Rwanda. S. Pia i dzieciaki ze szkoły w Kibeho, wśród których są również dzieci albinoskie. Fot. Maria Giedz

MARIA GIEDZ: „Laski” w Rwandzie – niezwykła szkoła dla niezwykłych dzieci

Siostra Pia i Siostra Jadwiga, franciszkanki rodem z Polski, a dokładnie z podwarszawskich Lasek, to dwie przeciwności. Tworzą wspaniały duet wspomagany przez miejscowe zakonnice. Dzieciaki je uwielbiają i chodzą „jak w zegarku” bardzo ciężko pracując, chociaż są ociemniałe. Prowadzona przez owe siostry szkoła, w których uczy się 190 dzieci jest najlepszą szkołą w Rwandzie. Wygrywa konkursy ortograficzne, literackie, ale i matematyczne. Tutejsi uczniowie to olimpijczycy, „biją na głowę” wszystkie rwandyjskie dzieci, a nawet wygrywają mecze piłki nożnej i ręcznej, czemu z wielkim zapałem kibicuje S. Jadwiga. Nie wspomnę już o szkolnym chórze. Taką muzykę można usłyszeć w najlepszych filharmoniach świata, a wykonują ją niewidzące dzieci ze szkoły w Kibeho.

Zapewne owe zakonnice nie są zadowolone z moich pochwał, bo to przecież ich codzienna praca i powołanie, a że trafiły na podatny grunt, to miały szczęście. Kiedy odwiedziłam ich klasztor i szkołę doznałam szoku. Kompleks budynków posadowiono na zachodnim zboczu sporego wzniesienia zwanego Uwimfizi skąd rozciąga się piękny widok na dolinę i zbocze kolejnego wzgórza, kilkaset metrów za kościołem parafialnym, tym samym, w którym w ramach wojny domowej w 1994 r. spalono 25 tys. osób, mieszkańców Kibeho. Mimo, że kościół został pięknie odbudowany i mógłby służyć mieszkającym w okolicy wiernym, jest zamknięty od lipca 2024 r. – taką decyzję wydały władze państwowe. Ponoć dlatego, że nie ma przy nim parkingu i toalety. Owa decyzja dotyczy ponad pięciu tysięcy kościołów (chodzi o budynki) różnych wyznań, w tym 1500 katolickich rozmieszczonych w całej Rwandzie.

Wróćmy jednak do szkoły. Zobaczyłam w niej roześmiane, szczęśliwe twarze dzieci, chociaż takie trochę nieme, bo z „martwymi” oczami. Bałam się tego spotkania i niepotrzebnie. Dzieci rzeczywiście nie patrzą w oczy do czego nie jestem przyzwyczajona, ale ich chęć przekazania mi swojej wiedzy – a dobrze przygotowały się do spotkania – była niesamowita. Otoczone miłością ukazywały wszystkie swoje najlepsze cechy.

Dzieci śpiewające powitalną piosenkę po polsku. Fot. Maria Giedz

Witamy w naszej szkole

Dwójka młodych ludzi, chłopak o imieniu Jean Paul, przewodniczący samorządu szkolnego oraz dziewczyna Pamela, przewodnicząca grupy dziewcząt czekali na mnie przy wejściu do budynku. Zaprowadzili do klasy, w której siedzieli już inni uczniowie. Wszyscy byli podekscytowani gościem z Polski. Sylwia na tę okazję włożyła piękną niebieską sukienkę. Nikt nie krzyczał, nie było wygłupów. Traktowali spotkanie poważnie chociaż mieli zaledwie po kilkanaście lat. Dopiero, kiedy im zadałam pytanie zaczęli mówić i to po kolei, spokojnie. Takiej szkoły jeszcze nie widziałam. Odnosiłam wrażenie, że jestem w szkole wyjątkowo elitarnej, gdzie ogromny nacisk kładzie się nie tylko na przekazywanie wiedzy, ale na dobre wychowanie, szacunek dla innych, myślenie z wyobraźnią. A przy tym panuje radosna atmosfera. Tego w polskich szkołach, zwłaszcza tych miejskich, już nie ma.

Pamela, przewodnicząca samorządu dziewcząt opowiada o kółku dziennikarskim. Fot Maria Giedz

Pamela wstała i lekko się uśmiechając, spokojnym głosem mówiła o różnych codziennych zajęciach. Opowiadała o szkole z przejęciem, miłością. Odnosiłam wrażenie, że opowiada o swojej ukochanej rodzinie, której życie przynosi zarówno radości, jak i smutki. Jej oczy były zwrócone gdzieś w bok, ale jej twarz wyrażała emocje. Kiedy opowiadała o sprzątaniu, praniu, odrabianiu lekcji, a nawet o pracy (śpiewaniu) w chórze czyniła to w sposób naturalny, bo to takie czynności dnia codziennego. Jednak, gdy zaczęła mówić o kółku dziennikarskim jej tembr głosu się zmienił. Chyba w przyszłości chciałaby zostać dziennikarzem. Opowiadała jakie winny być informacje, co interesuje społeczność szkolną, a więc: wiadomości ze świata, sport, newsy, rozrywka, plotki, własne podwórko. Dowiedziałam się, że zarówno ona, jak i jej koledzy z kółka dziennikarskiego szukają różnych wiadomości m.in. w komputerze, a potem przekazują innym. Starają się, aby były prawdziwe, a nie zmyślone, fikcyjne, naciągane…

Jej koleżanka Sylwia, ubrana w piękną niebieską sukienkę, a także kolega Jean de Dieu wspominali o egzaminach na zakończenie szóstej klasy. Takie egzaminy muszą zdać wszyscy uczniowie w Rwandzie o ile chcą kontynuować naukę w szkole średniej (odpowiednik naszego gimnazjum). Oboje podkreślali jak ważny jest to egzamin, że jego poziom jest niezwykle wysoki i ile wyrzeczeń musi ponieść uczeń, aby go zdać. Nie zabrakło też pochwalenia się, że to właśnie ich szkoła jest najlepsza w całym okręgu. A tak przy okazji dowiedziałam się, że Sylwia wzięła udział w konkursie literackim, który odbył się w Kigali, stolicy Rwandy. Startujące w konkursie dzieci z 300 szkół w Rwandzie przygotowały nieduże formy literackie w dwóch językach, w kinyarwanda i po angielsku. Sylwia w tym konkursie zajęła pierwsze miejsce.

Sylwia na spotkanie z gościem z Polski włożyła piękną niebieską sukienke. Fot Maria Giedz,

Inny uczeń, zafascynowany nowinkami technicznymi, opowiadał o specjalnym urządzeniu Orbit Reader 20 dzięki któremu można czytać książki za pomocą karty SD, robić proste notatki, połączyć się Bluetooth’em czy USB z różnymi urządzeniami, aby serfować w internecie, pisać i wysyłać maile… Był bardzo przejęty, z zapałem wystukiwał na owym urządzeniu różne znaki, pozwalające tworzyć zdania i całe teksty. Jednak nie dodał, że owo urządzenie kosztuje prawie 700 dolarów i że dba o nie wyjątkowo, ani że to dzięki tej pomocy wygrał skomplikowany konkurs z przedmiotów ścisłych. A w konkursie tym uczestniczyło 120 rwandyjskich szkół.

Tak można by opowiadać jeszcze długo. Spośród tych opowiadających wyróżniała się spokojna, zrównoważona Benoit, która jest albinoską, czyli ma biały kolor skóry, notabene bardzo delikatnej i wrażliwej na słońce. Zupełnie się tym nie przejmuje. Fascynuje ją biologia i chemia, a więc rośliny, zwierzęta, a także procesy chemiczne zachodzących w żywych organizmach. Jej marzeniem jest zostać nauczycielką. Życzę jej tego z całego serca.

Wszystkie te informacje o egzaminach, konkursach, olimpiadach, rozgrywkach sportowych poruszane są na kółku dziennikarskim a następnie opracowane w formie lokalnych wiadomości przekazywanych głosowo.

Jeden z uczniów prezentuje urządzenie do czytania Orbit Reader 20. Fot. Maria Giedz

Na szkolnym podwórku

Było sobotnie popołudnie. Teoretycznie czas wolny. Część dzieciaków czekała w kolejce do fryzjera. Włosy Afrykańczyków są skomplikowane, gęste, pokręcone. Dla higieny najlepiej obcinać je na krótko, więc jeden z wykładowców na jakiś czas zamienia się w fryzjera. Co ciekawe żadne dziecko nie miało komórki i to nie dlatego, że nie widzi czy jest biedne. Telefony w Rwandzie są bardzo popularne, ale służą do rozmowy i wysyłania SMS-ów. W szkołach dzieci nie używają telefonów. A jeśli jest to szkoła z internatem, jak chociażby ta, to telefon jest dostępny jedynie w sobotę, aby dziecko mogło zadzwonić do rodziców. Oczywiście zdarzają się sytuacje wyjątkowe.

Śpiewające dzieci, a w tle suszące się na krzakach mundurki. Fot. Maria Giedz

Dzieci towarzyszą mi nieodłącznie i te mniejsze i te starsze. Nie podchodzą zbyt blisko, jak te spotkane przypadkowo na ulicy, które potrafią przybiec, przytulić się, poprosić o pogłaskanie. Tutejsze czekają na akceptację, na mój ruch, ale czują obecność drugiego, innego człowieka. Chcą usłyszeć mój głos, nawet jeśli nie rozumieją co do nich mówię, chociaż wszystkie posługują się biegłą angielszczyzną, znacznie lepszą niż moja, i jest to ich drugi, a czasem i trzeci język. Narodowym językiem Rwandy jest kinyarwanda, a czasem tych osób, które przeniosły się z Konga, czy innego ościennego kraju – suahili.

Zaczęło się od służby niewidomym

Pomysł założenia „Lasek” w Rwandzie w 2006 r. i to w Kibeho, jedynym uznanym przez Kościół sanktuarium maryjnym w Afryce, wyszedł od franciszkanki z podwarszawskich Lasek, Siostry Rafaeli Nałęcz, która zmarła w Kigali w 2016 r. Była to pierwsza szkoła dla dzieci niewidomych i niedowidzących w Rwandzie. Obecnie są już trzy. Przy jej powstaniu pomagało polskie MSZ. Dzieci uczą się w niej przez 12 lat. Najpierw przez 6 lat w szkole podstawowej, potem przez 3 lata w niższej szkole średniej (odpowiednik gimnazjum) i przez kolejne 3 lata w wyższej szkole średniej. Do tej szkoły uczęszczają dzieci od 6 roku życia do 24. Zdarza się też, że niektórzy uczniowie zaczynają edukację w wieku szesnastu lat, bowiem w Rwandzie dzieci niepełnosprawne mają utrudniony dostęp do szkoły, zwłaszcza jeśli mieszkają gdzieś w górach daleko od drogi. Poza tym większość szkół jest płatna, również ta prowadzona przez siostry franciszkanki, ale akurat w tej szkole czesne jest niskie, mimo że jest to szkoła z internatem. Ponadto istnieją też ofiarodawcy (darczyńcy) z Polski, z USA…, dzięki którym najbiedniejsze dzieci mogą uczyć się za darmo. Większość lekcji prowadzona jest w języku angielskim. Do wojny w latach 90. ubiegłego stulecia językiem nauczania, oprócz kinyarwanda, był francuski – to pozostałość po kolonii belgijskiej. Po wojnie, nowe władze wprowadziły do szkół język angielski. Francuski pozostał jedynie w kręgach kościelnych. Posługują się nim wszyscy duchowni katoliccy i większość zakonnic.

Ociemniali uczniowie pracujący przy komputerze. Fot. Maria Giedz
Zajęcia w klasie komputerowej. S. Pia przygląda się jak S. Jadwiga pracuje z uczniem. Fot. Maria Giedz

Szkoła dla dzieci ociemniałych w Kibeho znana jest nie tylko w Rwandzie, ale i niemal w całej Afryce. Uznawana jest za najlepszą. Na przykład w tym roku uczeń o imieniu Jean de Dieu, zdając egzamin kończący gimnazjum, notabene posługujący się alfabetem Braille’a, zajął piąte miejsce spośród 130 tysięcy uczniów z całego kraju.

U nas w Polsce nie uświadamiamy sobie, ile pracy, wyrzeczeń, poświęceń muszą włożyć rwandyjscy uczniowie, aby zdobyć wykształcenie. Dzieci z wiejskich gminnych szkół, do których mogą codziennie dojść, mają lżej, ale też poziom nauczania jest zdecydowanie niższy, a i nie obejmuje osób niepełnosprawnych.

Życie „jak w zegarku”

Nauczycielami są zarówno zakonnice, jak i osoby świeckie. Wśród nich są też absolwenci tej właśnie szkoły – sześciu nauczycieli ma problemy ze wzrokiem. Są osobami niewidzącymi i niedowidzącymi.

Siostra Jadwiga opowiada o zawartości biblioteki. Wśród książek jest też literatura polska. Fot. Maria Giedz

Każdy dzień zaczyna się pobudką o 5:30. Pomiędzy godziną 6 a 7 jest nauka własna, czyli można się przygotować do zajęć, dokonać ostatnich poprawek na pracach domowych. Dopiero potem jest śniadanie. Lekcje rozpoczynają się o godz. 8 i trwają do godz. 17 z godzinną przerwą na obiad (w niektórych szkołach zajęcia w niektóre dni trwają do 20). Wieczorem, po kolacji jest jeszcze odrabianie lekcji, czytanie książek… Szkoła posiada własną bibliotekę. Większość książek siostry drukują na miejscu, gdyż są wydawane w zapisie Braille’a. Mimo, że papier do zapisu Braille’m jest bardzo drogi, to wewnętrzy druk takiej książki jest tańszy od książki kupionej i sprowadzonej z zagranicy. Dzieci korzystają również z audiobooków, ale posługują się także komputerami. Mają w nich zamontowane programy, które zamieniają tekst pisany na tekst czytany na głos.

Towarzyski mecz piłki ręcznej chłopców niewidzących i słabowidzących, którzy wkładają opaski na oczy, aby nie oszukiwać niewidzących kolegów. Fot. Maria Giedz

Czasu na „nic nierobienie” nie ma. Dzieci i młodzież zajęte są całą dobę. W to oczywiście wpisane są zajęcia ruchowe, np. gry w piłkę. W tej szkole popularny jest goalball, czyli drużynowa gra w piłkę ręczną dla osób niewidomych i niedowidzących, stworzona przez Niemca Seppa Reindle’a i Austriaka Hansa Lorenzena w 1946 roku., którą od 1976 r. uznaje się za dyscyplinę olimpijską.

W soboty zajęcia kończą się o godz. 14 i dopiero wówczas dzieci mają czas wolny, który przeznaczają na sprzątanie, rozwijanie swoich zainteresowań, najróżniejszych pasji…. Ale to nie znaczy, że mogą włóczyć się po ulicach, pojechać do domu. Czasem odwiedzają ich rodzice. Jednak oni wyjeżdżają do domów 2, 3 razy do roku, głównie na wakacje. Może to staromodne, ale tak wyglądają wszystkie szkoły z internatem w Rwandzie. W Polsce uznano by, że to „wojskowe koszary”, a nawet nazwano by je „dobrowolnym więzieniem”, bo brakuje wolności. Rwandyjska młodzież do znaczenia słowa wolność podchodzi zupełnie inaczej. Wolność nie oznacza czynienia tego co się chce, czyli głupich, złośliwych, bezsensownych zachowań. Szkoda na to czasu. Każdy uczeń, nawet ten najmniej zdolny chce w życiu coś osiągnąć i nie liczy na spadek po rodzicach, bo trudno o taki spadek jeśli się ma sporo rodzeństwa, a do podziału jest kilkunastometrowe poletko.

Sobota, a dokładnie każda ostatnia sobota miesiąca, to „muganda”, czyli czyn społeczny, a w bezpośrednim tłumaczeniu oznacza wspólnotę albo wspólne działanie. Obowiązuje wszystkich Rwandyjczyków pomiędzy godz. 8 a 12. Tego dnia jedna osoba z każdej rodziny musi się zgłosić w określonym miejscu do prac społecznych. Uczniowie mają też swoje wspólne zadania, np. wywieszenie prania, czyli porozkładanie ubrań na krzakach, bo tak szybciej wyschną.

Życie z pasją

Pozostała jeszcze niedziela. W niektórych rwandyjskich szkołach, jak np. szkołach prowadzonych przez Adwentystów Dnia Siódmego, niedziela jest również dniem nauki (oficjalnie dla adwentystów dniem świętym jest sobota, ale tego dnia dla dzieci katolickich czy muzułmańskich też są zajęcia).

U sióstr franciszkanek wygląda to trochę inaczej. Pobudka jest jak w każdy dzień o godz. 5:30. Tego dnia trzeba się ładnie ubrać, przede wszystkim włożyć mundurek. W każdej rwandyjskiej szkole, a nawet w przedszkolu, uczniowie chodzą w mundurkach. Nie ma więc strojenia się, wkładania modnych, markowych ciuchów i udowadniania, że jestem lepsza, bo pochodzę z zamożniejszej rodziny, nie ma też pogardzania biedniejszymi. Wszystkie mundurki są takie same: czarne spódniczki lub spodnie, szare sweterki, białe bluzki albo koszule, białe skarpetki, czarne buty. Mogą być też czerwone spódniczki w kratę. Różnice wynikają jedynie z przynależności do klasy, grupy nauczania. W każdej szkole mundurki wyglądają troszkę inaczej.

Chwilę po godzinie szóstej dzieci opuszczają szkołę i wyruszają na Mszę Św. do kościoła, która rozpoczyna się o siódmej rano w sanktuarium maryjnym. Idą pieszo około pół godziny. Mimo że znają drogę, niemal maszerują w dość zwartym szyku, razem, parami, często trzymając się za ręce. Tak łatwiej się im poruszać, ale też pięknie wyglądają. Takiego widoku w Polsce się nie zobaczy. Zgrana, zaprzyjaźniona ze sobą grupa młodych ludzi i mimo, że są jeszcze dziećmi, traktująca życie na poważnie. Nie używają białych lasek. Tylko by przeszkadzały. Zresztą siostry tak wychowują swoich podopiecznych, że dzieciaki poruszają się dość swobodnie. Ci, którzy choć trochę widzą prowadzą tych całkowicie niewidzących. Kiedy tak maszerują do kościoła trochę przypominają małe wojsko. Świetna organizacja, wyczucie miejsca, czasu.

Śpiewające niewidzące i niedowidzące dzieci podczas porannej Mszy Św. w niedzielę, odprawianej w Sanktuarium Maryjnym w Kibeho. Fot. Maria Giedz

Kiedy już dotrą do kościoła sanktuaryjnego siadają na wyznaczonym dla nich miejscu. Ich zadaniem, w każdej niedzielnej, porannej Mszy Św. jest oprawa liturgii, głównie muzyczna. To dzieci od sióstr franciszkanek grają, śpiewają. Również czytania liturgiczne są w ich wykonaniu, bowiem swobodnie posługują się Braillem, a nawet posługują do mszy, czyli są ministrantami. Jeśli ktoś nie wie, że są to dzieci niewidzące, to może się nie domyślić.  Zazwyczaj większość czynności wykonują w dwie osoby. Dziecko niedowidzące pomaga niewidzącemu. Tak jest łatwiej. A dzieciaki są niesamowite. Ich śpiew znany jest w całej Rwandzie.

Kiedy wybierałam się do Kibeho kilka osób wspomniało mi o mszach z udziałem dzieci, które śpiewają. Wyobrażałam sobie śpiewające przedszkolaki lub polskie msze dla dzieci, które zazwyczaj omijam o ile nie idę do kościoła z dzieckiem. A tu taka niespodzianka! Najpiękniejsza i najbardziej oblegana msza, oczywiście poza odpustowymi czy sprawowanymi z okazji ważnych świąt, albo innych uroczystości. Generalnie Rwandyjczycy są ludźmi uzdolnionymi muzycznie. Jeśli spotka się kilka osób i to nawet po raz pierwszy, potrafią śpiewać na głosy. Dzieci od franciszkanek nie są nowicjuszami. W szkole mają specjalne zajęcia z chóru i nie jest to tylko nudna lekcja muzyki czy wychowanie muzyczne. One śpiewają z pasją.

Marzy mi się, aby jeszcze tam wrócić.

 

 

Rwanda. Pochówek w polu. Fot. Agnieszka Czajkowska

MARIA GIEDZ: Rwanda – co mówią cmentarze, których nie ma

Podczas każdej podróży po najdziwniejszych i najbardziej odległych od Polski krajach zawsze odwiedzam cmentarze, gdyż cmentarz to przysłowiowa kopalnia wiedzy. Kiedy dotarłam do Rwandy, tego przepięknego, górzystego, pełnego jezior kraju, położonego w samym sercu Afryki, byłam przekonana, że tamtejsze cmentarze sporo mi powiedzą o miejscowych zwyczajach. Jakże się rozczarowałam.

Przez pięć tygodni włóczenia się po Rwandzie, kraju wielkości województwa lubelskiego, znalazłam tylko dwa i to współczesne cmentarze oraz kilka pojedynczych grobów przy dwóch kościołach: katedrze w Ruhengeri i dawnej kaplicy sióstr misjonarek, a obecnie centrum medytacji nad Jeziorem Ruhondo. Istnieją oczywiście liczne pomniki przypominające o tragedii – ludobójstwie, jaka rozegrała się w 1994 r., kiedy to zamordowano ponad milion osób. Ale nie o to chodzi.

Grobów zwykłych ludzi: babci, dziadka, rodzeństwa, dzieci, rodziców, sąsiadów –nie ma. I nie ma też tradycji pamiętania o zmarłych, jak to czyni się w Polsce, u Latynosów, w wielu krajach Azji, na Bliskim Wschodzie, w Europie. W Rwandzie ludzie nie troszczą się o zmarłych, gdyż czują przed nimi strach. Grzebią ich gdziekolwiek, najczęściej w okolicach własnego domu. Jak opowiada ojciec Bartek, karmelita bosy, mieszkający w Afryce od 1976 r., najpierw w Burundi, a obecnie w Rwandzie, cmentarzy tu właściwie nie ma, gdyż są zarośnięte trawą po pas, a groby są rozgrzebane przez dzikie zwierzęta, które w nocy wywlekają zmarłych. Miejsce pochówku nie jest niczym zaznaczone. Czasem żyjący wlewają tam bananowe piwo (bardzo kwaśne i mętne), aby zmarli nie mścili się na nich.

Grób dziecka, fot. Agnieszka Czajkowska

Kiedy ktoś umiera, to jego ciało owija się w matę z liści bananowych i tak wkłada się go do „grobu” – dziury w ziemi. Pochówkiem zajmują się mężczyźni, gdyż kobiety są od rodzenia i nie mogą się spotykać ze zmarłym, czyli ze śmiercią, gdyż każdy ma tu swoją rolę do odegrania. Jeszcze do niedawna istniał zwyczaj, że wszystkie rzeczy zmarłego wyrzucano z domu i zabijano jakieś zwierzę, aby śmierć nie powróciła. Dzisiaj to się nieco zmienia. W miejscu pochówku kładzie się krzyż i trochę kwiatków, czasem również zdjęcie zmarłej osoby. Kiedy kwiaty zwiędną można na grobie posadzić np. bananowca albo inne rośliny. Po pewnym czasie miejsce pochówku się zaciera i chodząc między domami, czy po polach, a raczej poletkach uprawnych nawet nie wiemy, że to dawne groby.

W Rwandzie nie ma miejsca na cmentarze, gdyż na jednym hektarze ziemi mieszka 700 osób, a nawet więcej i nie ma tam jak w Polsce wieżowców, albo zwyczajnych bloków. Oczywiście mówimy o terenach wiejskich i tych małomiasteczkowych.  W Kigali, stolicy kraju, gdzie mieszka ponad 1,5 mln osób, a na jednym kilometrze kwadratowym mieszka dwa tysiące osób też nie ma miejsca na pochówek, więc… Ziemia jest cenna, gdyż ludzie utrzymują się głównie z rolnictwa, a przecież nie każda ziemia nadaje się pod uprawę, ponieważ, jak wspomniałam wcześniej, wszędzie są góry albo jeziora, mimo że skały jest mało. Więc gdzie mają powstawać cmentarze? Każdy centymetr ziemi wykorzystywany jest pod uprawę. Nie ma osobnych sadów, warzywników. Między bananowcami sadzi się fasolę…, a pod bananowcami leżą zmarli.

Współczesny cmentarz. W całym kraju sa takie dwa cmentarze. Fot Maria Giedz

Obecna władza próbuję tę kwestię uporządkować i ostatnio powstały dwa cmentarze, na których wszystkie groby są takie same, więc być może był to jeden cmentarz, a ja fotografowałam go z różnych stron jadąc samochodem. To tam mają odbywać się ceremonie pogrzebowe. Nie wszyscy jednak akceptują to novum i nadal chowają, głównie małe dzieci na swoim polu czy podwórku.

Niektórzy na pogrzeb wkładają czarną bluzkę z wydrukiem podobizny osoby zmarłej oraz przypinają białą kokardkę, symbol żałoby. Fot. Maria Giedz

Kiedy dokonuje się pochówku zmarłego, to w ramach nowej mody niektórzy żałobnicy wkładają czarną bluzkę z wydrukowaną podobizną osoby zmarłej i do tego przypinają białą kokardkę (w Polsce jest to czarna kokardka, albo kir czy kotylion).

W Rwandzie 1 listopada, czyli dzień Wszystkich Świętych nie jest dniem wolnym od pracy. Podobnie jest z 2 listopada, czyli z dniem zadusznym. Są to zwykłe dni, jak każde inne. Wszystkich Świętych obchodzi się w pierwszą niedzielę po pierwszym listopada. Jednak nie ma takiej atmosfery jak u nas. Nie chodzi się na cmentarze, bo ich właściwie nie ma. W tym dniu nie wspomina się zmarłych. Chociaż zdarza się, że rodzina w rocznicę śmierci kogoś ważnego prosi o odprawienie za niego Mszy św., przynosi do kościoła świeczki i ustawia je na rozsypanym piasku, po czym je zapala i przy nich się modli.

Kibeho. Miejsce upamiętniające ofiary ludobójstwa. Fot. Maria Giedz

Rwandyjczycy boją się ducha zmarłego. Nie mówią o nim. Śmierć i zmarli to temat tabu. Podobny stosunek mają do osób pomordowanych w czasie ludobójstwa. Nie chcą o tym mówić, mimo że niemal w każdej rodzinie w latach 90. ubiegłego stulecia rozegrał się dramat. Aczkolwiek każdego roku w kwietniu, w rocznicę największych mordów przez tydzień odbywają się uroczystości upamiętniające tę narodową tragedię.

Grób zamordowanego w 1997 r. kanadyjskiego misjonarza. Fot. Maria Giedz

W Rwandzie, podobnie jak na całym świecie są też wyjątki. Rwandyjczycy pamiętają o białych misjonarzach. Stawiają im groby i nawet dbają o nie. Takim przykładem jest grób ojca Guya Pinarda, kanadyjskiego misjonarza pracującego w parafii Kampanga, który został zabity w kościele podczas odprawiania Mszy św. i to na oczach swoich parafian. Jego grób znajduje się nieopodal katedry w Ruhengeri. Dba się też o groby członkiń Foyers de Charite (Ogniska Miłości) znajdujące się niedaleko kaplicy, a obecnie nowo budowanego kościoła w Ruhondo. Generalnie można powiedzieć, że w Rwandzie dba się głównie o groby osób konsekrowanych. A co ze zwykłymi ludźmi? Może za osiemnaście wieków będą w Rwandzie cmentarze i będą wyglądały jak w Polsce. Bo przecież w tym kraju chrześcijaństwo istnieje dopiero od 124 lat, czyli Rwandyjczycy żyją w drugim wieku.

Jan Paweł II, kiedy przebywał w Rwandzie – w ramach pielgrzymki do tego kraju – we wrześniu 1990 r., zwracając się do Polaków powiedział: „Miejcie do tych ludzi cierpliwość, gdyż są to ludzie z czasów Mieszka I”.

 

Kibeho, za tą konsoletą siedział tajemniczy dziennikarz, który chciał być osobą anonimową. Fot. Maria Giedz

Kibeho Radio Maria. Korespondencja MARII GIEDZ z Rwandy

Wędrując po Kibeho, górskiej miejscowości położonej na wysokości prawie 2000 m n.p.m., czyli na takiej samej jak nasz tatrzański Kasprowy, znanej w całej Afryce i nie tylko, jako jedyne, oficjalnie uznane przez kościół miejsce Objawień Maryjnych, zauważyłam na jednym z budynków stojących przy głównej ulicy napis: Radio Maria.

Nazwa nieco inna, bo pisana przez „i” krótkie, a nie „y” – jak w Polsce, więc zaintrygowana weszłam do środka. Tuż przy wejściu zauważyłam tablicę z napisem:

Fot. Maria Giedz

Ten kamień węgielny został poświęcony przez Ekscelencję mgr. Filipa Rukamba biskupa Diecezji Butare i Przewodniczącego Konferencji Episkopatu Rwandy w uznaniu za hojności słuchaczy Radia Horeb i innych rozgłośni Radia Maria. Święto Matki Bożej w Kibeho, 15 września 2016 r. Jubileusz Miłosierdzia.”

Co to takiego? Radio Horeb jest przecież katolicką stacją radiową w Bawarii (Niemcy). Co prawda przynależną do Światowej Rodziny Radia Maria, ale..? Utrzymuje się wyłącznie z darowizn. Treści audycji tego radia zgodne są z nauką Kościoła katolickiego. Niemieckie radio w Kibeho – nieco dziwne? Czyżby wyrzuty sumienia kolonialistów? Rwanda w latach 1890 r. – 1916 r. była niemiecką kolonią – Niemiecką Afryką Wschodnią, potem przejęli ją Belgowie. Na dodatek poświęcenia, a raczej położenia kamienia węgielnego i poświęcenia go pod siedzibę Kibeho Radio Maria dokonano w dniu święta Matki Bożej Bolesnej zwanego też świętem Siedmiu Boleści Maryi, a przecież najważniejszą datą dla Kibeho jest 28 listopada, gdyż objawienia rozpoczęły się i zakończyły właśnie 28 listopada (1981 r. – 1989 r.), mimo że trwały 8 lat. Dwa lata później, już 28 listopada 2018 r. Kibeho Radio Maria zainaugurowało swoją działalność. Podstawowym zadaniem tego Radia jest upowszechnianie na cały świat orędzia Matki Słowa – tak nazywana jest Matka Boska z Kibeho. Bowiem Maryja, podczas objawień w Kibeho powiedziała do trzech dziewcząt, że jej orędzie jest przeznaczone dla całego świata.

Kibeho, w tym budynku, za wysokim ceglanym płotem znajduje się siedziba Kibeho Radio Maria. Fot. Maria Giedz

Żadnego stróża, recepcji. Wchodzę na piętro. Drzwi do pomieszczeń pozamykane. W kilku miejscach nad drzwiami zauważyłam podświetlony napis: ON AIR – czyli „na antenie”, więc nawet nie próbuję wejść. Wreszcie jakieś otwarte drzwi. Za konsoletą siedzi młody człowiek. Włada biegle francuskim i angielskim, co w Rwandzie należy do rzadkości, jakby ukończył najlepszą uczelnię na świecie. Jest jednocześnie dziennikarzem i operatorem technicznym. Nie chce się przedstawić, prosi o nieujawnianie ani jego imienia ani jego twarzy. Jednak przyznaje się do ukończenia studiów na uniwersytecie katolickim w Wielkiej Brytanii na wydziale komunikacji medialnej. Ponieważ jest Rwandyjczykiem, to wrócił do swojego kraju i pracuje w prywatnej maleńkiej, lokalnej rozgłośni utrzymującej się z datków. Jest tu ich dwóch: realizator, a raczej szef programu i on – pracują na zmianę.

Okazuje się, że w Rwandzie funkcjonuje Radio Maria Rwanda – nie należy go mylić z nadającym w Polsce Radiem Maryja. To tutejsze, czyli rwandyjskie przynależy do Światowej Rodziny Radia Maria utworzonej w 1998 r. Natomiast w Kibeho istnieje Kibeho Radio Maria, będące rozgłośnią autonomiczną. Można powiedzieć, że działa nieco podobnie jak telewizja EWTN Polska, czyli Telewizja Wiekuistego Słowa. Zajmuje się wyłącznie transmisjami najróżniejszych uroczystości w Sanktuarium Maryjnym w Kibeho. Czyli są to transmisje Mszy Świętych, Mszy pielgrzymkowych, Drogi Krzyżowej, Różańca, wspólnotowych modlitw w miejscu objawień. Czasem są to też wywiady, np. z Nathalie Mucamazimpaka, jedyną wizjonerką nadal żyjącą w Kibeho. W radio tym nie ma typowych informacji. Co ciekawe nie można niczego wysłuchać przez internet, a jedynie za pośrednictwem Radia Maria Rwanda, albo Radio Maria Włochy, czy inny kraj.

Trochę wiąże się to z brakiem internetu, który niby jest, a właściwie go nie ma. Nawet, jeśli gdzieś znajduje się ruter, to nie oznacza, że będzie internet. Przykładowo, siostry Pallotynki mają zarówno u siebie, jak i w hoteliku dla pielgrzymów Wi-Fi i co z tego? Mieszkając u nich nadal korzystałam z rwandyjskiego telefonu komórkowego, działającego na zasadzie serwera, rutera… i nie zawsze mogłam się połączyć np. z Polską. Na stronie Radia (Kibeho Radia Maria) znalazłam zdjęcia pielgrzymów z Tanzanii, ale bezpośredniej transmisji Mszy Św. z ich uczestnictwem nie było. Widziałam tych pielgrzymów, zrobiłam im nawet zdjęcie podczas porannej Mszy Św. w jedną z niedziel. A na stronie Radia jest tylko zdjęcie ich grupy. Wygląda na to, że osoba, która rejestruje uroczystość, zazwyczaj telefonem komórkowym, dopiero później wrzuca zdjęcia, nagranie do serwera Radia Maria Rwanda, a stamtąd przekaz idzie w świat. Owe transmisje są w różnych językach, zazwyczaj w kinyarwanda. Jednak językiem, którym posługuje się większość duchowieństwa rwandyjskiego jest francuski. Ma to związek z kolonizacją Rwandy przez Belgów w latach 1916 r. – 1961 r. Nauka języka francuskiego w szkołach obowiązywała do wojny w 1994 r.(chodzi o wojnę domową i ludobójstwo). Nowe władze, już po wojnie, wprowadziły do szkół język angielski. Stąd młodsze pokolenie, jeśli zna jakiś europejski język, to angielski, starsze francuski.

Telewizję w Rwandzie niewiele osób ogląda, bo trzeba kupić odbiornik, mieć w domu prąd, podłączyć go do „talerza” – kablówki tu nie ma, no i opłacić abonament. Za radio nie płaci się abonamentu, a co najważniejsze do jego słuchania wystarczy komórka. Ciekawostką jest również to, że ludzie chętnie słuchają rozgłośni katolickiej, bo jest tam dobra muzyka, są modlitwy… Rwandyjczycy są bardzo religijni, pobożni, a ich wiara wynika z wielowiekowej tradycji wiary w jedynego Boga (Imana), chociaż chrześcijaństwo w tym kraju istnieje dopiero 124 lata, a więc są chrześcijanami z drugiego wieku.

Od „tajemniczego” dziennikarza dowiaduję się, że oprócz transmisji Mszy Św. i modlitw w wersji kinyarwanda raz w tygodniu Kibeho Radio Maria nadaje audycje po hiszpańsku z myślą o słuchaczach z państw Ameryki Łacińskiej, po francusku dla Frankofonów, a nawet po angielsku, nie tylko do narodów anglojęzycznych, ale też – co ciekawe – do Słowaków. Tak, tak, do Słowaków, którzy w znacznym procencie są katolikami i za sprawą słowackich pallotynów dość licznie przybywają do Kibeho w dniu 28 listopada, w rocznicę objawień maryjnych. Wyraźnie odróżniają się od innych grup pielgrzymkowych, gdyż na tę okazję wkładają swoje góralskie stroje.

Kibeho, niewielkie studio Radia Maria. Fot. Maria Giedz

W Radio są również rozmowy np. o zdrowiu w kontekście wiary, czy takie programy, jak Tok Show na tematy religijne, głównie skupione wokół znaczenia objawień Matki Boskiej. 28 listopada, w rocznicę rozpoczęcia objawień, kiedy to Maryja w swoich orędziach wzywała do modlitwy, nawrócenia i postu, odbywają się centralne uroczystości, które transmituje Światowe Radio Maria. Ten dzień jest wyjątkowy. Sanktuarium Matki Bożej, prowadzone przez księży pallotynów przyciąga wiernych z całego świata. Rwandyjczycy, mimo, że od ludobójstwa minęło już 30 lat, nadal u stóp Maryi szukają ukojenia bólu. Pamiętają tragedię, żyją z tą traumą. Nie chcą o niej mówić, ale modlitwa do Matki Bożej jest ważnym elementem ich codziennego życia, co widać również w wysoko położonych górskich wioskach.

Kibeho Radio Maria nadaje przez 24 godziny. Między godz. 8 a 19 są to audycje bazujące na uroczystościach religijnych, inaczej mówiąc jest to kanał ewangelizacyjny, ale nie po to, aby nawracać, tylko wyjaśniać. W nocy nadawana jest jedynie muzyka.

 

Ojciec Bartek, polski misjonarz wśród rwandyjskich dzieci. Fot. Maria Giedz

„Kto ma Jezusa ma wszystko”. Korespondencja MARII GIEDZ z Rwandy

Kiedy w Polsce, a dokładnie na jej południowo-zachodnich krańcach, rozgrywa się tragedia, tu w Rwandzie ludzie, którzy mają 1,5-2 dolarów na dzienne utrzymanie całej kilkuosobowej rodziny, mówią, że deszcz jest błogosławieństwem Boga i Jego dobrodziejstwem. Padający deszcz jest odetchnieniem dla wszystkich, można w tym czasie nie pracować, uciąć sobie drzemkę, a rośliny same będą rosnąć i głód przestanie doskwierać ludziom. Na informację o wodzie, która niszczy, zabiera ludziom dobytek, a nawet życie, Rwandyjczycy odpowiadają, że „kto ma Jezusa, ma wszystko”, a zło – również ta niszcząca woda – jest efektem „wielkiego brzucha”, czyli ludzkiego egoizmu.

Te mądrości prostych Afrykańczyków dają wiele do myślenia. A cytując o. Bartka, jednego z polskich misjonarzy ze Zgromadzenia Karmelitów Bosych, pracującego w Rwandzie, a dokładnie w Gahunga tuż pod wygasłymi wulkanami, można powiedzieć za nim że: „Czarownicy robią wiele złego wśród ludzi, szczególnie przez sianie nienawiści. Nie zaczarowują ludzi, ale ich czarują, zarabiając ładne pieniądze.” Tłumacząc to na nasze oznacza, że zalane domy i całe miasta w Polsce, to efekt złego gospodarowania wodą, braku myślenia i przewidywania. Afrykańczycy też mają problemy z myśleniem o przyszłości, gdyż żyją dniem dzisiejszym, ale nie sprzeciwiają się naturze. Wiedzą, że jeśli odbierze się kurom ich koguta i da innego, to jajka już nigdy nie będą takie same. Zresztą każde jajko jest inne, chociaż politycy twierdzą, że skoro jest okrągłe, to jest takie samo.

Ta kobieta kilka razy dziennie przychodzi z córką aby nabrać wodę z potoku potrzebną do picia, mycia, sprzątania. Fot. Maria Giedz

Nie można powiedzieć, że w Rwandzie nie ma powodzi, gdyż co roku pod koniec pory deszczowej, czyli pod koniec maja woda zbiera swoje żniwo. Kiedy ziemia nasiąknie wodą dochodzi do tragedii. Od lawin błotnych giną całe rodziny i ich domostwa. Jednak to nie znaczy, że wody trzeba się bać, trzeba tylko zapobiegać jej niesfornym zachowaniom. Tutaj, kiedy pada, kiedy jest burza, to cała ziemia jest zalana, to tak, jakby ktoś wylewał z wiadra wodę. A jednak, jeśli jednego roku rzeka wyleje, to w porze suchej pogłębia się jej koryto, buduje mury ochronne, wzmacnia kamiennymi tarasami, aby już w następnym sezonie nie wylała, aby nie podmyła drogi… Podobnie jest z domami. Rząd każe stawiać je na kamiennych podmurówkach głęboko wkopanych w ziemię, ale nie wszystkich na to stać. Przenoszą się więc coraz wyżej, budując byle co. Nic dziwnego, że w czasie ulewy obsuwający się stok zasypuje wszystkich. Trudno, trzeba się z tym pogodzić, tak Bóg chciał – N’Imana (Bóg to sprawił) i nikt się taką sytuacją nie stresuje. Chociaż tutejsze mass media istnieją w formie szczątkowej, to informacje o tragediach, m.in. o skutkach działalności niesfornej wody rozchodzą się bardzo szybko i to nie, jak za dawnych czasów, za sprawą bębnów, bo te używa się dzisiaj głównie do uświetniania najróżniejszych uroczystości, ale za pośrednictwem „ludzkich języków”. W radio mogą mówić, albo i nie, a ludzie i tak wiedzą swoje i nikt tej wiedzy nie zatrzyma.

Nie wiem, czy to przekona Polaków, ale Rwandyjczycy mają inną filozofię życia, zwłaszcza, że są przekonani, iż Bóg ukochał sobie Rwandę. Otóż po całym dniu ciężkiej pracy, kiedy to Imana (Rwandyjczycy od zawsze wierzyli w jednego Boga, nazywając go Imana, a kiedy pojawili się chrześcijańscy misjonarze Imana zastąpili Bogiem biblijnym, chociaż często w mowie potocznej nazywają Go Imana) w ciągu dnia obchodzi cały świat, sprawdzając jaka jest sytuacja w różnych jego krainach, na noc powraca do Rwandy do krainy wulkanów. Tu odpoczywa. Czy można się więc bać, stresować, żyjąc, a raczej śpiąc w towarzystwie Boga?

Rozdawanie darów

Ingabire ma 19 lat. Mieszka z młodszą niepełnosprawną siostrą. Zostawiła ją w domu, gdyż dzisiaj zeszła do Nyakinama, do centrum Adopcji Medycznej, gdzie raz na trzy miesiące rozdawane są dary dla rodzin z osobami niepełnosprawnymi. Nie poznałam jej siostry, nie dotarłam do ich domu, gdyż znajduje się wysoko w górach.

Nyakinama to teoretycznie mała wioska zamieszkana przez jakieś 40 tysięcy osób (Powierzchnia Rwandy jest co prawda nieduża, wielkości województwa lubelskiego, ale zamieszkuje ją 14 mln osób). Z tego około 9 tysięcy przynależy do parafii katolickiej, a pozostali? Religii tu jest wiele, głównie są to najróżniejsze sekty. Ponoć jest to najmniejsza katolicka parafia w całej diecezji, tak przynajmniej uważa o. Marek, polski misjonarz ze Zgromadzenia Księży Marianów. Niemniej właśnie w Nyakinama przy parafii działa centrum Adopcji Medycznej, pomagające osobom niepełnosprawnym, utworzone przez Zgromadzenie Sióstr od Aniołów. W rzeczywistości jest to pomoc Stowarzyszenia Ruchu Maitri w Gdańsku za pośrednictwem misjonarek z Nyakinama, czyli Sióstr od Aniołów.

Rozdawanie darów, każdemu po równo. Fot. Maria Giedz

Pomocą objęto 74 rodziny. Na 40 tys. mieszkańców to niewiele, ale wszystkim nie da się pomóc. Co trzy miesiące owe rodziny otrzymują od Sióstr „dary”. Na każdą rodzinę przypadają 3 kg suszonych małych rybek, 3 kg mąki z orzeszków arachidowych, 15 kg mąki kukurydzianej i tyle samo mieszanki złożonej z mąki soi, sorgo i kukurydzy (przygotowuje się z tego smaczny i pożywny napój igikoma). Do tego dochodzą trzy sztaple mydła (5 kostek w jednej sztapli) i 3 pojemniki z kremem na suchą skórę. Osobom patrzącym z boku może się wydawać, że to niewiele, ale dla tych ludzi, często samotnych matek wychowujących gromadkę dzieci, w tym jedno niepełnosprawne jest to bardzo dużo. Siostry pomagają głównie tym, którzy bez owej pomocy mieliby trudności z przeżyciem.

Każdemu przypada po 3 kg mąki z araszidów i 3 kg suszonych ryb. Fot. Maria Giedz

Odwiedziłam kilka domów, w których mieszkają niepełnosprawne dzieci. Są to zazwyczaj lepianki wykonane z suszonej cegły. Często nie ma tam elektryczności, wody, a nawet mebli. Za podłogę służy kamienista wulkaniczna ziemia, a za łóżko złożona na kilka razy gruba folia, pod którą leżą suche liście z bananowców, albo najróżniejsze trawy.

Jak już wspomniałam domu Ingabire nie widziałam, ale widziałam jej radość w oczach, kiedy otrzymywała owe dary. Zapakowała je precyzyjnie. Wcisnęła do dużego worka i do plecaka. Worek, ważący 36 kilo, przy pomocy drugiej kobiety położyła sobie na głowie. Na ramiona zarzuciła plecak i z trochę wymuszonym uśmiechem, a może grymasem od dźwiganego ciężaru, ale szczęśliwa wyruszyła w powrotną drogę do domu. Szła w plastykowych klapkach. Miała do pokonania trzy godziny marszu pod górę, bez możliwości dojazdu, bo droga do jej domu była wąska, kamienista i dosyć stroma. Zresztą nie miała pieniędzy na zapłacenie za motto-taxi. Jednak nie bała się trudności, bo chronił ją różaniec na nadgarstku i spory krzyżyk z Ukrzyżowanym Jezusem na szyi. Kiedy życzyłam jej szczęśliwej drogi, uśmiechnęła się, podziękowała i dodała Jezu aragukunda (Jezus cię kocha).

Tego worka nie da się samodzielnie podnieść i włożyć na głowę. Fot. Maria Giedz

Jakieś półtorej godziny po jej odejściu rozpętała się burza. Z nieba lała się woda, waliły pioruny. Myślami byłam z Ingabire. Mam nadzieję, że się gdzieś schroniła, że deszcz nie rozmókł mąki, że ktoś pomógł zdjąć jej ciężar z głowy i ponownie włożyć, chociaż tego dnia burza skończyła się już po zmroku. Czy Ingabire szczęśliwie dotarła do domu?

Przeżyć za 1,5 dolara

Nie udało mi się odwiedzić wszystkich 74 rodzin. Dotarłam zaledwie do kilku. Jednak tylko w jednej rodzinie czuło się nieco wyższy standard niż u pozostałych. Mieli cztery pomieszczenia mieszkalne, kuchnię z kamiennym paleniskiem oraz czystą toaletę z dziurą w ziemi. Wszędzie było bardzo czysto. Zapytałam ich o wodę. Odpowiedzieli, że przynoszą ją „na głowie” z daleka. W obejściu mieli też dwie kozy, ucieszyłam się więc, że mają dla dzieci mleko. Roześmiali się. W Rwandzie nikt kóz nie doi. Mleko może być tylko od krowy. Kozy są zbyt małe. Nie uzbierałoby się dziennie nawet filiżanki. Ta rodzina przynależy do Kościoła anglikańskiego. Składa się z obojga rodziców i czwórki dzieci. To najmłodsze, kilkumiesięczne, o imieniu Donatilla, od razu przylgnęło do mnie. Wsadzono mi je na kolana, gdyż bez lęku wyciągało rączki. Dwójka starszego rodzeństwa była w szkole prowadzonej przez Kościół anglikański. Trzyletni Brawe nie chodzi. Na obu nogach ma pozakładane protezy, niestety już zbyt krótkie. Trzeba je wymienić. Siostra Agnieszka ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów, przełożona afrykańskiej misji w Rwandzie już o tym myśli, ale protezy dla chłopca są bardzo drogie. Zadałam więc rodzicom chłopca pytanie, dlaczego nie zwrócą się o pomoc do anglikanów, przecież są w anglikańskiej wspólnocie. Odpowiedzieli mi, że w Rwandzie tylko katolicy ludziom pomagają, nawet jeśli przynależą do innego Kościoła.

Anglikańska rodzina z 3-letnim Brawe i kilkumiesięczną Donatillą w ogrodzie z bananowcam. Fot. Maria Giedz

Centrum Adopcji Medycznej nie dzieli ludzi. Obejmuje pomocą wszystkich potrzebujących.

Matka 6-letniego Bonego w niedużym salonie urządziła sklepik, w którym sprzedaje własnoręcznie wyciśnięty sok z bananów potrzebny do produkcji piwa. Fot. Maria Giedz

W większości domów, które odwiedziłam kuchnia składa się z kilku kamieni służących za palenisko. Na przykład mama 6-letniego Bone, który uległ wypadkowi, gotuje przed domem, bo nawet kuchni nie ma. Aby się umyć, czy skorzystać z toalety idzie do sąsiadów. Jej syn nie mówi, nie chodzi. Jego ojciec uciekł przed odpowiedzialnością, zostawiając syna i żonę. Matka Bonego w niedużym salonie urządziła sklepik, w którym sprzedaje własnoręcznie wyciśnięty sok z bananów potrzebny do produkcji piwa. Banany kupuje na targu, potem na podwórku u sąsiadów, w dużej dzieży przeciska banany przez gęstą, zrobioną z drewnianych żerdzi drabinkę. Później je jeszcze ugniata, przecedza, wlewa do kanistrów. Nie ma żadnych maszyn, wyciskarek, czy innych urządzeń. Tu w Rwandzie wszystko robi się ręcznie, niezależnie od tego czy jest to praca na roli, czy budowa drogi, domu… W sezonie urodzaju na banany kobiecie tej udaje się zarobić 50 tys. franków, czyli ok. 37 dolarów, a poza sezonem? Wychodzi na to, że w najlepszym przypadku ma na dzienne utrzymanie dla siebie i syna nieco więcej niż dolar. Chłopiec nie ma przed sobą żadnej przyszłości. Być może pomogłyby leki, ale są drogie, trzeba je sprowadzać. Poza tym winien przejść kilka operacji, a w Rwandzie nie ma takiego szpitala, który mógłby go zoperować.

Kolejny dom i kolejna tragedia 

Sandrine ma 18 lat. Mieszka ze starą matką i starszym bratem. To on jest jedynym żywicielem rodziny. Sam nie może się ożenić, bo nie ma na to pieniędzy. Ich ojciec zmarł wiele lat temu. Ich dom składa się z dwóch pokoi i przedsionka szumnie zwanego salonem. Żyją właściwie po ciemku, bo nie mają ani światła, ani wody. Za to mają świnię, kozę i trzy kury. Żeby doładować telefon chodzą do sąsiadów mieszkających przy głównej drodze, czyli muszą przejść ponad kilometr. Matka Sandrine pochwaliła się, że ma malutką latarkę na baterię, którą w nocy może oświetlić pomieszczenie. Sandrine całe dnie spędza leżąc na ziemi. Czasem matka sadza ją na inwalidzki wózek, ale i tak nigdzie jej nie zawiezie, bo wszędzie są duże kamienie. Dziewczyna, nie dosyć, że jest cała powykręcana, to też nie mówi, tylko słyszy. Nikt nawet nie myśli o jej leczeniu, bo gdzie i za co?

18-letnia Sandrine z matką mieszka w domu, w którym nie ma ani wody, ani elektryczności. Fot. Maria Giedz

Już przestałam liczyć, która to rodzina i który dom. W jednym z nich zastałam ojca z synem. Właściwie to nie był dom, tylko jakaś naprędce sklecona z kamieni i suszonych cegieł komórka, przykryta blachą, przez którą widać niebo. Rodzina ta składa się z pięciu osób. Dwójka małych dzieci była w szkole, matka pracowała u sąsiadów na polu. Spotkałam ją kilka dni później, gdy przyszła do centrum Adopcji Medycznej po dary. Sama podeszła do mnie i się przywitała. Długo nie mogłam zrozumieć kim jest, ale Leonidas, pracownik centrum przypomniał mi kilkunastoletniego niepełnosprawnego umysłowo chłopca o imieniu Jan de Dieu. To on, jako jedyny nie był życzliwy obcym. Kiedy zobaczył białą kobietę, jedynym jego gestem była prośba o pieniądze. Długo nie mógł zrozumieć, że nie można tak nachalnie prosić o datek. Jego ojciec pracuje tylko przy domu, bo ktoś musi się opiekować silnym i agresywnym chłopakiem.

Pytam miejscowych, jak sobie z tym wszystkim radzicie, a oni odpowiadają:, „kto ma Jezusa, ma wszystko” – to wystarczy im do szczęścia. Wychodzę na drogę i widzę ciężarówkę z napisem na chlapaczu: „Jezu ufam Tobie”. Na innej udało mi się sfotografować: „Jezus Miłosierny”. Ciekawy to kraj!!!

Jezus Miłosierny-napis na chlapaczu ciężarówki. Fot. Maria Giedz

 

Rwanda. Bajkowy świat nad jeziorem Kivu. Fot. Maria Giedz

MARIA GIEDZ: Rwanda, kraj czystszy, bezpieczniejszy i spokojniejszy niż państwa Europy, zwłaszcza tej zachodniej

Środek Afryki, poniżej równika, a więc południowa półkula, stosunkowo niedaleko źródeł Nilu (są trzy źródła Nilu w okolicach Kibeho, to na południu Rwandy), góry, wulkany, jeziora z ciepłymi źródłami i serdeczni ludzie, chociaż trochę jakby zalęknieni – to Rwanda, kraj mniejszy od województwa mazowieckiego (jak lubelskie), gdzie mieszka ponad 14 mln osób, z tego 60 proc. ludności zalicza się do najbiedniejszych na świecie. Mimo to są szczęśliwi, bo nie czytają gazet, gdyż ich nie ma, tylko nieliczni oglądają telewizję, częściej słuchają radia, chociaż nie każdego na nie stać.

Z dwójką miejscowych pracowników przynależnych do katolickiej misji, jeden zajmujący się pomocą ubogim, drugi dziećmi niepełnosprawnymi, wędrujemy przez dużą wieś Nyakinama położoną w północnej Rwandzie u podnóża wulkanów, odległą o 10 km od Ruhengeri – ponad 160 tysięcznego miasta, drugiego, co do wielkości w Rwandzie. Pniemy się pod górę kamienistą, a raczej wulkaniczną drogą między niewielkimi domami wzniesionymi z suszonej cegły, krytymi blachą. Oczywiście idziemy pieszo. Główną szosę, wzdłuż której stoją ceglane domy zamożniejszej ludności mamy za sobą. Tu rozpoczyna się świat biedy. Z zewnątrz wygląda to nieźle, ale… nieduże pola słodkiego ziemniaka, trzciny cukrowej, a zwłaszcza lasy bananowe nie należą do jednej rodziny, a kilkunastu. Zdarza się, że kilkanaście drzew dzieli się na trzy, cztery rodziny, tak, że jednej przypadają cztery drzewa. Czy można się za to wyżywić?

Transport na głowie

Do pewnego miejsca można dojechać samochodem, a dalej? Wszystko nosi się na głowach. Słowo „wszystko” należy rozumieć dosłownie. Tragarzami są głównie kobiety. To one niosą na głowach i to po kilka kilometrów 20-25 litrowe baniaki z wodą, cement potrzebny do budowy – o ile mają co i za co budować, kiście bananów na sprzedaż, wielkie worki z liśćmi bananowców na paszę dla zwierząt – o ile takie posiadają, kosze z ziemniakami, ubraniami, pęki bambusowych patyków na podpórkę dla roślin i wszelkie inne produkty.

Ta kobieta niosąca 25 litrów wody na głowie, idzie pod górę i wygląda jakby niosła poduszke puchową. Fot. Maria Giedz

Nie przeszkadza im ani słońce, ani deszcz, ani to, że droga jest kamienista i pod górę. A kamienie tutejsze są ostre, bo to twarda, wypalona lawa wulkaniczna raniąca stopy nawet przez grubą podeszwę. W okolicach Kigali jest nieco wygodniej, gdyż „czerwona ziemia” jest mniej kamienista, za to bardziej śliska. Kobiety wędrują nawet w klapkach typu japonki. Uśmiechają się, pozdrawiają, nie przejmując się ciężarem na głowie, jakby niosły puchową poduszkę.

Jednak, kiedy wyjmuję aparat wiele z nich odwraca się, informując, że nie chcą być fotografowane. Jeśli jestem sama, to nawet nie wyciągam aparatu, ale w towarzystwie miejscowych wiele mi wolno. Dzieciaki czasem uciekają, chowają się za drzewa, a dorośli? Zachowują się różnie. Chrześcijanie – w Rwandzie 93 proc. mieszkańców stanowią chrześcijanie, są to głównie katolicy, chociaż występują też różne wyznania protestanckie – nie mają nic przeciwko fotografowaniu. Katolicy wyróżniają się tym, że noszą na szyi różaniec, a czasem medalik. Muzułmanki zazwyczaj widać z daleka, bo noszą czadory, chustki na głowach, a czasem nawet kwef.

Biały człowiek

Słowo „Muzungu” w mentalności miejscowych funkcjonuje trochę tak, jak u nas „Murzyn”, oznacza „Biały”, ale i bogaty. Encyklopedie w ramach poprawności tłumaczą to, jako „wędrowiec”, co nie jest prawdą, bo sporo Muzungu od lat mieszka w Rwandzie i nigdzie nie wędruje. Są to w większości misjonarze. Chociaż Muzungu (turyści) przyjeżdżają też do Rwandy, aby „zostawić pieniądze”, czyli wybrać się do któregoś z parków narodowych, np. tego z gorylami, gdzie za wstęp płaci się 1500 USD, albo wejść na jeden z pięciu wulkanów. Za wejście na ten najtańszy, najmniej atrakcyjny i wyjątkowo męczący, za to trzeci, co do wysokości, czyli na wulkan Bisoke (3711 m n.p.m.) płaci się zaledwie 75 dolarów. Najwyższy Karisimbi wznosi się na 4500 m n.p.m. Oglądałam go z podejścia na Bisoke. Wszystkie są zalesione. Po owych parkach narodowych nie można chodzić samodzielnie. Idzie się z przewodnikiem i wojskiem, to dla bezpieczeństwa. Nic dziwnego, że trzeba płacić.

Wulkan Karisimbi widoczny z drogi na wulkan Bisoke. Fot. Maria Giedz

Z tego turystycznego biznesu prawie nic nie mają miejscowi. Zarabia prywatna osoba. Ponoć partycypuje w życiu miejscowych, inwestując w różne założenia, no, ale po miejscowych tego nie widać. Czasem ktoś rzuci im „na ochłapę” jakieś drobne. Celują w tym Niemcy płacący za hotele i wycieczki krocie, a „Czarnym” wciskają do ręki grosze. Nic dziwnego, że w samym turystycznym zagłębiu, gdzie „Biali” szpanują strojem, sprzętem, aparatami fotograficznymi i innymi drogimi gadżetami spotkałam tak głodne dzieci, że jak im oddałam rozgniecioną w plecaku kanapkę przygotowaną dzień przed wędrówką, połknęły w mgnieniu oka nie bacząc na jej zawartość, a tym bardziej na wygląd.

Dzieciaki uciekają przed aparatem fotograficznym, chowając sie za drzewami. Fot. Maria Giedz

W innym miejscu, jakiś człowiek prosił moich miejscowych towarzyszy wędrówki, aby go zawołali, kiedy będę przechodziła. Chciał podać mi rękę i zamienić ze mną kilka słów. Nie bardzo rozumiałam po co, ale zależało mu, aby okoliczni mieszkańcy zobaczyli go w towarzystwie Muzungu. Bo Muzungu, to nie tylko skąpi Niemcy (Rwanda była przez kilkadziesiąt lat – od 1890 r. do 1916 r. niemiecką kolonią – Niemiecka Afryka Wschodnia, dopóki nie przejęli jej Belgowie), a przede wszystkim chrześcijańscy misjonarze. Pierwsi pojawili się w 1899 r., ale na stałe osiedlili się w 1900 r. Pierwszy kościół powstał w 1901 r. W przyszłym roku Rwandyjczycy będą obchodzić 125 lecie istnienia Kościoła katolickiego na ich ziemi. Jednak większość misji świętuje 40-50-lecie. A zgromadzeń jest wiele: Franciszkanki z Lasek zajmują się ociemniałymi dziećmi, ojcowie Marianie obsługują parafie, w tym m.in. są w Kibeho, gdzie znajduje się najważniejsze sanktuarium Maryjne w Afryce – jedyne objawienia uznane przez autorytet Kościoła. Pierwsze objawienia miały miejsce w 1981 r., ale ich autentyczność uznano dopiero w 2001 r., chociaż sanktuarium powstało już w 1992 r., czyli przed okrutną wojną (ludobójstwo 1994 r.)

Nyakinama. W niedzielę przed kościołem w parafii prowadzonej przez ojców Marianów. Fot Maria Giedz

Niedaleko jednego z domów, pod bananowcem spotkałam leżącą na ziemi starą kobietę. Nie mogła wstać, nie miała siły. Nie była pijana, ani zbyt ciężko chora. Ot, zwyczajnie była bardzo głodna, nie jadła od kilku dni. Czasem ktoś z sąsiadów dzielił się z nią jedzeniem, o ile sam je posiadał. Zamierzałam pójść do sklepu i kupić jej trochę kukurydzianej mąki, aby mogła przygotować igikomę – gęsty, sycący napój (mąka z kukurydzy, sorgo i soja). Jednak do sklepu było daleko, a przed nami długa droga, więc wpisaliśmy ją na listę potrzebujących, po czym po powrocie zgłosiliśmy w centrum misyjnym, czyli gdzie? – u polskich misjonarek, Zgromadzenia Sióstr od Aniołów, gdzie się zatrzymałam.

„Siostry Anioły”

Pojawiły się w Rwandzie w latach 80. ubiegłego stulecia, ale misję w Nyakinama założyły dopiero na początku lat 90. XX w., chociaż w tym roku obchodzą 40-lecie swojego istnienia w tym kraju. Za pionierkę można uznać Siostrę Agnieszkę, która po raz pierwszy na rwandyjskiej ziemi stanęła, gdy miała 25 lat. Dzisiaj siwizna pokrywa jej głowę. Z przerwami mieszka w Rwandzie 30 lat. Po kinyarwanda gada jak miejscowa, nie mówiąc o francuskim. Początkowo siostry prowadziły ośrodek zdrowia, zajmowały się też dożywianiem. Z czasem stworzyły pracownię haftu, kroju, szycia, powstała też „Adopcja Serc”, czyli głównie pomoc w edukacji dzieci (jest ich około 400).

Nyakinama. S. Agnieszka w biurze Adopcji Serc. Fot. Maria Giedz

To dzięki pracy S. Agnieszki w Nyakinama powstało przedszkole dla okolicznych dzieci. Dzisiaj do przedszkola uczęszcza ich setka. Sióstr, tych „białych” jest niewiele – obecnie trzy. Pozostałe to miejscowe – w październiku kolejne złożą śluby wieczyste. S. Agnieszka dla swoich podopiecznych właśnie buduje nowe Centrum Szkolne z przedszkolem, szkołą podstawową i zawodową (oczywiście dzięki darczyńcom). Nie są to jedyne działania Sióstr, bo przecież w Kabudze pod Kigali (stolica Rwandy) powstało hospicjum. Ponadto Siostry od Aniołów (przez miejscowych zwane Siostrami Aniołami) zajmują się biednymi rodzinami. Pomagają im w życiu codziennym, kształcą ich dzieci, a przede wszystkim pomagają w leczeniu dzieciaków. Wiele z tych dzieci cierpi na choroby kostne. Nie znam się na medycynie, ale na tej szerokości geograficznej występują jakieś bakterie atakujące układ kostny. Ma na to wpływ również ziemia wulkaniczna.

Nyakinama. Budowa Centrum Szkolnego. Fot. Maria Giedz

Dzieci te trzeba operować, więc w ramach współpracy z polskimi medykami, co któryś miesiąc przyjeżdżają ortopedzi z „Fundacji Afriquia”. Oni dzieci badają i klasyfikują do konkretnych operacji. Drobne operacje wykonują na miejscu, cięższe przypadki zabierają do Polski (zajmują się również szkoleniem miejscowych ortopedów). Tak było z dziewczynką Serafiną oraz chłopcem o imieniu Lavie. Oboje są dziećmi wyjątkowymi, radosnymi, mądrymi, uczynnymi. Serafina dobrze mówi po polsku, Lavie trochę gorzej, za to jest uzdolniony plastycznie.

Życie codzienne

Podstawowym zajęciem mieszkańców Rwandy jest rolnictwo gdyż ziemia tu jest bardzo urodzajna, ale i trudna do uprawy – wszędzie są kamienie, gdyż Rwanda to w większości góry. Spora też część społeczeństwa zajmuje się drobnym handlem. Domy, zwłaszcza na wsi buduje się z cegły suszonej. Są to parterowe budynki złożone z kilku malutkich pomieszczeń. Kuchnia i miejsce do mycia, czyli łazienka, w której ochlapuje się wodą przyniesioną na głowie, znajdują się w osobnym budynku. Wodociąg mają tylko ci mieszkający przy głównych drogach. Ubikacja, to w najlepszym wypadku wolnostojąca sławojka z dziurą w ziemi. Niektórym rodzinom, jeśli są tam dzieci z niepełnosprawnością umysłową Siostry pomagają w budowie domu. Są to maleńkie domki. Byłam w takim jednym, świeżo zbudowanym. Mieszka w nim samotna kobieta wychowująca dwójką dzieci. Jedno ze sporą ociężałością umysłową. Całym dobytkiem tej kobiety są cztery bananowce. Ona sama pracy nie ma. Czasem sąsiedzi ją do jakiejś pracy wynajmują. Do jej domu idzie się pieszo przez góry. Nie można dojechać, bo nie ma drogi. Cały dom wybudowano wnosząc materiały budowlane na głowie.

Tu nie ma maszyn. Ziemię uprawia się motyką. Fot. Maria Giedz

 

Niemal każdą pracę wykonuje się ręcznie. Fot. Maria Giedz

Rodziny są zazwyczaj wielodzietne, więc szkoły są przepełnione – widać to o poranku i po południu, kiedy dzieciaki wędrują do lub ze szkoły, a także w kościele. Dziwny to kraj. Wszędzie jest bardzo czysto. Nie używa się plastików. Powiedziałabym, że jest czyściej niż w wielu państwach Europy, zwłaszcza tej Zachodniej. Jest też spokojnie. Nikt nikogo nie zaczepia, poza dziećmi, które jak zobaczą „białego”, to albo płaczą, bojąc się, że zostaną porwane, albo machają rączkami, podbiegają i się przytulają. Zdarza się, że proszą o pieniądze, ale nie jest to nagminne jak w krajach Azji. Kolejną zaletą jest bezpieczeństwo. Wszędzie policja lub wojsko, czyli po drogach nie można jechać szybciej niż 60 km na godzinę, poza zabudowaniami 80 km/godz. Za przekroczenie prędkości płaci się dość wysoki mandat. Wypadków jest niewiele, chociaż na ulicach ogromny tłok – samochody, setki motocykli, które robią za taksówki. Wolno wieźć tylko jedną dodatkową osobę. Pełno jest też rowerów – to też często taxi rowerowe – wolno wieźć do trzech osób. Chociaż rowerami przewozi się również bagaż – kanistry z piwem, najróżniejsze deski, worki…

Właśnie skńczyły się lekcje w jednej ze szkół. Fot. Maria Giedz

W Rwandzie nie ma czegoś takiego jak Wi-Fi (w drogich hotelach, na które mnie nie stać i ważnych urzędach państwowych zapewne jest). Wszystko załatwia się przez komórkę o ile działa. Generalnie komórka jest do dzwonienia. Wiele osób ma jeszcze stare komórki, niby z internetem, ale i tak go nie odbierają. Nie ma abonamentu, tylko kupuje się kartę i doładowuje co miesiąc. Za 30 tys. franków – dolar to ok. 1340 franków, więc raz na miesiąc trzeba zapłacić dwadzieścia parę dolarów. Ludzie mało zarabiają, dlatego wielu z nich nie ma telefonu. Dzieciaki nie bawią się smartfonami, tabletami, nie siedzą z nosem w komputerze.

Tak transportuje się drewno. Fot. Maria Giedz

 

Kigali. Jak przejechać w takim tłoku? Fot. Maria Giedz

Sklepy są, ale nie ma w nich szału. Funkcjonują targowiska, gdzie sprzedaje się wszystko. Najbardziej popularne są stoiska z warzywami czy owocami, chociaż wyboru nie ma dużego. Są to głównie ziemniaki, często słodkie, banany do gotowania (smakują jak ziemniak), do jedzenia głównie żółte duże i żółte małe – podobne do chiquita. Są też banany czerwone, ale te rosną tylko w ogrodach i to w rejonie Kigali, a raczej Kabuga (miejscowość typu Konstancin pod Warszawą). Można jeszcze kupić fasolę, arachidy, dużo jest marchewki. Bywają papaje, ananasy. Papryka nie jest popularna. Pomidory, tylko jeden gatunek. Popularna jest marakuja – jest kilka odmian, żółte, fioletowe, przypominające pomidory – są bardziej kwaśne i bardziej słodkie. Można też kupić arbuzy…

Przydrożne targowisko na trasie Kigali Ruhangeri. Fot. Maria Giedz

Rwandyjczycy chleb jedzą rzadko, mięso czasem. Ich głównym posiłkiem jest mieszanka gotowanych warzyw – banany, czasem połączone z fasolą. Mnie to nie smakuje. Mają też ryby, np. tilapię. Nad jeziorem Kivu zjadłam pyszną grillowaną tilapię z frytkami z bananów. Do tego była surówka i napoje – za 6 osób zapłaciliśmy 70 tys. franków, czyli na osobę wyszło ok. 8 USD, a jedzenie było pyszne i było go dużo. W Polsce za 24 zł nie zjem obiadu w eleganckiej restauracji ze stolikami nad brzegiem ogromnego jeziora. Jedliśmy i widzieliśmy statki stojące na redzie w porcie już po stronie kongijskiej.

Na koniec warto dodać, że Rwanda to kraj bębnów i najróżniejszych grzechotek. Podczas wszystkich uroczystości używa się bębnów. W kościołach się też tańczy – czynią to zazwyczaj grupy tancerzy, którymi mogą być dziewczynki. Warto też dodać, że Rwandyjczycy są muzykalni, pięknie śpiewają. Sami dzielą się na głosy – można ich słuchać w nieskończoność.

Tańczące dziewczynki podczas Mszy św. Fot. Maria Giedz

JANUSZ WIKOWSKI ponownie prezesem oddziału gdańskiego SDP

Prezesem Oddziału SDP w Gdańsku, wybranym jednogłośnie na nową kadencję, został red. Janusz Wikowski. Zgodnie z nowym Statutem SDP kadencja władz będzie trwała nie trzy a cztery lata. Zebrani wybrali też delegatów na Zjazd SDP.

Relacja Marii Giedz:

Podjęto wiele spraw dotyczących środowiska dziennikarskiego, w tym konieczności obrony niezależności dziennikarskiej oraz prawa do pracy. Z aprobatą odniesiono się do inicjatywy zwołania Kongresu Wolności Słowa.

Zebranie poprzedzono wspólną, krótką modlitwą za zmarłych dziennikarzy, członków gdańskiego SDP, którzy odeszli do Pana, w ciągu ostatnich trzech lat.

Fot. Janusz Wikowski

Dokonano też uroczystego wręczenia nagrody specjalnej red. Jolancie Roman-Stefanowskiej, autorce reportażu „Szukałem Ojca 76 lat”, wyemitowanego w TVP 3 Gdańsk w 2023 r. Materiał ten znalazł się wśród prac nagrodzonych w Konkursie o Nagrody SDP. Przyznano mu „Nagrodę Specjalną”, ufundowaną przez Oddział Gdański.

Warto tu dodać, że gdyby nie upór red. Stefanowskiej i bardzo żmudna kwerenda prowadzona niemal na całym świecie przez autorkę nigdy nie udałoby się odkryć, gdzie został pochowany Jerzy Ebert, powstaniec warszawski, więzień niemieckiego obozu koncentracyjnego Stutthof na Żuławach, który zmarł podczas prowadzonego przez Niemców w 1945 r. Marszu Śmierci. Notabene decyzją Niemców ze Stutthofu wyruszyło 11 tyś. więźniów, przeżyło 4,5 tys. Jerzy Ebert, ojciec Jana Eberta, emerytowanego profesora Politechniki Warszawskiej i również powstańca warszawskiego nie miał tego szczęścia. Na dodatek Niemcy zrobili wszystko, aby nikt nigdy nie dowiedział się, gdzie został pochowany, zarówno on, jak i inni więźniowie. Dzięki red. Jolancie Roman-Stefanowskiej udało się odkryć jedną z białych kart tragicznej historii Pomorza.

Fot. Andrzej Gojke

Przewodniczenie obradom powierzono red. Maciejowi Wośko (były redaktor naczelny Dziennika Bałtyckiego, obecnie redaktor naczelny Gazety Bankowej). W obradach udział wzięli m.in. cenieni w środowisku redaktorzy tworzący na Pomorzu niezależną prasę: Jan Jakubowski, Edmund Szczesiak, Andrzej Liberadzki, Maciej Łopiński oraz Edmund Krasowski.

– W mediach pomorskich pracuje i publikuje wielu dziennikarzy należących do Stowarzyszenia – powiedział Janusz Wikowski, przedstawiając sprawozdanie Zarządu. – Nasi przedstawiciele w radach programowych mediów publicznych (Radia Gdańsk oraz Telewizji Gdańskiej) reprezentują nasze środowisko i przestawiają opinie oraz stanowiska dotyczące także spraw dziennikarskich, prawa do wykonywania zawodu. Zarząd formułował opinie dotyczące niezależności dziennikarzy, wolności mediów oraz wyrażające obawy o przyszłość prasy regionalnej, lokalnej. Kierowane były w różnej formie stanowiska w obronie wolności mediów i prawa, niezależności oraz warunków i możliwości publikacji.

– Warto zaznaczyć nasz udział w aktywnym monitoringu – pomocy Centrum Monitoringu Wolności Prasy – kontynuował Wikowski – w sprawach sądowych dziennikarzy gdańskich (szczególnie w procesach z art. 212 kk). Kilku dziennikarzy z Pomorza otrzymało skuteczną pomoc podczas procesów sądowych.

W dyskusji podkreślano, że środowisko gdańskich dziennikarzy ma duży wkład w podejmowanie przez Zarząd Główny i Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP w działania w obronie interesów i praw dziennikarzy. To nie tylko wyrażane stanowiska, protesty, lecz działania prawne, wspomaganie osób pokrzywdzonych (materialnie i doradczo).

– W obecnej sytuacji mediów w Polsce (w tym także na Pomorzu) warto poprzeć inicjatywę zwołania Kongresu Wolności Słowa i aktywnie włączyć się w udział Stowarzyszenia w tym przedsięwzięciu – stwierdził Janusz Wikowski.

Ustępującym władzom Oddziału Gdańskiego udzielono absolutorium, doceniono ich pracę w kwestii uporządkowania działalności merytorycznej, członkowskiej, jak i finansowej. Komisja Rewizyjna podkreśliła, że Oddział nie posiada osobowości prawnej i nie może bezpośrednio zabiegać o wspomaganie finansowe w formie grantów, dotacji czy darowizn.

W dyskusji nad sprawozdaniem podkreślono, że mimo trudnych warunków finansowych i lokalowych Zarząd organizował wiele spotkań integracyjnych będących spoiwem dla pomorskiego środowiska dziennikarskiego. Podczas spotkań prezentowane były także wydawnictwa (książki, publikacje, wystawy fotograficzne) autorstwa naszych członków. Podejmowano tematy mediów na Pomorzu, problemów zawodowych występujących w naszym środowisku oraz wyrażania opinii i wniosków dotyczących działalności Stowarzyszenia. Stworzono możliwości rozwoju życia stowarzyszeniowego, czego owocem jest zainteresowanie przynależnością do Stowarzyszenia młodych dziennikarzy (także z prasy lokalnej i mediów społecznościowych) a także uaktywnienie działalności wielu członków Oddziału.

Na nową kadencję – zgodnie ze Statutem na okres 2024- 2028 wybrano w prawomocnym, głosowaniu tajnym Zarząd Oddziału Gdańskiego w składzie: prezes – Janusz Wikowski, sekretarz – Robert Kwiatek, skarbnik – Andrzej Gojke, członek Zarządu – Piotr Piotrowski. Powołano Komisję Rewizyjną: przewodnicząca – Maria Giedz oraz członkowie – Piotr Kubiak i Krzysztof Kurkiewicz. Rzecznikiem dyscyplinarnym został Tadeusz Woźniak. Zgodnie z zapisami w znowelizowanym Statucie nie powołano terenowego Sądu Koleżeńskiego oraz Komisji Członkowskiej.

Podczas Zebrania wybrano delegatów Oddziału na Sprawozdawczo-Wyborczy Zjazd Delegatów Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, który odbędzie się w Kazimierzu Dolnym w dniach 11-13 października 2024 r.

Wyborcze zebranie gdańskiego oddziału zakończyło się interesującą dyskusją m.in. na temat sytuacji dziennikarzy pracujących w mediach regionalnych i lokalnych. Poruszono kwestę „sądów kapturowych” (po 13 grudnia 2023 r.) upodlania dziennikarzy, mobbingu, zwalniania ich z pracy tylko za to, że byli zatrudnieni w okresie poprzednich rządów. Mówiono o dramacie zwalnianych dziennikarzy konserwatywnych, ale też o szukaniu pomocy dla szykanowanych, którym zakazuje się prawa wykonywania zawodu. Postulowano, aby Stowarzyszenie jeszcze mocniej broniło dziennikarzy przed bezprawiem, aby Fundacja Solidarności Dziennikarskiej stworzyła możliwości pomocy organizacyjnej i finansowej dziennikarzom pozbawionych prawa do pracy i publikacji.

Zebrani zaaprobowali wniosek o pilne sporządzenie raportu o sytuacji dziennikarzy Pomorza po zmianie władzy w mediach (po 13 grudnia 2023 r.). Sytuacja jest bowiem – jak podkreślano podczas dyskusji – bardzo niepokojąca. Przytoczono przykłady. Wielu dziennikarzy zwolniono lub odsunięto od pracy (w Telewizji Gdańskiej, Radiu Gdańsk, a ostatnio także w prasie regionalnej). Komisaryczne władze mediów w tzw. likwidacji wywodzą się lub są związane z partiami politycznej koalicji rządzącej.

Zwrócono też uwagę na niezgodne z prawem wydawanie prasy (czasopism, portali) przez władze samorządowe. Ta sprawa powinna być podjęta na Zjeździe SDP.

Podczas Walnego Zebrania podjęto wnioski skierowane do władz Stowarzyszenia, w tym do Zjazdu. Oto niektóre z nich:

  1. Z aprobatą odniesiono się do przedsięwzięcia – zwołania Kongresu Wolności Słowa, w którym SDP oraz przedstawiciele OG SDP powinni aktywnie uczestniczyć.
  2. Wnioskowano o jeszcze większą aktywność członków Oddziału w mediach (Forum Dziennikarzy, mediach społecznościowych).
  3. Pozytywnie oceniono planowane działania nowego Zarządu Oddziału w celu urealnienia listy członków (i formalnych działaniach statutowych wygaszających członkostwo na podstawie Statutu).
  4. Zwrócono się do Delegatów o aktywne uczestnictwo w Zjeździe i udział w głosowaniach nad absolutorium dla władz centralnych oraz wyborze nowych władz gwarantujących utrzymanie wysokiego standardu merytorycznego (w tym Centrum Monitoringu Wolności Mediów, Form Dziennikarzy, portalu: www. sdp.pl), dbałości o kondycję finansową (w tym także z działalności gospodarczej: Centrum Prasowe Foksal, Domu Dziennikarza w Kazimierzu Dolnym oraz racjonalnymi decyzjami w sprawach majątkowych – nieruchomość w Wildze i inwestycyjnych). Wyrażono opinię, że – zgodnie z nowelizacją Statutu i racjonalizacją kosztów – będzie można połączyć funkcje w nowym Zarządzie z zadaniami wykonawczymi, m.in. dyrektora CMWP, redaktora portalu i Forum Dziennikarzy
  5. Należy domagać się od ZG większej pomocy finansowej dla oddziałów bez osobowości prawnej.
  6. Zwrócono uwagę, że należy podjąć decyzje dotyczące działalności Fundacji Solidarności Dziennikarskiej, aby zgodnie z intencją Fundatora, czyli SDP realizowała cele statutowe i przynosiła korzyści dziennikarzom (w tym z Pomorza) – merytoryczne i materialne. Wyrażono opinię, że Funkcja Prezesa Fundacji nie powinna być łączona personalnie z funkcją Prezesa Stowarzyszenia.

 

Fot. Maria Giedz

MARIA GIEDZ: Integracja w Dolinie Rzeki Wałszy

Warmia, to ciekawa, ale i mało znana kraina w północno-wschodniej Polsce. Jednym w urokliwych miejsc tego rejonu jest Dolina Rzeki Wałszy.

Zapewne niewiele osób słyszało o rzece Wałsza. Podpowiem, jej źródła znajdują się na południowym stoku Góry Zamkowej niedaleko Dzikowa Iławeckiego. Rzeka nie jest długa, gdyż do ujścia, a wpada do rzeki Pasłęki, musi pokonać zaledwie 67 kilometrów. Za to jest bardzo urokliwa, meandrująca, momentami staje się bystrą rzeką górską, tworząc na rumowiskach głazów małe wodospady. Przepływa przez serce Warmii, czyli pomiędzy Pieniężnem a Wojnitami – jest to 17-kilometrowy odcinek, gdzie w 1907 r. powstał rezerwat przyrody. Informację na ten temat opublikował Hugo Conwentz, niemiecki botanik, pionier europejskiej ochrony przyrody. Tak Niemiec, bo były to czasy, kiedy oficjalnie Warmia nie należała do Polski. Polska ustanowiła mniej więcej w tym samym miejscu rezerwat, ale dopiero w 1957 r. Mimo tych zawiłości politycznych uważa się, że jest on jednym z najstarszych rezerwatów na terenach dzisiejszej Polski, ale i jednym z najstarszych w Europie. Przed II wojną światową był jedynym zadrzewionym obszarem w okolicach Pieniężna, gdzie odpoczywali mieszkańcy nie tylko z niedalekich miejscowości, ale i z Królewca, a nawet z Berlina. Do dyspozycji mieli pensjonat z restauracją leśną, basenem kąpielowym, muszlą koncertową, strzelnicą sportową i innymi atrakcjami, jak chociażby kręgielnia. Ponoć owe „turystyczne” wspaniałości istniały już przed I wojną światową. Natomiast w Wałszy pływały specjalnie hodowane pstrągi, a po lasach spacerowały bażanty. Niektórzy dodają, że w rezerwacie rosły też orchidee.

Rezerwat

Dzisiaj atrakcję rezerwatu stanowi głównie przyroda i może właśnie dlatego Grzegorz Radzicki, członek Zarządu Głównego SDP, pochodzący z niedalekiej Ornety, a pracujący m.in. w Pieniężnie wybrał to miejsce na organizowanie corocznych wiosennych spotkań integracyjnych dla przyjaciół i znajomych. Polegają one na wspólnej wędrówce po dolinie rzeki. Na hasło Grzegorza kilkadziesiąt osób z całej Polski – młodzi i starzy, a nawet pies – dociera do Pieniężna. „Uzbrojeni” w wygodne buty najlepiej trekkingowe, czasem kijki do chodzenia i odzież przystosowaną do wędrówki po terenie niemal górskim wyruszają z okolic kościoła Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Pieniężnie, teoretycznie XIV-wiecznego, gdyż obecny kościół jest XIX-wieczny, neogotycki. Stary rozebrano w 1895 r., ale zachowano fragmenty jego gotyckiej wieży. Pomiędzy kościołem a plebanią w dół do doliny wiodą kamienne schody. Dochodzą do sporej polany, w okolicy której niegdyś stał pensjonat. Dzisiaj są tam tablice informacyjne oraz drewniana brama, czyli wejście na ścieżkę edukacyjną „Czarci Jar”, prowadzącą do rezerwatu.

Brama prowadząca do rezerwatu Czarci Jar. Fot. Maria Giedz

Teren rezerwatu, to głęboki na 50-60 m leśny wąwóz, miejscami ze stromymi ścianami porośniętymi grabami, lipami, świerkami, brzozami, dębami, bukami… Pocięty jest bocznymi jarami, którymi spływają strumyki. Rośnie w nim ok. 300 gatunków roślin chronionych, m.in. skrzyp zimowy osiągający wysokość nawet znacznie ponad metr. Żyją w nim sarny, bobry, borsuki, zające, wydry, żmije, a także zaskrońce… oraz wiele ptaków, m.in. bocian czarny i biały, sikory, dzięcioły, zięby, sójki, sroki, ….

Konstrukcja mostu kolejowego nad doliną Wałszy wzniesionego w 1885 r. Fot. Maria Giedz

Początkowo wygodna, w wielu miejscach wykładana drewnianymi deskami ścieżka wiedzie przez las skąd rzeki prawie nie widać. Co jakiś czas na drzewach pojawiają się znaki czerwonego szlaku pieszego. Po kilku minutach marszu zza drzew, a właściwie ponad nimi wyłania się potężna metalowo-betonowa konstrukcja mostu, niestety w większości zasłonięta przez gałęzie pełne zielonych liści, które nie pozwalają jej sfotografować. Do brzegu rzeki trudno dojść, ale i tak to nic nie da, bo gałęzie zasłaniają widok. Most ten zbudowano w latach 1884 – 1885 r. na wysokości 30 m (niektórzy podają, że do lustra wody jest prawie 40 m) i prawdopodobnie jest najwyższym czynnym mostem kolejowym w Polsce wzniesionym ponad rzeką. Jego długość wynosi 160 m. Składa się z dwóch 28-metrowych filarów oraz dwóch dźwigni wspierających trzy zwisające łuki. Most został zniszczony, a raczej wysadzony w powietrze 17 lutego 1945 r. Odbudowano go w 1950 r.

Wczesnośredniowieczne grodziska

Dawno temu, na terenach dzisiejszego miasta o nazwie Pieniężno, przez lata zwanego Melcekuke (od zarośli, w których zadomowił się diabeł, czyli czart), mieszkali Prusowie. Nie mylić z Prusakami, czyli Niemcami, którzy na bazie zakonu krzyżackiego po 1466 r. stworzyli szereg państw zwanych Prusami (były wschodnie, książęce…, powstało nawet królestwo niemieckie zwane Prusami). Wśród Prusów żyło m.in. plemię Warmów. Ostatnim wodzem Prusów (nie Prusaków) był Wewa. To jego ludzie żyli nad jarem bystrej rzeki obecnie zwanej Wałszą. Zajmowali się uprawą roślin na niewielkich poletkach, zbieractwem najróżniejszych owoców z drzew i krzewów rosnących po obu stronach rzeki w bujnych lasach pełnych mieszanych drzew, kwiatów, traw, mchów… i oczywiście polowaniem. Jedną z takich osad, usytuowaną na górce, był Zamkowy Wał. Była ona ogrodzona mokradłem, rowem z wodą, rozlewiskiem i rzeką. To tam chronili się Warmowie przed nieproszonymi gośćmi.  Archeolodzy twierdzą, że najprawdopodobniej mieściła się w nim główna siedziba ludu Wewa. Obiekt ten – dzisiaj prawie niewidoczny – datowany jest na XI-XII w. Pełnił funkcję obronną na granicy plemiennej Warmów i Pogezanów.

Ścieżka poprowadzona przez rezerwat wzdłuż rzeki jest zróżnicowana. Fot. Maria Giedz

Po przeciwnej stronie rzeki, gdzie również poprowadzono ścieżkę turystyczną, na górce, tuż za nowym mostkiem Warmowie mieli kolejną osadę? Było to grodzisko, a może tylko wieża obserwacyjna, zwana Szpiczastą Górą. Do celów obronnych chyba nie najlepiej się nadawała, gdyż brakuje tam mokradeł. Ponadto szczyt ewidentnie został usypany i mogła tam stać wieża. Niestety w tym miejscu nie prowadzono większych badań archeologicznych. Na owo wzniesienie nie da się wejść, ale można je obejść.

W okolicy znajduje się jeszcze jedno grodzisko zwane Szaniec, usytuowane w Wojnitach, czyli wysunięte najdalej na południe i podobnie jak pozostałe było w posiadaniu plemienia Wewów. Było to niegdyś duże założenie obronne usytuowane na stromym pagórku. Składało się z wału ziemnego z wbitymi w niego pionowymi palami. Wał wzmacniały ścięte drzewa z gałęziami skierowanymi na zewnątrz, utrudniającymi przejście. Za wałem znajdowała się spora przestrzeń i dopiero za nią właściwe grodzisko otoczone kolejnym wysokim wałem. Niestety i o tym grodzisku niewiele wiemy, gdyż nie prowadzono na nim badań archeologicznych, a szkoda, ponieważ Warmia, to ciekawa, ale i mało znana kraina w północno-wschodniej Polsce. Wiele osób kojarzy ją z Mazurami, mimo że różnica jest ogromna. No ale obie krainy ze sobą graniczą, więc dla niektórych, zwłaszcza w dobie globalizacji nie stanowi to różnicy. To tak jak by powiedzieć, że Kaszuba, to to samo co Kociewiak, a Polesie utożsamiać z Podlasiem.

Cudowne źródełko

Pogoda dopisuje. Ptaki śpiewają, więc przy nowym mostku robimy postój. Grzegorz Radzicki jako główny organizator, ale i przewodnik naszej wycieczki opowiada o otaczającej nas przyrodzie, o rezerwacie. Zapowiada też, że za górą, którą musimy pokonać znajduje się chyba najciekawsza, dostępna „atrakcja” na trasie naszej wędrówki, ale o tym za chwilę. Dopowiada też, że za nowym mostkiem, przez który przechodzi się na drugą stronę rzeki znajduje się parking, ale też wiedzie ścieżka równoległa do rzeki. My jednak idziemy po lewej stronie, gdzie droga staje się bardziej wymagająca. Najpierw podchodzimy pod stromą górkę, a następnie z niej schodzimy. Obejść się nie da, chociaż śmiałkowie próbowali. Rzeka w tym miejscu niezbyt sforna, podmyła stoki pagórka zwanego Białą Górą, wznoszącą się 60 m ponad lustro wody. Dalej, za górką przechodzi się przez rozlewiska, gdzie można spotkać powalone drzewa i rosnące na nich huby. Wiosną pełno tu kwiatów. Wreszcie dochodzi się do „cudownego źródełka” o niezbyt miłym zapachu, bo z siarczkiem żelaza. Źródełko jest właściwie nieczynne, gdyż wody w nim nie ma.

Ze źródełkiem tym wiąże się kilka opowieści. Jedna podaje, że uratowało ono życie wycieńczonym żołnierzom ukrywającym się w okolicy podczas wojny. Kiedy pili tę wodę wracali do sił, a jeśli byli chorzy to zdrowieli. Według innej legendy, a działo się to bardzo dawno temu, doszło do ogromnej wojny. Mieszkańcy Pieniężna, chroniąc się przed obcymi wojskami pośpiesznie uciekali z domów. Pozostali jedynie chorzy, którzy schronili się w dolinie rzeki Wałszy, właśnie w pobliżu owego źródełka. Żywili się tym co w lesie znaleźli, popijając wodę ze źródełka. Po kilku dniach wszyscy powrócili do zdrowia.

Po zakończeniu wojny, kiedy mieszkańcy Pieniężna powrócili do domów i odkryli uzdrawiającą moc wody źródlanej zaczęli organizować pielgrzymki do tego cudownego źródełka. Pielgrzymki wyruszały w dniu św. Jakuba, czyli 25 lipca, po mszy odpustowej odprawianej w kościele św. Jakuba w Pieniężnie. Ten XVI-wieczny Kościół Rzymskokatolicki pw. św. Jakuba w 1959 r. zaadaptowano na potrzeby Cerkwi greckokatolickiej pw. Św. Michała Archanioła. Wodą leczono choroby skóry, wzrok, słuch, a także choroby przewodu pokarmowego.

Kapliczka przy cudownym źródle. Fot. Maria Giedz

W 1826 r. obok źródełka wybudowano Kaplicę. Ufundowała ją wdowa po pieniężeńskim piekarzu o nazwisku Gehrmann. Dawniej była to kaplica Matki Bożej, ponieważ wewnątrz znajdowała się figura Matki Boskiej Niepokalanej wyrzeźbiona przez miejscowego artystę, a za model posłużyła dziewczyna z Pieniężna. W 1938 r. w kaplicy umieszczono XIX-wieczny obraz przedstawiający sceny Narodzenia Chrystusa i Hołd pasterzy. Wówczas kaplicę nazwano Kaplicą Narodzenia. Niestety obraz ten skradziono w latach 80. XX w. Obecne wyposażenie nie przedstawia większej wartości, więc może nikt go nie ukradnie. Kaplicą opiekują się księża werbiści z pobliskiego klasztoru. Nabożeństwa odbywają się w niej okazjonalnie. Kapliczka zazwyczaj jest otwarta, więc można wejść do środka. Co zresztą zrobiliśmy. Okazało się, że ktoś przyniósł świeczkę, ktoś inny śpiewniki i tak spontanicznie zaczęliśmy śpiewać i modlić się, każdy we własnej, znanej sobie intencji.

Kapliczka stoi stosunkowo blisko rzeki. Zamierzaliśmy przejść na drugą stronę i wrócić inną drogą. Niestety zniszczony przez wodę most nadal nie został naprawiony, więc rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Część osób poszła do wsi Wojnity gdzie postanowiliśmy wspólnie pobiesiadować. Kierowcy wrócili tą samą trasą na parking po samochody. Szkoda, bo drugi, ten prawy brzeg rzeki jest zupełnie inny.

Jeden z jarów schodzący do rzeki ze zbocza wzniesienia nad wąwozem. Fot. Maria Giedz
Pozostałości po moście pozwalającym przejść na drugi brzeg rzeki. Fot. Maria Giedz
Krótki odpoczynek przy jednej z tablic informujących o lokalnej roślinności. Fot. Maria Giedz
Fot. Maria Giedz

Wojny tu żadnej nie ma – korespondencja MARII GIEDZ z Libanu

Polskie massmedia straszą ludzi wojną w Libanie. Znajomi wypytują „czy żyję?” A tu spokój, piękna pogoda, mili ludzie, smaczne jedzenie, bujna przyroda i to głównie o tej porze roku. Turystów niestety mało, bo propaganda robi swoje.

Komuś musi bardzo zależeć na tym, aby Liban przedstawiać, jako kraj ogarnięty wojną, czyli w ogniu. Na stronie polskiego MSZ-tu widnieje ostrzeżenie dla wyjeżdżających z Polski do Libanu, które można utożsamiać z zakazem podróżowania do tego kraju:

W związku z trwającym konfliktem w regionie oraz niestabilną sytuacją na południu kraju i okresową wymianą ognia, a także coraz częściej odnotowywanymi przypadkami zatrzymań obcokrajowców, w tym obywateli polskich, Ministerstwo Spraw Zagranicznych odradza wszelkie podróże do Libanu.

Sytuacja bezpieczeństwa w Libanie jest wysoce nieprzewidywalna. Nie można wykluczyć, że dojdzie do nagłej eskalacji działań zbrojnych i ewentualnych ograniczeń w ruchu lotniczym, które mogłyby spowodować trudności w opuszczeniu kraju.

Po takim „apelu” nic dziwnego, że biura podróży odwołują wyjazdy. A miejscowi tracą pracę i nadzieję na przeżycie całych rodzin. Już zastanawiają się, czy nie opuścić rodzinnej ziemi i udać się na emigrację, bo Liban przecież nie ma przemysłu, żyje głównie z turystyki. Trochę przesadzam, gdyż jest kilka cementowni, jadąc na północ w stronę Tripolisu, a także fabryk paszy, czy kamieniołomy. Ma, co prawda bogate złoża gazu, ale ich nie eksploatuje, bo nie ma, kto tego zrobić.

Zastanawiam się, czy o Polsce też nie powinno się pisać jak o Libanie. Przecież wojna na Ukrainie może w każdej chwili przenieść się do Polski, więc nikt z państw Zachodu nie powinien nawiedzać naszego kraju, jesteśmy przecież krajem niebezpiecznym. A dla przykładu, na terytorium Polski spadły ze dwie rosyjskie rakiety i nawet zabiły dwie osoby. W Libanie takich przypadków nie odnotowano, ale to Liban jest zagrożony, a Polskę uznaje się za bezpieczną. Brawo dla naszych polityków, a zwłaszcza „specjalistów” od Bliskiego Wschodu?

Zamek na wodzie. Przez krótki okres był własnością templariuszy. Fot Maria Giedz
Wodospad Afqa. Fot. Maria Giedz

Liban to nie Syria, gdzie wojna toczy się od 13 lat i to dzięki „politycznym geniuszom” obcych państw wspierających owy konflikt zbrojny. W Libanie nie ma, kto kogo wspierać, bo nie ma rządu, nie ma prezydenta, a większość kraju, to rejony chrześcijańskie. Chrześcijanie nie będą się układać ani z Rosją, ani z Turcją, ani z Iranem, a Amerykanie nie są nimi zbytnio zainteresowani. Zresztą chrześcijan, zgodnie z nową modą nikt nie będzie wspierać, poza niektórymi organizacjami, jak Pomoc Kościołowi w Potrzebie, czy Templariusze, bo i po co. Oczywiście jest stosunkowo niewielki teren opanowany przez Hezbollah wspierany przez Iran, ale ten nie wychyla się z żadnymi agresywnymi działaniami, więc i nikt go nie zaczepia, chyba, że słownie. Poza tym terenów opanowanych przez Hezbollah można nie zwiedzać, choć szkoda, bo właśnie tam w Baalbek znajdują się najwspanialsze ruiny starożytnych kultur. Drugi obszar, na południu, czyli Tyr i okolice Sydonu, gdzie od 1949 r. znajdują się obozy dla palestyńskich uchodźców też na wszelki wypadek lepiej omijać, zwłaszcza, że tam króluje Hamas, ale pozostałe są fascynujące i jaka radość dotarcia do nich!

Ile tu jeziorek! ale tylko wiosną. Potem jest sucho. Fot. Maria Giedz

Nasza mała, 12-osobowa grupka, jest zachwycona tym, co oglądamy i w czym uczestniczymy. Ośnieżone góry sięgające trzech tysięcy metrów nad poziomem morza, piaszczysto-kamieniste plaże z ciepłym morzem, w którym można się kąpać, piękne groty, niektóre do dzisiaj użytkowane, pozamieniane na kaplice i kościoły, warownie z czasów krzyżowców, a nawet pałace i okazałe rezydencje, a i o tej porze roku pełne wód wodospady, jeziorka mieniące się w słońcu, kwieciste łąki… Ciekawostek i wszelkich atrakcji turystycznych znajduje się w Libanie bez liku, mimo że kraj jest mały, niewiele większy od województwa opolskiego.

Msza św. odprawiana w cedrowym lesie. Fot. Maria Giedz

Jak wspomniałam wcześniej Liban to kraj w większości chrześcijański, więc wiele tu kościołów i miejsc pamiętających czasy nie tylko apostołów, ale i samego Jezusa, który po tych terenach wędrował i na tych terenach nauczał. W miejscu, gdzie Jego Matka, czyli Maria, Matka Boża czekała na Jezusa nasz „prywatny kapelan” odprawił Mszę Świętą. Jaka uczta duchowa! Zresztą takich doznań duchowych mieliśmy znacznie więcej. Wszystkim najbardziej utkwiła liturgia odprawiana w środku cedrowego lasu, wśród kilkusetletnich, a nawet żyjących prawie dwa tysiące lat drzew i to z widokiem na ośnieżone góry.

Msza św. w Harissie z patriarchą maronickim. Fot. Maia Giedz

Mieliśmy też możliwość uczestnictwa we Mszy Św. celebrowanej przez maronickiego patriarchę, na którą przybyło kilka tysięcy osób, głównie kobiet z najróżniejszych „kółek różańcowych”, bo to właśnie dla nich tę Mszę odprawiano. Warto tu wspomnieć, że kraj ten zamieszkuje 4,5 mln Libańczyków oraz 2,5 mln uchodźców, głównie syryjskich. Bazylika w Harissie, to taka polska Częstochowa, pękała w szwach, a mieści się w niej trzy tysiące wiernych. Podobnie było na procesji (pielgrzymce) z pustelni do grobu św. Charbela, która odbywa się 22 dnia każdego miesiąca. Nie wiem ile osób w niej uczestniczyło, ale cała trasa to długość około dwóch kilometrów i kiedy pierwsi pątnicy dochodzili do klasztoru w Annayi, to ostatni opuszczali pustelnię. Niesamowite przeżycie! W tej wędrówce z Najświętszym Sakramentem, trochę przypominającej „Boże Ciało”, biorą udział nie tylko chrześcijanie, maronici, czyli katolicy, ale i muzułmanie, oraz wyznawcy innych religii. No cóż św. Charbel, to święty na dzisiejsze czasy. Czci się go już niemal na całym świecie i stał się bardzo popularny, chociaż za życia był człowiekiem wyjątkowo skromnym. Ktoś zapyta:, dlaczego? Odpowiedź brzmi:, Bo jest skuteczny!

Pielgrzymi wędrujący z pustelni Charbela do grobu świętego. Maria Giedz

Zresztą Liban „obfituje” w świętych i błogosławionych, w Polsce stosunkowo mało znanych, ale jakże ciekawych, jak chociażby święta Rita, święty Maron, czy błogosławiony Esteban. Może, dlatego kraj ten jest chroniony przed najróżniejszego rodzaju „kataklizmami”, jak wojna, tocząca się w krajach ościennych, ale nie w Libanie. Polskie samoloty tu docierają i nie tylko polskie. W czasie całego pobytu widziałam tylko raz na niebie helikopter – medyczny, a nie wojskowy oraz pasażerskie samoloty lądujące w okolicy Bejrutu. Poza tym szum morza, no i petardy wystrzelone z okazji zaręczyn młodych ludzi.

Wśród turystów spotkałam tylko jedną grupę pielgrzymkową i to z Polski, z Krakowa. Pozostali boją się przyjechać, gdyż propaganda robi swoje. Ciekawe, komu zależy na tym, aby Liban przedstawiać w ogniu – pytał mnie Kazimierz Gajowy, polski dziennikarz mieszkający od 40 lat w tym kraju?

Jak Matka Boska Kodeńska, a to wysoko w Górach Libanu. Fot. Maria Giedz
Fot. Maria Giedz

Mowy końcowe w procesie byłej dyrektor TVP 3 Gdańsk i byłego dziennikarza TVP z powództwa byłego Prezydenta Sopotu

Chodzi o proces z zarzutem o naruszenie dóbr osobistych Gminy Miasta Sopot przez red. Joannę  Strzemieczną- Rozen byłą już dyrektor TVP3 Gdańsk i Jakuba Świderskiego byłego dziennikarza TVP3 Gdańsk, a obecnie radnego Sopotu, jaki  toczy się w Sądzie Okręgowym w Gdańsku od 2018 r. Kolejna – teoretycznie ostatnia –  rozprawa odbyła się 16 kwietnia 2024 r. Wyrok ma być ogłoszony 16 maja 20204 r. 

Ta rozprawa miała być ostatnią, gdyż 19 grudnia 2023 r. doszło do podpisania ugody pozasądowej pomiędzy Gminą, a dziennikarzami. Chodziło o polubowne zakończenie sporu. W wyniku owej ugody zostało złożone oświadczenie, które dziennikarze mieli opublikować na stronie TVP3 Gdańsk do 21 stycznia 2024 r. Z przyczyn od nich niezależnych 20 grudnia 2023 r. strona telewizji została zablokowana. Odblokowano ją dopiero dokładnie dzień po obowiązującym na ową publikację terminie. Dziennikarze, chcąc wypełnić zobowiązanie w terminie opublikowali oświadczenie na stronie CMWP SDP, licząc, że zostanie ono uznane przez Powoda. Przypomnijmy, że Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP monitoruje ten proces od 2019 r. Obserwatorem jest red. Maria Giedz.  CMWP przedstawiło Sądowi swoje stanowisko w tej sprawie, działając w charakterze amicus curiae.

Informacja  o tym jest TUTAJ.

Prowadzący sprawę Sędzia Sądu Okręgowego Piotr Kowalski zgodził się, aby Powód, czyli Gmina Sopot przedstawiła swoje stanowisko na temat przedłużenia terminu wykonania owej ugody. Jeśli odpowiedź władz Sopotu byłaby pozytywna, pozwani mogliby ponownie złożyć wniosek dotyczący publikacji płatnego oświadczenia, o ile nowy dyrektor gdańskiej telewizji zgodzi się na jego publikację. Wówczas ciągnący się od sześciu lat proces zakończyłby się, a następstwem byłoby wycofanie pozwu. Niestety proces nie zakończył się, był więc kontynuowany, gdyż strona powodowa nie wyraziła zgody ani na publikację oświadczenia na stronie TVP3 Gdańsk po terminie obowiązującym w ugodzie, ani nie zaakceptowała publikacji, która już się ukazała na stronie CMWP SDP.

Sędzia Kowalski na rozprawę w dniu 16 kwietnia wyznaczył 15 minut. Stawili się na nią: pełnomocnik Gminy Sopot mec. Monika Nowińska-Retkowska; nie pojawił się na niej Powód, czyli Jacek Karnowski, gdyż przestał pełnić funkcję prezydenta Sopotu; nie pojawiła się też red. Joanna Strzemieczna-Rozen. Reprezentował ją mec. Wenanty Plichta. Natomiast stawił się pozwany red. Jakub Świderski. Doszło więc do wygłoszenia mów końcowych. Wszystkie miały zostać wygłoszone w piętnaście minut. Wypowiedź rozpoczęła mec. Nowińska-Retkowska. Mówiła dłużej niż 15 minut i to głównie na temat misji prasy, wolności słowa, a także o roli jaką pełnią media w społeczeństwie, cytując fragmenty dokumentów prawnych oraz definicji. Na koniec wspomniała o rzekomym braku rzetelności wykazanej przez pozwanych dziennikarzy. Zacytowała też wyjęte z kontekstu zwroty użyte w audycjach, jak: „dworzec prywatny”, „prezydent przekazał grunt prywatnym osobom”, „mieszkańcy stracili najlepsze tereny”, „miasto wycofało się ze spółki, do której wniosło wkład”, „ludzie toną w morzu”. Podkreślała, że używając takich określeń dziennikarz winien podać źródła. Cytowała również fragmenty wypowiedzi red. Świderskiego z przesłuchania dokonanego podczas procesu sądowego, jak: „nie jestem w stanie powiedzieć, a jedynie domniemywać”, „podejrzewam”. Dodała, że wg niej wszystkie informacje były kłamliwe. Red. Strzemiecznej-Rozem zarzuciła kłamstwo w Radzie Etyki Mediów. Przytaczała obowiązujące przepisy i że dzięki tym kłamstwom „doszło do naruszenia dobra publicznego, a odbiorcy (audycji telewizyjnych) zostali pozbawieni faktów”. Ponadto zarzucała red. Strzemiecznej-Rozen braku przesłuchania wszystkich audycji i zareagowania na fragmenty niezgodne z prawdą. W imieniu Gminy wniosła o uwzględnienie powództwa i domagała się opublikowania podanego w pozwie oświadczenia (przeprosin) o określonej w pozwie treści (umieszczonej na pierwszej stronie „Rzeczpospolitej”, a także na stronie internetowej ONET i to w wielkości 17×15 cm.), a jako zadośćuczynienie Gminie wpłacenia 10 tys. zł.

Mec. Plichta wniósł o oddalenie powództwa, twierdząc, na podstawie art. 3 Kodeksu Prawa Cywilnego, że roszczenie jest nieuzasadnione. Dodał, że proces cywilny nie jest cenzurą materiału prasowego. Natomiast ten proces jest próbą narzucenia narracji audycji przez powoda. „Nie może być tak, że o Sopocie dziennikarzowi wolno pisać tylko dobrze, jeśli nie, to zasługuje na proces cywilny”. Dodał, że „według powoda dziennikarz publikując informacje o Sopocie ma dokonywać analizy informacji z Centralnego Biura Korupcyjnego, a przecież o Sopocie mówi się różnie. Sopot ma również swoje ciemne strony.” W tym momencie sędzia Kowalski przerwał mowę końcową, tłumacząc, że „jest zbyt długa i że pod salą rozpraw czekają ludzie na kolejną wokandę.” Dodając: „czas nas goni”. Stwierdził też, że mowę końcową można złożyć na piśmie i dołączyć do akt procesowych, gdyż Sąd nie wyda wyroku podczas tej rozprawy, tylko za miesiąc.

Mec. Plichta stwierdził, że „obrona nie może być ograniczana”, ale oczywiście przedstawi szczegółowo odpowiedź na mowę końcową powoda. Dodał, że podane w audycjach fakty są prawdziwe i istnieją na to dowody. Np. dworzec kolejowy o działalności ponadlokalnej nie jest w sferze działalności gminy, a państwa. Zatem nie dotyczy to kwestii Gminy Miasta Sopotu. W systemie prawa cywilnego (t. III, prawo rzeczowe) jest wyraźny podział na własność publiczną i prywatną. Jeśli dworzec stanowi własność spółki należącej do grupy PKP to można go zaliczyć do dworca prywatnego. Także kwestia dotacji dotyczy innego podmiotu. I niezrozumiałym jest oburzenie się przez stronę powodową na zwrot „dworzec prywatny” i złożenie pozwu do Sądu o naruszenie dóbr osobistych gminy, kiedy to jest własność prywatna. Wyjaśnił też znaczenia określenia „przekazanie” – zgodnie z definicją, ale i przepisami prawnymi może być ono zarówno płatne, jak i bezpłatne. Podał jeszcze kilka przykładów kontrowersyjnych dla Gminy Sopot stwierdzeń, które padły podczas emitowanych audycji w TVP3 Gdańsk w roku 2017. Przypomniał, że dwie audycje były emitowane na żywo i redaktor naczelna nie miała wpływu na wybór gości, czy też na wypowiedzi owych gości. Wspomniał również o interesującym wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka z marca 2022 r., na mocy którego uznano, że samorząd czy gmina ma bardzo ograniczone prawo z roszczeniem o ochronę jej dóbr osobistych. Można też dodać, że na mocy owego wyroku gmina została zobligowana do wypłacenia wysokiego odszkodowania skarżącemu.

Na koniec jeszcze raz wniósł o oddalenie pozwu. Natomiast w kwestii ewentualnego zamieszczenia przeprosin, wniósł o zachowanie proporcjonalności. W żaden sposób te przeprosiny nie powinny się ukazać na łamach i to na pierwszej stronie ogólnopolskiego dziennika jakim jest „Rzeczpospolita”, bowiem nie tam doszło do naruszenia dóbr osobistych, ani też na pierwszej stronie portalu ONET. „Jest zasada, że przeprosiny powinny ukazać się tam, gdzie doszło do ich naruszenia. Nie mówiąc już o kosztach jakie by mieli ponieść z tego tytułu pozwani.”

Ostatnią osobą wygłaszającą mowę końcową był red. Jakub Świderski, który stwierdził, że proces ten, to SLAPP (strategic lawsuit against public participation), czyli strategiczny proces przeciwko partycypacji publicznej. Rozpoczął się przed wyborami samorządowymi w 2018 r., gdyż chodziło o zademonstrowanie racji prezydenta Sopotu, który ponownie startował na ten urząd. Po żadnej z audycji Gmina Sopot nie skierowała do Świderskiego pisma z prośbą wyjaśnienie zawartych w audycjach kwestii, czy też prośby o sprostownie czy przeprosiny. Ponadto w audycji „Pomorze Samorządowe” oskarżano Świderskiego za to, że goście wypowiadali się negatywnie na temat Sopotu, a przecież Świderski nie miał żadnego wpływu na to, o czym uczestnicy procesu przekonali się podczas odtworzonej na sali sądowej audycji. „Oskarżono mnie o to, że goście wypowiadają się i że jest jakiś prowadzący, a ja nie miałem z tym nic wspólnego”. „Oskarżono mnie również za to, co zrobił aktor na scenie, no ale trzeba było mnie oskarżyć, bo takie było założenie”. „Jeśli ja jestem wydawcą i jest realizator, to nie mam wpływu na to co mówią ludzie. To była rozmowa Łukasza Sitka i Małgorzaty Tarasiewicz z ludźmi, na żywo. Czy miałem odsunąć ich od mikrofonu, a może przerwać audycję, zerwać łącze? A potem przeprosić, że ktoś coś powiedział?” Jakub Świderski wspomniał też o kwestii żądania przeprosin i zamieszczenia ich w internecie. „Przecież w internecie nie ma możliwości zamieszczenia ogłoszenia wielkości 17 na 15 centymetrów. Wykonanie takiego żądania nie jest realne, gdyż nie ma w internecie ofert liczonych w centymetrach.”

Wyrok w tej sprawie, jak zapowiedział sędzia Piotr Kowalski, zostanie ogłoszony 16 maja 2024 r.

 

 

Kazimierz Dolny. Łysy szczyt Krzyżowej Góry z trzema drewnianymi krzyżami. Fot. Maria Giedz

Spacer po miejscach zadumy – MARIA GIEDZ o Kazimierzu Dolnym mniej znanym

Mekka artystów, malarzy, literatów, miejsce licznych imprez, usytuowana nad Wisłą, przyciąga rzesze turystów, zachwyca renesansowymi kamienicami rozlokowanymi wokół rynku z drewnianą studnią, pięknymi spichlerzami ustawionymi wzdłuż rzeki, kościołami, zamkiem, urokliwymi wąwozami…. Czegoż tu nie ma? A i ileż tu znakomitości można spotkać! Oczywiście chodzi o miasteczko Kazimierz założone, jak nam się wydaje, przez znakomitego polskiego króla Kazimierza Wielkiego, który „zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną”.

Nie do końca jest to prawda, gdyż za czasów rządu Kazimierza Wielkiego miejscowość już istniała, a król wzniósł jedynie niewielki murowany zamek. Ponadto piękne kazimierskie murowane kamienice powstały nieco później, za rządów innego władcy, ale prawdą jest to, że Kazimierz Wielki nadał Kazimierzowi prawa miejskie. Natomiast co do nazwy, to wiąże się z innym władcą, Kazimierzem Sprawiedliwym, który w 1181 r. osadę Wietrzna Góra podarował klasztorowi Zgromadzenia Sióstr Kanoniczek Regularnych Zakonu Premonstratensów, potocznie zwanych norbertankami. Na cześć darczyńcy zakonnice zaczęły ową osadę zwać Kazimierzem i pod taką nazwą zapisano ją w Roczniku Kapituły Poznańskiej w 1249 r.

Wczesną wiosną, a raczej na przedwiośniu, zazwyczaj jest to okres Wielkiego Postu, w Kazimierzu jest pusto. Turystów brak. Nieliczni snują się po miasteczku, szukają miejsc, w których można pokontemplować, wyciszyć się, zadumać i niekoniecznie muszą to być wnętrza kościołów. Co ciekawe Kazimierz znakomicie się do tego nadaje. Cisza, czyli brak wielkomiejskiego gwaru, rozpraszających świateł, śpieszących się ludzi, za to są ładne obiekty zabytkowe, jest piękna przyroda i niezwykłe, historyczne miejsca, które w tę atmosferę świetnie się wpisują. Niestety są mało znane i często niezauważane. Proponuję więc spacer po miejscach zadumy, który można podzielić na kilka odcinków.

Zapomniany powstaniec

Niemal w centrum miasta, w bok od głównej drogi odchodzi brukowana ulica Juliusza Małachowskiego, którą poprowadzono wąwozem zwanym Małachowskiego. Może nie jest to najpiękniejszy wąwóz w Kazimierzu i jego okolicach, ale wiedzie w górę obok Domu Pracy Twórczej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Kuncewiczówki (rodzinny dom pisarki Marii Kuncewiczowej i jej męża Jerzego, m.in. polityka ruchu ludowego) do mogiły powstańca listopadowego. To właśnie tam 18 kwietnia 1831 r. zginął Juliusz Małachowski, o czym wspomina napis wyryty na kamiennej płycie: „Juliusz Hr. Małachowski ur. 1802 r. poległ 18 kwietnia 1831 r. pod Kazimierzem w tem miejscu. Wieczny odpoczynek racz mu dać PANIE”. Co prawda ten polski poeta, a jednocześnie podpułkownik, dowódca piechoty, a dokładnie kosynierów został pochowany w rodzinnym grobowcu w Końskich (woj. świętokrzyskie), ale w miejscu jego śmierci ułożono płytę nagrobną, niestety dość zaniedbaną.

Symboliczny grób Juliusza Małachowskiego, , który w tym miejscu, w górnej partii wąwozu zginął w 1831 r. broniąc Polski. Fot. Maria Giedz

O samym powstańcu niewiele wiadomo poza faktem, że był hrabią herbu Nałęcz, synem generała Stanisława Aleksandra Małachowskiego i Anny z domu Stadnickich. W czasie powstania listopadowego dowodził batalionem strzelców sandomierskich, których utrzymywał na własny koszt. Podczas powstania, w walce z „Moskalami”, dokonał kilku brawurowych akcji, za co został odznaczony Złotym Krzyżem Orderu Virtuti Militari. W Kazimierzu doszło do starć wojsk rosyjskich z przeprawiającymi się przez Wisłę wojskami polskimi. Batalion Małachowskiego osłaniał Polaków. Dzień wcześniej udało się Małachowskiemu uratować wojska polskie od klęski. Dobę później takiego szczęścia nie miał. Zginął od kul nieprzyjaciela.

Kazimierska „ściana płaczu”

Z Wąwozu Małachowskiego, jakieś 200 m za symboliczną mogiłą powstańca, można skręcić w lewo i zejść innym, stromym, dość zarośniętym wąwozem, do ulicy Czerniawy. To kolejny, głęboki wąwóz. Na jego przeciwnym zboczu znajduje się przedziwny pomnik – ściana w połowie pęknięta, z obu stron obłożona połamanymi macewami.

Na owym zboczu w 1851 r. powstał cmentarz żydowski (kirkut). Żydzi w Kazimierzu osiedlili się dość wcześnie, bo już w połowie XV w. Ich pierwszy cmentarz, prawdopodobnie założony w XVI w., znajdował się u podnóża góry Sitarz, przy ulicy Lubelskiej, gdzie dzisiaj znajduje się boisko szkolne.

Tuż po rozpoczęciu wojny w 1939 r., a dokładnie 19 września do „opróżnionego” z zakonników klasztoru Ojców Reformatów wprowadzili się Niemcy i ich tajna policja, czyli Gestapo. To oni w klasztornych piwnicach zorganizowali więzienie, a raczej katownię dla Polaków i Żydów. Od momentu wprowadzenia się do Kazimierza Niemców rozpoczęły się zbiorowe egzekucje. Przeprowadzano je głównie na żydowskim kirkucie na Czerniawach. Niemcy rozstrzeliwali tam nie tylko Żydów, ale i Polaków. To również tam powstało żydowskie getto. Od kwietnia 1942 r. do marca 1943 r. straciło życie około 3 tyś. Żydów z Kazimierza i okolicznych miejscowości. Zaledwie kilku udało się uratować. Niestety nie wiemy ilu Polaków tam rozstrzelano, podaje się tylko, że sporo. W 1939 r., czyli przed wkroczeniem do Kazimierza Niemców mieszkało tam 4641 osób, w tym 2,5 tys. Żydów. Po wojnie liczba mieszkańców zmniejszyła się prawie o połowę.

Kazimierska ściana płaczu – symboliczny pomnik poświęcony Żydom z Kazimierza zabitym przez Niemców. Fot. Maria Giedz

Niemcy w Kazimierzu niszczyli wszystko, nie tylko ludzi, ale najbardziej nie podobał się im cmentarz żydowski, który niemal zrównali z ziemią a kamienne macewy wykorzystali do wybrukowania drogi dojazdowej i dziedzińca siedziby Gestapo w klasztorze franciszkanów. Dopiero w 1984 r. pozbierano z różnych miejsc rozbite macewy i wzniesiono z nich „ścianę płaczu”.  W ten sposób w 1986 r. powstał symboliczny pomnik autorstwa Tadeusza Augustynka. Jest on „przecięty” pionowym pęknięciem, które ma upamiętniać tragiczną historię narodu żydowskiego. Autor po lewej stronie umieścił macewy z grobów kobiet, a po prawej mężczyzn. Na większości płyt znajdują się płaskorzeźbione lub ryte przedstawienia o bogatej symbolice. Są to świece, najczęściej złamane, informujące, że zmarły odszedł z tego świata, są też księgi, korona, dzban i misa, drzewa, kwiaty, a także zwierzęta jak lwy, jelenie, gryfy, ptaki… Niektóre odpowiadają imionom zmarłego, inne ukazują cechy zmarłego. Jeśli widzimy szafę z księgami, to oznacza, że zmarły oddawał się studiowaniu Tory – świętej księgi Judaizmu. Często pojawiają się świeczniki, przypisywane nagrobkom kobiecym, gdyż to kobieta dbała o świece szabasowe.

Kazimierz. fragment macewy z nagrobka kobiety odznaczającej się pobożnością, mądrością i troskliwą. Fot. Maria Giedz

O miejscu tym można by jeszcze długo opowiadać, bo jest niesamowite. Zresztą wszystkie cmentarze wprowadzają w nastrój nostalgii, ale czasem i radości, czego przykładem jest cmentarz w miejscowości Săpânța na terenie Rumunii. Ktoś mógłby zapytać po co chodzić po cmentarzach, jeśli nie leżą na nich bliscy? Otóż każdy cmentarz, niezależnie od kultury, religii, to kopalnia wiedzy. Ja zawsze odwiedzam cmentarze w każdym zakątku świata, do którego docieram. Cmentarz „mówi” więcej o społeczeństwach zamieszkujących dany region niż niejedna kamienica czy pałac.

Krzyżowa Góra

Po powrocie do centrum miasta, o ile nie jest się jeszcze zmęczonym i ma się ochotę trochę powspinać można wybrać się na Górę Trzech Krzyży. Nie jest to co prawda miejsce odosobnione, gdyż wzbudza zainteresowanie wśród wielu turystów. Bowiem właśnie z tej góry można zaobserwować najpiękniejszą panoramę Kazimierza, miasta i okolicznych wzgórz oraz dolinę Wisły.

Widok z Góry Krzyżowej na miasto, kościół Ducha Świętego i Świętej Anny, okoliczne wzgórza i na dolinę Wisły. Fot. Maria Giedz

Góra wznosi się nad kościołem p.w. Ducha Świętego i św. Anny (ponoć wysoka jest na 190 m n.p.m., a tylko 90 nad poziomem Rynku), jednak, aby wejść na nią trzeba dotrzeć do kościoła farnego p.w. św. Jana Chrzciciela i św. Bartłomieja. Z ulicy Zamkowej poprowadzonej obok kościoła odchodzą schody wiodące niemal wprost na szczyt góry z „łysym” wierzchołkiem, na którym stoją trzy drewniane krzyże. Mają odzwierciedlać jerozolimską Golgotę i chronić miasto przed najróżniejszymi klęskami. Nie wiadomo od kiedy stoją na tej górze krzyże (są wymieniane co 30-40 lat), gdyż pierwsza o nich wzmianka pojawiła się w księgach miejskich z 1577 r. Chociaż ten środkowy wyraźnie nawiązuje do panującej w Kazimierzu i okolicy epidemii cholery zwanej morową zarazą, która występowała na początku XVIII w., a dokładnie w latach 1705-1708, co uwzględnia wyryta na krzyżu data oraz napis: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas Panie”.

Na prawym krzyżu umieszczono zupełnie inny napis, dotyczący naszej ojczyzny: „Boże pobłogosław ojczyźnie naszej”. Być może ma to związek z którąś z wojen. Natomiast na lewym krzyżu napisano: „Boże zbaw lud nasz polski”.

Interesujące jest również to, że właśnie na szczycie tej góry w 1852 r. odkryto kurhan grzebalny i ludzkie kości. Przypuszcza się więc, że mogło to być wczesnochrześcijańskie miejsce kultu. No cóż, góra jest miejscem dość tajemniczym.

Zakątek patriotyczny

Schodząc z Góry Krzyżowej i przechodząc przez Rynek warto udać się jeszcze w okolice kościoła p.w. Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny i klasztoru Ojców Franciszkanów Reformatów, tego samego, gdzie w czasie II wojny światowej stacjonowało Gestapo. Właśnie tam, przy klasztornym murze znajdują się dwa obeliski. Jeden z nich jest pomnikiem upamiętniającym dzień 18 listopada 1942 r., a była to środa, w którym w ramach akcji pacyfikacyjnej Niemieccy żołnierze rozstrzelali ponad 140 osób. Dzień ten nazwano „krwawą środą”. Akcja pacyfikacji trwała tydzień, a jej kulminacja przypadła właśnie na środę. Niemcom chodziło o wymuszenie posłuszeństwa wśród mieszkańców Kazimierza i uległości wobec niemieckiej władzy. W ciągu tych siedmiu dni najpierw bez powodu uwięziono ponad 300 osób, a potem ich zabijano.

Obelisk poświęcony marszałkowi Polski Józefowi Piłsudskiemu w 78 rocznicę cudu nad Wisłą. Fot. Maria Giedz

Obok obelisku, na klasztornym murze znajdują się kamienne tablice poświęcone pamięci osób poległych i pomordowanych podczas wojny oraz w pierwszych latach powojennych. Są tam nazwiska ofiar, niestety nie wszystkich, bo do dzisiaj nie udało się ustalić kto zginął w tym miejscu, kto na ulicach miasta, na zesłaniu, czy w niemieckich obozach i więzieniach.

Na tym granitowym obelisku – pomniku widnieje wyryty napis: „Ku czci pomordowanych w latach 1939-1944 przez okupanta hitlerowskiego i ofiar krwawej środy 18 XI 1942 społeczeństwo Kazimierza”. W górnej partii kamienia umieszczono metalowy wizerunek orła w koronie – godło Polski. Co ciekawe, w przewodnikach podaje się, że do wydarzeń „krwawej środy” doszło w roku 1943, a na pomniku wyryto datę 1942.

Drugi obelisk stojący niemal obok pierwszego jest dość nietypowy, gdyż poświęcono go marszałkowi Polski Józefowi Piłsudskiemu. Postawiono go, jak podaje napis: „w 78 rocznicę „cudu nad Wisłą” zwycięskiej bitwy wojska polskiego z nawałą bolszewicką uznanej za 18-tą bitwę w dziejach świata w 1920 r.” Bitwa ta została stoczona w dniach 13-25 sierpnia 1920 r., ale pod Warszawą, a nie w Kazimierzu, więc… Oprócz napisu, na obelisku umieszczono metalowy krzyż, pod nim wizerunek marszałka Józefa Piłsudskiego oraz orła wieńczącego obelisk.

Groby potrafią mówić

Pierwszy kazimierski cmentarz parafialny znajdował się na zboczu wzgórza zamkowego. W XVIII w. zmieniono jego lokalizację przenosząc na stok pod Plebanią Górą. Poświęcono go w 1869 r., nazywając go Cmentarzem Parafialnym św. Jana i tak już zostało. Dojście do cmentarza jest proste. Można iść ulicą cmentarną, która jest przedłużeniem ulicy klasztornej, albo wprost z „zakątka patriotycznego” przez klasztorny dziedziniec.

Nagrobek proboszcza kazimierskiej parafii z 1897 r. Fot. Maria Giedz

Turyści rzadko do tego miejsca docierają, a szkoda, bo jest to jedna z niewielu nekropolii tak ładnie położonych. Składa się z dwóch części: starszej i nowej poświęconej w 1924 r. Spoczywają tam różne ważne i znane osobistości nie tylko w Kazimierzu, ale i w Polsce. Między innymi Maria i Jerzy Kuncewiczowie, małżeństwo pisarki i prawnika. Najbardziej znanym dziełem autorki jest powieść „Cudzoziemka”, uznawana za jedną z najwybitniejszych powieści psychologicznych dwudziestolecia międzywojennego. Dzisiaj o Marii Kuncewiczowej niewiele się mówi. Jest zapomnianą pisarką, a o tym, że była też śpiewaczką to już chyba nikt nie wie.

Wracając do cmentarza, warto poszukać tam starych grobów m.in. powstańców z 1863-4 r., często zniszczonych, ale jakże pięknych, wyraźnie odcinających się od tych lastrykowych. Przypominających, że kiedyś w tym malowniczym mieście żyli i zwykli i niezwykli ludzie.

 

Fot. Maria Giedz

Proces przeciwko dziennikarzom TVP3 Gdańsk z powództwa prezydenta Sopotu. Kolejna rozprawa

Mimo zawartej ugody nadal trwa proces z powództwa prezydenta Sopotu o ochronę dóbr osobistych przeciwko dziennikarzom TVP3 Gdańsk.  W Sądzie Okręgowym w Gdańsku 13 lutego odbyła się kolejna rozprawa przeciwko red. Joannie Strzemiecznej-Rozen, byłej już dyrektor TVP3 Gdańsk oraz red. Jakubowi Świderskiemu, byłemu dziennikarzowi TVP3 Gdańsk. Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP monitoruje ten proces od 2019 r. Obserwatorem jest red. Maria Giedz.

Proces toczy się od 2018 r. . Gmina Miasta Sopot w osobie Jacka Karnowskiego, który od 1998 r. pełnił funkcję prezydenta Sopotu, a od 15 października 2023 r. jest posłem na Sejm reprezentującym KO, zarzuca im naruszenie dóbr osobistych Gminy. Zdaniem powódki materiały wyemitowane przez TVP3 Gdańsk od października 2017 r. do maja 2018 r. są nieprawdziwe, przedstawione w sposób selektywny, bez zastosowania rzetelności dziennikarskiej. 19 grudnia 2023 r. doszło do podpisania ugody pozasądowej pomiędzy Gminą a dziennikarzami. Chodziło o polubowne zakończenie sporu. W wyniku owej ugody zostało złożone oświadczenie, które dziennikarze mieli opublikować na stronie TVP3 Gdańsk do 21 stycznia 2024 r. Z przyczyn od nich niezależnych 20 grudnia 2023 r. strona została zablokowana. Odblokowano ją dokładnie dzień po obowiązującym terminie.  Ponieważ dziennikarze nie mieli możliwości publikacji uzgodnionego w ugodzie oświadczenia, na ich prośbę zostało ono opublikowane jedynie na stronie CMWP SDP. Mimo to proces jest kontynuowany.

Na rozprawie 13 lutego 2024 r. nie pojawił się powód, czyli Jacek Karnowski, gdyż przestał pełnić funkcję prezydenta Sopotu. Gminę reprezentowała mec. Monika Nowińska-Retkowska. Nie pojawiła się też red. Joanna Strzemieczna-Rozen, reprezentował ją mec. Wenanty Plichta. Natomiast stawił się pozwany Jakub Świderski, który w latach 2002-2006 był członkiem Rady Miasta Sopot, kandydował także na prezydenta miasta Sopot. Mimo kolejnego już wezwania nie zgłosił się świadek Jarosław Sulewski, który co prawda wcześniej złożył pisemne zeznanie, ale bardzo lakoniczne i niepełne. Sprawę prowadził Sędzia Sądu Okręgowego Piotr Kowalski.

Pełnomocnik Gminy Sopot mec. Nowińska-Retkowska wniosła o rezygnację z przesłuchania świadka Sulewskiego, bowiem zdaniem Gminy jego pisemne zeznania są wystarczające. Odmiennego zdania jest pozwany Świderski i podtrzymywał żądanie przesłuchanie owego świadka. Mec. Plichta, reprezentujący pozwaną Strzemieczną-Rozen stwierdził, że wykluczając ustne zeznania świadka Sulewskiego ogranicza się pozwanym prawo do obrony. Jednakże sędzia Kowalski przychylił się do wniosku mec. Nowińskiej-Retkowskiej o odrzucenie dalszych prób przesłuchania świadka Sulewskiego – był wzywany kilkakrotnie na rozprawy – dodając, że można będzie przesłuchać owego świadka w Sądzie Apelacyjnym. Mec. Nowińska-Retkowska złożyła pisemne uzupełnienie do wypowiedzi strony powodowej dokonanej w formie ustnej na posiedzeniu sądowym w dniu 19 września 2023 r. Sąd zgodził się, aby strona pozwana ustosunkowała się do owego uzupełnienia i przedstawiła je na kolejnej rozprawie.

Mec. Plichta poinformował Sąd o zawartej 19 grudnia 2023 r. ugodzie pozasądowej. Oboje pozwani, a także Lucjan Brudzyński wyznaczony przez Prezesa Rady Ministrów do pełnienia funkcji Prezydenta Miasta Sopotu, podpisali  się pod tą ugodą. Jednak nie doszło do jej wykonania, gdyż wydarzenia związane z mediami publicznymi po utworzeniu rządu 13 grudnia uniemożliwiły publikację oświadczenia, które miało być  warunkiem wykonania ugody. Wniosek o opublikowanie oświadczenia wpłynął do TVP3 Gdańsk 21 grudnia 2023 r. Pozwani otrzymali na nie odpowiedź wystawioną 28 grudnia 2023 r., w której Bogdan Szczepański, kierownik Sekcji Reklamy Marketingu i Promocji Telewizji Polskiej S.A. Oddziału w Gdańsku informuje, że: „z przyczyn od nas niezależnych w dniu 20.12.2023 r. strona internetowa www.gdansk.tvp.pl została zawieszona i do dnia wysłania tego pisma działanie jej nie zostało przywrócone. W chwili przywrócenia sprawności działania strony internetowej TVP3 Gdańsk zostaną Państwo poinformowani o sposobie załatwienia wniosku dotyczącego możliwości umieszczenia przez Państwa płatnego ogłoszenia.” Przywrócenie działania strony nastąpiło po terminie wyznaczonym w ugodzie. Sędzia Kowalski zaproponował, aby Powód, czyli Gmina Sopot przedstawiła swoje stanowisko na temat przedłużenia terminu wykonania owej ugody. Jeśli odpowiedź władz Sopotu będzie pozytywna, pozwani będą mogli ponownie złożyć wniosek dotyczący publikacji płatnego oświadczenia, o ile nowy dyrektor TVP3 Gdańsk zgodzi się na jego publikację. Wówczas ciągnący się od sześciu lat proces zostanie zakończony. Sędzia Kowalskim wyznaczył 60 dni na złożenie informacji dotyczącej wykonania ugody. Następstwem będzie wycofanie pozwu. Jeśli do tego nie dojdzie, to proces będzie kontynuowany, a termin kolejnej rozprawy został wyznaczony na 16 kwietnia 2024 r.

 

 

Janusz Wikowski, ks. Jarosław Brylowski i w tle Maria Giedz. Fot. Andrzej Gojke

Świąteczne spotkanie pomorskich dziennikarzy

Tradycyjnie spotkanie noworoczno-opłatkowe w gdańskim oddziale SDP potocznie nazywa się opłatkiem, gdyż odbywa się co roku i to od wielu lat w okresie Bożego Narodzenia oraz Nowego Roku, zazwyczaj na początku stycznia. Tegoroczne odbyło się 12 stycznia w Gdańsku, w restauracji Cała Naprzód nad Motławą. Była modlitwa, łamanie się opłatkiem, składanie życzeń, śpiewanie kolęd i oczywiście wigilijne przysmaki jak barszcz, pasztecik z kapustą i grzybami, kilka potraw śledzi, w tym te po kaszubsku, a więc w śmietanie i z jabłkiem. A co najważniejsze, nie zabrakło przyjaznej atmosfery.

Uczestnikami owego spotkania byli zarówno członkowie Oddziału Gdańskiego SDP jak i zaproszeni goście, chociaż tak naprawdę gośćmi byliśmy wszyscy, a przynajmniej tak się czuliśmy, bo tak gościnnie przyjmował nas prezes Oddziału Gdańskiego Janusz Wikowski. To Janusz witając nas przypomniał, że jesteśmy „czwartą władzą” i nie powinniśmy o tym zapominać, gdyż mamy ważną misję do spełnienia, szczególnie w okresie łamania prawa przez władzę wykonawczą i sądowniczą. Przypomniał też, że nasze Stowarzyszenie broni niezależności dziennikarskiej, m.in. za pośrednictwem Centrum Monitoringu Wolności Prasy, protestuje przeciwko ograniczaniu przez władze prawa społeczeństwa do informacji, przeciwko likwidacji przez rząd mediów publicznych i opowiada się za pluralizmem w mediach. Dodał również, że po to są te spotkania, abyśmy czuli, iż razem tworzymy siłę zarówno na płaszczyźnie zawodowej, jak i stowarzyszeniowej. Przypomniał także o publikacjach i informacjach, jakie ukazują się na portalu sdp.pl oraz w czasopiśmie „Forum Dziennikarzy”, do których czytania zachęcał.

Przez lata gościem opłatkowych spotkań był ks. Tadeusz Gocłowski, arcybiskup metropolita gdański. Po śmierci arcybiskupa rolę kapłana błogosławiącego trójmiejskich dziennikarzy, jednocześnie składając im życzenia, aby w pracy kierowali się rzetelnością i uczciwością, pełnił ks. Zbigniew Zieliński, obecnie biskup diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Od ponad dwóch lat członkiem Oddziału Gdańskiego SDP jest Ksiądz Jarosław Brylowski, proboszcz parafii p.w. Bł. Księdza Jerzego Popiełuszki w Ełganowie, jednocześnie kapelan Templariuszy, czyli Preceptorii Pomorza Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Jerozolimskiej (OMCTH), a także autor publikacji o tematyce religijnej, historycznej, m.in. tłumaczenia Ewangelii głoszonej przez Ireneusza z Lyonu. I to właśnie ks. Jarosław pełnił rolę duchownego podczas dziennikarskiego opłatka. Jarka, a tak na poważnie, księdza Jarosława nie trzeba było specjalnie zapraszać, bo jest jednym z nas.

Ważnym gościem, o którym należałoby wspomnieć na samym początku był Andrzej Klimczak, przedstawiciel Zarządu Głównego SDP i jednocześnie redaktor naczelny „Forum Dziennikarzy”, na co dzień mieszkający i pracujący w okolicach Rzeszowa, w tym również wśród Polaków na Ukrainie. Nic dziwnego, że dla uczestników spotkania był przysłowiową „kopalnią wiedzy” na temat tego, co dzieje się na południowym wschodzie naszego kraju. Egzemplarze „Forum Dziennikarzy” rozeszły się „jak świeże bułeczki”.

Bogusław Olszonowicz, śpiewający dziennikarz z zaprzyjaźnionego z nami Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, uświetnił spotkanie graniem na gitarze, zachęcając do wspólnego śpiewania kolęd. W opłatkowym spotkaniu wziął też udział Jerzy Model, prezes Oddziału Morskiego SDRP, przybywając wraz z Tadeuszem Fiszbachem, który mimo przynależności do PZPR w czasach PRL-u był przeciwnikiem wprowadzenia stanu wojennego, za co został pozbawiony ważnych funkcji, a potem w wyborach prezydenckich w 2010 r. poparł kandydaturę Jarosława Kaczyńskiego.

Wśród gości znaleźli się też: Czesław Czyżewski, redaktor naczelny Wydawnictwa Pomorskiego, współtwórca prasy podziemnej w stanie wojennym, Wojtek Szramowski, prezes i redaktor prasy branżowej, a nawet cichy bohater walki o wolność mediów Stanisław Danielewicz, który za śmiałą publikację hasła WRONA SKONA w „Dzienniku Bałtyckim” w stanie wojennym został więźniem politycznym. Co ciekawe dzisiaj, po latach, kiedy to zagrożona jest wolność mediów do hasła głoszonego przez Danielewicza dodaje się drugi człon: „Wrona skona, Orła nie pokona”.

Lista uczestników była długa więc trudno wszystkich wymieniać. A w spotkaniu wzięli udział zarówno seniorzy, niegdyś redaktorzy naczelni, współtwórcy prasy gdańskiej i to od podziemia, a nawet wcześniej jak Jan Jakubowski, Edmund Szczesiak, Wojtek Łukasiewicz, Tadeusz Woźniak, Barbara Madajczyk, Edmund Krasowski, redaktorzy naczelni mediów Pomorza, ale i ogólnopolskich, osoby, które po okresie przerwy uaktywniły swoją działalność w Stowarzyszeniu, dziennikarze oraz fotoreporterzy prasy, radia, telewizji, portali społecznościowych. Słowem spotkali się ludzie mediów o różnorodnych usposobieniach, upodobaniach i w różnym wieku.

W tej miłej, przyjaznej atmosferze nie zapomniano też o uczczeniu minutą ciszy pamięci dziennikarzy związanych ze Stowarzyszeniem, którzy zmarli w ostatnim roku. A byli to: Małgorzata Puternicka, Agnieszka Lendzion, Jarosław Mykowski.

Życzenia i pozdrowienia przekazali nasi koledzy, którzy nie mogli wziąć udziału w opłatkowym spotkaniu jak: Andrzej Liberadzki, Maciej Łopiński – przewodniczący Rady Nadzorczej Telewizji Polskiej, Adam Chmielecki dotychczasowy prezes Radia Gdańsk czy Tadeusz Knade od lat mieszkający w Hamburgu, ale silnie związany ze środowiskiem trójmiejskich dziennikarzy.

Kiedy dzielono się opłatkiem i składano sobie życzenia dochodziło do wzruszających sytuacji, a nawet bardzo osobistych rozmów. Może wpłynęła na to ogólnokrajowa sytuacja w mass mediach, lęk przed niepewnością jutra? Niemniej rozmowy trwały do późnych godzin nocnych wzbogacane wspólnym śpiewem kolęd. Aż trudno było się rozstać.

Janusz Wikowski witając nas przypomniał, że jesteśmy „czwartą władzą” i nie powinniśmy o tym zapominać, gdyż mamy ważną misję do spełnienia. Fot. Andrzej Gojke
ks.Jarosław rozdaje oplatki abyśmy się mogli nimi podzielić. Fot. Andrzej Gojke
Dzieliliśmy się opłatkiem składaliśmy sobie życzenia. Fot. Andrzej Gojke
Było nas dziennikarzy z Oddziału Gdańskiego prawie 40 osób. Fot. Andrzej Gojke
Nasi seniorzy Edmund Szczesiak i Jan Jakubowski w towarzystwie Adama Mazurka członka Zarządu Oddziału Gdańskiego SDP. Fot. Andrzej Gojke
W oczekiwaniu na spóźnialskich a i opłatki przyniesione przez księdza Jarosława. Fot. Andrzej Gojke
Bogdan Olszonowicz z KSD i Małgorzata Kuzma red. nacz. Magazynu Solidarność wspólnie śpiewali kolędy. Fot. Andrzej Gojke
Andrzej Klimczak członek ZG SDP i red. nacz. Forum Dziennikarzy oraz Janusz Wikowski, prezes Oddziału Gdańskiego SDP. Fot. Andrzej Gojke
Rozmowom kuluarowym nie było końca. Fot. Andrzej Gojke
Rozmowy trwały do późnych godzin nocnych, wzbogacane wspólnym śpiewem kolęd. Fot. Andrzej Gojke

 

Kontynuując przeglądanie strony zgadzasz się na instalację plików cookies na swoim urządzeniu więcej

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close