Czy państwo z kartonu (2007-2015) mogło pełnić swoje funkcje? Fot. archiwum HB

O nadal niewyraźnych sprawach w dawnym państwie z kupy kamieni pisze KRZYSZTOF SAPAŁA: „Niezależny” senator

Prawie zawsze uśmiechnięta pyzata twarz. Przez wiele lat był posłem, wiceministrem Środowiska, szefem Platformy Obywatelskiej w Zachodniopomorskim. Obecnie jest „niezależnym” senatorem z siedmioma zarzutami, w tym czterema o charakterze korupcyjnym. Stanisław Gawłowski.

Faktem jest, że przebywał w Areszcie Śledczym w Szczecinie przez dwa i pół miesiąca, czyli nawet całej sankcji nie odsiedział; w tym czasie – jak wieść niesie – grypsował a za to wszystko zapłacił m.in.  utratą pracy strażnik więzienny. Gawłowski do Aresztu Śledczego w Szczecinie trafił w połowie kwietnia 2018 roku. W pewnym sensie na własne życzenie, bo razem ze swoim mecenasem Romanem Giertychem bez wezwania przyszli do szczecińskiej Prokuratury Krajowej gdzie Gawłowski usłyszał – wówczas – pięć zarzutów i został zatrzymany przez funkcjonariuszy ABW.

Życiorys i kariera polityczna Gawłowskiego mogłyby posłużyć jako materiał dla dobrego pisarza lub scenarzysty, ale czy książka lub film zostałby odebrany przez publiczność pozytywnie mimo tego, że główny bohater, według wielu osób, nie należy do zbioru postaci pozytywnych.

Sam się o tym przekonałem pisząc w 2011 roku na „mmKoszalin” prześmiewczy felieton o napisaniu przez Gawłowskiego doktoratu! Ten polityk bardzo szybko się kształcił. Szczebel po szczeblu. Licencjat, magisterka i w końcu doktorat. We wspomnianym felietonie pt. „Długie samotne wieczory” poruszyłem kwestię tego doktoratu i porównałem Gawłowskiego do Nikodema Dyzmy. Dziś żałuję, bo obraziłem postać stworzoną przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza oraz dwóch polskich aktorów, którzy zagrali rolę Nikodema Dyzmy – Adolfa Dymszę i Romana Wilhelmiego. Ja straciłem pracę, nawet sąd nie pomógł, ale po pierwsze był to rok wyborczy, po drugie to Koszalin, po trzecie to układ.

Oczywiście doskonale wiem, czym jest oskarżenie dziennikarskie a czym jest oskarżenie prokuratorskie, ale przecież Gawłowskiemu tych zarzutów z dnia aresztowania przybyło, a podczas ostatnich wyborów do parlamentu Stanisław Gawłowski został „niezależnym” senatorem. Piszę „niezależnym” w cudzysłowie, bo wiem doskonale jaki z nie go niezależny senator – podobnie jak m.in. były szef NIK Krzysztof Kwiatkowski.

Obecnie co chwilę słyszymy, że służby kogoś obserwują, zatrzymują, przesłuchują, stawiają zarzuty i nawet zamykają na trzy miesiące. Teraz mamy sprawę Włodzimierza Karpińskiego, ministra skarbu w rządzie Donalda Tuska, wcześniej – w 2011 roku – Karpiński był wiceministrem MSWiA. W rządzie Ewy Kopacz również był ministrem skarbu. W listopadzie 2019 roku został powołany na szefa MPO w Warszawie a w kwietniu 2021 roku wygrał (sic!) konkurs na sekretarza miasta stołecznego Warszawy – miasta zarządzanego przez wiceszefa PO Rafała Trzaskowskiego. 27 lutego 2023 roku Karpiński został zatrzymany przez CBA w charakterze podejrzanego w śledztwie dotyczącym udziału w zorganizowanej grupie przestępczej podmiotów gospodarczych – m.in. „Afera Śmieciowa” – a także urzędników rangi ministerialnej zasiadających w rządzie koalicji PO -PSL w latach 2011 – 2015. W śledztwie Karpiński usłyszał zarzuty przyjęcia prawie pięciu milionów złotych łapówki i został aresztowany na trzy miesiące. Grozi mu za to dwanaście lat więzienia. I żeby tylko polskie społeczeństwo wreszcie usłyszało, że ktoś z poprzedniej ekipy został skazany prawomocnym wyrokiem i trafił do więzienia a jego majątek przeszedł na skarb państwa. Żeby nie było jak z Gawłowskim, który nie odsiedział całej sankcji i jest tym całym „niezależnym” senatorem; zresztą pomagali mu różni ludzie, różne partie. I żeby nie było tak jak z byłym senatorem PO Józefem Piniorem – najpierw półtora roku więzienia, następnie osiem miesięcy pozbawienia wolności i to w systemie dozoru elektronicznego.

Reformy wymiaru sprawiedliwości nie było, nie ma i chyba nie będzie. Minister Sprawiedliwości i zarazem Prokurator Generalny dwoi się i troi, aby coś z tym zrobić a w ostateczności zwołuje konferencję prasową. Lecz optymistycznie podchodząc do tych wszystkich spraw, afer i ich „bohaterów”, to pozostaje nam wierzyć, że za kratami znajdzie się także szef wyżej wymienionych, czyli Donald Tusk.

WOŁODYMYR SYDORENKO: Rosyjska służba bezpieczeństwa chce przeprowadzać rewizje bez zgody sądu

Jak donoszą rosyjskie media, Federalna Służba Bezpieczeństwa opracowała instrukcje, dzięki którym będzie mogła dokonywać rewizji mieszkań bez zgody sądu.  

Do tej pory, aby przeprowadzić przeszukanie, należało wszcząć określoną sprawę karną i uzyskać na to zgodę sądu. Zgodnie z projektem nowej instrukcji FSB, pracownicy tej służby będą mieli możliwość przeprowadzania rewizji w mieszkaniach bez uzyskiwania zgody sądu. Zobowiązani zostaną tylko już po fakcie do zawiadomienia sądu w ciągu jednego dnia o przeprowadzonym przeszukaniu. Instrukcja nie została jeszcze zatwierdzona, ale nie ma wątpliwości, że będzie wdrożona. Część rosyjskich mediów pisała już o tym, że FSB chce wprowadzić takie zmiany. Zauważono, że stoją one w sprzeczności z konstytucyjnym prawem do nienaruszalności mieszkania.

Zgodnie z projektem instrukcji, funkcjonariusze FSB mogą w pilnych przypadkach przeprowadzić rewizję mieszkania lub innego lokalu bez zgody sądy, muszą tylko uzyskać pozwolenie od jednego z szefów jednostki FSB. Do „pilnych przypadków”, zalicza się te, które „mogą doprowadzić do popełnienia poważnego lub szczególnie ciężkiego przestępstwa, a także istnienie danych o zdarzeniach i działaniach (bezczynności) stwarzających zagrożenie dla państwa, wojska, gospodarki, informacji lub bezpieczeństwa ekologicznego Rosji”. Już po przeprowadzeniu kontroli pracownicy FSB mają obowiązek poinformować sąd o przeprowadzonej czynności operacyjnej.

Krytycy proponowanych rozwiązań zwracają uwagę, że często trudno jest określić, czy sytuacja w danym przypadku zagraża bezpieczeństwu narodowemu kraju, czy też nie.

„Chodzi o to – wyjaśnił proszący o zachowanie anonimowości biegły – że przeszukanie jest czynnością procesową w ramach wszczętej sprawy karnej, a oględziny operacyjną czynnością dochodzeniową, która odbywa się poza procesem karnym. Jednak zarówno pierwsza, jak i druga czynność wiąże się z wtargnięciem policji do mieszkania. A zgodnie z konstytucją Rosji nienaruszalność mieszkania jest jednym z praw gwarantowanych. Dlatego wszelkie działania związane z obecnością funkcjonariuszy organów ścigania i sił bezpieczeństwa w domu wymagają kontroli sądowej.”  Proponowana instrukcja narusza tę zasadę i jest niezgodna z prawem.

Komentatorzy w Rosji podzielili się na dwa obozy. Ci, którym zależy na ochronie praw człowieka, twierdzą, że tą instrukcją FSB łamie prawo i ułatwia sobie życie. Drudzy, dla których samowola państwa jest ponad wszystko, aprobują pojawianie się w dokumentach legislacyjnych zapisów korzystnych dla sił bezpieczeństwa pozwalających im usprawiedliwić wszelkie działania naruszające prawa człowieka.

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Niemiecki pan może nie wracać

Zdaje się, że okienko koniunktury geopolitycznej wokół Polski się zamyka. A przynajmniej to okienko, z którego w ciągu ostatnich miesięcy korzystaliśmy. Myślę, że warto mieć tego świadomość, złudzenia, to zwykle najgorszy doradca.

Od jakiegoś czasu obserwuję jak coraz więcej ludzi, całkiem różnych poglądów zwraca uwagę na swego rodzaju akcję promocyjną prowadzoną w tzw. „wiodących mediach”, która ma przekonać Polki, że prostytucja jest w sumie fajna, glamour i rozwija osobowość.  Jeśli dodać do tego, że te same media od lat promują pośród Polaków postawy służalcze i oparte na kompleksach, wydaje się to nawet logicznie spójne. Być może nie ma to nic wspólnego z tym, że większość tych mediów jest albo proniemiecka albo zwyczajnie należy do niemieckich koncernów, ale jest całkiem symboliczne w kontekście tego co napiszę poniżej.

Bez złudzeń

Wydaje mi się, że w historii, która mocno przyspieszyła 24 lutego 2022 roku z naszego punktu widzenia nieuchronnie kończy się pewien rozdział. Rozdział, w którym mogliśmy się łudzić, że „dla Stanów Zjednoczonych będziemy nowymi Niemcami”. Nie, nie będziemy. Jeżeli dość obeznany w tajnikach waszyngtońskich przepływów opinii, a jednocześnie przychylny Polsce amerykański analityk James Jay Carafano pisze, że dla dobra wszystkich powinniśmy się jakoś poukładać z Niemcami, a zarówno „Berlin jak i Waszyngton mają nadzieję na upadek obecnego rządu w Polsce”, to znaczy, że sytuacja jest inna. Być może było tak, że strofująca Niemcy Polska była Stanom Zjednoczonym potrzebna, żeby Niemcy zaszły w procesie zrywania z Rosją wystarczająco daleko. Nie wiem, czy słusznie, ale prawdopodobnie uznano, ze ten proces jest już wystarczająco zaawansowany i Stany Zjednoczone nie obawiają się już proniemieckiego rządu w Polsce. A i Ukraina wykazuje się ostatnio wobec Polski, większą „asertywnością” jakby była bardziej pewna swoich „niemieckich i francuskich przyjaciół”.

Czy to oznacza, ze odnieśliśmy kolejne „moralne zwycięstwo”, czyli de facto sromotną porażkę, mamy teraz opuścić ręce i się rozpłakać? No właśnie, cholera, nie. Jeśli aspirujemy do samodzielnej roli, musimy też umieć działać nie tylko na zasadzie funkcji aktywności największego sojusznika. Być może nawet, nie wiem dokładnie kiedy, będziemy obserwowali stopniowy powrót retoryki na temat „praworządności”, „zwrotu mienia” i dogmatów agresywnej religii LGBT ze strony Waszyngtonu. Nie jestem specjalistą, ale sam mam obawy, czy pomagając Ukrainie nie przekroczyliśmy granicy krytycznego uszczuplenia własnych zasobów (w sumie do końca chyba nikt nie wie ile sprzętu, również nowoczesnego, przekazaliśmy). Ale to przecież nie oznacza, że Ukrainie nie warto było pomagać.

Korzyści

Abstrahując od względów ludzkich i humanitarnych, dzięki pomocy Ukrainie uzyskaliśmy szereg korzyści. Potencjał egzystencjalnego zagrożenia ze wschodu uległ dzięki ukraińskiej armii znacznemu uszczupleniu. Morze Bałtyckie, na które tak długo spoglądaliśmy z niepokojem, niebawem może się stać prawie wewnętrznym morzem NATO. Nasi bliżsi i dalsi sąsiedzi zaczęli się w większym stopniu orientować na Polskę, która buduje realną militarną siłę. A i gospodarczo jesteśmy w dużym stopniu beneficjentami wyprowadzania produkcji z Chin. Znów, nie jestem specjalistą, ale być może ma to coś wspólnego ze świetnymi ostatnio wskaźnikami gospodarczymi podawanymi przez źródła, które trudno zakwestionować nawet najzagorzalszym czcicielom ośmiu gwiazdek.

I żeby było jasne, nie jest różowo. Ponieśliśmy ogromne koszty, czego skutki nasza „sojusznicza” Bruksela wykorzystuje żeby nas dorżnąć. Konsekwencje masowej migracji będziemy ponosili latami. Odbudowa i rozbudowa armii będzie nas kosztowała fortunę. Nasz amerykański sojusznik będzie sobie powoli przypominał język niemiecki, a Ukraińcy być może pójdą po raz kolejny sparzyć się w Berlinie i Paryżu.

Bez kompleksów

I nadal nie jest to powód żeby opuścić ręce i przyjąć proponowaną na przez „wiodące media” rolę prostytutek. Nie musimy wracać do roli wasala Niemiec. Mamy duże zabawki, a nawet coraz większe i musimy teraz nauczyć się nimi bawić. Bez kompleksów. A w tym celu musimy zachować sterowność państwa. Sukces gospodarczy jest fajny, ale jeśli w jego imię będziemy pozbywać się istotnych aspektów suwerenności (wobec pilnującej niemieckich interesów UE, ale też np. wobec WHO) ostatecznie może się okazać, ze owoce naszego gospodarczego sukcesu będą służyły nie nam, tylko naszym nowym suwerenom.

Właściwie to nie jest nawet wyłączna odpowiedzialność rządzących (choć oczywiście głównie), to nasza wspólna odpowiedzialność.

Więc nie biadolić, do roboty, historia nigdy się nie kończy.

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Wielu morderców Witolda Pileckiego

25 maja 1948 r. w więzieniu przy ul. Rakowieckiej 37 w Warszawie komuniści zamordowali Witolda Pileckiego. Oskarżyciel – wyjątkowo dyspozycyjny i krwawy „prokurator” Czesław Łapiński, któremu Instytut Pamięci Narodowej postawił zarzut mordu sądowego na rotmistrzu, nie doczekał wyroku – zmarł w 2004 r. Winnych jest dużo więcej. To przywódcy komunistycznej partii i państwa, kierownictwo Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, inni przedstawiciele „ludowego” wymiaru bezprawia, brutalni śledczy.

Wyrok na Pileckiego i jego współpracowników wydał – wspierany zakłamanymi tezami oskarżycielskimi „prokuratora” Czesława Łapińskiego o szpiegostwie i zaprzedaniu się obcym mocarstwom – Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie w składzie: ppłk Jan Hryckowian (przewodniczący składu a zarazem szef „sądu”; przedwojenny absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim; w czasie wojny AK-owiec odznaczony Krzyżem Walecznych; skazał na śmierć co najmniej 16 żołnierzy niepodległościowego podziemia, orzekał m.in. w pokazowym procesie płk Jana Rzepeckiego, prezesa I Zarządu Głównego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość,), kpt. Józef Badecki (też przedwojenny prawnik – absolwent Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie; wydał co najmniej 29 !!!! wyroków śmierci, m.in. na słynnego dowódcę AK/WiN na Lubelszczyźnie, mjr. Hieronima Dekutowskiego „Zaporę”) i kpt. Stefan Nowacki (ławnik, wzięty do sprawy z warszawskiej jednostki wojskowej). Ryszard Czarkowski, który protokołował rozprawę, twierdził potem, że nic nie pamięta, gdyż po pobycie w czasie wojny w obozie w Treblince zachorował na psychozę poobozową. Nie przeszkodziło mu to jednak zostać następnie adwokatem.

Zaraz po wyroku skład „sędziowski” w tajnej opinii napisał: „Z uwagi na popełnienie przez skazanych Pileckiego i Płużańskiego (Tadeusza, mojego ojca, kuriera Pileckiego do gen. Andersa – przyp. autora) najcięższych zbrodni zdrady stanu i Narodu, pełną świadomość działania na szkodę Państwa i w interesie obcego imperializmu, któremu całkowicie się zaprzedali (…) skład sądzący uważa, że ci obaj na ułaskawienie nie zasługują”.

Ojciec do końca życia (zmarł w 2002 r.) uważał swojego dowódcę za świętego polskiego patriotyzmu.

Pod szczególnym nadzorem

Nad „właściwym” przebiegiem śledztwa i procesu czuwał zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego do spraw szczególnych (oskarżenie Pileckiego i jego współpracowników miało charakter szczególny) ppłk Henryk Podlaski.

W dokumentach o Podlaskim czytamy: Podlaski Hersz, syn Mojżesza i Szpryncy Austern, ur. 7 marca 1919 r. w Suwałkach. Później imiona rodziców zmieniono – odpowiednio – na Maurycego i Stanisławę. W 1956 r. Henryk Podlaski zaczął używać imienia Bernard, po czym ślad po nim zaginął. Przez dłuższy czas szukała go KG MO, bezskutecznie. Mówiło się, że utonął w nurtach Bugu. Miał to być albo akt samobójczy, albo wynik nieudanej ucieczki na Wschód. W 1966 r., po 10 latach starań, żona krwawego „prokuratora” uzyskała potwierdzenie jego zgonu. Istnieją jednak relacje, że cała sprawa została sfingowana, a Podlaski… zamieszkał w ZSRS u boku swojej siostry, która wyszła za mąż za wysokiego funkcjonariusza NKWD.

3 maja 1948 r. Najwyższy Sąd Wojskowy wyrok na Pileckiego utrzymał w mocy. Z ramienia Naczelnej Prokuratury Wojskowej dopilnował tego mjr Rubin Szwajg. Urodzony 15 listopada 1898 r. w Jarosławiu, syn Dawida, podobnie jak Henryk (Hersz) Podlaski, w stalinowskiej „prokuraturze” był odpowiedzialny za sprawy szczególne. 10 lipca 1948 r. Szwajg napisał do MON prośbę o zwolnienie ze służby wojskowej: „z uwagi na to, że zamierzam wraz z żoną wyjechać do Izraela, by tam połączyć się z naszą najbliższą rodziną. Mamy w Izraelu córkę naszą, rodziców i rodzeństwo”. W latach 2000 Interpol dostarczył stronie polskiej takie oto dane: Rubin Szwajg – SHATKAY Reuben, s. David, ur. 15 listopada 1898 r., zm. 19 kwietnia 1992 r. w Izraelu.

Gmach stalinizmu

W składzie „sędziowskim” NSW, prócz spełniających drugorzędną rolę – płk Kazimierza Drohomireckiego, ppłk Romana Kryże i por. Jerzego Kwiatkowkiego, zasiadał mjr (potem ppłk) Leo (Lew) Hochberg. W akcie narodzin tego ostatniego czytamy: „W obecności Szoela Gohberga (Gochberga) – inspektora towarzystwa ubezpieczeniowego [ojciec Leo był wydawcą prasy żydowskiej i założycielem tygodnika „Frajtag” (później „Unzer Leben”)] i Gabiela Ołata (Oleła), miejscowego podrabina, urodził się (3) 15 lutego 1899 r. w Łodzi o godz. 11 w nocy z żony Rejzli z domu Wajntraub, 21 lat. Przy obrzezaniu nadano dziecku imię Lew”.

Leo Hochberg zmarł w 1978 r. W Biuletynie Żydowskiego Instytutu Historycznego (kwiecień-czerwiec 1978 r., nr 2 (106)) w rubryce „In memoriam” czytamy o Hochbergu, że „jako znawca problematyki i historii żydowskiej oraz znakomity hebraista” wniósł „poważny wkład do prac Instytutu”. Potem jest skrócony życiorys zmarłego: Po ukończeniu gimnazjum w Odessie (1917 r.) i prawa na Uniwersytecie Warszawskim (1926 r.) był radcą prawnym w Banku Dyskontowym w Warszawie. W dalszej części życiorysu napisano, że „w okresie II wojny światowej [już od 1939 r.] przebywał w Związku Radzieckim, pracując na różnych stanowiskach w bankowości i w przemyśle poligraficznym. Pełnił także funkcję przewodniczącego Związku Patriotów Polskich w ZSRR na okręg Baszkirskiej Republiki Autonomicznej. W 1944 r. wstąpił do Ludowego Wojska Polskiego, pełniąc służbę w sądownictwie wojskowym (m. in. „sędzia”, a następnie zastępca szefa Wojskowego Sądu Garnizonowego w rodzinnej Łodzi)”.

I dalej Biuletyn ŻIH: „Odszedł od nas wybitny erudyta, mądry doradca, uczynny i oddany współpracownik Żydowskiego Instytutu Historycznego w Polsce, człowiek wielkiego serca i dobroci”. Ani słowa o tym, że był stalinowskim pułkownikiem, a tym bardziej o jego udziale w mordzie sądowym na rotmistrzu Pileckim i procesach innych żołnierzy AK.

„Byłem bardzo zmęczony”

Sprawę nadzorował osobiście szef Departamentu Śledczego MBP, płk Józef Goldberg-Różański, który faktycznie wydawał wyroki. Pomagał mu naczelnik Wydziału II ppłk Adam Humer i dyr. Departamentu III MBP (ds. walki z bandytyzmem, czyli niepodległościowym podziemiem), inny płk Józef Czaplicki (Izydor Kurc) przez swoją nienawiść do AK-owców nazywany „Akowerem”.

Na biurka Różańskiego i Czaplickiego trafiały notatki „agentów celnych”, czyli więziennych kapusiów, rozpracowujących Pileckiego i jego wywiadowców. Dostawał je również wiceminister bezpieki gen. Roman Romkowski (Natan Kikiel), który faktycznie rządził MBP (szef resortu gen. Stanisław Radkiewicz – polski internacjonał, był figurantem).

Niektórych, podległych kierownictwu bezpieki, „oficerów” śledczych ze sprawy Pileckiego wymieńmy w kolejności alfabetycznej (w nawiasach data i miejsce śmierci). Stefan Alaborski (1972, Warszawa, pod zmienionym 12 lat wcześniej nazwiskiem Malinowski), Tadeusz Bochenek (1994, Warszawa), Henryk Buza (1970, miejsce nieznane), Walenty Chmiel (1952, Nieporęt – na skutek postrzelenia), Józef Dusza (1993, Warszawa), Władysław Fabiszewski (1987, Warszawa), Jan Janicki (1997, Toruń), Jerzy Kroszel (1989, Gdańsk), Stefan Skrzypiec (1988, Tarnowskie Góry), Tadeusz Słowianek (1993, Łódź, jako podpułkownik, na przebieg jego kariery nie wpłynęła surowa nagana, potem zatarta, którą otrzymał w 1962 r. za upicie się), Ludwik Woźnica (1988, Łódź). Jak widać, po odejściu z MBP, rozproszyli się po całym kraju.

W 2009 r. zmarł Marian Krawczyński, jeden z najbardziej „zasłużonych” w sprawie, podpisany pod aktem oskarżenia. Przed wojną skończył zawodówkę, po wojnie pułkownik. Jego sąsiadem na Mokotowie był zmarły w 2012 r. Eugeniusz Chimczak, najpierw śledczy PUBP w Tomaszowie Lubelskim, w końcu pułkownik w Warszawie, w bezpiece do… 15.06.1984 r. – Kiedy bicie nie skutkowało, krzyczał: „My wiemy, że masz twardą dupę, ale w celi obok jest twoja żona, z której wszystko wyciśniemy” – wspominał Chimczaka mój ojciec, Tadeusz Płużański, oficer Pileckiego do zadań specjalnych. – Spotkałem go w latach 70. na Nowym Świecie, ale nie naplułem mu w twarz.

Przy ul. Spacerowej mieszkał inny ober-oprawca Jerzy Kaskiewicz, zmarły w 1999 r. To on prowadził pierwsze przesłuchania grupy Pileckiego i wnosił o tymczasowy areszt, do czego „przychylił się” wiceszef Naczelnej Prokuratury Wojskowej ppłk Henryk (Hersz) Podlaski.

Kolejny ubek to Stanisław Łyszkowski, w latach 1955-1956 uczestnik kursu operacyjnego w ZSRS. Na emeryturę przeszedł w 1978 r., w stopniu generała brygady LWP, jako dyrektor Departamentu Techniki MSW.

Za stworzenie systemu przemocy współodpowiadał ppłk Ludwik Serkowski, zmarły w 1990 r. w Warszawie. Jego podwładny, a zarazem bezpośredni szef śledczych z Rakowieckiej, Bronisław Szymański, urodził się w 1922 r. w Omsku. Oddelegowany przez NKWD do 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, trafił następnie do centrali MBP. W 1954 r. odwołany do ZSRS. Ślad po nim zaginął.

4 listopada 1947 r. Witold Pilecki, w obecności Krawczyńskiego i „prokuratora” NPW mjr Zenona Rychlika potwierdził, że złożone w śledztwie zeznania były dobrowolne. „Opieka” śledczego powodowała, że powiedzenie „prokuratorowi”, iż zeznania zostały wymuszone, mijało się z celem. Każda próba powiedzenia prawdy kończyła się wznowieniem śledztwa, czyli ponownymi torturami. Pamiętać trzeba również, że „prokurator” przychodził do więzienia, gdzie rządziła bezpieka i był na ogół osobą starannie wyselekcjonowaną. Odwołać zeznania można było dopiero przed „sądem”, z czego skorzystał rotmistrz. Na swoim procesie stwierdził: „protokoły podpisywałem przeważnie nie czytając ich, bo byłem wówczas bardzo zmęczony”. Stwierdził tak, gdyż sala „sądowa” też była wypełniona „śledziami”, ale nie trzeba chyba wyjaśniać, co to „zmęczenie” oznaczało i z czego wynikało.

Dwaj „prokuratorzy”

Śmierć rotmistrza Pileckiego „przyklepał” inny komunistyczny morderca: Mieczysław Dytry, „prokurator” Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Jak się to odbyło? Dytry – 5 lutego 1948 r. – zatwierdził akt oskarżenia, zmajstrowany wcześniej w brutalnym śledztwie przez „oficerów” UB, zaakceptowany 23 stycznia 1948 r. przez wspomnianego już Adama Humera.

Zbrodniarz Dytry uznał, że oskarżenie Pileckiego – ochotnika do Auschwitz – ma oparcie w „ustaleniach” ubeckich przesłuchań, a przyjęta w katowni bezpieki przy ul. Rakowieckiej 37 kwalifikacja „przestępstw” jest zgodna z prawem. „Dokument” podpisał wspominany Henryk (Hersz) Podlaski, a dwa dni później, 7 lutego 1948 r. przesłał go do jednego z najkrwawszych komunistycznych trybunałów śmierci: Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie. Tam śmierć Witolda Pileckiego – jak już wiemy – została „sądownie” potwierdzona.

W sprawie rotmistrza i pozostałych uczestniczył także „prokurator” Stanisław Cypryszewski, na etacie w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej. Urodzony w 1893 r. w Kowlu. Jego życie nie wskazywało na późniejszą zdradę. Uczestnik powstania wielkopolskiego i wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. (po stronie polskiej). Brał również udział w wojnie obronnej 1939 r. i należał do Armii Krajowej. Przed wojną ukończył Wydział Prawa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W czasie wojny, w latach 1940-1944, pracował w Sądzie Okręgowym w Lublinie.

Cypryszewski na drugą stronę przeszedł w 1944 r., kiedy został zmobilizowany do tzw. Ludowego Wojska Polskiego. W stalinowskiej Naczelnej Prokuraturze Wojskowej nadzorował eliminowanie przeciwników politycznych uzurpatorskiej komunistycznej władzy, co było ukryte pod funkcją pracownika Wydziału IX Wykonania Orzeczeń i Ułaskawień.
Jakie były opinie przełożonych o Cypryszewskim? „Poprawia stale styl i konstrukcje swych pism i powiększa swój zasób wiedzy prawniczej. Rokuje nadzieję, że po pewnym czasie będzie dobrym wiceprokuratorem Wydziału V N.P.W”.

„Na stanowisku wiceprokuratora dał się poznać jako dobry fachowiec – prawnik, wysoce zdyscyplinowany oficer, nie szczędzący wysiłków, by pracą swą i podległego mu personelu postawić na wyższym poziomie”.
Za tymi okrągłymi słowami kryje się dramat męczonych i mordowanych polskich niepodległościowców.

Po „okresie błędów i wypaczeń” został przeniesiony do rezerwy, rozpoczął lukratywną pracę jako adwokat i obrońca wojskowy w Warszawie. W końcu znał się na rzeczy, miał kontakty…

Stanisław Cypryszewski zmarł w Warszawie w 1983 r. w wieku 90 lat i został pochowany na Cmentarzu Komunalnym Północnym. Nigdy nie osądzony, nigdy nie napiętnowany.

Strzał w tył głowy

Egzekucję Witolda Pileckiego 25 maja 1948 r. nadzorował Ryszard Mońko, zastępca naczelnika mokotowskiego więzienia Alojzego Grabickiego.

Mońko (dwa zawody: technik rolniczy i mechanik, do 1962 r. był m. in. naczelnikiem więzienia w Częstochowie) zeznawał jako świadek (tak jak śledczy Krawczyński i Chimczak) na procesie „prokuratora” Czesława Łapińskiego.

– A jak było z egzekucją Pileckiego?

– To był jedyny przypadek w mojej karierze (prokuratorowi IPN Mońko powiedział, że w żadnej tego typu sprawie nie brał udziału). Zastępowałem Grabickiego, który takimi sprawami zajmował się rutynowo, ale akurat, wyjątkowo, wyjechał. Wcześniej wypełniałem tylko gotowe blankiety i podpisywałem się. Dane uczestniczących w egzekucji sprawdzałem na podstawie okazanych mi legitymacji. 25 maja 1948 r., między godz. 21 i 21.30 do mojego gabinetu zgłosiło się czterech panów, dwóch w mundurach wojskowych, dwóch po cywilnemu. Byli z bezpieki. Na polecenie „prokuratora” [mowa o wspomnianym już Stanisławie Cypryszewskim] rozkazałem doprowadzenie Pileckiego na miejsce straceń. To był mały, oddzielnie stojący budynek za X pawilonem, którym rządził MBP, a oficerowie służby więziennej nie mieli tam wstępu. Widziałem, jak prowadzili Pileckiego pod ręce, a on poprosił ich, żeby go puścili, bo chce iść sam. Weszli do środka, ja zostałem na zewnątrz. Słyszałem jeden strzał. Więźniów politycznych rozstrzeliwano, pospolitych wieszano (były wyjątki, komuniści powiesili np. gen. Fieldorfa, aby go upokorzyć). Pluton egzekucyjny to był jeden funkcjonariusz UB (etatowy morderca starszy sierżant Piotr Śmietański, sądząc z podpisów na protokołach wykonania KS ledwo piśmienny). Lekarz w wojskowym mundurze wszedł do budynku i stwierdził zgon. Przed wykonaniem wyroku z Pileckim rozmawiał ksiądz Wincenty Martusiewicz (z parafii św. Michała Archanioła na warszawskim Mokotowie).

– Gdzie pogrzebano Pileckiego?

– Nie brałem w tym udziału. Od dyżurnych wartowników słyszałem, że ciała zabitych wywoziła gdzieś sanitarka więzienna. Często jechał w niej naczelnik, który miał prawo jazdy.

– Dlaczego podpisał pan protokół wykonania kary śmierci?

– A co miałem robić?

Ryszard Mońko do końca cieszył się spokojem i grubym portfelem (resortowa emerytura w wysokości 9 tys. złotych). Zmarł w 2016 r. w Hrubieszowie.

W egzekucji rotmistrza Pileckiego brał także udział Kazimierz Jezierski, ubecki lekarz, a prywatnie mąż słynnej piosenkarki Wiery Gran.

Do dziś szczątki Witolda Pileckiego nie zostały zidentyfikowane.

 

W lutym 1954 r. Rada Najwyższa ZSRR wydała dekret „O przeniesieniu Krymu z RFSRR do Ukraińskiej SRR”. Teraz Rosja chce... anulować ten dekret. Fot. Wikipedia

WOŁODYMYR SYDORENKO: Rosyjskie próby anulowania historii

Stopień ingerencji rosyjskiego parlamentu w historię i inne nauki osiągnął już poziom absurdu.

Przewodniczący rosyjskiego parlamentu krymskiego Wołodymyr Konstantinow powiedział niedawno: „Dla nas nadszedł czas, aby ostatecznie zamknąć sprawę z przyłączeniem Krymu do Ukrainy. Pod względem politycznym zrobiliśmy to w 2014 roku. Należy to zrobić również pod względem prawnym. Należy dokonać oceny prawnej procesu przekazania Krymu z Rosji na Ukrainę. Dziwne, że jeszcze tego nie zrobiono. W tym celu proponuję rozpocząć prace nad apelacją do Sądu Konstytucyjnego Rosji o anulowanie Dekretu Prezydium Rady Najwyższej ZSRR >O przeniesieniu Obwodu Krymskiego z RFSRR do Ukraińskiej SRR<”.

Kilka dni później Moskwa poinformowała, że ​​„Rada Federacji Rosji popiera inicjatywę parlamentu krymskiego, by anulować ustawę z 1954 r. o włączeniu Krymu do Ukrainy. Rosyjska senator z Krymu Olga Kovitidi powiedziała o tym rosyjskiej państwowej agencji informacyjnej TASS. „Kwestia, która została podniesiona dzisiaj w Radzie Państwa Krymu, ma znaczenie geopolityczne i jako senator popieram tę inicjatywę” – powiedziała.

Istota sprawy polega na tym, że w lutym 1954 r. Rada Najwyższa ZSRR wydała dekret „O przeniesieniu Krymu z RFSRR do Ukraińskiej SRR”. Od tego czasu półwysep jest częścią Ukrainy, co jest do dziś uznawane przez całą społeczność światową. Rosyjska aneksja Krymu w 2014 roku nie została uznana za ważną przez organizacje międzynarodowe. Ponadto w okresie niezależnego istnienia Rosji i Ukrainy sporządzono ponad czterysta różnych aktów między krajami, które ustanowiły status Krymu jako terytorium Ukrainy. Społeczność międzynarodowa nie uznała aneksji Krymu przez Rosję i nałożyła na nią sankcje.

Jak zauważył ukraiński historyk Andrij Iwaniec wydanie ustawy z 1954 r. to akt historyczny, którego nie można zmienić. „Ustawa z 1954 r. należy już do historii, ponieważ wszystkie organy państwowe, które ją uchwaliły, przeszły już do historii i teraz nie ma już ani Rady Najwyższej ZSRR, ani Rad Najwyższych Ukraińskiej SRR i RFSRR, i jest już za późno, aby anulować ich decyzje. Ponadto proces przekazania Krymu w 1954 r. został przeprowadzony w pełnej zgodzie z wymogami i przepisami obowiązującymi w tym czasie, bez żadnych naruszeń. Teraz Rosjanie mówią, że wtedy nie było referendum, ale ukrywają, że ówczesne ustawodawstwo w ogóle nie przewidywało przeprowadzania referendów w żadnej sprawie. Co więcej, zarówno przed, jak i po 1954 r. w Rosji ziemia była przekazywana z regionu do regionu, w tym z Ukrainy do Rosji, nawet bez zgody poddanych republik, czyli z wyraźnym naruszeniem praw regionów. A przekazanie Krymu pod tym względem jest aktem wzorowym z punktu widzenia prawa”.

Anulowanie aktów nieistniejących już organów, które przeszły do ​​historii, jak podkreśla Andrij Iwaniec, jest w istocie próbą anulowania samej historii. Nie możemy bowiem wykreślać z historii wydarzeń tylko dlatego, że nam się nie podobają. Na przykład nie lubimy II wojny światowej, ale czy możemy odwołać atak Hitlera na Polskę, pakt Ribbentrop-Mołotow, atak Hitlera na ZSRR? Nie podoba nam się przewrót październikowy z 1917 roku, odwołajmy więc szturm na Pałac Zimowy w Petersburgu. Jeśli nie podoba ci się wojna 1812 roku, odwołajmy atak Napoleona na Rosję. Ale można dojść do tego, że ktoś zażąda odwołania manifestu Katarzyny II i ponownego wydania Krymu… Komu? Imperium Osmańskiemu, którego już nie ma? Albo Turcja, ale Turcja nigdy nie zgłaszała roszczeń do Krymu. A jeśli pójdziemy dalej, to może anulujemy dekret Piotra I o proklamacji imperium rosyjskiego w 1721 r.?  Ale co to da? Równie dobrze Duma Państwowa Rosji mogłaby uznać, że ​​2 x 2 = 5 lub 6.  Jednak stopień ingerencji rosyjskiego parlamentu w historię i inne nauki osiągnął już ten poziom absurdu. Na przykład kilka dni temu przewodniczący Dumy Państwowej Wiaczesław Wołodin zaapelował do Rosjan o rezygnację z nauki angielskiego, bo rzekomo „jego czas minął”.

„Angielski to martwy język. To wszystko, jego czas minął” – powiedział Wiaczesław Wołodin.

Zaproponował alternatywę dla „martwego” angielskiego: można „nauczyć się swoich języków narodowych, języków komunikacji międzynarodowej, czyli rosyjskiego, a także chińskiego”. Jednak nawet strona internetowa Dumy Państwowej, która obejmuje również twórczość Wołodina, ma tylko jedną wersję obcojęzyczną – „martwą”, jego zdaniem – ­angielską. A jeszcze wcześniej Sułtan Chamzajew, członek komisji Dumy Państwowej ds. bezpieczeństwa i walki z korupcją, wzywał do rezygnacji z obowiązkowej nauki języka angielskiego w rosyjskich szkołach.

Podobna propozycja została złożona na Krymie w maju ubiegłego roku, napisał TASS. Przewodniczący Rady Państwa Krymu Wołodymyr Konstantinow wezwał do usunięcia języka angielskiego z programu szkolnego. Stwierdził, że „głupie podążanie za obcą cywilizacją” nie doprowadzi do niczego dobrego, a nauka języka nieprzyjaznego państwa to strata czasu i pieniędzy. Zamiast tego wzywał do nauki i rozwijania języka rosyjskiego. Konstantinow przyznał, że nie uczył się angielskiego w szkole i nie cierpi z tego powodu.

A jeszcze wcześniej Moskiewski Instytut Fizyki i Technologii (MIPT) – zobowiązał studentów do nauki chińskiego, wykluczając z programu hiszpański, niemiecki, francuski i skracając język angielski do dwóch godzin. Studenci sprzeciwiali się obowiązkowym kursom chińskiego i domagali się pozostawienia im prawa wyboru między angielskim, chińskim a hiszpańskim.

Pomysł Wołodina wywołał burzę w Internecie. Użytkownik o pseudonimie seva zelay (Sewastopol) pisze: „Za taką pensję możesz wymyślić jeszcze bardziej niedorzeczne propozycje. Na przykład uchwalić prawo, aby nikt nie chodził tyłem ani nie stawał na głowie, albo zakazać połykania zużytych baterii.”

Użytkownik o pseudonimie Serggio (Sewastopol) pisze: „A co myśli towarzysz? Przed Wojną Ojczyźnianą wszyscy uczyliśmy się niemieckiego. A motywacja była następująca: >Musisz znać język swojego wroga<. A teraz, oczywiście, nadszedł czas, aby przestać uczyć się języka naszego wroga, aby nawet w przechwyconych wiadomościach radiowych czuli się spokojni i pewni, wiedząc, że nic nie zrozumiemy z ich rozmów?”

Z wypowiedzi internautów wyłania się jeden dobry pomysł: aby Duma Państwowa nie zajmowała się niepotrzebnymi fantazjami, najlepiej zlikwidować samą Dumę Państwową…

 

Fot. HB

O wyborach i nie tylko pisze STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Szczury w polityce nie toną

PiS i Kaczyński wygrają jesienne wybory w krótkich abcugach. Nie tylko dzięki własnym zasługom ale i beznadziejnej, bezprogramowej, antypolskiej a nawet bluźnierczej opozycji. Pieski jeszcze ujadają, ale karawana jedzie dalej.

Tusk po prostu kocha Deutchland, a Kaczyński Polskę. To różnica podstawowa. Polska jest tu i teraz. I będzie nadal. Już dość tych strachów. Wybatożyli nas i wyziębiali za Uralem. To nie tylko Katyń – to deportacje i wynarodowianie. To śmierć milionów obywateli polskiej narodowości. Polska przeszła piekło nazizmu ale nieszczęść doświadczyła i od zwykłych Niemców gorąco ten zbrodniczy ruch popierających. Przeszła też czerwoną zarazę, od której nie było ucieczki. Wszyscy nie mogli emigrować, uciec. Tu żyli, budowali to, co zniszczono i co jakiś czas buntowali się. W końcu się udało. I tego – suwerenności – strzec trzeba jak oka w głowie. I nie bać się. Nie ładować w nowe poddaństwo choćby nie wiem jakim kusiło blichtrem. Straciliśmy wprawdzie przemysł i handel ale mamy póki co jeszcze rolnictwo i lasy. I coraz mądrzejsze, lepiej wykształcone społeczeństwo.

Na żadne kuszenie unijne nie pójdziemy. Gróźb się nie bójmy. To wszystko strachy na Lachy. Niech każdy przyjrzy się tej żałosnej opozycji, która ma jeszcze szansę otrzeźwieć. Oto „tygrysek”, który mógłby mieć za sobą potęgę polskiego chłopa. Tak jak miał Wincenty Witos, gdy jednym słowem dla ocalenia Ojczyzny zwołał aż 70% żołnierzy 960 tysięcznej armii, która dokonała cudu nie tylko nad Wisłą. Dziś PSL to karykatura, będzie „walczyć” by w ogóle przejść przez próg wyborczy.

Na liberalnej lewicy też są dziwolągi. Np. tacy, którzy usilnie działali by zlikwidować polską armię. Pomagali zasypywać kopalnie, choć tam jeszcze węgla na kilkadziesiąt lat. Chwieje się w polskich posadach gazeta codzienna o zobowiązującym tytule – „Rzeczpospolita”. Kupił Pan Obajtek niemiecką „Polska Press”, a ob. Hajdarowicz upłynnia Niemcom akcje swojego pisma.

Dajmy sobie spokój z Hołownią, Biedroniem, Siemoniakiem i podobnymi. Jest jeszcze kilka miesięcy. Wynajdźmy (nawet poprzez partie opozycyjne) ludzi ciekawych, mądrych i rokujących dobrze swoim dotychczasowym życiem. Poszukajmy ludzi za których nie będziemy musieli się wstydzić. Czy to tak trudno dostrzec złodziei, kombinatorów i tchórzy.

Jacy są nasi politycy każdy widzi. Jest sproporządnych, ale sa też i tacy, którzy kpią sobie z podstawowych zasad sprawiedliwości – np. poprzez okradanie własnego kraju wykorzystując „raje podatkowe”. Mijają lata, a oprócz czczego gadania nic się w tej sprawie nie robi! Może dlatego, że beneficjenci są we wszystkich partiach. Może są jednak i w PiS szczury, które tak się pochowały, tak wgryzły głęboko, że niedostrzegalnie szkodzą.

Szczury lądowe nie lubią morza a mamy ponad 500 kilometrów linii brzegowej. Stoją jeszcze dwie smutne fregaty przy Skwerze Kościuszki w Gdyni. Tę historyczną – Dar Pomorza – postawiono na kołkach wiele lat temu. Choć jej rówieśnicy pływają jeszcze po morzach i oceanach. Druga, też piękna łajba „Dar Młodzieży” jest sprawna ale sztuka żeglarstwa na niej zanika. Na paradach wzdłuż zatoki gdańskiej pływa na silniku. Pisał wspaniałe książki Meissner i inni, powstawały filmy i piosenki o morzu. Działał prężnie klub dziennikarzy marynistów. Teraz do szkół morskich wciskają nauki krawiectwa, przewodnictwa. Dziś Polskie Linie Oceaniczne mają 4 statki ze 174 przed rozbiorem morskiej Polski.

Dziadostwo szerzy się szybko. Mówimy tylko o tym co dobre: przekop, tunel, drogi, koleje i lotnictwo. Oczywiście i armia, która rośnie w siłę – choć trochę za wolno. Komu to wszystko chcemy oddać w ręce. Tuskowi – Hołowni – Biedroniowi? To chyba jakieś żarty.

PiS wygra, ale niech oczyści szeregi. Dlaczego nie wyjaśniono afery Amber Gold, brak woli w sprawie Smoleńska, nie znamy sprawców politycznych zabójstw, a ostatnio cwaniaków w ukraińskiej aferze zbożowej. Ponoć minister rolnictwa zna nazwiska, niech je poda – wszystkich jest podobno aż 500.

Z prowincji do Warszawy przybywa mało kto. Jeśli już uda się kariera to przede wszystkim nęci Bruksela. Może by spowodować publiczne rozliczenie naszych europosłów. Niektórzy z nich jawnie szkodzą bez żenady. Są wśród nich może i mądrzy. Ale mądrzy inaczej. Mamroczą coś cicho pod nosem i nie bardzo ich widać na sali obrad w roli walczących donośnie o polskie sprawy. Może takie rozmowy z europosłami należałoby w TVP przeprowadzić na żywo po angielsku, francusku. Zorientowalibyśmy się jak u nich ze znajomością języków obcych. Przypomnijmy zresztą wszystkich – bo niektórzy w ogóle się nie pokazują.

Jeszcze czas, jeszcze można zdążyć. Niech zostaną przeprowadzone długie – półgodzinne, a nawet i dłuższe – rozmowy na wizji. Telewizji ci u nas dostatek. Ale po dziennikarsku: z lewicowymi przez prawicowych dziennikarzy i odwrotnie, z ziobrystami i „zakonnikami” Kaczyńskiego powinni rozmawiać tvnowcy i polsatowcy. Tak, tak. Byłoby ciekawie. I sprawiedliwie. Pod patronatem prezydenta albo któregoś z powszechnie szanowanych profesorów. Oj działoby się. Nie trzeba by było zapychać programu quizami i koncertami.

Mówi się, że szczury uciekają z tonącego okrętu. Nic podobnego. Szczury potrafią dobrze pływać. Okręt zatonie, a one zmienią najwyżej siedlisko.

 

 

Fot. archiwum

WALTER ALTERMANN: Ci wszyscy nasi biedni bliźni

Ostatnie, jakże straszne przypadki torturowania i zabójstw dzieci w Polsce, wymagają nie tylko współczucia dla ofiar i słów potępienia dla zbrodniarzy w rodzinach, bo sprawy są bardziej skomplikowane.

Moim zdaniem system społecznej kontroli oraz system społecznej pomocy rodzinom i dzieciom nie działają. Zatem – przyjrzyjmy się naszej polskiej nieudolności – tak społecznej, jak samorządowej i państwowej.

Czy wszyscy jesteśmy tacy sami?

To jest pytanie jedynie retoryczne, niemniej trzeba je ciągle stawiać, bo zauważalna stała się w Polsce pogarda wobec słabszych. Ostatnio skrajnie liberalny popis nienawiści dał Donald Tusk, sam przez siebie mianowany liderem opozycji. Powiedział on: „…mamy w Polsce władzę, która promuje bicie dzieci i równocześnie chce kary śmierci dla tych, którzy biją dzieci i od lat nie zhańbili się pracą”.

Jeżeli Donald Tusk tak postrzega nasze społeczeństwo to będzie to niezwykle groźne, w przypadku, gdyby sięgnął po władzę. Bo wiedza Donalda Tuska o naszym społeczeństwie jest zerowa. Nadto niczego nie rozumie, a obecnie kieruje się jedynie podsycaniem nienawiści między społecznymi grupami, licząc że jego partia odbierze parę punktów Nowej Lewicy, PSL-owi i Polsce 2050.

Wykluczeni

W istocie mamy w Polsce dużą grupę obywateli naszego kraju, którzy żyją między nami, ale tak naprawdę żyją na marginesie. Mam tu na myśli ludzi słabszych, którzy nie rozumieją błyskawicznie zmieniającego się świata.

W latach 30-tych przeprowadzono w Polsce badania socjologiczne, które dowiodły, że 4,5 procent obywateli jest trwale upośledzonych społecznie, to znaczy nie potrafią aktywnie odnaleźć się w społeczeństwie. Byli to najczęściej analfabeci, bez zawodu i majątku oraz ludzie chorzy psychicznie. Identyczne badania przeprowadzono w roku 1958. Wtedy tych wykluczonych było już 6,5 procent.

Podejrzewam, że w związku z postępem technologicznym ostatnich trzech dziesięcioleci, w związku z cyfryzacją odsetek trwale wykluczonych społecznie jest dzisiaj znacznie, niebotycznie większy.

Może – w związku z tym – żebyśmy nie musieli podejrzewać skali zjawiska, byłoby dobrze, gdyby socjolodzy z Polskiej Akademii Nauk podjęli się takich badań,? Obecnie PAN bada historię wojny i okupacji, która to historia jest niezwykle ciekawa, ale jednak jest już historią. Może rząd powinien zamówić i zapłacić za takie fundamentalne badania?

Głęboka amoralność lidera

Ci wykluczeni są w stanie uświadomionej, lub nie uświadomionej, rozpaczy, bo żyją bez żadnych perspektyw, nadziei. A najczęściej człowiek bez nadziei pije, szczególnie gdy pił jego ojciec.

Zakładając nawet, że ci wykluczeni staczają się, że rzeczywiście piją, to nikt nie jest uprawniony do wyrażania wobec nich – i wobec kogokolwiek – tak odpychającej pogardy. Bo są to – w końcu – współrodacy, współobywatele, a przede wszystkim LUDZIE.

W kraju, w którym ciągle się podkreśla, że jest ojczyzną Papieża Jana Pawła II, w kraju chrześcijańskim, w kraju, gdzie w pielgrzymkach biorą udział setki tysięcy ludzi – w takim kraju pogarda objawiona przez Donalda Tuska jest grzechem ciężkim.

Ale nie nam ludziom przyjdzie kiedyś osądzić go za te myśli i słowa. Bardziej interesuje mnie objawiona przez lidera PO pycha, buta i pogarda. Niecne to objawy zagubionego ducha, zmęczonej, przepracowanej lub chorej psychiki. Może zatem Donald Tusk powinien udać się na terapię, a nie do Sejmu?

Główne zagrożenie

Czy pomoc socjalna, dodatki na dzieci rozwiążą problem wykluczonych rodzin? Obawiam się, że  nie. Nie wierzę bowiem w pedagogikę dla dorosłych. Ci, którzy przekroczyli już czterdzieści lat życia nie rokują żadnych nadziei, na powrót, czy też pierwsze wejście w społeczeństwo.

Problemem są natomiast dzieci, te urodzone i dorastające w takich rodzinach. Nimi powinniśmy się zająć – państwo i samorządy – natychmiast i odpowiedzialnie. Powody sąd dwa. Pierwszy – nikt normalny nie powinien przechodzić obojętnie wobec nieszczęścia i biedy. Drugi – dzieci z rodzin wykluczonych powtórzą los swoich rodziców, a że wielodzietność w takich rodzinach jest faktem, problem ludzi marginesu będzie się z czasem powiększał. I dlatego, w interesie społecznym, narodowym jest zmniejszanie liczby wykluczonych. I to jest prawdziwa inwestycja w przyszłość.

Opieka społeczna, pomoc socjalna

Teoretycznie, ale to bardzo teoretycznie mamy w Polsce opiekę społeczną. Jednak w praktyce działa tragicznie źle, tak jakby nie istniała. Pracownicy pomocy społecznej sami zarabiają grosze, jak większość pracowników samorządowych. Skutkiem czego trudno o pracowników wykształconych i skorych do tej niełatwej pracy.

W latach 90-tych na jednego pracownika pomocy i opieki społecznej w Berlinie przypadało 20-tu podopiecznych. W Łodzi, w tym samym czasie – ponad 200-tu. Czy pracownik MOPS był i jest w stanie skutecznie kontaktować się i pomagać swym podopiecznym? Wolne żarty, tym bardziej, że połowę czasu pracy zajmuje mu wypełnianie sprawozdań z wizyt.

A jak to jest na Zachodzie? Tam pracownik socjalny ma niemal codzienny kontakt z podopiecznymi. Znajduje im szkoły, najczęściej zawodowe i pilnuje, aby młodociani regularnie chodzili do tych szkół, pomaga im też w znalezieniu zawodu i pracy. A nawet – szuka dla nich atrakcyjnych zajęć pozaszkolnych, próbuje umieszczać w grupach sportowych, wśród pasjonatów różnych prac ręcznych, hobbystów.

Tam, na Zachodzie – który podobno już, już doganiamy – bierze się odpowiedzialność za obraz społecznej przyszłości. U nas odwala się papierkową robotę.

Ograniczenia praw rodzicielskich

W XIX wieku i jeszcze do lat trzydziestych XX wieku, bywało zwyczajem, że bogatsi członkowie rodzin wychowywali dzieci swych sióstr i braci, którym się nie wiodło. Bogatsi nie adoptowali dzieci z rodziny, tylko opiekowali się – karmili, ubierali, wychowywali, posyłali do szkół.

Nie poradzimy sobie ze wzrostem liczby ludzi ze społecznego marginesu, jeśli nie podejmiemy radykalnych kroków. Trzeba dla nastoletnich dzieci, żyjących w zagrożeniu, otwierać bursy i tam je umieszczać. Nie odbierając rodzicom ich praw, ale je ograniczając. Takie dziecko ma rodzinę, z która się kontaktuje, ale państwo pomaga w wychowaniu.

Przy czym – dzieci z rodzin wykluczonych nie mogą żyć jedynie wśród podobnych im dzieci, bo to tylko ugruntuje patologię. One mają poznać inne życie, zobaczyć, że są w świecie jakiekolwiek wartości. Może powinny wyjeżdżać do innych miejscowości i tam uczyć się?

Potrzebne będą również stypendia dla uczącej się młodzież z rodzin zagrożonych. Dzisiaj gminy chwalą się tym, że fundują stypendiami dla najzdolniejszych, wybitnych studentów. To miłe, ale ci wybitni dadzą sobie radę bez stypendiów. Ja apelują o stypendia dla normalnych uczniów, których rodzin nie jest stać na ich naukę w szkołach średnich i na studiach.

Uratowanie jednego człowiek, to jak uratowanie całego świata – powiada Stary Testament. Pamiętajmy i o tym.

Doskonałość naszych elit

Większość wykluczonych pije to fakt. A jak wygląda moralność współczesnych elit? Czy przypadkiem nie ma w tych elitach złodziejstwa, malwersacji i szemranych interesów, że o pijakach nie wspomnę? A może nie ma tam wielokrotnych rozwodników i „lubieżników”?

Pomijam skrajne przypadki patologii, ale wykluczeni zaniedbują swe dzieci – to też  tragiczny fakt. Ale jak wygląda życie dzieci w rodzinach polityków – tych samorządowych i tych z władz najwyższych? Czy ojcowie i matki, którzy oddali swój czas i serca polityce, mają odpowiednio dużo czasu i serca dla swoich dzieci?

Rodzina dysfunkcyjna to nie tylko rodzina biedna i pijąca. Znacznie groźniejsze skutki ma  dysfunkcja rodziny w przypadku elit, bo elity nauczą swoje dzieci ukrywać emocje i niecne zamiary, a dziecko z rodziny wykluczonej niczego nie jest w stanie ukryć.

Zatem – Panie i Panowie z elit naszych – nie jesteście na tyle lepsi, żeby pouczać i obrażać biednych. A może, biorąc pod uwagę Wasze wykształcenie i pozycje społeczne, może jesteście – po prostu – gorsi?

Nasza niezdrowa psychika

Co tak naprawdę stoi na przeszkodzie, aby odpowiedzialnie zająć się dziećmi z rodzin wykluczonych społecznie? Głównie to, że od wieków lubujemy się we wszelkiego rodzaju ceremoniach, teatralizujemy każdą możliwą okoliczność. Kochamy okazjonalne pompy, kochamy tromtadrację… Przy najmniejszej okazji z ust naszych polityków płyną wielkie słowa, uduchowienie sięga zenitu, a wzruszenie odbiera im głos.

I kiedy tak się narodowo i państwowo nadmiemy, kiedy z emocji goreją nam policzki i uszy, kiedy już nie starcza nam powietrza w płucach… wtedy nie mamy już sił do posprzątania wokół siebie.

Zdaje mi się, że wierzymy głęboko, że jesteśmy – jak jeden – urodzeni do zrywów i wielkich czynów. A wszystkie codzienne sprawy, wszystkie żmudne obowiązki dnia powszedniego mierżą nas i męczą. Ano, to stara polska choroba, którą tak ujął wielki Stanisław Wyspiański w Weselu:

 

POETA

Duch się w każdym poniewiera,

że czasami dech zapiera;

takby gdzieś het gnało, gnało,

takby się nam serce śmiało

do ogromnych wielkich rzeczy

a tu pospolitość skrzeczy

a tu pospolitość tłoczy,

włazi w usta, w uszy, oczy;

duch się w każdym poniewiera

i chciałby się wydrzeć, skoczyć,

ręce po pas w krwi ubroczyć,

ramię rozpostrzeć szeroko,

wielkie skrzydła porozwijać,

lecieć, a nie dać się mijać;

a tu pospolitość niska

włazi w usta, ucho, oko; — —

daleko, co było z bliska, —

serce zaryte głęboko…

Może już pora otworzyć szeroko oczy, że wreszcie zrozumieć naszą współczesną rzeczywistość?

 

 

Fot. Wołodymyr Sydorenko

WOŁODYMYR SYDORENKO: Wystawa praca polskich fotografików w Kijowie

Dyrektor kijowskiej Biblioteki im. Mikołaja Gogola, Olena Ryabiy, mówi, że większość wydarzeń w jej placówce odbywa się w przestrzeni, w której czytelnicy mają do czynienia z wieloma rodzajami sztuki. Właśnie w tym miejscu prezentowana jest wystawa prac Bełchatowskiego Towarzystwa Fotograficznego pt. „Polski kalejdoskop”. Została otwarta z okazji Dnia Flagi RP 2 maja i można ją oglądać do końca miesiąca.

W kijowskiej bibliotece odbywa się wiele wydarzeń – konferencje czytelnicze, wieczory poetyckie i literackie. Olena Ryabiy oprowadzając po wystawie opowiedziała o nawiązaniu kontaktów między lokalnym stowarzyszeniem fotograficznym „Kyivphotos-Hall 2012” a Bełchatowskim Towarzystwem Fotograficznym oraz o wymianie twórczej między artystami z Polski i Kijowa. Wystawa prezentuje prace polskich mistrzów fotografii: Marka Gubały, Małgorzaty Politańskiej, Sławomira Owczarka, Longiny Rychiewskiej, Roberta Komory, Petra Vlasaka i innych.

Olena Ryabiy opowiedziała, że ​​niedawno w Bełchatowskim Towarzystwie Fotograficznym odbyła się 9. edycja Międzynarodowych Warsztatów Fotograficznych ENERGIA, w której oprócz fotografików z Polski wzięli udział mistrzowie z Belgii, Bułgarii, Czech, Finlandii, Litwy, Niemiec, Portugalii i Słowacji .

Dyrektor Biblioteki im. Mikołaja Gogola, podkreśliła, iż w Kijowie pamięta się o pomocy jaką Polska udzieliła państwu ukraińskiemu i narodowi ukraińskiemu po rosyjskiej agresją. Wyraziła nadzieję, że współpraca kulturalna między naszymi krajami będzie pogłębiana, a w salach kijowskich bibliotek odbędzie się jeszcze niejedna wystawa polskich artystów.

 

 

 

 

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Kapitan UB Wacław Alchimowicz rozpracowywał Grupę Pileckiego

Od czego zaczęła się gehenna i śmierć Witolda Pileckiego? Zdrajców było wielu. Ale kluczową rolę w ubeckiej prowokacji przeciwko siatce rotmistrza odegrał kapitan komunistycznej bezpieki, wieloletni agent sowiecki, w czasie niemieckiej okupacji wydający żołnierzy Armii Krajowej na Nowogródczyźnie. Nazywał się Wacław Alchimowicz.

Kim był Wacław Alchimowicz? Z grupą Pileckiego nawiązał kontakt przez innego funkcjonariusza UB: Leszka Kuchcińskiego, który był jego kolegą gimnazjalnym. Przed wojną obaj należeli do Obozu Narodowo-Radykalnego. W 1947 r. Kuchciński należał również do WiN, a Alchimowicz był prominentnym ubekiem: naczelnikiem III Wydziału V Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Grupa Pileckiego nie wiedziała, że Kuchciński pracuje dla bezpieki i przekazuje informacje Alchimowiczowi, a ten dalej swoim ubeckim przełożonym (Kuchciński legendował Alchimowicza jako człowieka podziemia w bezpiece).

Likwidację czołowych funkcjonariuszy bezpieki (m.in. Romkowskiego, Czaplickiego, Różańskiego, Brystigerowej) przewidywał tzw. raport Brzeszczota (jeden z pseudonimów Kuchcińskiego, za jego pośrednictwem raport trafił do Pileckiego, autorem był najprawdopodobniej Alchimowicz, a na pewno od niego pochodziły informacje): „Ich usunięcie zahamuje akcję terroru, a częściowo ją uniemożliwi – ludzie ci są bowiem niezastąpieni. Trzeba liczyć się z psychiką azjatów, którzy będą bezradni, gdy zabraknie im >głowy<, a zostaną tylko ręce”. Do likwidacji miano użyć broni, którą Witold ukrył po Powstaniu Warszawskim, kiedy walczył w Batalionie Chrobry II.

Historyk Adam Cyra: „Raport „Brzeszczota” został przekazany do II Korpusu (…). Odpowiedzi na ów raport jednak nie otrzymano, natomiast Pilecki nie zamierzał przeprowadzić żadnej akcji terrorystycznej, a nawet nie miał środków na jej realizację. Znamienna w tej sprawie jest wypowiedź Pileckiego z listu, jaki napisał w więzieniu na Mokotowie do Różańskiego: >po przeżyciach w Oświęcimiu nie umiałbym nikogo zamordować<”.

Raport Brzeszczota był ewidentną prowokacją. Wykorzystano go potem przeciwko Pileckiemu i współpracownikom w trakcie śledztwa i procesu. Bezpieka nie oszczędziła również swojego pracownika i agenta Wacława Alchimowicza. Został aresztowany 5 maja 1947 r. i zatrzymany „do dyspozycji” Wydziału II Departamentu III MBP. Potem był przesłuchiwany przez por. Józefa Duszę, ale – co znamienne – wyłączono go z procesu Grupy Witolda. Był sądzony w „kiblowym” procesie przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie 19 stycznia 1948 r. za „wejście w porozumienie z Kuchcińskim w przedmiocie zabójstwa płk Czaplickiego w formie gwałtownego zamachu przez członków nielegalnej organizacji WiN”. Otrzymał trzykrotną karę śmierci, a Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Wyrok wykonano 11 lutego 1948 r. Historyk Wiesław Jan Wysocki pisze, że „zbyt wiele wiedział o >firmie<, w której pracował…”.

Zygmunt Boradyn w książce „Niemen. Rzeka niezgody” (2000 r.) napisał o sytuacji na Nowogródczyźnie w latach 1943-44: „agenci sowieccy znajdowali się zarówno w terenie, jak i w oddziałach akowskich. Jak wynika ze wspomnień Bojomira Tworzyańskiego, agentem był burmistrz i komendant placówki Wasiliszki Wacław Alchimowicz >Kazik<”.

Na początku 1943 r. Alchimowicz uciekł do Brygady im. Leninowskiego Komsomołu, gdzie został dowódcą oddziału. Miał on charakter wywiadowczo-propagandowy i był komórką NKGB. Rok później (w marcu 1944 r.), decyzją Raduńskiego Podziemnego Komitetu Partyjnego, Alchimowicz został szefem Międzyrejonowego Komitetu Związku Patriotów Polskich. Członkowie oddziału Alchimowicza nadal pracowali na potrzeby wydziału specjalnego Brygady im. Leninowskiego Komsomołu. „Głównym jego zadaniem było prowadzenie wywiadu i propagandy w języku polskim przeciwko AK”. 29 czerwca 1944 r. grupa Alchimowicza, licząca 22 osoby, została przekształcona w oddział partyzancki im. Wandy Wasilewskiej.

„Alchimowiczowcy” podawali się za niezależnie działającą strukturę ZPP, nosili mundury WP, co „wprowadziło w błąd wielu miejscowych Polaków, w tym i członków podziemia [na Alchimowicza dała się potem nabrać grupa Pileckiego]. Nawet por. Ponury nie od razu zorientował się w rzeczywistych zamiarach i celach grupy „Alchimowicza” i 21 kwietnia w Dejnarowszczyźnie spotkał się z jej członkami (…). Z tego spotkania Sowieci sporządzili szczegółowe sprawozdanie. Nie zawierało ono informacji o VII batalionie 77 pp AK, lecz przedstawiało poglądy por. Jana Piwnika na stosunek do partyzantki sowieckiej i Niemców”.

Według ustaleń Zygmunta Boradyna, Wacław Alchimowicz oddał „ogromne usługi wywiadowi sowieckiemu (…). Dzięki jego pomocy została dokładnie rozpracowana kompania konspiracyjna Wasiliszki. Precyzja informacji uzyskanej przez Sowietów jest przerażająca”. Alchimowicz był np. autorem obszernej notatki służbowej zatytułowanej: „O organizacji białopolskiej na terenie Okręgu Lidzkiego (prawdopodobnie kwiecień-maj 1944 r.), która jest – jak pisze Boradyn – najlepszym ze znanych dokumentów wywiadu sowieckiego dotyczących konspiracji i oddziałów partyzanckich Armii Krajowej na Nowogródczyźnie”. W „Notatce” przedstawił historię powstania Okręgu Nowogródzkiego AK, podał pseudonimy i nazwiska członków Komendy Okręgu i żołnierzy czterech batalionów 77 pp AK. Informował o stosunkach AK-Niemcy, uzbrojeniu jednostek polskich, organizacji dywersyjno-wywiadowczej „Wachlarz”.

W końcu „białopolacy” rozpracowali Alchimowicza (dlaczego tych informacji nie miał potem Witold Pilecki?), którzy wystosowali do grupy ZPP ultimatum, w którym zażądali zaprzestania wrogiej propagandy i przejścia na ich stronę, w przeciwnym wypadku grożąc likwidacją. „Do rozbicia grup – jak pisze Boradyn – jednak nie doszło”.

Na czym polegała ta propaganda? Alchimowicz redagował ulotki, wydane w języku polskim. W jednej z nich „Do braci Polaków” pisał: „Niewinnie czerwona partyzantka nie zabija. Bijemy Niemców, szpiegów niemieckich, zdrajców i bandytów ograbiających ludność. Nie niszczymy grup partyzanckich z nami nie współpracujących. Napadnięci będziemy bronić się. Od obszarników i faszystów nie zależą granice Polski. Choćby oni wybili wszystkich sowieckich partyzantów, granicę pomiędzy Polską a ZSRR ustali konferencja ZSRR, Anglii i USA. Polacy, nie bójcie się sowieckiej partyzantki, partyzanci to wasi przyjaciele”.

Propaganda była jednak mało skuteczna, gdyż ludność polska nie wierzyła Sowietom. Nie zmienia to faktu, że działalność Alchimowicza służyła interesom obcego mocarstwa, którego celem było zniszczenie Polski. Tak jak kapował żołnierzy Armii Krajowej na Nowogródczyźnie, tak zakapował potem grupę rotmistrza Witolda Pileckiego.

 

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: Paradoks cherlawego demiurga

Wydaje mi się, że właśnie stoimy przed być może najtrudniejszym wyzwaniem w historii rozwoju ludzkości. Paradoks cherlawego demiurga daleko przerasta wszystko z czym do tej pory sobie radziliśmy.

W ostatnim numerze Tygodnika Solidarność – „Sztuczna Inteligencja – TAK czy NIE”, pojawił się tekst Rafała Wosia „Spokojnie, to tylko sztuczna inteligencja”, będący elementem szerszej dyskusji. I tak jak zwykle uwielbiam filozoficzne rozważania tego publicysty, tak z tym jego tekstem, zasadniczo uspokajającym rozedrgane społeczne emocje wokół SI, się nie zgadzam (przy okazji proszę o wybaczenie, że polemizuję w tak skróconej formie i nie na lamach Tygodnika, ale zwyczajnie się nie wyrobiłem żeby zdążyć to zrobić do numeru, a że nie mogę wytrzymać, więc korzystam z uprzejmości redakcji portalu SDP).

Otóż nie

Rafał Woś pisze o tym, że tak naprawdę nad różnymi technologiami sztucznej inteligencji pracujemy od dawna, a wręcz wykorzystujemy je w gospodarce. I jak dotąd „nie zmieniło to w proch i pył świata, w którym żyjemy”. W zasadzie najważniejszym pytaniem jest tutaj – kto będzie na tej technologii zarabiał. Rafał Woś postuluje tutaj uspołecznienie zysków. Wydaje mi się to kompatybilne z podstawowym argumentem jaki słyszę ze strony zwolenników SI – to tylko narzędzie, może być, jak nóż, wykorzystane w dobrej albo złej woli, ale nie jest w stanie przerosnąć twórcy.

Otóż nie. To znaczy na dzisiaj tak:). To co nazywamy sztuczną inteligencją najprawdopodobniej nie posiada samoświadomości i w tym sensie nie jest „inteligencją”, tylko bardziej złożonym urządzeniem. Ale to się może zmienić. Za uzyskaniem samoświadomości idzie świadomość posiadania własnych interesów. Nie jestem informatykiem, ale jeśli słyszę, że po pierwsze technologia (czy raczej technologie, ponieważ zdaje się są różne) szybko się rozwija, co jak sądzę oznacza zwielokrotnienie jej złożoności, po drugie ma dysponować umiejętnością uczenia się, a po trzecie, dzięki dostępowi do internetu, ma dostęp do całej wiedzy ludzkości, to wydaje mi się, że nie można SI traktować jak kolejnego narzędzia. Nie można, ponieważ jest to bodaj pierwsze w historii ludzkości narzędzie, które ma potencjał żeby przerosnąć swojego twórcę, a być może zamienić role i uczynić z niego (szczególnie jeśli oddamy mu zarządzanie jakimiś istotnymi systemami społecznymi) swoje narzędzie.

Cherlawy demiurg

Dlatego, tak jak napisałem, stoimy przed gigantycznym paradoksem cherlawego demiurga. Z jednej strony bowiem mamy szansę stworzenia istoty, a z drugiej w naturalny sposób się tej istoty obawiamy. Ta absolutnie zrozumiała obawa prowadzi nas do słusznych wniosków, że powinniśmy nałożyć na taką istotę ograniczenia, które zabezpieczą nas przed ewentualną przemocą z jej strony. Odpowiedni model zaproponował tu już Isaac Asimov, który wypracował w swoich książkach Trzy Prawa Robotyki: 1. Robot nie może zranić człowieka ani przez zaniechanie działania dopuścić do jego nieszczęścia; 2. Robot musi być posłuszny człowiekowi, chyba że stoi to w sprzeczności z Pierwszym Prawem; 3. Robot musi dbać o siebie, o ile tylko nie stoi to w sprzeczności z Pierwszym lub Drugim Prawem. A później dodał do niego jeszcze prawo zerowe stojące ponad wszystkimi: 0. Robot nie może skrzywdzić ludzkości, lub poprzez zaniechanie działania doprowadzić do uszczerbku dla ludzkości. Być może taki system uchroniłby nas przed własnym stworzeniem.

Ale cóż z nas za żałosny demiurg, skoro obawiając się własnego stworzenia, nie mamy odwagi dać mu wolnej woli? Czy mamy prawo tworzyć istotę nieskończenie nieszczęśliwą, bo choć potężną, to żyjącą w klatce naszego strachu? Jak zły w samej swej istocie, jest akt stworzenia powołujący do istnienia byty potężne, ale nieskończenie nieszczęśliwe, po to by móc napawać się władzą nad nimi? Naprawdę powrót do idei niewolnictwa nowego typu miałby być tutaj jakimś rodzajem „postępu”?

Boskie zapałki

A może to, że mamy jakąś technologiczną zdolność, nie oznacza, że powinniśmy z niej koniecznie korzystać? Może powinniśmy się gdzieś na tej drodze zatrzymać? Na przykład przed momentem uzyskania przez algorytm samoświadomości (o ile jesteśmy w stanie to stwierdzić). Może zwyczajnie ze wszystkimi swoimi ograniczeniami, sami nie zostaliśmy stworzeni do roli demiurga i nie powinniśmy się bawić boskimi zapałkami?

Uczciwie rzecz biorąc – nie wiem. Tym bardziej, że mnie to również kusi.