowała śmierć… Wołodymyr opowiadał, że Rosjanie, po solidnym wypiciu alkoholu, który ukradli ze splądrowanych sklepów, codziennie urządzali „safari” na cywilach. „Doszło do tego, że chciało się coś sobie zrobić albo pójść do nich, żeby nas zastrzelili — mówi Wołodymyr. — Wszystko w naszych głowach zaczęło się nie układać. Nikt tego nie zrozumie. Jeśli nie przeżyjesz czegoś takiego — nie zrozumiesz. To, co opowiadamy, dla tych, którzy nie przeżyli niczego podobnego, to po prostu słowa.”

Opowieść o przeżyciach kontynuuje Iryna: „Cały ten czas nie było wody. I ojciec z jego znajomym chodzili do najbliższej studni. Pewnego dnia, gdy poszli, bez ostrzeżenia otworzyli do nich ogień. Strzelali w nogi i krzyczeli: „Po co tu chodzicie?” Postawili ich na kolanach, unieśli ręce, żądali dokumentów, telefonów. Powiedzieliśmy: „Nie mamy nic, wszystko zabrali”. Okupanci zabronili nam zbliżać się do studni. Nie dawali nam wody. Potem powiedzieli, że po ulicach mogą chodzić tylko kobiety. Jeśli zobaczą mężczyznę na ulicy, zastrzelą. I wtedy zaczęliśmy chodzić po wodę. Na ulicach leżało mnóstwo zabitych ludzi — mężczyzn, kobiet. Nie oszczędzali nikogo… Po tym, jak zabronili nam zbliżać się do studni, znaleźliśmy inne miejsce, gdzie braliśmy wodę — na podwórku jednej kobiety. Tego dnia poszłam po wodę, a ona mówi: „Słyszycie, jak cicho? W nocy było cicho, rano cicho. Podejrzanie”… Do tego strzelali nieustannie. A wieczorem, kiedy poszłam po wodę, mówi: „Wiecie, że Rosjanie wycofali wojska. Ich tu nie ma”. I wtedy razem z ojcem pobiegliśmy do domu. Ołeh nadal leżał… Wokół było bardzo dużo zabitych ludzi, rozstrzelanych. Oni byli ubrani, a Oleg leżał rozebrany. Przed śmiercią zabrali mu telefon i kurtkę…”

Wtedy, 30 marca, Iryna z Wołodymyrem znaleźli jakąś folię, położyli na niej ciało Ołeha i zaciągnęli na swoje podwórko, gdzie stał ich zniszczony ogniem dom, z wypalonymi okiennicami. Wkrótce ciało mężczyzny zabrano na ekspertyzę do Białej Cerkwi.

Pochowali Olega Abramowa na rodzinnym cmentarzu w Buczy dopiero 12 kwietnia.

„Miałam jeden cel — pochować go — płacze Iryna. — A teraz nie wiem. Czuję się ciężarem dla wszystkich. Został tylko jeden kot. Dwa koty i pies spaliły się w domu. Gdyby nie kot, którego wtedy wyniosłam, nie wiem, co bym robiła. Szczerze: żałuję, że pozwoliłam wtedy ojcu mnie zabrać… Nadal nie wierzę, że to wszystko mi się przytrafiło… A Ołeh… Ołeh nadal jest ze mną… Na zawsze…”

Godz. 21, Bucza, ulica Bohaterów Majdanu nr 15

Sześćdziesięcioletni Mykoła Koloskov, absolwent uczelni budowlanej, był dobrze znany w okolicy: razem ze swoją brygadą zbudował niejedną wygodną i elegancką prywatną willę. Kiedy Rosjanie weszli do Buczy, mężczyzna nie zdecydował się uciekać ze swojego rodzinnego miasta, w którym spędził całe życie. Prawdopodobnie liczył na szybką deokupację. Niestety, los zagrał z nim w śmiertelny żart…

5 marca, o godzinie dziewiątej wieczorem, gdy już zapadł zmrok, pan Mykoła wyszedł na balkon swojego mieszkania, które znajdowało się na piątym piętrze. Jego sąsiad, Wołodymyr Netkacz, opowiadał później, że wtedy Rosjanie zaczęli strzelać do budynku, a mężczyzna najprawdopodobniej chciał zobaczyć zniszczenia.

Z kolei Wołodymyr Ennnaov, przyjaciel z dzieciństwa Mykoły Koloskova, informował, że „wyszedł na balkon i stał się żywym celem dla Rosjan w wozie desantowym przy punkcie kontrolnym obok ‘Pasazha’. Zauważyli sylwetkę mężczyzny i postanowili się zabawić: z 30-milimetrowej armaty bojowego pojazdu wystrzelili w jego stronę. Ogień zniszczył cztery mieszkania. Przeszyty serią z wrogiej broni Mykoła Koloskov zmarł na rękach żony”.

Wolontariusze, którzy zajmowali się pochówkiem zabitych mieszkańców Buczy, pochowali jego ciało w zbiorowej mogile na terenie kościoła św. Andrzeja. Dopiero gdy Rosjanie uciekli z Buczy, rodzina pochowała szczątki Mykoły Koloskova na cmentarzu przy ulicy Deputackiej. Miało to miejsce 25 kwietnia.

 

Strona tytułowa artykułu "Mroczne tajemnice rodziny Gajewskich" w Gazecie Polskiej z 12.11.2024 r. Fot. Tomasza Jędrzejowski/ Gazeta Polska

WIKTOR ŚWIETLIK: Kto raz został…, zawsze będzie autocenzorem. Znikająca sprawa Gajewskich

Kisiel pisał, że najgorsza niewola to ta, której nikt już nie dostrzega. Stan ten dobrze oddaje wulgarna metafora o ludziach, którzy nie tylko znaleźli się w czterech literach, ale zdołali się w nich urządzić. Czasem równie dużym problemem jest jednak to, że ludzie nie widzą kiedy zaczynają się w nich znajdować. Moim zdaniem w polskich mediach w ostatnim tygodniu wydarzył się pewien przełom, który jest poważnym krokiem w tym kierunki.

Niby nic nowego. Przecież niejedną publikację do tej pory przemilczano, niejedno śledztwo, niejedno ujawnienie. Ale jednak stopień w jakim duże, establiszmentowe media,  jak jeden mąż zdecydowały się przemilczeć kolejne odsłony sagi rodziny Gajewskich ujawnianej przez m.in. Marcina Dobskiego,  z Republiki i „Gazety Polskiej” to krok dalej ( Autorami publikacji są Marcin Dobski, Joanna Grabarczyk i Grzegorz Wierzchołowski – red.).

„Zniknięty” temat

Niestety na to nakłada się jeszcze sprawa ostrej konkurencji na rynku tak zwanych mediów prawicowych, co sprawiło, że „shadow ban”, jak to się mawia dziś o cenzurze, był jeszcze bardziej wszechogarniający.

Historia Gajewskiego seniora, jego biznesów, udziału w tuszowaniu zbrodni, w końcu darowizny domu, w którym dziś ma swoje gniazdo wiceminister sprawiedliwości to trochę za dużo. Za dużo dla państwa. To po prostu potężna afera, która mogłaby zmieść niejeden rząd. Spodziewałem się owszem wszystkich Dziubków i Wielińskich i wstępniaka Bogusława Chraboty, że sprawę trzeba zbadać, że tekst źle napisany, że dzieci nie odpowiadają, że Myrcha nie wiedział, że PiS ma swojego Mejzę, że premier i tak jest kochany, a walka o praworządność ma swoją cenę. Ale nie, że temat zostanie po prostu zniknięty.

Zamordyzm i milczenie

Szczególnie, że to rzecz mocna pod kątem komercyjnym. Zasięgowa. A zasięgi to kasa, więc i logika działania przedsiębiorstwa komercyjnego, jakim jest w końcu redakcja, nakazywałaby się tym pożywić. Mimo tego nikt nie zdecydował się sprawy podjąć, włącznie z dużymi mediami uchodzącymi za symetryzujące. Zbyt długo się tym zajmuję, by uwierzyć, że nikt nie chciał, uznał sam z siebie, że mu się nie opłaca albo że nie wierzy Dobskiemu, Grabarczyk i Wierzchołowskiemu. Ktoś musiał się przejść po tych mediach, zapewne ich właścicielach i przekonać… I raczej nie był to ksiądz dobrodziej tylko ktoś, kto zagroził cofnięciem ogłoszeń ze spółek państwowych albo represjami. Sprawa musiała być rozegrana na wysokim szczeblu. Tak to działa. I wszyscy milczą.

Problem w tym, że apetyt na zamordyzm rośnie w miarę jedzenia, a jak stwierdził klasyk Orwell, kto raz został…, będzie nią na zawsze. Dobra to wiadomość niestety dla reżimu rządowego. Wkrótce kolejne tematy będą znikać, potem media, w końcu może i ludzie. Ale zawsze zostanie usłużny Wieliński i gromada rzekomych symetrystów przekonujących, że publikacja pewnych treści i zajmowanie się pewnymi tematami jest po prostu niewłaściwe z profesjonalnego punktu widzenia.

 

HUBERT BEKRYCHT: Demontaż państwa urodził medialne żywe trupy

Kiedyś wydawało mi się, że byłem świadkiem końca komunizmu. Także medialnego. Nie zorientowano się wtedy, że ciotka komuna urodzi potajemnie tyle bękartów. Także medialnych. Nic nie wskazywało, że czerwoni przeżyją. Także medialnie. A jednak…

Nigdy nie widziałem jeszcze tylu usprawiedliwień ze strony konserwatystów. Chodzi o zaniedbania medialne. Też. Trudno będzie to wszystko naprawić. Te skutki dosyć lekkiego traktowania środków masowego przekazu okazały się fundamentalnymi podczas kradzieży mediów publicznych w grudniu 2023 r. Bezprawne przejęcie przez rząd TVP, Polskiego Radia i Polskiej Agencji Prasowej, spowodowało, co było do udowodnienia, nielegalne powołanie ich marionetkowych władz.

Teraz naprawdę mediami głównego nurtu, także komercyjnymi, rządzi ośrodek specjalnie nawet mało zakamuflowany. Jak się nazywają te aleje w centrum Warszawy? Niestety coraz częściej ofiarami opresyjnego systemu padają media konserwatywne. Wlaczą dzielnie i oby do zwycięstwa. Logiki nad głupotą. Prawdy nad manipulacją. Polsce za trzeciego rządu D. Tuska bliżej chyba jest do sytemu medialnego wzorowanego najprawdopodobniej na jakimś kraju południowoamerykańskim z lat 60. ubiegłego wieku.

Żywe trupy mediów publicznych i komercyjnych – po przyjęciu setek dodatkowych frajerów wierzących, że to stała robota – rozpoczęły systematyczne przemalowywanie znaków graficznych i programów (to w mediach państwowych) i zapraszanie co naiwniejszych przedstawicieli opozycji oraz symetrystów do tak samo jak kilka lat temu stronniczych propagandówek (to prywatne ośrodki medialne).

Pojawiają się iskierki nadziei. Są nowe konserwatywne media, m.in TV Republika i telewizja wPolse24, powstaje też wiele innych instytucji z prawicowym przekazem.To oczywiście będzie długi proces. Sukces TV Republiki stanowi jednak ostry alarm dla rządowych speców od naciągania ludzi na tani polityczny kit.

Powietrze medialne mainstreamu zaczyna powoli cuchnąć. To woń tchórzostwa i niekompetencji – zombi zaczynają się rozkładać, choć jeszcze wściekle atakują. Bezprawna, ubiegłoroczna szarża brutalnych ochorniarzy i grupy „Wejście” na TVP, PR i PAP to fakt. Nie zaprzeczają temu nawet zwolennicy obecnej koalicji. Medialną masakrę wolności słowa z grudnia ub. r. powinien upamiętnić w jej rocznicę każdy normalny dziennikarz w Polsce. Może dołączą do niej inni? Rewolucja medialna? Nie liczmy na to. Trzeba pracować i robić swoje, bez strachu. Wtedy rozwiązania radykalne przestaną być potrzebne.

 

WALTER ALTERMANN: Językowe przypadłości naszych „elit”

Walka z językiem trwa w najlepsze. A mam na myśli nasze elity, które napadły na polszczyznę jak mongolskie hordy na średniowieczną Polskę. Najeźdźcy są bezlitośni i plotą co im ślina na język przyniesie. Odmieniają jak im przypadkiem jaki przypadek wypadnie. Pławią się w propagowaniu własnych metafor i porównań. I ogólnie są z siebie bardzo, bardzo zadowoleni. Ale skoro mają etaty w telewizjach i prasie, albo też są prawodawcami, to na język polski spoglądają jak nasi dawni kontuszowi na biedny lud. Z góry i bez współczucia.

Przypomnę również, że polskość przetrwała rozbiory głównie w polskim języku, w myśleniu po polsku, choć próby rusyfikacji i germanizacji był duże. Nie będę tu ważył kto miał większe zasługi – powstańcy czy nasi pisarze, ale oddziaływanie dzieł Mickiewicza, Słowackiego, Fredry, Prusa, Sienkiewicza i Żeromskiego było naprawdę wielkie.

Przykro słuchać, tego co plotą nasze obecne elity. Tym bardziej, że niszcząc język polski niszczą tę trudną do opisania, ale istniejącą przecież, duchową tkankę polskości. Ale skoro się już podjąłem, to nadal będę śledził i wytykał. Ktoś musi to robić, żeby naszym panom panującym nie było za wesoło.

Przywilejowo

Dlaczego ta grupa była traktowana przywilejowo? – zapytała pani poseł, uczestnicząc w dyskusji o statusie polskich myśliwych, którzy nie muszą przechodzić badań lekarskich. Dyskusja odbyła się 10 XI 2024 roku w studio TVN24.

Problem w tym, że pani poseł stworzyła neologizm, bo nie ma w języku naszym słowa przywilejowo. Oczywiście można powiedzieć, że ktoś był traktowany w sposób uprzywilejowany, że miał jakieś przywileje, ale nigdy przywilejowo.

A przywilej pochodzi od łacińskiego privilegium i oznacza prawo (dokument) lub ugodę w prawie, nadane przez monarchę określonej grupie społecznej (stanowi) – obowiązujące na danej ziemi lub w całym kraju (przywilej generalny).

Niestety, byłem lepszy

Niestety kierowcy będą musieli zdjąć nogę z gazu – mówi dziennikarz TVN24, 10 XI 2024 roku. Chodziło mu o to, że wejdą w życie nowe przepisy kodeksu drogowego, ograniczające prędkości i wprowadzające ostrzejsze kary.

Rzecz w tym, dziennikarz powiedział niestety. Zamiast się cieszyć, że ubędzie nam szaleńców, on solidaryzuje się z piratami. Tak wyszło, choć nie wiadomo, czy o to mu chodziło. Bo przecież niestety jest wyrazem czegoś nieudanego. Jeżeli na coś liczyliśmy i nam nie wyszło, wtedy poprawne jest użycie owego słówka niestety. Przykre, że dziennikarz tego nie rozumie.

Wyszło mu tak, jak w reportażu z zamierzchłych lat 70-tych, w którym były partyzant opowiadał o czasach wojny: „I nagle stanąłem oko w oko z Niemcem, który nie wiadomo skąd się wziął na tej leśnej ścieżce. Obaj równocześnie sięgnęliśmy po broń. Niestety byłem szybszy”. I wyszło tak, że partyzant żałował Niemca.

Scenariusze. Czarne dla języka

Wielką karierę robi pojęcie scenariusz. Kto może, od sprawozdawców sportowych po marszałków izb parlamentu, mówi dziś o scenariuszach. I najczęściej używa owego scenariusza zupełnie bez sensu. Zatem muszę przypomnieć czym tak naprawdę jest ów scenariusz.

Otóż, scenariusz to kolejność zdarzeń w filmie, zapisany w formie tekstowej, z miejscami akcji, dekoracjami i dialogami.

Tu wyjaśnię, że w teatrze nie ma mowy o scenariuszach, tam mamy do czynienia ze sztukami teatralnymi: tragediami, dramatami i komediami. Albowiem utwór literacki przeznaczony na scenę teatralną sam w sobie jest sztuką, bez wystawienia jej w teatrze. Natomiast w filmie scenariusz nie jest jeszcze dziełem, jest jedynie zapowiedzią, możliwością filmu.

Scenariusze mogą mieć również wydarzenia kulturalne, spotkania i uroczystości polityczne oraz państwowe. To tak z grubsza, bo mogą być też inne okazje mające scenariusze. Ale wszystkie te scenariusze są jedynie projektami, z nadzieją, zapowiedzią, że coś zostanie zrealizowane zgodnie z duchem i myślą rzeczonych scenariuszy.

Jednak obecnie w powszechnym użyciu pojawia się scenariusz, mający oznaczać wszystko, co się dzieje. Sprawozdawca sportowy mówi, że jakaś drużyna realizuje swój scenariusz. A ona realizuje jedynie założenia taktyczne trenera. Żaden trener nie jest Romanem Polańskim czy Martinem Scorsese, których scenariusze filmowe są dziełami mądrości i precyzyjnie zapisanych artystycznych zamierzeń.

O scenariuszach mówią również sprawozdawcy parlamentarni, nawet gdy mówią o sejmowych i senackich awanturach, których nikt nie przewidywał. O scenariuszach politycznych lubi też mówić marszałek Szymon Hołownia, w znaczeniu, że coś miało taki a taki przebieg zdarzeń.

Krótko mówiąc: scenariusz nie jest przebiegiem zdarzeń. Więc zostawcie go – panowie politycy i dziennikarze – artystom filmowym.

Co się może komu zajeżyć

Włos mi się od tego zajeżył – stwierdził w TVN24 roku, pewien ekolog na wieść o planowanej masowej wycince przydrożnych drzew. Niby nic, ale w polszczyźnie włos może się tylko zjeżyć. A zajeżenie jest nikomu nie znaną, zupełnie nową i prywatną inicjatywą metaforyczną owego ekologa, którego nazwiska nie zdążyłem zapisać.

Owszem może też zjeżyć się człowiek, gdy ktoś mu proponuje coś niecnego. Ale w tym przypadku i tak odwołujemy się do jeżących się na głowie włosów.

Echo polityczne

Są obawy, że polityka zagraniczna Trumpa może się odbić szerokim echem właśnie na nas – powiedziała 6 XI 2024 roku, w TVN24 pani Marta Prochwicz-Jazowska z Warszawskiego Biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych.

Polityka Donalda Trumpa może nas dotknąć, może być dla nas kłopotliwa i trudna, może nas wpędzić w duże kłopoty, ale z pewnością nie będzie miała nic współnego z echem.

We frazeologi języka polskiego coś może się odbić echem, czyli mieć duży zasięg, może daleko dotrzeć, może wywołać zdziwienie, zdumienie, zażenowanie, konsternację. Ale z pewnością echo nie może na kimkolwiek się odbić (także na Polakach), bo echo jest zjawiskiem akustycznym, a metaforycznie jest wiadomością. A ściślej biorąc: echo to fala akustyczna odbita od przeszkody i docierająca do obserwatora po zaniku wrażenia słuchowego fali docierającej bezpośrednio.

Poza tym wywiad z panią Prochwicz-Jazowską był interesujący, a rozmówczyni okazała się osobą bardzo inteligentną. I wróżę jej dużą karierę, pod warunkiem, że nie będzie używała zaskakujących metafor, porównań i symboli.

Jeszcze o nazwiskach z końcówką „o”

Niedawno pisałem o ekwilibrystach językowych, którzy nie potrafią odmieniać nazwiska byłego ministra Zbigniewa Ziobry. Może ci, do których adresowałem swój apel o odmianę nazwisk kończących się na „o”, nie czytali mego felietonu, może uważają, że wiedzą lepiej…

Dość, że tydzień temu, sprawozdawca meczu piłki nożnej Widzewa również nie potrafił odmieniać nazwiska Mateusza Żyry. I cały czas mówił, że piłka trafiła do Żyro (zamiast Żyry), przeciwnik nieprawidłowo zatrzymał Żyro (zamiast Żyrę). I co z takimi robić? Pomysłu nie mam, ale coś zrobić trzeba.

Stan zdrowia czy stan medyczny

Związki jednopłciowe mają pomóc osobom, będącym w takich związkach, w uzyskiwaniu informacji o stanie medycznym partnera – informuje dziennikarz Polsatu.

Stan medyczny? To jakieś kolejne określenie medyków. Lud mówi o stanie zdrowia. Bo to przecież jest najważniejsze. A z pewnością ważniejsze od tego, co ordynował choremu szpital.

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Albo „demokraci”, albo demokracja

– Kraje Unii Europejskiej z zadowoleniem przyjęły poczyniony w Polsce postęp w kwestii praworządności, natomiast uznały, że sytuacja państwa prawa na Węgrzech znacznie się pogorszyła – miał przekazać Katarzynie Szymańskiej-Borginon unijny dyplomata.

I można się tutaj zżymać. A nawet należy się zżymać, ponieważ to się, pisząc kolokwialnie w pale nie mieści. W Polsce, spośród wszystkich „kamieni milowych” narzuconych Morawieckiemu, w zasadzie nie został zrealizowany żaden dotyczący praworządności. Nie została zmieniona w tym zakresie żadna ustawa, ale brukselscy cmokierzy mlaskają, że „jest postęp”.

A na czym ten „postęp” niby polega? Na bandyckim przejęciu mediów publicznych? Na zagrabieniu prokuratury na podstawie karty rowerowej? Na „podstawach prawnych” w postaci pozbawionych mocy prawnej uchwał sejmowych? Na kwestionowaniu konstytucyjnych uprawnień Prezydenta? Na maltretowaniu księdza i byłych urzędniczek? Przecież taka „wyrozumiała” UE po prostu nie ma sensu. Ani ekonomicznego, ani politycznego, ani aksjomatycznego. No, ale nie po to piszę ten tekst żeby stwierdzać oczywistości.

„Demokraci” zwariowali

Za to chciałbym zwrócić Waszą uwagę na to, że to co się dzieje w Polsce, jest częścią zjawiska dotykającego cały, szeroko pojęty Zachód. Tutaj niestety ma wyjątkowo dramatyczny przebieg, ze względu na charakter eksperymentów, które sądząc m.in. z tekstów Klausa Bachmanna w Berliner Zeitung, przeprowadzają na Polakach – za pośrednictwem swoich lokalnych pomagierów – Niemcy. Natomiast, podobne procesy zachodzą również gdzie indziej. Francuscy sędziowie próbują zakazać kandydowania Marine Le Pen, fikołki jaki wyczyniali sędziowie, politycy i urzędnicy amerykańscy żeby uwalić kandydaturę Trumpa, powinny wejść do historycznych podręczników jako przykład szaleństwa jakie dotknęło „demokratów”.

Tak, bo „demokraci” (celowo piszę to słowo z małej litery, ponieważ nie mam na myśli amerykańskiej Partii Demokratycznej, tylko wszystkich rzekomych „demokratów” na Zachodzie we wszystkich ich odmianach) zwariowali. Ze strachu odjęło im rozum. Dotarło do nich, że przy urnach wyborczych mogą ponieść konsekwencje wszystkich eksperymentów, które w swojej bucie przeprowadzali na swoich wyborcach. I w tej bezrozumnej panice demontują pospiesznie demokrację.

Nie wykluczam, że gdzieś tam u zarania, w jakiejś masie, mieli rzeczywiście dobre intencje chcąc zbudować „lepszą demokrację” nazywając ją „demokracją liberalną”. Gdyby mieli za sobą doświadczenie „demokracji ludowej”, pewnie wiedzieliby, że dodawanie do „demokracji” przymiotników to niebezpieczna zabawa. Ale nie mieli i faktem jest, że to co im wyszło, to żadna demokracja, a raczej z definicji czysta i zazdrosna o swój stan posiadania oligarchia z pewnymi fasadowymi atrybutami demokracji. W dodatku coraz bardziej spanikowana i odwołująca się do metod otwarcie kwestionujących ład prawny, a nawet, jak w Polsce, do nagiej siły.

Ostatni spazm

Ostatnim jej spazmem w Polsce jest odebranie finansowania największej partii opozycyjnej przez zdominowaną przez „uśmiechniętych” polityków koalicji 13 grudnia Państwową Komisję Wyborczą i na podstawie wątłych pretekstów wyciągniętych z nosa Ryszarda Kalisza. Boje się sobie wyobrażać jakie wycie niosłoby się po zachodnich salonach, gdyby na równie wątłej podstawie PiS odebrał finansowanie największej swego czasu partii opozycyjnej – Platformie Obywatelskiej. A teraz, proszę ja Was, cisza. Co najwyżej „kraje Unii Europejskiej z zadowoleniem przyjmą poczyniony w Polsce postęp w kwestii praworządności”. Jeśli ktoś z PiS chciałby w przyszłości odwoływać się jeszcze do „wartości europejskich”, lub liczyć na jej „prawa”, powinien się natychmiast udać do lekarza od oczu, albo od głowy. I musieliby to być naprawdę doświadczeni specjaliści.

Jakby tego było mało, Marszałek Błazen Hołownia podał niby żartem przepis na sytuację, w której koalicja 13 grudnia nie uznaje Sądu Najwyższego (bo neosędziowie, których nie widzi nawet TSUE i Komisja Wenecka) i nie ma komu stwierdzić ważności wyborów prezydenckich. Otóż obecny Marszałek Sejmu (Podlasie przeprasza za Hołownię) umyślił sobie, że w takiej sytuacji to on jako Marszałek będzie p.o. Prezydenta. Wszystkie te paniczne ruchy świadczą o jednym. Nasz lokalny, „demokratyczny”  Werwolf, skoro czuje się zmuszony sięgać po takie metody, boi się przegranej w wyborach. Może i słusznie.

Plebiscyt

Wszystkie te histeryczne działania „demokratów”, ze szczególnym uwzględnieniem odebrania finansowania największej partii opozycyjnej, mają jeden, prawdopodobnie nieprzewidziany przez nich skutek. Otóż, jako forma zamachu stanu, najbliższe wybory pozycjonują jako swego rodzaju plebiscyt za i przeciw demokracji. Demokracji rozumianej jako rządy przedstawicieli demosu, a nie różnych mniej i bardziej tajnych, samozwańczych gremiów. I kandydata „demokratów” bynajmniej nie ustawiają po stronie demokracji. Przeciwnie, jeśli ktoś chce żeby jeszcze kiedykolwiek jakikolwiek jego głos miał w wyborach znaczenie, zdecydowanie powinien głosować przeciwko kandydatowi nadwiślańskiej ekspozytury oligarchii, jaką jest Platforma Obywatelska. Nie jest moją rolą pisać Wam na jakiego kandydata macie głosować, ale jeśli Wam demokracja miła, powinniście z całą pewnością głosować przeciwko kandydatowi oligarchicznych „demokratów”.

Będą kombinować? No pewnie, że będą. Dla utrzymania władzy sprzedaliby własną matkę, a właściwie jeśli Ojczyzna jest naszą Matką, to już są w trakcie transakcji. Natomiast Donald Trump i Marsz Niepodległości pokazali jak zwyciężać mamy. Gdyby przewaga Donalda Trumpa nad Kamalą Harris była minimalna, pewnie bylibyśmy teraz świadkami przedstawienia mającego odebrać mu przy pomocy kruczków prawnych i oszustw, zwycięstwo. A gdyby na Marsz Niepodległości przyszło mniej ludzi, zapewne mielibyśmy do czynienia z prowokacjami i KPRM wie, czym jeszcze.

Sprawa jest więc, cytując klasyka, arcyboleśnie prosta, żeby PKW, Hołownia i „profesorowie prawa” schowali się pod mokrego mopa, demokratyczny (właśnie nie „demokratyczny”, tylko demokratyczny) kandydat musi wygrać zdecydowanie.

TUSK JAK ANDROPOW? Czyli, o przeszukaniu u ROMASZEWSKIEJ. Przeszukaniu, którego jeszcze nie było

Likwidacja TV Biełsat i represje byłej szefowej stacji Agnieszki Romaszewskiej nabierają prędkości. Ktoś w rządzie Tuska włączył najwyższy bieg, przy okazji włączył Gazetę Wyborczą. Otóż, aby „nie szkodzić” Krelmowi prawdą nadawaną w programach kanału Biełsat likwiduje się tę telewizję. Ale informacja podana przez GW, że przeszukano mieszkanie Romaszewskiej, podczasy gdy takiego przeszukania nie było… to już szczyt propagandy rządu Donalda Tuska i szykan wobec opozycjonistki, której w PRL nie złamała komuna. Teraz jej też nie złamią. Trzymaj się Agnieszko!

W środę znowuzagrano kolejny akt kiepskiej sztuki autoratwa polskich służb specjalnych. To wyższy poziom nieustannego zastraszania dziennikarzy TV Biełsat, i tych, którzy jeszcze tam pracują i tych już wyrzuconych. Represje, także zastraszanie, skierowano oczywiście w stronę pomysłodawcy i wieloletniej szefowej Biełsatu Agnieszki Romaszewskiej. Z tym, że akurat ją – co pisałem na początku – nie jest tak łatwo zastraszyć. Służb Tuska nie spósób prównać do komunistycznej bezpieki, z którą Romaszewska, jako walcząca z PRL w podziemu opozycjonistka wraz, musiała się zmagać. Ojciec i matka byłej szefowej Biełsatu też poznali metody pracy SB. Czy są one inne niż obecne służby specjalnych demokratycznie wybranych rok temu władz?

GW podała w środę 20 listopada: „Agenci Centralnego Biura Antykorupcyjnego weszli (…) rano do budynku TVP przy Placu Powstańców w Warszawie. Chodzi o śledztwo w sprawie zleceń na usługi informatyczne dla TV Biełsat’ – alarmowała GW. W tej samej GW uakazła się też informacja, że służby Tuska przeszukują mieszkanie Romaszewskiej – taką informację powołując się na gazetę Adama Michnika padała Polska Agencja Prasowa.

Czy ktoś to sprawdził? Nie. Bo wiele mediów ogłosiło, że trwa przeszukanie w mieszkaniu Romaszewskiej a była szefowa Biełsatu na swoim profilu na X zaprzeczyła, że rewizja jest w jej domu.

Romaszewska zresztą wielokrotnie zaprzeczała. Tak zastrzeżeniom prokuratury wobec niej jak i podejrzeniom o malwersacji w jej byłej już firmie. Na próżno. Bez żadnych dowodów, już wydano wyrok. Media przylne kolicjii rządowej mnożą tzw. pytania i publicystyczne bzdury manipulując okropnie, sugerując, że w TV Biełasat były jakieś nieprawidłowości. Te atakujące Romszewską media to… mistrzowie rzucania błotem…

Zresztą Romaszewska odpowiedziała dosyć szybko. Podsumowała te pomówienia na FB: „Co to k… mać ma być? Próba zniesławienia, zastraszenia???” – podkreśliła bardzo adekwatnie do sytuacji b. szefowa Biełsatu.

Romaszewska – Brejza 10:0

Odezwali się też politycy PO, nie wiem, czy w tym przypadku określenie mianem polityka tego pana jest zgodne z etyką dziennikarską, ale podaję dalej, że polityk PO te z się odezwał. Tak oto Krzystof Brejza nie sprawdziwszy niczego napisał na X: „CBA w TVP i w mieszkaniu byłej dyrektorki TV Biełsat. Nieoficjalnie wiadomo, że pod szczytnymi hasłami nadawania przekazu dla białoruskiej opozycji, kryła się machina do gigantycznych wyłudzeń, co szczególnie bulwersuje i wymaga wyjaśnienia. Coraz gęściej wokół propagandzistów, którzy nie dość, że ogłupiali naród, to jeszcze mieli lepkie łapki” – napisał Brejza myśląc, ze jest taki sprytny i może się przysłużyć propagandzie rządu TUska.

Natychmiast Brejzie odpowiedziała, też na platformie X, że – delikalnie to ujmując polityk pisze wyssane z palca kłamstwa i pomówienia. Czy ja wiem, czy tak „wyssane z palca”? I Romaszewska tak odpowiedziała Brejzie wczesnym środowym popołudniem. „Już 144 osoby podały dalej Pański wpis zawierający zniesławiające mnie treści. Rozumiem że oczekuje Pan na pozew i ma Pan zamiar dołożyć się do mojej emerytury?”. Brejza nie odpowiedział. Chyba. Bo kogo interesuje oświadczenie człowieka powielającego kłamstwo

Andoropow wiecznie żywy

Oczywiście policja, prokuratura i służby pracują nad udowodnieniem czegoś, czego nie są w stanie udowonić, bo nikt nie uwierzy w „Przekręty Romaszewskiej”, ale cóż rząd każe służby muszą. Jak pisze rządowaPolska Agencja Prasowa:

„W lipcu do warszawskiej prokuratury okręgowej trafiło zawiadomienie likwidatora TVP „o podejrzeniu popełnienia przestępstwa wyrządzenia szkody w obrocie gospodarczym, oszustwa oraz fałszerstwa faktur przez byłą dyrektor TVP i inne osoby pełniące funkcje kierownicze oraz współpracujące z TVP” – doniosła PAP.

Zastanawiałem się nad pointą tego felietonu, ale zakończenie podsunął mi, a właściwie napisał Krzysztof Panek na FB przypomninając na FB wyjątkową sowiecką szuję I sekretarza Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego Jurija Andropowa, całe lata szefa KGB.

Otóż Pan Kszysztof napisał na FB tak:

„Wygląda na to, że Krzysztof Brejza ma podobne problemy, jak Andropow ze strefami czasowymi, bo mieszkania Afnieszki Romaszewskiej nikt nie przeszukuje 😂

Szef KGB Andropow żalił się najbliższym:
– Kiedy zostanę gensekiem, zmienię te idiotyczne strefy czasowe. Ileż to kłopotów!
Dzwonię do Pekinu z gratulacjami z okazji wyboru Deng Xiaopinga, a tam mówią:
„To było wczoraj!”.
Dzwonię do Watykanu z kondolencjami po zamachu na papieża, a tam pytają:
„Jaki zamach?!”” – przypomniał Krzysztof Panek stary, ale bardzo pasujący do sytuacji dowcip sowiecki.
Zresztą metody też jakieś takie podobne…
Hubert Bekrycht
Zdj. Ten pan z okolic indyjskiego Jaipuru nawet nie wie, co to związki międzygatunkowe. I proszę się z niego nie śmiać. I ze zdjęcia też. W konserwatywnnych demokrajcjach, np. w Indniach małżeństwa, związki a nawet relacje międzygatunkowe nie przejdą. I to nie oznacza od razu złego traktowania zierząt Fot. Mężczyzna z wielbłądem w indyjskim stanie Rajastan, niedaleko stolicy regionu Jaipuru - HB, 11 marca 2023 r.

WALTER ALTERMANN: Małżeństwa międzygatunkowe i inne aberracje postępu

Ostatnio w Internecie oraz w kilu stacjach radiowych i telewizyjnych a także w prasie, pojawił się nowy temat – małżeństw międzygatunkowych. O co chodzi? O zalegalizowanie, usankcjonowanie i potwierdzenie ustawowe, że ludzie mający psa czy kota mogą taki fakt legalizować jako, małżeństwa (?), związki czy rodziny… Międzygatunkowe.

W naturze jest tak, że za konkretnym przedmiotem, pojęciem, sytuacją pojawia się nazwa. Nigdy odwrotnie, bo słowo musi mieć desygnat, a skoro go na razie nie ma, to jest niepotrzebne. Jednakże z początkiem obecnego wieku mamy całkiem nową rzeczywistość.

Tego jeszcze nie było

Oto wojownicy globalnego ruchu, który nazywam „Nowe za każdą cenę”, tworzą nowe byty językowe, a potem nerwowo szukają dla nich desygnatów, czyli czegoś, co takie słowo może oznaczać. Tak było z całą rewolucją LGBT+ oraz małżeństwami homoseksualnymi. Metoda ruchu nowoczesnych jest taka, że istniejące od zawsze związki homoseksualne postanawiają nazwać małżeństwami, dając takim tworom nowe słowo i znaczenie. I jednocześnie niszcząc stare znaczenie i stare funkcje klasycznego małżeństwa. Szczególnym przypadkiem, dotychczas w świecie niespotykanym, jest właśnie nowa idea Małżeństw Międzygatunkowych.

A media, szukające jakiś atrakcji, podchwytują taką „innowacyjność” i zaczyna się dyskusja, co jest na rękę, na mózg i serce nowoczesnym, bo przecież się o nich mówi. I o to im, w gruncie rzeczy, chodzi.

Głos blogerki

Trafiłem na tekst blogerki Olgi Kublik, która pisze: „Rodzina międzygatunkowa jest zagadnieniem drażniącym wiele osób. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że Internet nie jest optymalnym miejscem do weryfikowania nastrojów społecznych, jako iż w sieci można zostać zwyzywanym za dosłownie wszystko, jednakowoż lepszego źródła póki co nie mam. Dzisiejszą publikacją dorzucam cegiełkę do dyskusji o rodzinie międzygatunkowej, a także o zjawisku posiadania psa zamiast dziecka i używaniu określeń takich jak psi rodzice, psie dziecko czy też skrótowo psiecko. Uważam, że moja perspektywa jest ciekawa, ponieważ po pierwsze łączy mnie z Rubi wyjątkowa więź – a przynajmniej ja żywię do niej wyjątkowe uczucia – po drugie zaś  nie chcę mieć dzieci [ta fraza odsyła do Wikipedii, hasła „nie chcę mieć dzieci – red.] co może skłaniać do myślenia, iż określam się psią mamą i Rubinę traktuję jako moje psiecko.

Zgodnie z nazwą rodzina międzygatunkowa jest rodziną złożoną ze zwierząt różnych gatunków. Podczas gdy tradycyjnie pojmowana rodzina składa się z przedstawicieli homo sapiens, międzygatunkowa rodzina może obejmować ludzi oraz psy, koty lub zwierzęta innych gatunków. Najczęściej omawianym przykładem są ludzie (para traktowana jako psi rodzice) plus pies (uznawany za psie dziecko).

Rodzina to jednostka stworzona przez ludzi dla ludzi, w stosunku do zwierząt innych gatunków zaś używa się określeń stado, grupa, wataha, rój i podobnych. Rodzina bowiem to znacznie więcej niż wspólna krew – uwzględnia chociażby więzi emocjonalne, zależności genetyczne czy powiązania cywilnoprawne.

Posiadanie psiecka rozumianego jako pies zamiast dziecka przez osoby deklarujące niechęć do płodzenia własnego potomstwa to zjawisko oceniane negatywnie. Większości ludzi trudno przełknąć nawet wizję par bezdzietnych z wyboru (bo co to za chodzenie na łatwiznę i samolubność?!), a co dopiero koncepcję psiego dziecka, czyli psa zamiast dziecka”.

Na końcu p. Kublik oświadcza, że jest przeciwko pojęciu psiecko, ale cały temat uważa za interesujący. Jej artykuł to przykład typowej dla blogerów postawy: piszę cokolwiek, bez opowiadania się po którejś ze stron, bo żyję z tego, że piszę właśnie cokolwiek. Jednakże takie pisanie nie jest obojętne dla życia społecznego, bo nawet takim pisaniem blogerka wysyła sygnał, że temat jest.

A moim zdaniem żadnego tematu „małżeństw międzygatunkowych” nie ma, jest tylko zwykła aberracyjna hucpa.

Ważna rola psów i kotów domowych

Ludzie oswoili wiele zwierząt: psy, koty, konie, owce, krowy a nawet osły. I nie robili tego bezinteresownie, bo oswojone zwierzęta pracowały i pracują dla nas. Koty tępią gryzonie, psy odpędzają lisy i wilki… itd. W miastach koty i psy są zmieniły swe role. Ludziom dają towarzystwo.

Ileż to razy widziałem starsze panie, które długimi monologami strofowały swe pieski. Były to tyrady tak długie i przykre, że człowiek by tego nie wytrzymał. Mam znajomego, który ma niesfornego kundla, a gdy owa psina przerażająco szczeka i ogryza gościom nogawki, mój znajomy klęka przed psem i mówi do niego czułymi słówkami, że tak się nie postępuje, że nie powinien się ten pies tak nieładnie zachowywać… Co na to ów psi łajdak? Nic! Nic nie mówi, nawet się nie łasi i nie przeprasza. Normalne rozwydrzone bydlę. Ale tak być powinno i tak jest dobrze. Bo zwierzęta domowe są ludziom potrzebne.

Czym jest małżeństwo?

Zdaje mi się, że sprawa małżeństw międzygatunkowych jest kolejnym polem konfliktu, wojny, która ma doprowadzić do osłabienia funkcji i znaczenia małżeństwa.

Walka normalsów z nowocześniakami została już wygrana przez tych drugich. Albowiem małżeństwa par homoseksualnych w Europie stały się już normą. I z całą pewnością osłabiły znaczenie klasycznego małżeństwa.

Jestem daleki od powoływania się, w obronie klasyczności, na Boga i religię. Jednakże zwykła logika (a Bóg z pewnością jest logiczny) nakazuje mi stanąć w obronie klasycznych małżeństw. Dlaczego? Bo są instytucją społeczną, mającą zapewnić następstwo pokoleń i wychowanie tych pokoleń w duchu ludzi uspołecznionych, na wzór i podobieństwo swych rodziców. Choć z tym są od zawsze kłopoty, bo rodzice bywają bardzo różni i bardzo dziwni.

Zastanawia mnie też dlaczego pary homoseksualne tak bardzo pragną być małżeństwami? Czyżby, po uznaniu ich związków za małżeństwa, ci małżonkowie z automatu urzędniczego stają się szczęśliwsi, czy mają większe pole do społecznego działania?

Owszem w historii osoby homoseksualne były nieludzko prześladowane, zamykane w więzieniach,  a nawet mordowane. Jednak te złe czasy już minęły. Zatem pytam sam siebie – dlaczego tak bardzo chcą być małżeństwami, dlaczego nie przystają na nazwę „związki”?  Przecież prawdziwymi małżeństwami nigdy nie będą i nigdy nie założą prawdziwej rodziny. A rodzina jest domniemanym i faktycznym celem małżeństwa.

Nowy świat (w budowie)

Zdaje mi się, że na świecie w ostatnich 50-ciu latach objawił się coraz potężniejszy ruch anarchizmu obyczajowego. W XIX wieku anarchiści chcieli obalać państwa, dzisiejsi chcą zniszczyć klasyczne rodziny, klasyczne wychowanie dzieci i klasyczne religie. Im widzi się społeczeństwo świata bezwyznaniowego i bezrodzinnego. Czyli społeczeństwo wolnych, niczym z sobą niezwiązanych ludzkich atomów. Kto by się z takiego świata cieszył najbardziej? Najpewniej pracodawcy przyszłości, bo mieliby do czynienia z ludźmi gotowymi na wszystko, bo nie mającymi żadnych zobowiązań.

A co z następstwem pokoleń? Być może będą się pojawiały na świecie doskonałe, zmodyfikowane genetycznie osobniki. Łagodne i pracowite, bez wad i odporne na choroby – idealni niewolnicy z próbówek. Chińczycy już chyba nad czymś takim pracują.

Nieciekawa to perspektywa. I groźna, bo nowi hunwejbini – może jeszcze nieświadomi swej prawdziwej roli, ale bardzo  bojowi – już atakują wszystko co stare i klasyczne.

Na wzór Mao

W latach 1966-68 w Chinach objawiła się Czerwona Gwardia, zwana też hunwejbinami. Była to komunistyczna organizacja młodzieżowa działająca podczas rewolucji kulturalnej Mao i właśnie pozostawała pod rozkazami przewodniczącego partii. Złożona była ta gwardia z ludzi bardzo młodych. Hunwejbini popiełniali liczne okrucieństwa, torturowali, poniżałali, a niekiedy zabijali osoby uznawane za „wrogów ludu”, do których zaliczano przede wszystkim chińską inteligencję.

Hunwejbini niszczyli też pamiątki z cesarskich czasów, palili rękopisy i obrazy, młotami rozbijali w pył klasyczne rzeźby. A wszystko to imię nowych czasów i nowego człowieka.

Nasi współcześni europejscy hunwejbini wierzą, jak ci chińscy, że światu potrzebni są nowi ludzie – otwarci na wszystko, tolerancyjni i pogodzeni ze wszystkim. Naczelnym ich hasłem jest ekologia, czyli likwidacja produkcji energii z atomu, węgla i ropy naftowej. Potem idą pomniejsze hasła – wolne związki małżeńskie, nawet człowieka z chomikiem i świnką morską oraz wolność od wszystkich religii (każdej z osobna).

Na razie wszyscy dorośli w Europie robią dobrą minę do złej gry i udają, że nic złego się nie dzieje. Ale terror młodych nowocześniaków jest coraz bardziej odczuwalny. Żądali czystej energii już, od jutra – i Niemcy pozamykali swoje elektrownie atomowe. Żądali małżeństw homoseksualnych i dostali je. Teraz żądają małżeństw międzygatunkowych, bo to pojęcie ośmiesza samą ideę małżeństwa… i politycy im to dadzą.

Jedno jest tylko naszą nadzieją, że dzisiejszych hunwejbinów spotka ten sam los co chińskich. A ci chińscy zostali w końcu rozbici w pył, ich przywódcy trafili do więzień, a szeregowi aktywiści na wieś, aby uczyli się „od chłopów”. Naszych widziałbym reedukowanych na Podlasiu. Lud tam cierpliwy, ale bez przesady, głuchy na europejskie nowinki i swoje wie.

Walter Altermann