Janusz Wikowski, ks. Jarosław Brylowski i w tle Maria Giedz. Fot. Andrzej Gojke

Świąteczne spotkanie pomorskich dziennikarzy

Tradycyjnie spotkanie noworoczno-opłatkowe w gdańskim oddziale SDP potocznie nazywa się opłatkiem, gdyż odbywa się co roku i to od wielu lat w okresie Bożego Narodzenia oraz Nowego Roku, zazwyczaj na początku stycznia. Tegoroczne odbyło się 12 stycznia w Gdańsku, w restauracji Cała Naprzód nad Motławą. Była modlitwa, łamanie się opłatkiem, składanie życzeń, śpiewanie kolęd i oczywiście wigilijne przysmaki jak barszcz, pasztecik z kapustą i grzybami, kilka potraw śledzi, w tym te po kaszubsku, a więc w śmietanie i z jabłkiem. A co najważniejsze, nie zabrakło przyjaznej atmosfery.

Uczestnikami owego spotkania byli zarówno członkowie Oddziału Gdańskiego SDP jak i zaproszeni goście, chociaż tak naprawdę gośćmi byliśmy wszyscy, a przynajmniej tak się czuliśmy, bo tak gościnnie przyjmował nas prezes Oddziału Gdańskiego Janusz Wikowski. To Janusz witając nas przypomniał, że jesteśmy „czwartą władzą” i nie powinniśmy o tym zapominać, gdyż mamy ważną misję do spełnienia, szczególnie w okresie łamania prawa przez władzę wykonawczą i sądowniczą. Przypomniał też, że nasze Stowarzyszenie broni niezależności dziennikarskiej, m.in. za pośrednictwem Centrum Monitoringu Wolności Prasy, protestuje przeciwko ograniczaniu przez władze prawa społeczeństwa do informacji, przeciwko likwidacji przez rząd mediów publicznych i opowiada się za pluralizmem w mediach. Dodał również, że po to są te spotkania, abyśmy czuli, iż razem tworzymy siłę zarówno na płaszczyźnie zawodowej, jak i stowarzyszeniowej. Przypomniał także o publikacjach i informacjach, jakie ukazują się na portalu sdp.pl oraz w czasopiśmie „Forum Dziennikarzy”, do których czytania zachęcał.

Przez lata gościem opłatkowych spotkań był ks. Tadeusz Gocłowski, arcybiskup metropolita gdański. Po śmierci arcybiskupa rolę kapłana błogosławiącego trójmiejskich dziennikarzy, jednocześnie składając im życzenia, aby w pracy kierowali się rzetelnością i uczciwością, pełnił ks. Zbigniew Zieliński, obecnie biskup diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej. Od ponad dwóch lat członkiem Oddziału Gdańskiego SDP jest Ksiądz Jarosław Brylowski, proboszcz parafii p.w. Bł. Księdza Jerzego Popiełuszki w Ełganowie, jednocześnie kapelan Templariuszy, czyli Preceptorii Pomorza Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Jerozolimskiej (OMCTH), a także autor publikacji o tematyce religijnej, historycznej, m.in. tłumaczenia Ewangelii głoszonej przez Ireneusza z Lyonu. I to właśnie ks. Jarosław pełnił rolę duchownego podczas dziennikarskiego opłatka. Jarka, a tak na poważnie, księdza Jarosława nie trzeba było specjalnie zapraszać, bo jest jednym z nas.

Ważnym gościem, o którym należałoby wspomnieć na samym początku był Andrzej Klimczak, przedstawiciel Zarządu Głównego SDP i jednocześnie redaktor naczelny „Forum Dziennikarzy”, na co dzień mieszkający i pracujący w okolicach Rzeszowa, w tym również wśród Polaków na Ukrainie. Nic dziwnego, że dla uczestników spotkania był przysłowiową „kopalnią wiedzy” na temat tego, co dzieje się na południowym wschodzie naszego kraju. Egzemplarze „Forum Dziennikarzy” rozeszły się „jak świeże bułeczki”.

Bogusław Olszonowicz, śpiewający dziennikarz z zaprzyjaźnionego z nami Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, uświetnił spotkanie graniem na gitarze, zachęcając do wspólnego śpiewania kolęd. W opłatkowym spotkaniu wziął też udział Jerzy Model, prezes Oddziału Morskiego SDRP, przybywając wraz z Tadeuszem Fiszbachem, który mimo przynależności do PZPR w czasach PRL-u był przeciwnikiem wprowadzenia stanu wojennego, za co został pozbawiony ważnych funkcji, a potem w wyborach prezydenckich w 2010 r. poparł kandydaturę Jarosława Kaczyńskiego.

Wśród gości znaleźli się też: Czesław Czyżewski, redaktor naczelny Wydawnictwa Pomorskiego, współtwórca prasy podziemnej w stanie wojennym, Wojtek Szramowski, prezes i redaktor prasy branżowej, a nawet cichy bohater walki o wolność mediów Stanisław Danielewicz, który za śmiałą publikację hasła WRONA SKONA w „Dzienniku Bałtyckim” w stanie wojennym został więźniem politycznym. Co ciekawe dzisiaj, po latach, kiedy to zagrożona jest wolność mediów do hasła głoszonego przez Danielewicza dodaje się drugi człon: „Wrona skona, Orła nie pokona”.

Lista uczestników była długa więc trudno wszystkich wymieniać. A w spotkaniu wzięli udział zarówno seniorzy, niegdyś redaktorzy naczelni, współtwórcy prasy gdańskiej i to od podziemia, a nawet wcześniej jak Jan Jakubowski, Edmund Szczesiak, Wojtek Łukasiewicz, Tadeusz Woźniak, Barbara Madajczyk, Edmund Krasowski, redaktorzy naczelni mediów Pomorza, ale i ogólnopolskich, osoby, które po okresie przerwy uaktywniły swoją działalność w Stowarzyszeniu, dziennikarze oraz fotoreporterzy prasy, radia, telewizji, portali społecznościowych. Słowem spotkali się ludzie mediów o różnorodnych usposobieniach, upodobaniach i w różnym wieku.

W tej miłej, przyjaznej atmosferze nie zapomniano też o uczczeniu minutą ciszy pamięci dziennikarzy związanych ze Stowarzyszeniem, którzy zmarli w ostatnim roku. A byli to: Małgorzata Puternicka, Agnieszka Lendzion, Jarosław Mykowski.

Życzenia i pozdrowienia przekazali nasi koledzy, którzy nie mogli wziąć udziału w opłatkowym spotkaniu jak: Andrzej Liberadzki, Maciej Łopiński – przewodniczący Rady Nadzorczej Telewizji Polskiej, Adam Chmielecki dotychczasowy prezes Radia Gdańsk czy Tadeusz Knade od lat mieszkający w Hamburgu, ale silnie związany ze środowiskiem trójmiejskich dziennikarzy.

Kiedy dzielono się opłatkiem i składano sobie życzenia dochodziło do wzruszających sytuacji, a nawet bardzo osobistych rozmów. Może wpłynęła na to ogólnokrajowa sytuacja w mass mediach, lęk przed niepewnością jutra? Niemniej rozmowy trwały do późnych godzin nocnych wzbogacane wspólnym śpiewem kolęd. Aż trudno było się rozstać.

Janusz Wikowski witając nas przypomniał, że jesteśmy „czwartą władzą” i nie powinniśmy o tym zapominać, gdyż mamy ważną misję do spełnienia. Fot. Andrzej Gojke
ks.Jarosław rozdaje oplatki abyśmy się mogli nimi podzielić. Fot. Andrzej Gojke
Dzieliliśmy się opłatkiem składaliśmy sobie życzenia. Fot. Andrzej Gojke
Było nas dziennikarzy z Oddziału Gdańskiego prawie 40 osób. Fot. Andrzej Gojke
Nasi seniorzy Edmund Szczesiak i Jan Jakubowski w towarzystwie Adama Mazurka członka Zarządu Oddziału Gdańskiego SDP. Fot. Andrzej Gojke
W oczekiwaniu na spóźnialskich a i opłatki przyniesione przez księdza Jarosława. Fot. Andrzej Gojke
Bogdan Olszonowicz z KSD i Małgorzata Kuzma red. nacz. Magazynu Solidarność wspólnie śpiewali kolędy. Fot. Andrzej Gojke
Andrzej Klimczak członek ZG SDP i red. nacz. Forum Dziennikarzy oraz Janusz Wikowski, prezes Oddziału Gdańskiego SDP. Fot. Andrzej Gojke
Rozmowom kuluarowym nie było końca. Fot. Andrzej Gojke
Rozmowy trwały do późnych godzin nocnych, wzbogacane wspólnym śpiewem kolęd. Fot. Andrzej Gojke

 

Fot. mat.pras.

MARIA GIEDZ: Po co nam Centralny Port Komunikacyjny?

Znaczny procent Polaków niemal wszystko kupuje w Internecie i bardzo się denerwuje, jeśli zakupionego produktu nie otrzyma niemal natychmiast. Tylko, że to wymaga rozbudowy sieci komunikacyjnej: drogi, tory kolejowe, lotniska, a nawet porty. I tu zaczyna się problem.

Kiedy w czasach PRL-u udawało mi się wyjechać na Zachód spotkanych tam osoby, które prosiły abym opowiedziała o życiu w Polsce. Zdarzało się, że mi nie wierzono, miano wątpliwości co do rzetelności moich opowieści, tłumacząc, że są nielogiczne. Wówczas proponowałam, aby stanęli na głowie i spojrzeli na świat do góry nogami. Nadal nie rozumieli, dlaczego nie potrafimy naszego życia uporządkować, zaplanować i po kolei wszystko realizować. Bo na przykład w takiej Holandii czy Belgii wiadomo było, że kiedy się człowiek urodzi, to w takim a takim wieku pójdzie do przedszkola, szkoły, rozpocznie pracę… a nawet przewidywano datę jego śmierci. Każdemu człowiekowi niemal zaprogramowywano czas na odpoczynek, jedzenie, zamążpójście (ostatnio małżeństwo przestało być modne) – aż do znudzenia, żadnej spontaniczności. Ale to gwarantowało spokój, rozwój, dobrobyt. A w Polsce życie toczyło się na żywioł i było uzależnione od kaprysu „wielkiego brata” lub jego służb. Większość osób nie wyjeżdżała daleko, a jeśli już to byli przekonani, że podróż musi trwać długo, być męcząca i bardzo kosztowna, żeby było co sąsiadom, dzieciom, a nawet wnukom opowiadać. Moje podróże, a raczej „rajdy autostopem” po Europie, zarówno jedni jak i drudzy uznawali za fanaberie i niepoważne, więc trudno takiej wierzyć.

Czasy się jednak zmieniły i co prawda nie jesteśmy jeszcze tak zaprogramowani, jak m.in. wspomniani wyżej dawniej Holendrzy, ale podróże stały się normalnością. Wyjeżdżamy coraz częściej i to coraz dalej. Jednocześnie mamy coraz mniej czasu na to podróżowanie. Chętnie więc korzystamy z najszybszych środków lokomocji jakimi są samoloty, rezygnując z poczciwych koni, a nawet pociągów, bo zależy nam na jak najszybszym dotarciu do celu. Często też podróże łączymy z biznesem i nie delektujemy się samym podróżowaniem. A jeśli nawet nie mamy czasu na owo podróżowanie, bo jakoś dziwnie się dzieje, że doba co prawda nadal ma 24 godziny, ale stała się zdecydowanie krótsza, to chcemy, aby najróżniejsze towary absolutnie niezbędne do naszego funkcjonowania, docierały do nas jak najszybciej. I w tym cały ambaras, że w naszym kraju nie mamy zbyt dobrze rozwiniętej sieci komunikacyjnej. Lotniska są małe i pękają w szwach, bo i pasażerów jest coraz więcej, nie mówiąc o przesyłkach cargo. I tu nie chodzi tylko o przewóz węgla, stali, samochodów, maszyn… Przecież znaczny procent Polaków niemal wszystko kupuje w Internecie i bardzo się denerwuje, jeśli zakupionego produktu nie otrzyma niemal natychmiast. Tylko, że to wymaga rozbudowy sieci komunikacyjnej: drogi, tory kolejowe, lotniska, a nawet porty. I tu zaczyna się problem.

Pomysł na zbudowanie Centralnego Portu Komunikacyjnego nie wszystkim się podoba. Zwłaszcza, że w niedalekim Berlinie, a nawet nieco dalszym Frankfurcie czy Monachium „mamy” duże lotniska. Po co więc wydawać pieniądze, które można przeznaczyć na podwyżki dla nauczycieli, powiększanie przedszkoli, budowę żłobków, domów dziecka, placówek zdrowia dla niepełnosprawnych… Na dodatek trzeba wywłaszczyć rolników i zniszczyć urodzajną ziemię. Niech robią to Niemcy, a my między pomidorami, ziemniakami, zbożem i innymi warzywo-owocami postawimy wiatraki i więcej na tym zyskamy. Na dodatek znów będzie można było sobie popodróżować, a tak, jeśli się uprzemy i będziemy wydawać pieniądze na niepotrzebne CPK, to ci z Zachodu obrażą się na nas i zamkną granice. To byłaby tragedia, powrót do życia za „żelazną kurtyną”!!!

Osobiście kilkakrotnie latałam z Berlina i jakoś nie ciągnie mnie do kolejnych przesiadek w tamtym porcie. Z Gdańska autobusem jedzie się długo i niezbyt wygodnie, chociaż ma to i dobrą stronę, bo jak się jest zmęczonym, to można się wyspać. Pociągiem podróżuje się wygodniej, tylko, że z przesiadką. Z Gdyni mam bezpośredni pociąg do Berlina. Jednak muszę dojechać do Gdyni, czyli najpierw autobus, potem SKM-ka. Dalekobieżny z Gdyni nie dojeżdża do lotniska, więc też muszę się przesiąść. Lepiej wybrać „dolot”, jednak należy pamiętać o odebraniu bagażu w Berlinie, gdyż z małego lotniska na duże, mimo zapewnień pracowników w Rębiechowie, bagaż nie zawsze trafia. Kiedyś tak spędziłam dwa tygodnie w Regionie Kurdystanu podczas Ramadanu przy czterdziestoparostopniowym upale w dżinsach, butach trekkingowych, koszuli flanelowej i polarze. Była to autentyczna pokuta postna, tylko nie moja, więc nie wiem, dlaczego tak pokutowałam. No ale jaka chwała dla Allacha? Gdyby nie kurdyjscy przyjaciele to pewnie bym się ugotowała. Na dodatek mój plecak miał sporo „szczęścia”, gdyż odwiedził więcej portów lotniczych niż ja, no i dotarł na lotnisko w Sulajmaniji, a nie do Erbilu, dokąd miałam bilet docelowy. Dzień przed Świętem Ramadanu musiałam więc pokonać 200 km, aby odzyskać swój bagaż. Dzięki kurdyjskim przyjaciołom „pognaliśmy” na skróty, czyli przez Kirkuk, ja przy okazji nielegalnie – nie miałam irackiej wizy – zwiedziłam ważne dla Kurdów miasto. Na sulejmanijskie lotnisko dotarliśmy w ostatniej chwili przed trzydniowymi uroczystościami. Uf!, udało mi się odzyskać moje letnie ubrania, kosmetyki, prezenty…

Co do Berlina, to mam jeszcze inne spostrzeżenia. Otóż lotniska są dwa, leżą obok siebie i niby są połączone, ale przemieszczenie się z jednego na drugie zajmuje nieco czasu. Idzie się wzdłuż ulicy, ciągnie się za sobą bagaż, bo nie ma zwyczaju pożyczania wózka na jednym lotnisku i oddawania na drugim. Są po drodze schody, ale też można skorzystać z podjazdów dla niepełnosprawnych. Kiedy już się dotrze na to duże, międzynarodowe lotnisko, to nie jest tak źle. Tanie jedzenie, głównie słynne niemieckie kiełbaski, można kupić w budach na zewnątrz i skonsumować na stojąco. Co prawda wewnątrz hali znajduje się kilka restauracji, ale są drogie i trudno wpychać się do nich z bagażem. Poza tym kilkugodzinny czas oczekiwania na samolot warto wypełnić jakimiś czynnościami, gdyż nie da się długo siedzieć na chłodnej posadzce albo niewygodnym krześle, no chyba że weźmie się ze sobą karimatę, ale kto by o niej pamiętał! Warto też dodać, że lotnisko berlińskie obsługuje przede wszystkim ruch pasażerski. Nie ma tam zbyt dużo miejsca na towary, inaczej mówiąc nie jest lotniskiem hubowym, a to huby przynoszą gros dochodów portom lotniczym. Lotniska hubowe znajdują się we Frankfurcie i Monachium, a to trochę daleko dla takich państw jak Rumunia, Mołdawia, kraje nadbałtyckie… W Polsce byłoby im wygodniej przeładowywać towary, ale dlaczego mają zarabiać Polacy?

Frankfurt i Monachium to też duże lotniska pasażerskie. Polacy często z nich korzystają, zwłaszcza jeśli wybierają przewoźników niemieckich. Kiedyś też tak latałam, ale ostatnio, o ile to możliwe, wybieram polskie linie, bo wcale nie są takie drogie, zwłaszcza na dalekich trasach. Niestety nie do wszystkich miejsc można tymi liniami dotrzeć, gdyż Okęcie jest zbyt małe i nie jest w stanie uruchomić więcej połączeń. Nic dziwnego, że lata się „Niemcem”. I tak niedawno ktoś z moich znajomych postanowił odwiedzić baskijskie miasto Bilbao, aby zapoznać się z tamtejszym fenomenem społeczno-ekonomiczno-kulturowym, czyli rewitalizacją upadającego miast, które odżyło dzięki budowie supernowoczesnego muzeum sztuki współczesnej (Muzeum Guggenheima projektu Franka O. Gehry’ego). Był to wypad na weekend, ale został przedłużony na koszt niemieckiego lotniczego przewoźnika prawie o tydzień. Tylko się cieszyć, bo gdyby osoba ta poleciała rejsem bezpośrednim z centrum Polski musiała by wracać po trzech dniach do domu i nie odczułaby satysfakcji z długiego podróżowania. Dlaczego? Otóż w trasie podróży znajdowała się przesiadka na lotnisku w Monachium, które, jak się okazało, nie jest przygotowane na duże opady śniegów. A jesień tegoroczna przerodziła się w zimę, która zaskoczyła Niemców. Dawno nie mieli u siebie tyle śniegu, więc nie potrafili odśnieżyć lotniska nie tylko w kilka godzin, w jeden dzień, ale nawet w trzy dni. W Polsce taka sytuacja może się zdarzyć, ale trwałaby dość krótko. No cóż, Niemcy, to Niemcy, na nich można polegać!

Wróćmy jednak do spornego politycznie pomysłu budowy CPK w centrum Polski. Poprzednia ekipa rządowa wymyśliła, że pomiędzy Warszawą a Łodzią, w odległości ok. 40 km na zachód od centrum Warszawy, w gminie Baranów powstanie duża inwestycja łącząca transport lotniczy, kolejowy i drogowy nazwana Centralnym Portem Komunikacyjnym. Zakończenie owej budowy zaplanowano na rok 2028. Co prawda oficjalnej uroczystości otwarcia jeszcze nie było, ale prace już trwają i pojawili się inwestorzy. No, ale… wokół całej inwestycji toczy się ożywiona dyskusja wzbudzająca sporo kontrowersji, a właściwie trwa spór, w którym twierdzenie, że CPK to ogromna szansa dla rozwoju gospodarczego Polski nowej władzy, czyli członków „rządu 13 grudnia” nie przekonuje. Padają jedynie stwierdzenia, że CPK nie będzie i koniec. No czasem dodają, że województwo mazowieckie, a zwłaszcza ziemie położone pomiędzy Warszawą a Łodzia, to grunty orne i szkoda ich pod budowę dużej inwestycji. Ponadto tereny te zamieszkuje ludność zasiedziała od pokoleń. Trudno jest ich więc przesiedlać. Jedynie, co na tym terenie można z „nowoczesnych” inwestycji zrobić, to postawić wiatraki sprawdzane już w Niemczech, co najmniej przez cztery lata. Roślinom to nie przeszkadza, a i w każdej zagrodzie będzie prąd. Pasażerowie, jeśli nie znajdzie się dla nich miejsce na Okęciu, to mogą pojechać do Modlina albo do Radomia – i ile radochy będzie z takiego podróżowania? Przecież CPK to polska megalomania wynikająca z naszych kompleksów.

– CPK jest projektem zsynchronizowanym i idealnie komplementarnym z planami narodowego przewoźnika, niezbędnym wręcz dla niego, bo polskie linie lotnicze LOT nie będą miały szansy się rozwinąć, jeżeli nie będą miały lotniska, gdzie mogą zaoferować dużą siatkę połączeń – mówił poseł Marcin Horała, były już Pełnomocnik Rządu do spraw CPK podczas panelu III Forum Morskiego w Radio Gdańsk.

Oczywiście z CPK łączy się konieczność przebudowy całego systemu transportowego Polski, no ale po co nam to? Przez niemal 200 lat społeczeństwa niemal na całym świecie uważały, że do rozwoju danego kraju przyczynia się budowa kolei i że to pociągi przewożące najróżniejsze towary, również ludzi są drogą do cywilizacji przyszłości. Niestety w Polsce po transformacji politycznej odkryto, że kolej to przeżytek i zaczęto „zwijać tory”. Towary przekładano na samochody, bo te są bardziej mobilne, wszędzie dojadą, a że zapychają drogi – kto by się tym przejmował? Dopiero kilka lat temu odkryto, że kolej jest tańsza, wygodniejsza. A CPK to – jak zapewniał Ireneusz Merchel, prezes zarządu PKP, również podczas III Forum Morskiego RG – blisko 2 tys. nowych projektowanych linii i ponad 4600 kilometrów tzw. inwestycji towarzyszących. I tu nie chodzi tylko o ruch pasażerski, a przede wszystkim towarowy. Wreszcie byłaby szansa zrealizowania wieloletnie akcji „tiry na tory”. Odbudowa torów jest niezbędna do rozwoju polskich portów, tylko po co? I tak kółko się zamyka. Skoro CPK nie będzie, to nie będzie nowych dróg, nowych linii kolejowych i nie będzie dużych portów. Za to wszystko będzie po staremu i o to chodzi.

 

Składanie przysięgi na Biblię. Fot. Maria Giedz

MARIA GIEDZ: Templariusze wśród ludzi mediów

Świat Templariuszy zdecydowanie różni się od tego skomercjalizowanego, w którym głównym celem jest posiadanie, zabawa, przyjemność, życie na pokaz, zdobywanie najróżniejszych dystynkcji… Chociaż wśród rycerzy są i wojskowi, i ludzie biznesu, arystokracja, prawnicy, dyrektorzy, lekarze…, no i dziennikarze.

– Jestem bardzo szczęśliwy, chociaż miałem wątpliwości i mieszane uczucia – mówi Robert Kwiatek z Oddziału SDP w Gdańsku. – Charakterologicznie jestem indywidualistą i raczej nie lubię działania w grupie. Ale jeśli jestem do czegoś przekonany, to umiem się podporządkować i zaufać tym, którym się podporządkowuję. W tym przypadku nie miałem możliwości poznania wszystkich rycerzy, więc zaufałem nie ludziom, zaufałem Panu Bogu.

Wprowadzenie nowicjuszy, tuż za rycerzem Robert Kwiatek. Fot. Maria Giedz

Nowy, stary zakon rycerski potocznie zwany Templariuszami, funkcjonujący w dobie średniowiecza, został reaktywowany, a raczej wyszedł z ukrycia w latach 90. ubiegłego stulecia. W Polsce rycerze pojawili się w 1226 r. dzięki Henrykowi Brodatemu i założyli 26 komandorii. Po likwidacji, a raczej zawieszeniu Zakonu w 1312 r. rycerze ukryli się w strukturach innych zakonów, działając „w podziemiu”. Dzisiaj Zakon na terenie naszego kraju rozrasta się w szybkim tempie. Jego obecny Wielki Mistrz Krzysztof Kurzeja był pasowany na rycerza w 2004 r. i został, po prawie 700 latach, pierwszym Templariuszem w Polsce. Co ciekawe ów brat rycerz Krzysztof, Rycerz Wielkiego Krzyża Świątyni Jerozolimskiej…, Wielki Mistrz, Wielki Przeor Polski, Protektor Irlandii, Litwy, Anglii i Walii Zakonu Rycerzy Chrystusa i Świątyni Jerozolimskiej – Templariuszy, ma w swoim życiorysie „bycie” człowiekiem mediów. Bowiem przez 12 lat był wydawcą jednej z gazet na Śląsku.

Wielki Mistrz Templariuszy Krzysztof Kurzeja pasuje Roberta Kwiatka na rycerza. Fot Maria Giedz

Związek polskich Templariuszy, a dokładnie Wielkiego Mistrza z mass mediami nie jest przypadkiem odosobnionym. Otóż podczas ostatniej Inwestytury, która odbyła się pod koniec października tego roku w gliwickiej katedrze p.w. św. Apostołów Piotra i Pawła, 13 nowicjuszy zostało pasowanych na rycerzy, wśród nich znalazł się Czesław Chlewicki, szef „Imperium Medium”, czyli prywatnej telewizji i radia w Gliwicach. Na tym nie koniec. Tego samego dnia pasowano na rycerza, notabene trzeciego już członka SDP i to z Oddziału w Gdańsku, Roberta Kwiatka. Wcześniej Templariuszem został nasz wybrzeżowy kolega, Krzysztof Kurkiewicz, członek Naczelnego Sądu Dziennikarskiego SDP, a także rycerzem – kapelanem Zakonu, ale i dziennikarzem jest ks. Jarosław Brylowski, proboszcz parafii bł. Jerzego Popiełuszki w Ełganowie na Kociewiu.

Trudna droga

– Potrzebowałem takiej drogi w życiu, która może mnie bardziej zdyscyplinuje, czasami narzuci pewne obowiązki – opowiada Robert Kwiatek. – Co prawda wszyscy jako chrześcijanie mamy pewne obowiązki, ale zbyt łatwo sobie je odpuszczamy, zaniedbujemy. Jednak kładąc rękę na Biblię i ślubując – ma to swoją „wagę” i nabiera większego znaczenia; jest to mocne zobowiązanie. Może być trudne do zrealizowania, ale w swoim życiu, wychodziłem z takiego założenie, że albo wszystko, albo nic. I w tym wypadku zrobiłem taki odważny krok, mam nadzieją, że zbliży mnie to do Pana Boga. Jednocześnie decyzja bycia Templariuszem zmobilizuje mnie, aby bardziej patrzeć w stronę wiary, w stronę Pana Boga, a mniej w kierunku materialnym, zawodowym, biznesu związanego z pasjami, fotografią… I to nie znaczy, że szykuję się na tamten świat, tylko chyba bardziej dojrzałem do takiego życia i do takiego spojrzenia.

Zakładanie płaszcza nowopasowanemu rycerzowi Robertowi. Fot. Maria Giedz

Świat Templariuszy zdecydowanie różni się od tego skomercjalizowanego, w którym głównym celem jest posiadanie, zabawa, przyjemność, życie na pokaz, zdobywanie najróżniejszych dystynkcji… Chociaż wśród rycerzy są i wojskowi, i ludzie biznesu, arystokracja, prawnicy, dyrektorzy, lekarze…, no i dziennikarze. Z zewnątrz rycerze wyglądają pięknie: białe płaszcze z czerwonym krzyżem, wszyscy ubrani elegancko, ale skromnie, poważni – nawet giermkowie, ale potrafią się też bawić, żartować… W ich gronie znajdują się również damy, zazwyczaj żony rycerzy. Notabene jest to jedyny zakon, który od momentu powstania, a więc jeszcze w dobie średniowiecza, przyjmował do grona rycerzy również kobiety – damy, traktowane z wielkim szacunkiem, co do dzisiaj jest kultywowane. Zachowanie rycerzy wzbudza wręcz podziw, nawet jeśli są w swoich miejscach pracy, w rodzinnych domach, nie noszą zakonnego płaszcza. Są po prostu ludźmi otwartymi, życzliwymi, zachowującymi się tak jak przystoi na człowieka kulturalnego, na tego „średniowiecznego” rycerza. A do Zakonu nie przyjmuje się każdego, nawet jeśli ten ktoś ma bardzo dużo pieniędzy i bardzo wysoka pozycję społeczną czego przykładem jest król Francji Filip IV Piękny.

Wielki Mistrz Templariuszy  gratuluje nowemu rycerzowi

– Długo zastanawiałem się, szukałem, rozważałem, bo taka decyzja nie pojawia się od pierwszego wrażenia – dodaje Kwiatek. – Bardzo lubię okres średniowiecza, czasy rycerstwa, wypraw krzyżowych. Zawsze mnie to fascynowało. Dużo na ten temat czytam. Chociaż bliska jest mi historia II wojny światowej, Powstania Warszawskiego. Jednak niezwykłością było dla mnie to, że Zakon Templariuszy się odradza. Oczywiście, w zupełnie innej formie, ale jego jednym z zadań od zawsze było niesienie pomocy. Ja też zajmuję się pomocą i to jest mi bliskie. To nie jest zakon, który zajmuje się tylko modlitwą, ale ma konkretne cele i je realizuje, a wiem, że samemu trudno jest coś zdziałać. W większej grupie jest raźniej i można zrobić więcej. Robiłem już wiele fantastycznych rzeczy w środowisku dawnych działaczy opozycji, kibiców Lechii i mam w nich oparcie. Ale wykonałem taki krok, aby być bliżej Kościoła. Bo moim zdaniem chrześcijaństwo jakie znamy, katolicyzm w jakim zostaliśmy ukształtowani już się kończy. Kościół będzie stopniowo elitarny, wspólnotowy, mniejszy i Templariusze są tego typu wspólnotą, w której mam nadzieję, że się odnajdę.

Palec Boga, przeznaczenie, tak chciał los…

– Nie znałem żadnego człowieka, który byłby Templariuszem, ale to było tknięcie Ducha Świętego – stwierdza Kwiatek. – Pewnego dnia w jednej z firm, w której pracowałem zobaczyłem na biurku kolegi zdjęcie rycerza templariusza. Powiedziałem mu, że podoba mi się ten zakon i szkoda, że już nie istnieje. A on mi odpowiedział, że jest w takim zakonie, że jest Templariuszem. Zaczęliśmy rozmawiać, zaciekawiła mnie jego opowieść. Kiedy zmieniłem pracę, to w tej nowej spotkałem kolejnego Templariusza. Wstąpiłem do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, znalazłem się w Zarządzie Oddziału i dowiaduję się, że kolega Krzysztof, z którym współpracuję właśnie w Zarządzie jest Templariuszem. Wówczas pomyślałem sobie, że to nie może być przypadek. A przypieczętowaniem tych odkryć była wiadomość, że Marek jeden z moich kolegów, którego znałem dość długo również jest Templariuszem, o czym nie wiedziałem.

Uznałem, że za dużo tych przypadków. Że są to fajni ludzie, i trudno to zbagatelizować. Potem pojawił się Bartek, widywałem go w jednej z firm, przewijał się też w środowisku kibiców Lechii – w ogóle nie przypuszczałbym, że jest Templariuszem. W takim miejscu? Rozmawiałem z nim, spotykałem się… Dla mnie to są znaki. I są to znaki pozytywne, więc uznałem, że warto spróbować, chociaż wiąże się to ze zmianą formy życia. Długo zastanawiałem się czy dam radę. Na szczęście nie musimy być świętymi. Padamy, powstajemy. Mamy spowiedź, komunię, sakramenty, które po upadku pozwalają nam wstać. Każdy ma wady, zalety, popełnia błędy, grzechy, choć jest to poważne wyzwanie. Kiedy się wypowiada słowa przysięgi, a przecież nie ma w niej wiele więcej niż to co wypowiadamy jako katolicy, ale ta waga przysięgi mnie przytłacza. Ma dla mnie ma duże znaczenie. Pojawia się strach, że się potknę, że nie sprostam, że to dużo większa odpowiedzialność niż w sytuacji życia, do którego się przyzwyczaiłem, które było dla mnie wygodne. Ale teraz jest też radość i ciekawość co będzie dalej.

Poczet sztandarowy Templariuszy. Fot. Maria Giedz
Pamiątkowe zdjęcie polskich Templariuszy przed katerdrą. Fot. Maria Giedz

 

 

Fot. Maria Giedz

11 listopada na wileńskiej Rossie – relacja MARII GIEDZ

W samo południe, 11 listopada Roku Pańskiego 2023, a więc w 105. rocznicę uzyskania przez Polskę niepodległości rozpoczęły się uroczystości na wileńskiej Rossie, słynnym cmentarzu, gdzie pochowano wybitne osobistości tworzące polską historię, polską kulturę.

To tam, przed Starą Rossą, w kwaterze żołnierzy poległych w walkach o Wilno w latach 1919-1920, a także tych z Armii Krajowej poległych podczas operacji Ostra Brama w 1944 r. znajduje się grób Marii z Billewiczów Piłsudskiej oraz miejsce pochówku urny z sercem Józefa Piłsudskiego. Właśnie przed tym grobem zwanym Mauzoleum Matki i Serca Syna zbierają się Polacy, aby oddać hołd tym, którzy przyczynili się do odzyskania niepodległości przez Polskę i przypominać nowym pokoleniom, że niepodległość nie jest dana raz na zawsze, ale stale trzeba o nią zabiegać.

Kwiaty składają harcerze z Wileńskiego Hufca Maryi im. Pani Ostrobramskiej wraz ze swoim harcmistrzem ks. Dariuszem Stańczykiem. Fot. Maria Giedz

Na tegoroczne uroczystości przybyli przedstawiciele najróżniejszych środowisk. Najliczniej stawiła się polska młodzież z Wileńszczyzny. Aż 800 harcerzy, uczniowie wielu szkół, około 250 biegaczy, uczestnicy Sztafety Niepodległościowej organizowanej od 29 lat przez Wileński Hufiec Maryi im. Pani Ostrobramskiej pod przewodnictwem ks. hm. Dariusza Stańczyka. Trasa owej sztafety została poprowadzona przez Zułów, wieś w okręgu wileńskim, w której urodził się Marszałek Piłsudski. Nie zabrakło też kombatantów, mieszkańców Wilna, zwykłych ludzi, a także przedstawicieli z różnych zakątków Polski. Byli to delegaci z wielu miejscowości na Dolnym Śląsku, szefowie Uniwersytetów Trzeciego Wieku z Polski północno-wschodniej, grupa pielgrzymów z Braniewa, rekonstruktorzy oraz Pielgrzymka Wotywna Klubu Abstynenta „Starter” pod egidą Gminy Pieniężno. Tej ostatniej grupie przewodniczył Kazimierz Kiejdo, burmistrz Gminy Pieniężno, którego korzenie sięgają Wileńszczyzny. Jego rodzina pochodzi z Oszmiany, miasta leżącego do 1945 r. w woj. wileńskim. Obecnie jest to Białoruś – jaka ta historia pokręcona?

Kwiaty składają przedstawiciele pielgrzymów z Klubu Abstynenta Starter i Gminy Pieniężno z burmistrzem Kazimierzem Kiejdo. Fot. Maria Giedz

Organizatorem, a raczej gospodarzem owych uroczystości była polska placówka dyplomatyczna na Litwie. Ambasador Konstanty Radziwiłł w swoim przemówieniu wyjaśniał powód świętowania tego konkretnego dnia. Otóż 105 lat temu, o godz. 5:12 w Compiègne podpisano układ rozejmowy kończący I wojnę światową.

– Dla Polaków był to punkt zwrotny. Polska wykuła swoją granicę, a najważniejszą postacią był człowiek, wokół którego serca się gromadzimy – mówił Radziwiłł.

Zadał też pytanie dotyczące istoty istnienia Polski i polskości: „Gdzie jest Polska, czym jest Polska?…”

Zdaniem Radziwiłła Polska to serce każdego, kto czuje się Polakiem. I dużego, i małego, wykształconego i mniej wykształconego, ludzi każdego stanu, zawodu, ale także tych, którzy byli, są i którzy będą. To jest Polska. Przywoływanie pamięci o tych wielkich chwilach i ludziach, autorów „dzieła” niepodległości (chodzi o akt uznania suwerenności Polski) to czas, żeby sobie uświadomić, że Polska nie tylko nie ma granic geograficznych, ale również czasowych. Bo my wszyscy Polacy, także Ci, którzy byli przed nami, tworzymy jedną wspaniałą Polskę. To jest pamięć, która jest podstawą do odczuwania tożsamości. Ona jest w nas bez względu na to, gdzie jesteśmy, gdzie mieszkamy i co robimy – twierdził ambasador Radziwiłł. Zaproponował też, aby każdy, kto czuje się Polakiem zadał sobie pytanie: „Co ja mogę zrobić dla Polski w tym konkretnym miejscu i w czasie, w którym los mnie postawił?” Podkreślił, że to pytanie o moją odpowiedzialność za Polskę jest najważniejszym elementem dzisiejszego świętowania. Zdaniem ambasadora ci, którzy zgromadzili się Na Rosie, przy grobach swoich wielkich przodków, nie mają problemu ani z określeniem własnej tożsamości, ani z pamiętaniem o służeniu Polsce i budowaniu Jej jeszcze wspanialszej niż jest obecnie.

Modlitwę poprowadził ks. Mirosław Grabowski, proboszcz parafii św. Rafała Archanioła w Wilnie. Fot. Maria Giedz

Ksiądz Mirosław Grabowski, proboszcz wileńskiej parafii św. Rafała Archanioła podczas niepodległościowych uroczystości modlił się o to, aby młodzi ludzie nigdy nie wstydzili się polskiej mowy, polskiej kultury, ale i za uczestników marszy niepodległościowych i za to spotkanie Na Rosie. Zakończył Modlitwą za Ojczyznę ks. Piotra Skargi:

Boże, Rządco i Panie narodów, z ręki i karności Twojej racz nas nie wypuszczać, a za przyczyną Najświętszej Panny, Królowej naszej, błogosław Ojczyźnie naszej, by Tobie zawsze wierna, chwałę przyniosła Imieniu Twemu a syny swe wiodła ku szczęśliwości.

Wszechmogący wieczny Boże, spuść nam szeroką i głęboką miłość ku braciom i najmilszej Matce, Ojczyźnie naszej, byśmy jej i ludowi Twemu, swoich pożytków zapomniawszy, mogli służyć uczciwie.

Ześlij Ducha Świętego na sługi Twoje, rządy kraju naszego sprawujące, by wedle woli Twojej ludem sobie powierzonym mądrze i sprawiedliwie zdołali kierować. Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen.

Nie obyło się też bez odśpiewania polskiego i litewskiego hymnu. A potem delegacje składały kwiaty. Kolejka była wyjątkowo długa. Delegaci mieli więc czas przyjrzeć się młodym, wspaniałym Polakom, którzy żyjąc na Litwie mówią pięknie po polsku, pamiętają o swoich korzeniach, dbają o groby przodków, są uczynni, grzeczni… Dla nas starszych było to niezwykłe przeżycie, a łzy same cisnęły się do oczu.

Kwiaty na grobie Matki i Serca Syna składali i młodzi i starzy. Fot. Maria Giedz

 

Polscy uczniowie z Rejoniu Wileńskiego wymyślili, że w Święto Niepodległości swoją polskość zademonstrują również biało-czerwonymi parasolkami. Fot. Maria Giedz

 

Polscy harcerze z Wileńskiego Hufca Maryi im. Pani Ostrobramskiej opletli polską flagą kwaterę żołnierską z Mauzoleum Matki i Serce Syna na cmentarzu na Rossie. Fot. Maria Giedz

 

Po oficjalnych uroczystościach były też spotkania i wspólne zdjęcia pielgrzymów z Pieniężna z ambasadorem RP w Wilnie Konstantym Radziwiłłem. Fot. Maria Giedz

 

Polski Zespół Ludowy Pieśni i Tańca Ojcowizna z Wileńszczyzny. Fot. Maria Giedz

 

 

Fenomen polskiej polityki – MARIA GIEDZ o książce „Porozumienie Centrum. Studium działalności partii i środowiska politycznego”

Na rynku wydawniczym ukazała się nowa pozycja książkowa autorstwa Adama Chmieleckiego przedstawiająca zapomnianą już i mało znaną partię polityczną w Polsce o nazwie Porozumienie Centrum, którą można nazwać protoplastą Prawa i Sprawiedliwości. Dla politologów, dziennikarzy, ale i zwykłych ludzi pasjonujących się polską polityką winna być to obowiązkowa lektura, chociaż nie czyta się jej łatwo, mimo że napisania jest przystępnym, prostym, spójnym językiem. Bowiem tematyka ta zalicza się do niezwykle trudnych.

Książka Chmieleckiego, notabene prezesa Radia Gdańsk, dziennikarza, a i członka SDP, jest pracą naukową a nie opracowaniem popularno-naukowym, co zapewne dla szerszego grona czytelników byłoby łatwiejszym do jej przyswojenia. Niemniej warto „zacisnąć zęby”, jeśli chce się poznać tajniki życia politycznego III Rzeczypospolitej i zrozumieć działania pierwszoplanowych polityków zarówno tych rządowych, jak i opozycyjnych. Warto też dodać, że do publikacji tej autor wykorzystał ogromną bazę źródłową, co należy do rzadkości wśród osób piszących o polskiej polityce, a już prawcie wcale u polityków.

PC jako ugrupowanie polityczne, powstało 12 maja 1990 r. Jednak jego korzenie sięgają sierpnia 1980 r., czyli fali strajków i powstania Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”. Głównym założycielem był Jarosław Kaczyński. Funkcjonowało do 2001 r., kiedy to, na bazie PC, wyłoniło się Prawo i Sprawiedliwość. To krótka historia. Autor analizuje ją bardzo szczegółowo, ale nie zapomina o przeszłości, czyli czasie formowania się samego ugrupowania i zarzutach późniejszych jego oponentów. Na przykład: Kaczyńscy, zarówno Jarosław, jak i Lech „traktowali Okrągły Stół (negocjacje prowadzone od 6 lutego do 5 kwietnia 1989 r. przez przedstawicieli PRL-u pod przywództwem Czesława Kiszczaka i demokratycznej opozycji na czele z Lechem Wałęsą oraz stron kościelnych, których uczestnikiem był m.in. ks. Alojzy Orszulik) jako działanie tylko i wyłącznie taktyczne, mające doprowadzić do wytworzenia dynamiki społeczno-politycznej, która pozwoliłaby na pełne odrzucenie komunizmu i odzyskanie niepodległości”. Chmielecki, na podstawie wypowiedzi Lecha Kaczyńskiego podkreśla, że „nie było tam żadnego tajnego układu”. A traktowanie Okrągłego Stołu „jako swoistej strategicznej umowy między dwoma równouprawnionymi stronami jest całkowicie nieuzasadnione”. Natomiast doszło tam (głównie chodzi o toczące się już jesienią 1989 r. rozmowy w Magdalence m.in. w kwestii legalizacji „S”) do „fraternizacji” większości przedstawicieli strony solidarnościowej z liderami strony rządowej, czyli z Kiszczakiem, Aleksandrem Kwaśniewskim. Co ciekawe Jarosław Kaczyński nie uczestniczył w tych rozmowach, a to jemu dzisiejsza opozycja przypisuje właśnie tę fraternizację.

Książka ma ponad 400 stron, więc trudno opisywać wszystkie zawarte w niej wątki. Niemniej niezwykle wciągające jest tło rodzenia się PC, kształtowanie się owego systemu partyjnego po stronie postsolidarnościowej po 1989 r., podejmowanie prób odwołania się do dziedzictwa partii z okresu międzywojennego. Nie było to łatwe, gdyż wielu postsolidarnościowych polityków, np. związanych z Socjaldemokrację RP opierało się na fundamentach PZPR (Polska Zjednoczona Partia Robotnicza).

Autor sporo poświęca działalności politycznej obu braci Kaczyńskich, a także „Tygodnikowi Solidarność” kierowanym w pewnym okresie przez Jarosława Kaczyńskiego. Co ciekawe podział polityczny toczący się do dzisiaj pomiędzy PO (Platforma Obywatelska) a PiS zrodził się właśnie wówczas, kiedy to Kaczyński został nominowany na redaktora naczelnego „Tygodnika”. Ta niechęć środowiska Adama Michnika, Bronisława Geremka, Tadeusza Mazowieckiego… do Kaczyńskiego przerodziła się wręcz w nienawiść. Powodem stały się rozbieżności polityczne, czyli Mazowiecki reprezentował linię zachowawczą, a Kaczyński pełną niezależność, pisanie o sprawach, o których się dotąd nie pisało. Na łamach „Tygodnika” pojawiły się teksty osób publikujących dotychczas w prasie podziemnej, jak Teresa Bochwic, Krzysztof Czabański, Wojciech Giełżyński, Teresa Kuczyńska, Jacek Maziarski, Piotr Wierzbicki…

Historia samego PC jest niezwykle frapująca. Chociaż chyba najciekawsze i najmniej znane są wątki ukazujące różnice ideowe i programowe między PC a środowiskami niepodległościowymi i to od samego początku, czyli od 1990 r. Interesujące są również kontakty z chadecją europejską (Europejska Partia Ludowa), dla której „Kaczyński stał się pierwszym rozczarowaniem”. Autor swobodnie porusza się po ponad dekadzie funkcjonowania PC. Przedstawia poszczególne rządy, atmosferę wyborów zarówno parlamentarnych, jak i prezydenckich, a także PC pełniącego rolę opozycji pozaparlamentarnej.

Kontynuacją PC stał się PiS, który jest ważną partią na politycznej scenie Polski. Autor prezentuje działalność PiS-u w latach 2001-2022, przedstawiając zarówno jego wzloty, jak i upadki. Porównuje idee, program, metody działania z PC i opisuję rolę PC jaką pełni w PiS. Przy okazji przedstawia zachowania różnych polityków PiS wywodzących się z innych środowisk politycznych niż PC. W podsumowaniu podkreśla, że co prawda PC miało mniejszą siłę przebicia niż PiS to obie partie miały i mają ogromny wpływ na kształt III RP. To „ze środowiska politycznego PC wywodziło się pięciu z siedmiu premierów Polski po 1989 r. Miało ono również istotny wpływ na objęcie urzędu przez trzech z pięciu prezydentów RP od 1990 r., pochodzących z wolnych i bezpośrednich wyborów”. Można więc stwierdzić, że PC to fenomen w polskim środowisku politycznym i niezależnie od tego, czy ktoś się nim zachwyca, czy raczej działalność PC jest dla niego kontrowersyjna, a nawet bulwersująca, to dobrze się stało, że ukazało się właśnie takie opracowanie.

Opracowanie „Porozumienie Centrum” Adama Chmieleckiego ukazało się nakładem wydawnictwa Neriton dzięki wsparciu Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego.

Fot. Pixabay

MARIA GIEDZ: Kontrujesz Tuska, jesteś „PiS-iurą”

Najlepiej się nie odzywać, ale trudno udawać niemowę.

W niedzielne popołudnie wracałam z długiego spaceru po jednej z dzielnic Gdańska, do której przylega piękny, rozległy park. Dochodząc do samochodu, a raczej do pana parkingowego, skomentowałam, że nie pamiętam tak pięknego początku października na Wybrzeżu. – Słońce, lekki wietrzyk, niemal jak w środku lata, aż nie chce się wracać do domu – powiedziałam.

– Tak, rzeczywiście, ale w Warszawie, to była pogoda! Oglądałem w telewizji, a ten marsz! Fantastyczna atmosfera. Kaczyński powiedział, że było tam tylko sześćdziesiąt tysięcy, a ja widziałem co najmniej milion ludzi! A pani nie chciało się tam pojechać?

– Nie widzę przyjemności w takich wiecach, a i nie mam zaufania do Donalda Tuska; to nie mój ulubieniec polityczny – zresztą wolę pospacerować po lesie, więcej z tego pożytku – odpowiedziałam.

– A, PiS-iura – wykrzyknął parkingowy. – PiS zniszczył Polskę! A co, przez te 500+ więcej dzieci się urodziło? Młode kobiety nie chcą rodzić dzieci, bo się boją! Przecież za chwilę niczego nie będziemy mieli! Za co mają wychowywać dzieci? Nie ma pracy, brakuje pieniędzy… A pani ich broni? Tusk nikomu niczego złego nie zrobił. Słyszała Pani jaki on mądry, jak pięknie mówi…

Do rozmowy wtrącił się motocyklista. Młody chłopak, gadżeciarz z kasą, kiedy usłyszał, że nie zachwycam się Tuskiem od razu obrzucił mnie inwektywami, dodając do każdego zdania słowo „PiS-iura”. Kiedy zapytałam dlaczego brak zachwytu nad Tuskiem kojarzy się im z PiS-em, bo przecież w wyborach startuje jeszcze kilka innych partii, usłyszałam, że to tylko Tusk ma rację i to tylko on nas ochroni przed wszelkimi klęskami. I tu zaczęła się wyliczanka owych klęsk – trudno było tego słuchać, ale ja tam miałam samochód i musiałam go odebrać.

Notabene do owego motocyklisty dołączył drugi, też chyba dwudziestoparolatek, bo w kasku trudno ocenić wiek. Zrobiło się mało sympatycznie. Do tego długi wywód, a raczej wykrzykiwanych pełnym gardłem zachwytów nad zaletami Tuska zmusił mnie do pomachania parkingowemu ręką i odjechania.

Morał z tego taki, że najlepiej nie odzywać się, udawać niemowę, tylko robić swoje.

 

Fot. Maria Giedz

Miasto Sopot przeciwko dziennikarzom z TVP3 Gdańsk. Relacja z rozprawy objętej monitoringiem CMWP SDP

Nadal nie ma zakończenia sprawa z powództwa  Gminy Miasta Sopot przeciwko red. Joannie Strzemiecznej – Rozen, byłej dyrektor TVP3 Gdańsk oraz red. Jakubowi Świderskiemu, byłemu dziennikarzowi TVP3 Gdańsk. 19 września Sąd Okręgowy w Gdańsku wyznaczył kolejny jej termin  na 13 lutego 2024 r. Sprawa dotoczy programów telewizyjnych opublikowanych w  2017 i 2018 r. 

Na wtorkową rozprawę nie stawił się powód, czyli prezydent Sopotu Jacek Karnowski. Był reprezentowany przez pełnomocnika mec. Monikę Nowińską-Retkowską. Pozwaną byłą dyrektor TVP 3 Gdańsk Joannę Strzemieczną-Rozen reprezentował mec. Wenanty Plichta. W sądzie stawił się pozwany red. Jakub Świderski. Zabrakło  świadka Jarosława Sulewskiego, który  złożył pisemne, dość lakoniczne zeznanie. Sprawę prowadzi sędzia Piotr Kowalski.

Przedmiotem sporu jest  emisja programów nadawanych przez TVP 3 Gdańsk od października 2017 r. do maja 2018 r. Chodzi o materiały, które ukazały się w programach: „W imieniu Sopocian”, „Forum Panoramy”, „Przegląd prasy polskojęzycznej”, oraz „Pomorze samorządowe”. Te publicystyczne materiały, częściowo autorstwa Jakuba Świderskiego lub jemu przypisywane przez władze Sopotu, ukazywały etapy renowacji i zagospodarowywania obiektów potocznie nazywanych „dworcem kolejowym” wraz z terenami do niego przyległymi, które tylko w niewielkim stopniu są owym dworcem. Gmina Sopot pozwała  re. Joannę Strzemieczną – Rosen i red. Jakuba Świderskiego  za przedstawienie przez TVP3 Gdańsk, jak twierdzi, rzekomo nieprawdziwych informacji dotyczących wypadków na sopockich kąpieliskach oraz Centrum Haffnera  czyli wybudowanego w latach 2006 -2009 kompleksu budynków w skald którego wchodzą m.in hotel, centrum handlowe, budynek mieszkalny i biurowo- parkingowy. Inkryminowane programy poruszały także sprawę popadającego w ruinę byłego szpitala przeciwgruźliczego na Stawowiu (historyczna dzielnica Sopotu), mieszczącego się w zabytkowym zespole parkowo-pałacowym, do niedawna najpiękniejszym w Sopocie. Obecnie jest to prywatna własność.

Gmina Miasta Sopot w osobie Jacka Karnowskiego, który od 1998 r. pełni funkcję prezydenta Sopotu, a obecnie startuje w wyborach parlamentarnych z drugiej pozycji na liście KO w okręgu gdańskim, zarzuca dziennikarzom naruszenie dóbr osobistych Gminy. Zdaniem prezydenta Sopotu materiały wyemitowane przez TVP3 Gdańsk od października 2017 r. do maja 2018 r. są nieprawdziwe, przedstawione w sposób selektywny, bez zastosowania rzetelności dziennikarskiej. Red. Jakub Świderski i dyr. Joanna Strzemieczna – Rosen nie przyznają się do winy. Sprawa objęta jest monitoringiem CMWP SDP. Jej obserwatorem jest red. Maria Giedz. Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP przedstawiło Sądowi swoje stanowisko w tej sprawie, działając w charakterze amicus curiae.

Stanowisko CMWP SDP w tej sprawie jest TUTAJ.

Podczas rozprawy kontynuowano przesłuchanie pozwanego red. Jakuba Świderskiego. Świderski próbował wyjaśnić, że nie wszystkie programy wyemitowane w TVP3 Gdańsk były jego autorstwa czy też opracowane przy jego współudziale. Ponadto podczas przeprowadzanej przez niego sądy ulicznej nie mógł adjustować wypowiedzi mieszkańców Sopotu, tak aby zadowoliły sopockie władze, gdyż jest to niezgodne z Prawem prasowym, czy zasadami demokracji. W audycjach, które zostały zaprezentowane podczas rozprawy, przewijały się cztery wątki: szpital na Stawowiu (dzielnica Sopotu), który miał powstać w ramach obietnic przedwyborczych Jacka Karnowskiego. Mówiło się też o budowie szpitala przy ul. Polnej. Przez lata w zbytkowym pałacyku Stawowia, otoczonym pięknym parkiem znajdował się szpital, najpierw położniczo-ginekologiczny, a następnie przeciwgruźliczy. Obecnie całość popada w ruinę.

Kolejnym tematem poruszanym w audycjach jest sopocki dworzec kolejowy, który pełni funkcje bardziej handlowe niż dworcowe. Chodziło o ukazanie etapów renowacji i zagospodarowywania obiektów potocznie nazywanych „dworcem kolejowym” wraz z terenami do niego przyległymi, które tylko w niewielkim stopniu są owym dworcem. W tym przypadku zarzuca się Świderskiemu, że nazywa obiekt ten dworcem prywatnym, bowiem miasto przekazało ów teren właścicielowi prywatnemu. Spór toczy się o słowo „przekazało”, notabene publicznie użyte po raz pierwszy przez prezydenta Karnowskiego. Jednak zdaniem włodarzy Sopotu nie było to przekazanie za darmo, tylko za pieniądze, chociaż Karnowski nie podał tego w swojej wypowiedzi. Natomiast Świderski, będąc rzetelnym dziennikarzem powinien dodać, że przekaz nie był darmowy, mimo że miasto straciło, a zyskał prywatny właściciel. Obiekt stał się prywatny, a miasto zyskało dwa ronda i chodnik. Czyli m.in. pieniądze z podziemnego parkingu wpływają do prywatnej kieszeni, zamiast zasilać kasę miejską. Spór dotyczył też powierzchni „przekazanych” terenów – czy było to kilka, kilkanaście hektarów, a może mniej niż hektar? Okazuje się, że w różnych mass mediach, a także wypowiedziach samorządowców, albo mieszkańców Sopotu pojawiały się różne cyfry. Jednak zdaniem mec. Nowińskiej-Retkowskiej Świderski nie miał prawa powielać tych informacji, powinien tylko podać je precyzyjne, nawet jeśli błąd wkradł się podczas montażu, albo przegrywania, co nie jest już zależne od dziennikarza.

Mec. Nowińska-Retkowska zarzucała Świderskiemu, że w owych kilku kilkunastominutowych audycjach nie przedstawiał kompleksowo i dogłębnie problemów, nie wyciągnął wniosków z opracowań dotyczących m.in. przetargów na budowę owego dworca. Nawet podeszła do niego i zaprezentowała owe opracowanie. Zarzucała też, że do jednej z audycji zaproszono gości, jednak wśród nich nie znalazł się nikt z władz Sopotu. Chwilę później na zaprezentowanym podczas rozprawy materiale filmowym widać było puste miejsce przeznaczone właśnie dla włodarza Sopotu, który jak się okazało odmówili uczestnictwa w audycji.

Kolejny zarzut dotyczył Centrum Haffnera, tylko że Jakub Świderski w ogóle nie zajmował się tym tematem. Przedmiotem dociekań były też kwestia przestępczości, a także wypadków w wodzie po wypiciu alkoholu, zwłaszcza wieczorową, czy też nocną porą. Gmina uważa, że mówienie o tym w audycjach telewizyjnych odstrasza potencjalnych kuracjuszy i wczasowiczów, którzy rezygnują z przyjazdu do Sopotu, więc jest to szkodliwe dla miasta.

Cała rozprawa toczyła się dość chaotycznie, gdyż pani mecenas wielokrotnie przerywała wypowiedź red. Świderskiego, nie dopuszczała też do głosu mec. Wenantego Plichty. Często powtarzała słowa: kłamstwo, fałszerstwo. Toczyły się przepychanki słowne, na które Sędzia nie miał już siły reagować. Na kolejną rozprawę, która odbędzie się w połowie lutego przyszłego roku ma ponownie zostać wezwany świadek Jarosław Sulewski i to pod karą grzywny.

Fot. Maria Giedz

Czas na dożynki – relacja MARII GIEDZ ze święta plonów w Gostomiu na Kaszubach

15 sierpnia, zgodnie z odwieczną tradycją, obchodziliśmy święto Matki Boskiej Zielnej (oficjalnie Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny, a także święto Wojska Polskiego). 8 września przypada święto Matki Boskiej Siewnej (kościelne święto Narodzenia Najświętszej Marii Panny). Okres pomiędzy tymi świętami, to najlepszy czas na dożynki, czyli święto plonów, stary słowiański zwyczaj chętnie kultywowany w różnych rejonach naszego kraju. Kaszuby są pod tym względem szczególne, gdyż od zawsze „trzymają z Bogiem”, więc wszystko musi być tak, „jak Pan Bóg przykazał”.

Na Pomorzu dożynki organizuje się więc zazwyczaj w okresie owych trzech tygodni pomiędzy świętami maryjnymi. W tym roku Gmina Kościerzyna – nie mylić z miastem, które pretenduje do bycia stolicą Kaszub, konkurując z Kartuzami – zorganizowała święto plonów w Gostomiu, maleńkiej wsi w sercu Kaszub, zamieszkanej zaledwie przez niecałe 200 osób, a dokładnie przez 175 osób. Teoretycznie w tejże wsi nic nie ma interesującego poza żwirownią i nowym, wzniesionym w 1992 roku kościołem, notabene filią starego, pięknego kościoła parafialnego w Stężycy. A jednak Gostomie ma coś w sobie, co przyciąga, co fascynuje i nawet nie jest to przyroda, gdyż żwirownia psuje krajobraz.

Ponoć w czasach przedchrześcijańskich było to miejsce sabatu czarownic, ale i miejsce kultu słowiańskiego bóstwa, mówi się też, że było tu grodzisko, gdyż nad wsią wznosi się Łysa Góra, czyli Łyska, druga co do wysokości góra na Kaszubach (225,3 m n.p.m.). I podobnie jak Wieżyca (329 m n.p.m.) ma swoją jasną i ciemną stronę, chociaż tylko jeden wierzchołek, za to rozległy. Ponoć na Łysce znajduje się miejsce spoczynku Smętka (słowiańskie bóstwo smutku, symbol zła oraz symbol niemieckiego okupanta…). Aleksander Majkowski, znakomity pisarz kaszubski, ale i polski, a także poeta i dziennikarz (żył w latach 1876-1938) na początku XX w. pisał, że we wsi tej mieszkała kaszubska szlachta. Niestety dosyć uboga, bo tamtejsze ziemie nie są urodzajne, więc zwano je „pustymi” albo „czystymi polami”.

Według tradycji w wigilię św. Jana, czyli w najkrótszą noc, chociaż niektórzy twierdzą, że działo się to w czasie zrównania dnia z nocą, czyli 21 marca, na Łysce obchodzono stary obrzęd szukania kwiatu paproci, palenia ognisk, a przede wszystkim ścinania kani (kania to ptak, który w kaszubskiej tradycji jest symbolem zła). U podnóża góry odbywały się też miejscowe sądy. Wierzchołek Łyski, był niegdyś łysy, niczym nie porośnięty, więc wzbudzał respekt, ale i strach. W okolicznych miejscowościach mówiło się, że to miejsce przeklęte, bo nie chciało na nim rosnąć żadne drzewo. Dzisiaj wszystko się zmieniło i rośnie tam gęsty las.

Zmiany zaczęły następować w okresie międzywojennym, kiedy ziemie te znalazły się w granicach Państwa Polskiego. Otóż w roku 1935 na Łysej Górze rozpoczęto budowę Pomorskiej Szkoły Szybownictwa Ligi Obrony Przeciwpowietrznej i Przeciwgazowej. Miejsce to odkrył Szczepan Grzeszczyk, jeden z ojców polskiego szybownictwa, gdyż w tamtych czasach szybowce (samoloty bezsilnikowe) wystrzeliwano z lin gumowych, podobnie jak kamień z procy, i właśnie warunki topograficzne Łyski o stromych zboczach, ale i klimatyczne o sprzyjających szybownictwu prądach powietrznych znakomicie się do tego nadawały. Inicjatorem budowy był wicestarosta kościerski o nazwisku Paszkiewicz. Powstały tam wówczas wielkie hangary na 8 szybowców. O nazwie Łyska zapomniano, bo zaczęto ją zwać „Bezmiechową Północą” w odróżnieniu od Bezmiechowej Góry w gminie Lesko na Podkarpaciu.

Podczas okupacji, a więc po 1939 r. Niemcy wykorzystywali to miejsce do prowadzenia kursów szybowcowych dla pilotów Luftwaffe. Po II wojnie światowej wydawało się, że wszystko powróci do normy. Niestety szkoła funkcjonowała jedynie do roku 1950. Potem cały ten teren zajęło wojsko. Utworzono stację radarową z olbrzymim bunkrem (dawnym hangarem) niewidocznym z góry. Rozlokowała się tam 221 kompania radiotechniczna wchodząca w skład 22 batalionu radiotechnicznego stacjonującego koło Chojnic. Ponoć jednostka była wyposażona w stacje radiolokacyjne typu JAWOR-M2. Niedaleko wzgórza znajdowały się koszary wojskowe. Jednostka została zlikwidowana pod koniec lat 90. XX w.

Do dzisiaj zachowała się metalowa brama, a za nią droga okalająca teren szkoły szybowcowej. W centrum owego terenu znajduje się spory wykop, z którego wchodzi się do owych betonowych hangarów, od góry zasypanych ziemią, na których rosną drzewa. W najwyższym punkcie wzgórza rozlokowano rowy, okopy i niewielkie bunkry (może z okresu wojny), a także okrągłą wieżę. Wszystko to wygląda tajemniczo, a zimą, kiedy spadnie śnieg, niezwykle malowniczo.

Tak więc Gostomie pozornie niewidoczne i przez wielu niedoceniane ma swoją „duszę”, magiczny urok, co czuło się również podczas dożynkowych uroczystości. Skromna msza św., ot taka zwyczajna, bez „pompy”. Skromne uroczystości, w których co prawda wzięło udział kilku znanych polityków, ale mimo zbliżających się wyborów parlamentarnych nie było żadnej agitacji. Za to składano życzenia rolnikom, a nawet niektórych wyróżniono. Zaprezentowano też interesujący film o samej wsi, a także o małżeństwie dożynkowych starostów: Arlecie i Adamie Cieszyńskich i to bez wymieniania ich zasług. Pokazano ich zwykłą, codzienną, ciężką pracę. Podobnie było z dekoracjami wsi – bez przepychu, ale niezwykle pomysłowo, czego przykładem był m.in. kombajn wykonany z balotów słomy albo policjant z „suszarką” stojący przy znaku nakazującym zwolnić do 30 km na godzinę. Nawet jednemu z polityków wyrwało się (podczas składania życzeń), że właśnie Gostomie było najładniej, a jednocześnie dyskretnie przyozdobione ze wszystkich miejscowości dożynkowych, które w tym roku odwiedził.

Ciekawostką były również dożynkowe wieńce, które jak to na Kaszubach, w większości nawiązywały do motywów religijnych i to katolickich, gdyż Kaszubi pomimo promowanej przez pruskich zaborców reformacji, nie przeszli na protestantyzm. Zachowali swoją tradycyjną mowę, a przede wszystkim wiarę, co podkreślają w kaszubskim hymnie.

 

Fot. Maria Giedz

 

Fot. Maria Giedz

Red. Piotr Filipczyk prawomocnie uniewinniony! Sprawa była objęta monitoringiem CMWP SDP

21 lipca 2023 r. Sąd II instancji uniewinnił red. Piotra Filipczyka, dziennikarza z portalu wPolityce.pl od zarzucanego mu czynu z art. 212 kkk, czyli zniesławienie Henryka Jezierskiego, właściciela wydawnictw motoryzacyjnych w Trójmieście za użycie zwrotu: „zdemaskowany jako tajny współpracownik SB”. Wyrok jest prawomocny. Sprawa od początku był objęta monitoringiem CMWP SDP, jej obserwatorem była red. Maria Giedz.

Oskarżyciel prywatny Henryk Jezierski domaga się poszanowania własnej osoby w wypowiedziach medialnych, a jednocześnie sam i to niejednokrotnie wykorzystywał nośnik, jakim są media, do poniżania innych – powiedziała Sędzia Sądu Okręgowego  w Gdańsku Małgorzata Westphal-Kowalska odczytując uzasadnienie wyroku. W oparciu o szczegółową analizę materiału dowodowego Sąd II instancji utrzymał w mocy wyrok Sądu I instancji. Ponadto Sąd obciążył oskarżyciela prywatnego, czyli Henryka Jezierskiego, kosztami procesu. 10 marca 2023 r. na podstawie wyroku wydanego przez Sąd Rejonowy w Gdyni Filipczyk wygrał w sądzie w sprawie o zniesławienie Henryka Jezierskiego. Jednakże wyrok nie był prawomocny. Jezierski odwołał się, zaskarżając wyrok I instancji w całości.

Na odczytanie wyroku zgłosił się jedynie oskarżony red. Piotr Filipczyk oraz red. Maria Giedz, obserwator  CMWP SDP. Ta sprawa to kolejna przegrana Henryka Jezierskiego. Warto przypomnieć, że red. Piotr Filipczyk w swoich publikacjach nie wchodził w spór, ani w polemikę  z Henrykiem Jezierskim, ale odważył się opisać konflikt pomiędzy nim, a gdańskim radnym PiS Waldemarem Jaroszewiczem. Spór Jezierskiego z Jaroszewiczem zakończył się wygraną Waldemara Jaroszewicza prawomocnym wyrokiem. Niemniej Jezierski oskarżył z art. 212 kk Piotra Filipczyka za artykuł opublikowany w dniu 29 stycznia 2019 r. p.t. „Teczkowy skandal w Gdańsku? Sprawę zbada policja. Radni PiS dostali maile, że jeden z nich miał współpracować z SB”.

Notabene Henryk Jezierski oskarżył lub pozwał do sądu kilkunastu dziennikarzy zarówno z Trójmiasta, jak i innych rejonów Polski, między innymi pozwany przez Henryka Jezierskiego był także prezes SDP, Krzysztof Skowroński, którego sprawa została umorzona.  Kilku dziennikarzy wygrało w tych procesach, np. Ewa Leśniewska-Jagaciak, trójmiejska dziennikarka, obecnie mieszkająca w Niemczech. Większość tych procesów miała doprowadzić do  udowodnienia, iż Henryk Jezierski nie był tajnym współpracownikiem SB z czasów PRL-u.

Zapewne nikt by się tą kwestią nie zajmował, gdyby Henryk Jezierski po publikacji dra Daniela Wicentego z gdańskiego oddziału IPN pt.  „Weryfikacja gdańskich dziennikarzy w stanie wojennym” (wydanej przez IPN w Gdańsku w 2015 r.) nie zechciał kandydować na członka Rady Programowej TVP Gdańsk. W książce tej na stronie 77 czytamy: „Henryk Jezierski – pracownik sekretariatu redakcji. Proponuje się pozostawić w zespole”. Do tego jest przypis nr 17: [Jezierski] „Zarejestrowany jako KTW (prawdopodobnie 27 IV 1988 r.), a następnie jako TW ps. „Jurek” przez Wydział III WUSW w Gdańsku (nr rej. 57968, nr arch. I-26134), wyrejestrowany 3 VII 1989 r. ze względu na „odmowę współpracy” (na podstawie wypisu z dziennika rejestracyjnego b. WUSW w Gdańsku; materiały nie zachowały się)”.  Te zdania były cytowane w kilku publikacjach dziennikarskich dotyczących kontrowersji wokół kandydowania Henryka Jezierskiego do Rady Programowej TVP 3 Gdańsk  jako działacza  Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, w sytuacji , gdy  KSD nie udzieliło mu swojego poparcia.

Ta lawina pozwów i oskarżeń wzbudziła zainteresowanie dziennikarzy, zwłaszcza że wszystkie materiały dotyczące przeszłości Henryka Jezierskiego z okresu PRL-u zostały zmikrofilmowane, a następnie w 2010 r. spalone wraz z mikrofilmami. Dlatego też w książce D. Wicentego brakuje wyraźnego potwierdzenia o współpracy Jezierskiego z SB. I rzeczywiście dzisiaj, mając do dyspozycji jedynie pustą teczkę Jezierskiego niczego nie można mu udowodnić. Jednak sprawa w Trójmieście nadal jest głośna właśnie przez te procesy, jakie wytacza dziennikarzom Henryk Jezierski.

Data odmowy współpracy z lipca 1989 r. wiąże się z sytuacją jaka zaistniała w Polsce po „Okrągłym Stole” i zachodzącej w naszym kraju transformacji politycznej, o czym wspomniano w Sądzie II instancji podczas przedstawiania prawomocnego wyroku. Był to okres, w którym „tajni współpracownicy”, czy też „kandydaci na tajnych współpracowników” masowo wyrejestrowywali się i niszczyli swoje dokumenty. Ponadto osoby, którym przypisywano współpracę z SB, zwłaszcza po 2010 r., kiedy wszystkie dokumenty zostały zniszczone, występowały do sądu w celu uzyskania „sądowego certyfikatu niewinności”. Zdarzało się też, że osoby te próbowały udowodnić, iż nie współpracowały z SB wnioskując o taką decyzję do IPN. Henryk Jezierski otrzymał taką decyzję o nr 1041/OP/2019, wydaną w dniu 11 maja 2019 r., w której zaznaczono, że „nie był pracownikiem, funkcjonariuszem lub żołnierzem organów bezpieczeństwa państwa”. Jednak brakuje wyraźnego stwierdzenia, które posiadają np. osoby represjonowane, że był lub nie współpracownikiem SB. Zamieszczono tam jedynie informację, że w archiwum IPN „nie zachowały się dokumenty wytworzone przez niego lub przy jego udziale w charakterze tajnego informatora lub pomocnika przy operacyjnym zdobywaniu informacji przez organy bezpieczeństwa państwa.”

 

Co słychać u zachodnich sąsiadów – MARIA GIEDZ o podcaście „DACHL, czyli Niemieckie Co Nieco”

W sieci pojawił się nowy podcast, czyli audycja internetowa prowadzona przez trójmiejskiego dziennikarza Krzysztofa Marię Załuskiego, przedstawiającego najnowsze wydarzenia w krajach niemieckojęzycznych.

Nasi zachodni sąsiedzi w polskich massmediach, zwłaszcza tych mainstreamowych, prezentowani są głównie w kontekście dominacji w Unii Europejskiej, ich stosunku do wojny na Ukrainie i polityczno-gospodarczych relacji z Polską. Nie komentuję czy dobrych, czy złych, po prostu relacji. Przeciętnego Kowalskiego niewiele to interesuje, gdyż postrzega kraj za Nysą jako miejsce, w którym można zarobić, zwłaszcza jeśli mieszka się w zachodnich rejonach Polski. Innych informacji, chyba że wiążą się z sensacją, najczęściej tragiczną w skutkach i to z udziałem naszych rodaków, można się tylko czasem doszukać. O Austrii czy Szwajcarii docierają do nas sporadycznie wiadomości. A na co dzień prawie niczego interesującego o sytuacji w tamtych państwach się nie słyszy, chyba że w sezonie zimowym, kiedy to sporo osób wyjeżdża na narty. A Lichtenstein? Kraj na „Antypodach”, bo właściwie nie wiadomo, gdzie leży i kto w nim mieszka. Sama przejeżdżałam przez to urokliwe „maleństwo” ze dwa razy, zatrzymując się jedynie przy szosie, bo wszędzie własność prywatna.

A tu proszę, ku mojemu miłemu zaskoczeniu w sieci pojawił się nowy podcast, czyli audycja internetowa prowadzona przez trójmiejskiego dziennikarza Krzysztofa Marię Załuskiego, przedstawiającego najnowsze wydarzenia w krajach niemieckojęzycznych. Załuski, członek gdańskiego oddziału SDP, przez lata mieszkający poza granicami Polski, zdecydował się na prezentowanie cotygodniowego przeglądu wiadomości z terenów Niemiec, Austrii, Szwajcarii i Lichtensteinu – inaczej mówiąc z terenów DACHL. I tak też zatytułował swój podcast – „DACHL, czyli Niemieckie Co Nieco”, co jest skrótem utworzonym z pierwszych liter oryginalnych nazw owych czterech państw.

Prezentowane przez Załuskiego informacje nie są sensacjami, słynnymi hitami, bez których massmedia od lat nie potrafią funkcjonować. Wręcz przeciwnie, ukazują niemieckojęzyczne społeczeństwa, które, wbrew powszechnej wiedzy, mają podobne do naszych problemy. Jakie polskie media podają, że Austriacy są przeciwni imigrantom i że ich rząd zaostrza prawo imigracyjne, że chcą, aby instytucje unijne zapłaciły im za budowę murów i ogrodzeń uniemożliwiających nielegalne przekraczanie granicy rzekomym uchodźcom? Kto w Polsce mówi, że Austriacy nie chcą przyjmować do siebie owych migrantów i nie chcą płacić za osoby nieprzyjęte w ramach relokacji? Czy któreś z polskich mediów chociaż wspomniało, że Szwajcaria, mimo sankcji wprowadzonych na Rosję, nadal kupuje rosyjską ropę? To dosyć skomplikowany proceder, ale Załuskiemu udało się pokazać, że można obejść przepisy, gdyż szwajcarskie prawo nie ma zastosowania do szwajcarskich obywateli mieszkających za granicą.

To tylko niektóre przykłady, ale zdecydowanie przybliżają wiedzę, i nie tylko tę turystyczną, o krajach niemieckojęzycznych. Jeśli połączymy ją z regularnymi korespondencjami Jana Bogatko ze „Studia za Nysą” możemy wyrobić sobie zupełnie inne zdanie o tych naszych bliskich i nieco dalszych sąsiadach, a nie tkwić w stałych i coraz bardziej niezrozumiałych zawiłościach naszej krajowej polityki.

Poza typowymi informacjami Załuski wyszukuje też ciekawostki, jak ta z księstwa Lichtenstein, w którym od 170 lat prowadzi się badania archeologiczne potwierdzające 7 tys. lat historii ludzkiego osadnictwa na obszarze tego państwa. Oczywiście najwięcej informacji dotyczy Niemiec, gdzie jak podaje Załuski wzrasta ubóstwo dzieci, społeczeństwo żyje w coraz większym niezrozumieniu samych siebie, a politycy i ich partie systemowe tracą poparcie społeczeństwa na rzecz Alternatywy dla Niemiec, prawicowego ugrupowania pozasystemowego. Generalnie podcast DACHL, to zbiór co tydzień prezentowanych informacji, o których można się dowiedzieć jedynie wertując różnorodną prasę niemieckojęzyczną, pod warunkiem, że zna się biegle język niemiecki.

Każda audycja, a było już ich kilkanaście, kończy się fragmentem jednej z publikacji autorstwa Załuskiego, zazwyczaj opowieści o rzeczywistości znad Jeziora Bodeńskiego opartych na spostrzeżeniach autora, czyli z niemiecko-austriacko-szwajcarsko-lichtensteinskiego pogranicza.

 

Fot. Maria Giedz

Rozprawa apelacyjna Piotra Filipczyka odroczona do 21 lipca

W Sądzie Okręgowym w Gdańsku  18 lipca 2023 r., odbyła się rozprawa apelacyjna od wyroku wydanego przez Sąd Rejonowy w Gdyni  10 marca 2023 r. w sprawie przeciwko redaktorowi Piotrowi Filipczykowi oskarżonemu  z art. 212 kk  przez oskarżyciela prywatnego Henryka Jezierskiego. Sąd I instancji uniewinnił dziennikarza od stawianych mu zarzutów, ale Henryk Jezierski odwołał się od tego wyroku.  Sędzia Sądu Okręgowego w Gdańsku Małgorzata Westphal-Kowalska zapowiedziała ogłoszenie wyroku Sądu II instancji  na piątek 21 lipca . 

Sprawa jest objęta monitoringiem Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP . Obserwatorem z ramienia CMWP jest red.  Maria Giedz. Przypomnijmy szczegóły tej sprawy : Sąd I instancji uniewinnił Piotra Filipczyka, dziennikarza portalu wPolityce.pl od stawianych mu zarzutów, ale od tego wyroku odwołał się oskarżający go Henryk Jezierski, właściciel wydawnictw motoryzacyjnych z Trójmiasta. Zaskarżył on wyrok w całości, wykazując rzekome „żenujące błędy, jakich dokonała Sędzia” z I instancji. Przyczyną wniesienia aktu oskarżenia do I instancji był tekst autorstwa Filipczyka, opublikowany w dniu 29 stycznia 2019 r. na portalu wpolityce.pl pod tytułem: „Teczkowy skandal w Gdańsku? Sprawę zbada policja. Radni PiS dostali maile, że jeden z nich miał współpracować z SB”. Stwierdzenia zawarte w powyższym materiale prasowym oskarżyciel prywatny uznał za zniesławiające go.

W rozprawie 18 lipca  uczestniczyli: Henryk Jezierski, Piotr Filipczyk oraz jego pełnomocnik mec. Robert Małecki. Obie strony wygłosiły mowy końcowe. Ponieważ proces toczył się w trybie niejawnym nie możemy przedstawić jego szczegółów. Niemniej podczas rozprawy doszło do nietypowego zdarzenia. Otóż oskarżyciel prywatny, czyli Henryk Jezierski prowokacyjnie wspomniał, że oskarżony Piotr Filipczyk na zamieszczonym na portalu „wPolityce.pl” swoim zdjęciu występuje w banderówce, czapce, którą nosili członkowie frakcji rewolucyjnej Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów pod przywództwem Stepana Bandery. Owa grupa wsławiła się ludobójstwem Polaków na Wołyniu. Przyglądając się owej czapce widać, że jest ona elementem stroju powstańca Armii Krajowej z czasów II wojny światowej i nie ma nic wspólnego z „banderówką”, zwłaszcza, że zamieszczony nad daszkiem znaczek jest symbolem Polski Walczącej, który znacznie różni się od ukraińskiego „tryzuba” (trójzęba).

Red. Piotr Filipczyk w spornym materiale opisał toczący się głośny w środowisku gdańskich samorządowców konflikt pomiędzy Henrykiem Jezierskim, a gdańskim radnym PiS Waldemarem Jaroszewiczem. Sam dziennikarz nie uczestniczył w owym konflikcie, ale za to, że odważył się opowiedzieć o nim został oskarżony z art. 212 o zniesławienie. Jezierski dopatrzył się w materiale autorstwa Filipczyka „nieprawdziwych i szkalujących” go treści. Użył „bezpodstawnego określenia” Henryka Jezierskiego „jako zdemaskowanego tajnego współpracownika SB” oraz „kłamliwego stwierdzenia, że dr hab. Daniel Wicenty z Oddziałowego Biura Badań Historycznych IPN w Gdańsku w swojej książce („Weryfikacja gdańskich dziennikarzy w stanie wojennym”, wydanej przez IPN w Gdańsku w 2015 r.) przedstawił go jako tajnego współpracownika SB o pseudonimie Jurek. Przypisał mu również wypowiedź, w której jakoby Henryk Jezierski przyznał się do współpracy z komunistycznymi służbami. Sam Jezierski wszystkiemu zaprzecza.

Warto tu dodać, że na stronie 77 opracowania autorstwa Wicentego czytamy: „Henryk Jezierski – pracownik sekretariatu redakcji. Proponuje się pozostawić w zespole”. Do tego jest przypis nr 17: [Jezierski] „Zarejestrowany jako KTW (prawdopodobnie 27 IV 1988 r.), a następnie jako TW ps. „Jurek” przez Wydział III WUSW w Gdańsku (nr rej. 57968, nr arch. I-26134), wyrejestrowany 3 VII 1989 r. ze względu na „odmowę współpracy” (na podstawie wypisu z dziennika rejestracyjnego b. WUSW w Gdańsku; materiały nie zachowały się)”. Wszystkie materiały z tamtego okresu zostały zmikrofilmowane, a następnie w 2010 r. spalono je wraz z mikrofilmami, dlatego też w książce Wicentego brakuje wyraźnego potwierdzenia o współpracy Jezierskiego z SB. I rzeczywiście dzisiaj, mając do dyspozycji jedynie pustą teczkę Jezierskiego niczego nie można mu udowodnić. Jednak sprawa w Trójmieście nadal jest głośna właśnie przez te procesy. Data odmowy współpracy z lipca 1989 r. wiąże się z sytuacją jaka zaistniała w Polsce po „Okrągłym Stole” i zachodzącej w naszym kraju transformacji politycznej. Był to okres, w którym „Tajni Współpracownicy”, czy też „Kandydaci na Tajnych Współpracowników” masowo wyrejestrowywali się i niszczyli swoje dokumenty. Ponadto osoby, którym przypisywano współpracę z SB, zwłaszcza po 2010 r., kiedy wszystkie dokumenty zostały zniszczone, występowały do sądu w celu uzyskania „sądowego certyfikatu niewinności”. Zdarzało się też, że osoby te próbowały udowodnić, iż nie współpracowały z SB wnioskując o taką decyzję do IPN. Henryk Jezierski otrzymał taką decyzję o nr 1041/OP/2019, wydaną w dniu 11 maja 2019 r., w której zaznaczono, że „nie był pracownikiem, funkcjonariuszem lub żołnierzem organów bezpieczeństwa państwa”. Jednak brakuje wyraźnego stwierdzenia, które posiadają np. osoby represjonowane, że był lub nie współpracownikiem SB. Zamieszczono tam jedynie informację, że w archiwum IPN „nie zachowały się dokumenty wytworzone przez niego lub przy jego udziale w charakterze tajnego informatora lub pomocnika przy operacyjnym zdobywaniu informacji przez organy bezpieczeństwa państwa.”

Jak twierdzi Jezierski, na podstawie aktu oskarżenia, Wicenty odnotował tylko fakt samej rejestracji dokonanej bez jego wiedzy i zgody. Owszem, został on zarejestrowany, ale nie był współpracownikiem SB.

CMWP w opinii złożonej do Sądu zaapelował o oddalenie zarzutów przeciwko red. Piotrowi Filipczykowi, twierdząc, że są bezpodstawne.

 

Fot. Maria Giedz

Miasto Sopot przeciwko TVP3 Gdańsk. Relacja z rozprawy

Od 2018 r. w Sądzie Okręgowym w Gdańsku, w XV Wydziale Cywilnym, toczy się proces przeciwko pozwanym red. Joannie Strzemiecznej-Rozen, byłej dyrektor TVP 3 Gdańsk oraz Jakubowi Świderskiemu, byłemu dziennikarzowi TVP 3 Gdańsk. Powodem jest Gmina Miasta Sopot w osobie Jacka Karnowskiego, który od 1998 r. pełni funkcję prezydenta tegoż ponad 32-tysięcznego nadmorskiego miasta. Ostatnia, dwunasta już rozprawa, trwająca ponad trzy godziny, odbyła się 28 kwietnia 2023 r. Kolejna została zapowiedziana na 19 września i wiele wskazuje na to, iż zakończy się ona odczytaniem wyroku. Sprawa jest objęta monitoringiem Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP. Jej obserwatorem  jest red. Maria Giedz.

Przedmiotem sporu jest  emisja programów nadawanych przez TVP 3 Gdańsk od października 2017 r. do maja 2018 r. Chodzi o materiały, które ukazały się w programach: „W imieniu Sopocian”, „Forum Panoramy”, „Przegląd prasy polskojęzycznej”, oraz „Pomorze samorządowe”. Te publicystyczne materiały, częściowo autorstwa Jakuba Świderskiego lub jemu przypisywane przez władze Sopotu, ukazywały etapy renowacji i zagospodarowywania obiektów potocznie nazywanych „dworcem kolejowym” wraz z terenami do niego przyległymi, które tylko w niewielkim stopniu są owym dworcem. Gmina Sopot pozwała  re. Joannę Strzemieczną – Rosen i red. Jakuba Świderskiego  za przedstawienie przez TVP3 Gdańsk, jak twierdzi, nieprawdziwych informacji dotyczących wypadków na sopockich kąpieliskach oraz popadającego w ruinę byłego szpitala przeciwgruźliczego na Stawowiu (historyczna dzielnica Sopotu), mieszczącego się w zabytkowym zespole parkowo-pałacowym, do niedawna najpiękniejszym w Sopocie (obecnie prywatna własność), a także Centrum Haffnera. Na rozprawę stawił się powód, czyli prezydent Sopotu Jacek Karnowski wraz z pełnomocnikiem pozywającego mec. Moniką Nowińską-Retkowską. Pozwaną Joannę Strzemieczną-Rozen reprezentował mec. Wenanty Plichta. Stawił się też pozwany red. Jakub Świderski.  Sprawę prowadzi Sędzia Piotr Kowalski.

Podczas rozprawy kontynuowano przesłuchanie Jacka Karnowskiego. Pierwsza część przesłuchania prezydenta odbyła się 31 maja 2022 r. Tak długa przerwa między przesłuchiwaniami wynikała z bardzo częstych wyjazdów Karnowskiego poza granice Polski
m.in. do USA, gdzie jak wyjaśniała pełnomocnik Powoda, załatwiał sprawy samorządowe. Osobą zadającą pytania był pozwany Świderski. Formułowane do Powoda pytania były bardzo szczegółowe i opierały się na wielostronicowym pozwie Gminy Sopot. Na większość z nich Prezydent odpowiadał, że nie wie, nie pamięta, oraz że odpowiedź została zawarta w pozwie. Sędzia Kowalski często zgadzał się z Powodem, czyli prezydentem Karnowskim, który prosił o pomoc Sędziego, aby Pozwany zadawał proste pytania i go nie obrażał. Prosił też, aby Sąd pouczył Pozwanego o zadawanie istotnych dla Prezydenta pytań. Kilkakrotnie do przesłuchania włączała się mec. Nowińska-Retkowska, przypominając, że proces nie dotyczy prawa prasowego, tylko chodzi o obrazę dóbr osobistych.

Red. Jakub Świderski dopytywał się, dlaczego nie otrzymał żadnego pisma informującego go o żądaniu przeprosin przez Gminę. Nikt też z Gminy nie skontaktował się z nim, aby załatwić sprawę polubownie. Karnowski tłumaczył, że pisma wysyłano na adres TVP 3, gdyż w Gminie nie znany był adres domowy Jakuba  Świderskiego, chociaż ten mieszka w Sopocie, a nawet przez kilka
lat (2002-2006) był członkiem Rady Miasta Sopot. Świderski uważał, że można było wykonać do niego telefon, bowiem obaj panowie się znają, zamiast wysyłać pisma m.in. do Rady Etyki Mediów. Na jego adres prywatny wysłano jedynie pozew i w tym przypadku Gmina nie miała problemu ze znalezieniem tego adresu. – Pozew wysłano na adres domowy, bo takie są przepisy – wyjaśniał Karnowski. Zresztą to nie on wysyłał pisma, bo – mówił – nie jestem prawnikiem. Prezydent wielokrotnie podkreślał, że każdy materiał wyemitowany w Telewizji był łamaniem prawa. Jednocześnie nie przyjmował do wiadomości, że z nie wszystkimi materiałami prasowymi Jakub Świderski miał coś wspólnego. Na przykład w „Pomorzu samorządowym” zarówno wydawcą, jak i prowadzącym, a nawet uczestnikiem były zupełnie inne osoby. Jakub Świderski nie zajmował się też Centrum Haffnera. Karnowski kilkakrotnie podkreślał, że wszystkie  wyemitowane materiały są kłamstwem i że on nie pozwoli się zastraszać, a nawet próbował odmówić odpowiadania na pytania. Wyjaśnił tylko, że audycje te miały podtekst typowo polityczny, gdyż Świderski był kandydatem na prezydenta Sopotu i nie wiadomo czy jeszcze nim nie będzie. Kiedy Pozwany zapytał, dlaczego Gmina nie pozwała do sądu wydawcy „Pomorza samorządowego”, Karnowski odpowiedział, że o tym zadecydowali prawnicy i to oni lepiej wiedzą kogo pozwać. Jakub Świderski nie mógł zrozumieć, dlaczego owi prawnicy kierowali się brakiem konsekwencji i pozywali go, za to, że w jednym programie był wydawcą, w innym prowadzącym, a w kolejnym tylko uczestnikiem? Dlaczego on ma odpowiadać za scenariusz, którego nie zrobił, za wypowiedzi ludzi podczas sondy ulicznej…?

Poruszono też kwestię umieszczenia w jednym z programów herbu miasta Sopot. Zdaniem Karnowskiego było to obraźliwe dla miasta. Tylko, że herb pojawił się w kontekście fikcyjnej postaci Al. Karnolo związanej z mafią, której jak się okazało Świderski nie wykreował i nie miał z nią nic wspólnego. W pewnym momencie prezydent Karnowski zażądał od Sędziego powstrzymania pytań. Jednocześnie sam zadał pytanie Sędziemu, jaką otrzyma karę, jeśli opuści salę. Kiedy usłyszał, że żadną, to po kilku kolejnych pytaniach i stwierdzeniu, że Wysoki Sąd nie reaguje na rzekomo kłamliwe pytania Pozwanego wyszedł z sali rozpraw.

Redaktorowi Jakubowi Świderskiemu pytania najpierw zadawał Sędzia Piotr Kowalski. Prezydent Karnowski, zanim wyszedł chciał, aby Sąd odebrał od Świderskiego przysięgę, że będzie mówić prawdę. Sędzia uznał, że nie ma takiej potrzeby. Z odpowiedzi Pozwanego wynikało, że w materiałach przez niego przygotowywanych występował jedynie w roli dziennikarza, chociaż miał świadomość, iż przed laty był konkurentem Jacka Karnowskiego, chociaż nie jest związany z żadną partią polityczną. Jego zainteresowanie Sopotem wynikało z faktu, że zna to miasto. Mówił o szpitalu, który miał powstać w Sopocie w ramach przedwyborczych obietnic Karnowskiego, ale nie powstał, gdyż władze samorządu wojewódzkiego po latach niszczenia obiektu i braku zainteresowania nim ze strony Gminy sprzedały teren wraz z budynkiem. Miasto nie wyraziło chęci jego zakupu. Co do audycji, to Jakub Świderski wyjaśniał: – W programie „W imieniu Sopocian” byłem osobą prowadzącą. W „Forum Panoramy” pełniłem rolę wydawcy i to był program na żywo. Jako wydawca dałem prowadzącemu wskazówki ogólne, ustne zalecenia. A to prowadzący decydował o rozmówcach. Natomiast w programie na żywo ludzie mówią co chcą. W „Przeglądzie prasy polskojęzycznej”, teraz nie pamiętam jakie były pytania, ale tam byłem osobą występującą.

Jakub Świderski kilka razy podkreślał, że trudno mu odnieść się do czyichś wypowiedzi sprzed lat bez ponownego obejrzenia materiału. Poruszano też kwestię utonięć w morzu ludzi, którzy wchodzą do wody np. nocą po wypiciu alkoholu. Tym tematem zajmowały się też inne media, a nawet sam Prezydent wypowiadał się na ten temat, ale to właśnie Świderski został pozwany za uwypuklenie tego problemu.

W pozwie znalazł się też konflikt o Centrum Haffnera. Świderski twierdził, że Centrum się nie zajmował i nie ma z nim nic wspólnego, jednak Gmina jest innego zdania. Najbardziej spornym tematem okazało się zagospodarowanie centrum Sopotu wokół stacji kolejowej, która została obudowana obiektem obecnie w znacznym stopniu należącym do prywatnego właściciela. Zdaniem Świderskiego część mieszkańców Sopotu uważa, że gdyby Gmina nie przekazała prywatnemu właścicielowi budynków (20 tys. m sześć.) za dwa ronda i chodnik, to mogłaby na nich zarabiać, chociażby na podziemnym parkingu. W pozwie w tym przypadku wyraźnie wyartykułowano słowo „przekazała”. Nie była to przecież darowizna tylko transakcja wymienna – budynek za owe ronda, notabene, jak twierdził red. Świderski, prowadzące do parkingu, na którym zarabia inwestor. – Czy jest to dobry interes dla miasta? – pytał Jakub Świderski. Wyjątkowo spornym było słowo „dworzec”. Budynek jest prywatny, a jedynie znajdujące się w nim pomieszczenie z kasami oraz perony i dojście do nich należy do PKP. Jednak nie jest to budynek PKP. Nikt też nie zajmował się definicją dworca. – Nieuczciwość jest w tym, że miasto winno sobie zdać sprawę jaka jest to własność. Miasto winno na tym zarabiać, a nie dokładać, wynajmując powierzchnię od prywatnego właściciela – wyjaśniał Świderski. Dodał też, że ten proces, to kolejny element zwalczania go od 2007 r. jako konkurenta Karnowskiego.

Kolejną osobą zadającą pytania Świderskiemu był mec. Plichta. Wrócił temat utonięć i to utonięć po wypiciu alkoholu. Gmina uważa, że mówienie o tym w audycjach telewizyjnych odstrasza potencjalnych kuracjuszy i wczasowiczów, którzy rezygnują z przyjazdu do Sopotu, więc jest to szkodliwe dla miasta. Mec. Plichta poruszył też temat opłaty za przeprosiny. Gmina chce, aby przeprosiny znalazły się na pierwszej stronie „Rzeczpospolitej” i to pięciokrotnie w odstępach tygodniowych, na głównej stronie internetowej TVP Gdańsk przez miesiąc, a także na portalu Onet.pl przez 72 godz. Oświadczenia te mają być opublikowane w formie ogłoszeń w wytłuszczonych ramkach formatu 17 x 15 cm czarną czcionką o wielkości nie mniejszej niż 12 mm na białym tle na koszt pozwanych. Plichta zadał pytanie, czy Pozwany wie jaki będzie koszt takiego ogłoszenia. W odpowiedzi usłyszał, że co najmniej setki tysięcy złotych, a przy obecnej inflacji, to może i miliony. Mec. Plichta dopytywał się o relacje Świderskiego z Karnowskim. – Jacek Karnowski ma kompleksy wobec mnie – odpowiedział Jakub Świderski. Poniża mnie w miejscach publicznych, krzyczy. Kiedy chciałem przeprowadzić z nim wywiad, to krzyczał „Pan jest kłamcą” i uciekł. Trzy lata temu Radio Gdańsk zorganizowało spotkanie z mieszkańcami Sopotu. Chciałem zadać pytanie na temat zagospodarowania terenu pomiędzy Ergo Areną a morzem – ma tam powstać 500 lokali mieszkalnych. Karnowski podszedł do mnie i wyszarpywał mi mikrofon – zeznawał pozwany dziennikarz.  W pozwie zarzuca się Świderskiemu, że programami telewizyjnymi odstraszył inwestorów od inwestowania w Sopocie. Jednak jak podał Świderski, programy TV nie miały na to przełożenia. Nikt z tego powodu się nie wycofał. Nawet nie miało to odzwierciedlenia w innych mass mediach. Jedynie krytyczne uwagi ukazały się na portalu Gminy Sopot. Natomiast jeśli chodzi o mieszkańców Sopotu, to jedynym ich niezadowoleniem jest to, że program nie jest kontynuowany. Plichta przypomniał też, że do pozwu został dołączony wyrok karny z 2012 r., skazujący Świderskiego za zniesławienie Karnowskiego. Świderski wyjaśnił, że nie ma to nic wspólnego z publikowanymi w Telewizji materiałami, a kara dawno się skończyła. Natomiast okazało się, że Jacek Karnowski w 2015 r. również był karany, czyli został skazany za składanie fałszywych zeznań, o czym przemilczał. Sędzia Kowalski nie pozwolił kontynuować tego tematu.

Mec. Monika Nowińska-Retkowska, pełnomocnik Gminy Sopot również miała bardzo dużo pytań do Pozwanego. Dopytywała się w jakiej kadencji był radnym? W jakich pracował komisjach? Czy przedstawiał się jako sopocki działacz społeczny? W pewnym momencie na Sali sądowej wywiązał się spór o to czy dworzec kolejowy w Sopocie jest otwarty całą dobę. Świderski twierdził, że kasy są zamykane po godz. 19, natomiast Nowińska-Retkowska uważała, że dworzec jest czynny całą dobę, gdyż nie zamyka się wejścia na perony. Po raz kolejny pojawiła się konieczność zdefiniowania słowa „dworzec”, gdyż sklepy i inne instytucje w budynku potocznie zwanym dworcem w nocy są nieczynne. Ponadto pani pełnomocnik dopytywała, skąd wzięło się określenie, że jest to dworzec prywatny, skoro część kasowa oraz perony przynależą do PKP. Pani mecenas zadawała szczegółowe pytania dotyczące konkretnych słów wypowiedzianych podczas programów telewizyjnych. Świderski odpowiadał, że nie pamięta i aby sobie przypomnieć i odnieść się do nich musi je odtworzyć. Wrócił też temat utonięć. Nowińska- Retkowska chciała dowiedzieć się, czy Świderski był świadkiem takiego wydarzenia. Okazało się, że Pozwany widział „topielca”, chłopaka w wieku ok. 20 lat w stroju imprezowym i płaczących obok niego kolegów. Pani mecenas miała dużo pytań i nie wszystkie dotyczyły programów telewizyjnych, chociaż interesowało ją, w jaki sposób dobiera się wypowiadających jako publiczność oraz osoby do sondy ulicznej. Dziwiła się, że wśród wypowiadających się nie było przedstawicieli Gminy. Świderski zripostował, że nie ma żadnego klucza przy doborze wypowiadających się na ulicy, a co do przedstawicieli Gminy, to wielokrotnie byli zapraszani, ale nigdy nie byli tym zainteresowani.

Spór wynikł również w powoływaniu się na informację zamieszczoną na mapie dotyczącą europejskiej dotacji na sopocką inwestycję. Pełnomocnik twierdzi, że była to pożyczka, a dziennikarz, że dotacja, bo taka znalazła się na mapie. Po kilku godzinach owych przesłuchań Sędzia Piotr Kowalski zakończył te słowne „przepychanki” i zarządził kontynuowanie przesłuchania Pozwanego przez pełnomocnika Gminy Sopot, ale po przeglądzie materiałów prasowych w celu przypomnienia poruszanych tematów w owych programach. Odbędzie się to na kolejnej rozprawie we wrześniu 2023 r. Zostanie też wezwany świadek Jarosław Sulewski.

Kontynuując przeglądanie strony zgadzasz się na instalację plików cookies na swoim urządzeniu więcej

The cookie settings on this website are set to "allow cookies" to give you the best browsing experience possible. If you continue to use this website without changing your cookie settings or you click "Accept" below then you are consenting to this.

Close