Kiedy w Polsce, a dokładnie na jej południowo-zachodnich krańcach, rozgrywa się tragedia, tu w Rwandzie ludzie, którzy mają 1,5-2 dolarów na dzienne utrzymanie całej kilkuosobowej rodziny, mówią, że deszcz jest błogosławieństwem Boga i Jego dobrodziejstwem. Padający deszcz jest odetchnieniem dla wszystkich, można w tym czasie nie pracować, uciąć sobie drzemkę, a rośliny same będą rosnąć i głód przestanie doskwierać ludziom. Na informację o wodzie, która niszczy, zabiera ludziom dobytek, a nawet życie, Rwandyjczycy odpowiadają, że „kto ma Jezusa, ma wszystko”, a zło – również ta niszcząca woda – jest efektem „wielkiego brzucha”, czyli ludzkiego egoizmu.
Te mądrości prostych Afrykańczyków dają wiele do myślenia. A cytując o. Bartka, jednego z polskich misjonarzy ze Zgromadzenia Karmelitów Bosych, pracującego w Rwandzie, a dokładnie w Gahunga tuż pod wygasłymi wulkanami, można powiedzieć za nim że: „Czarownicy robią wiele złego wśród ludzi, szczególnie przez sianie nienawiści. Nie zaczarowują ludzi, ale ich czarują, zarabiając ładne pieniądze.” Tłumacząc to na nasze oznacza, że zalane domy i całe miasta w Polsce, to efekt złego gospodarowania wodą, braku myślenia i przewidywania. Afrykańczycy też mają problemy z myśleniem o przyszłości, gdyż żyją dniem dzisiejszym, ale nie sprzeciwiają się naturze. Wiedzą, że jeśli odbierze się kurom ich koguta i da innego, to jajka już nigdy nie będą takie same. Zresztą każde jajko jest inne, chociaż politycy twierdzą, że skoro jest okrągłe, to jest takie samo.
Nie można powiedzieć, że w Rwandzie nie ma powodzi, gdyż co roku pod koniec pory deszczowej, czyli pod koniec maja woda zbiera swoje żniwo. Kiedy ziemia nasiąknie wodą dochodzi do tragedii. Od lawin błotnych giną całe rodziny i ich domostwa. Jednak to nie znaczy, że wody trzeba się bać, trzeba tylko zapobiegać jej niesfornym zachowaniom. Tutaj, kiedy pada, kiedy jest burza, to cała ziemia jest zalana, to tak, jakby ktoś wylewał z wiadra wodę. A jednak, jeśli jednego roku rzeka wyleje, to w porze suchej pogłębia się jej koryto, buduje mury ochronne, wzmacnia kamiennymi tarasami, aby już w następnym sezonie nie wylała, aby nie podmyła drogi… Podobnie jest z domami. Rząd każe stawiać je na kamiennych podmurówkach głęboko wkopanych w ziemię, ale nie wszystkich na to stać. Przenoszą się więc coraz wyżej, budując byle co. Nic dziwnego, że w czasie ulewy obsuwający się stok zasypuje wszystkich. Trudno, trzeba się z tym pogodzić, tak Bóg chciał – N’Imana (Bóg to sprawił) i nikt się taką sytuacją nie stresuje. Chociaż tutejsze mass media istnieją w formie szczątkowej, to informacje o tragediach, m.in. o skutkach działalności niesfornej wody rozchodzą się bardzo szybko i to nie, jak za dawnych czasów, za sprawą bębnów, bo te używa się dzisiaj głównie do uświetniania najróżniejszych uroczystości, ale za pośrednictwem „ludzkich języków”. W radio mogą mówić, albo i nie, a ludzie i tak wiedzą swoje i nikt tej wiedzy nie zatrzyma.
Nie wiem, czy to przekona Polaków, ale Rwandyjczycy mają inną filozofię życia, zwłaszcza, że są przekonani, iż Bóg ukochał sobie Rwandę. Otóż po całym dniu ciężkiej pracy, kiedy to Imana (Rwandyjczycy od zawsze wierzyli w jednego Boga, nazywając go Imana, a kiedy pojawili się chrześcijańscy misjonarze Imana zastąpili Bogiem biblijnym, chociaż często w mowie potocznej nazywają Go Imana) w ciągu dnia obchodzi cały świat, sprawdzając jaka jest sytuacja w różnych jego krainach, na noc powraca do Rwandy do krainy wulkanów. Tu odpoczywa. Czy można się więc bać, stresować, żyjąc, a raczej śpiąc w towarzystwie Boga?
Rozdawanie darów
Ingabire ma 19 lat. Mieszka z młodszą niepełnosprawną siostrą. Zostawiła ją w domu, gdyż dzisiaj zeszła do Nyakinama, do centrum Adopcji Medycznej, gdzie raz na trzy miesiące rozdawane są dary dla rodzin z osobami niepełnosprawnymi. Nie poznałam jej siostry, nie dotarłam do ich domu, gdyż znajduje się wysoko w górach.
Nyakinama to teoretycznie mała wioska zamieszkana przez jakieś 40 tysięcy osób (Powierzchnia Rwandy jest co prawda nieduża, wielkości województwa lubelskiego, ale zamieszkuje ją 14 mln osób). Z tego około 9 tysięcy przynależy do parafii katolickiej, a pozostali? Religii tu jest wiele, głównie są to najróżniejsze sekty. Ponoć jest to najmniejsza katolicka parafia w całej diecezji, tak przynajmniej uważa o. Marek, polski misjonarz ze Zgromadzenia Księży Marianów. Niemniej właśnie w Nyakinama przy parafii działa centrum Adopcji Medycznej, pomagające osobom niepełnosprawnym, utworzone przez Zgromadzenie Sióstr od Aniołów. W rzeczywistości jest to pomoc Stowarzyszenia Ruchu Maitri w Gdańsku za pośrednictwem misjonarek z Nyakinama, czyli Sióstr od Aniołów.
Pomocą objęto 74 rodziny. Na 40 tys. mieszkańców to niewiele, ale wszystkim nie da się pomóc. Co trzy miesiące owe rodziny otrzymują od Sióstr „dary”. Na każdą rodzinę przypadają 3 kg suszonych małych rybek, 3 kg mąki z orzeszków arachidowych, 15 kg mąki kukurydzianej i tyle samo mieszanki złożonej z mąki soi, sorgo i kukurydzy (przygotowuje się z tego smaczny i pożywny napój igikoma). Do tego dochodzą trzy sztaple mydła (5 kostek w jednej sztapli) i 3 pojemniki z kremem na suchą skórę. Osobom patrzącym z boku może się wydawać, że to niewiele, ale dla tych ludzi, często samotnych matek wychowujących gromadkę dzieci, w tym jedno niepełnosprawne jest to bardzo dużo. Siostry pomagają głównie tym, którzy bez owej pomocy mieliby trudności z przeżyciem.
Odwiedziłam kilka domów, w których mieszkają niepełnosprawne dzieci. Są to zazwyczaj lepianki wykonane z suszonej cegły. Często nie ma tam elektryczności, wody, a nawet mebli. Za podłogę służy kamienista wulkaniczna ziemia, a za łóżko złożona na kilka razy gruba folia, pod którą leżą suche liście z bananowców, albo najróżniejsze trawy.
Jak już wspomniałam domu Ingabire nie widziałam, ale widziałam jej radość w oczach, kiedy otrzymywała owe dary. Zapakowała je precyzyjnie. Wcisnęła do dużego worka i do plecaka. Worek, ważący 36 kilo, przy pomocy drugiej kobiety położyła sobie na głowie. Na ramiona zarzuciła plecak i z trochę wymuszonym uśmiechem, a może grymasem od dźwiganego ciężaru, ale szczęśliwa wyruszyła w powrotną drogę do domu. Szła w plastykowych klapkach. Miała do pokonania trzy godziny marszu pod górę, bez możliwości dojazdu, bo droga do jej domu była wąska, kamienista i dosyć stroma. Zresztą nie miała pieniędzy na zapłacenie za motto-taxi. Jednak nie bała się trudności, bo chronił ją różaniec na nadgarstku i spory krzyżyk z Ukrzyżowanym Jezusem na szyi. Kiedy życzyłam jej szczęśliwej drogi, uśmiechnęła się, podziękowała i dodała Jezu aragukunda (Jezus cię kocha).
Jakieś półtorej godziny po jej odejściu rozpętała się burza. Z nieba lała się woda, waliły pioruny. Myślami byłam z Ingabire. Mam nadzieję, że się gdzieś schroniła, że deszcz nie rozmókł mąki, że ktoś pomógł zdjąć jej ciężar z głowy i ponownie włożyć, chociaż tego dnia burza skończyła się już po zmroku. Czy Ingabire szczęśliwie dotarła do domu?
Przeżyć za 1,5 dolara
Nie udało mi się odwiedzić wszystkich 74 rodzin. Dotarłam zaledwie do kilku. Jednak tylko w jednej rodzinie czuło się nieco wyższy standard niż u pozostałych. Mieli cztery pomieszczenia mieszkalne, kuchnię z kamiennym paleniskiem oraz czystą toaletę z dziurą w ziemi. Wszędzie było bardzo czysto. Zapytałam ich o wodę. Odpowiedzieli, że przynoszą ją „na głowie” z daleka. W obejściu mieli też dwie kozy, ucieszyłam się więc, że mają dla dzieci mleko. Roześmiali się. W Rwandzie nikt kóz nie doi. Mleko może być tylko od krowy. Kozy są zbyt małe. Nie uzbierałoby się dziennie nawet filiżanki. Ta rodzina przynależy do Kościoła anglikańskiego. Składa się z obojga rodziców i czwórki dzieci. To najmłodsze, kilkumiesięczne, o imieniu Donatilla, od razu przylgnęło do mnie. Wsadzono mi je na kolana, gdyż bez lęku wyciągało rączki. Dwójka starszego rodzeństwa była w szkole prowadzonej przez Kościół anglikański. Trzyletni Brawe nie chodzi. Na obu nogach ma pozakładane protezy, niestety już zbyt krótkie. Trzeba je wymienić. Siostra Agnieszka ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów, przełożona afrykańskiej misji w Rwandzie już o tym myśli, ale protezy dla chłopca są bardzo drogie. Zadałam więc rodzicom chłopca pytanie, dlaczego nie zwrócą się o pomoc do anglikanów, przecież są w anglikańskiej wspólnocie. Odpowiedzieli mi, że w Rwandzie tylko katolicy ludziom pomagają, nawet jeśli przynależą do innego Kościoła.
Centrum Adopcji Medycznej nie dzieli ludzi. Obejmuje pomocą wszystkich potrzebujących.
W większości domów, które odwiedziłam kuchnia składa się z kilku kamieni służących za palenisko. Na przykład mama 6-letniego Bone, który uległ wypadkowi, gotuje przed domem, bo nawet kuchni nie ma. Aby się umyć, czy skorzystać z toalety idzie do sąsiadów. Jej syn nie mówi, nie chodzi. Jego ojciec uciekł przed odpowiedzialnością, zostawiając syna i żonę. Matka Bonego w niedużym salonie urządziła sklepik, w którym sprzedaje własnoręcznie wyciśnięty sok z bananów potrzebny do produkcji piwa. Banany kupuje na targu, potem na podwórku u sąsiadów, w dużej dzieży przeciska banany przez gęstą, zrobioną z drewnianych żerdzi drabinkę. Później je jeszcze ugniata, przecedza, wlewa do kanistrów. Nie ma żadnych maszyn, wyciskarek, czy innych urządzeń. Tu w Rwandzie wszystko robi się ręcznie, niezależnie od tego czy jest to praca na roli, czy budowa drogi, domu… W sezonie urodzaju na banany kobiecie tej udaje się zarobić 50 tys. franków, czyli ok. 37 dolarów, a poza sezonem? Wychodzi na to, że w najlepszym przypadku ma na dzienne utrzymanie dla siebie i syna nieco więcej niż dolar. Chłopiec nie ma przed sobą żadnej przyszłości. Być może pomogłyby leki, ale są drogie, trzeba je sprowadzać. Poza tym winien przejść kilka operacji, a w Rwandzie nie ma takiego szpitala, który mógłby go zoperować.
Kolejny dom i kolejna tragedia
Sandrine ma 18 lat. Mieszka ze starą matką i starszym bratem. To on jest jedynym żywicielem rodziny. Sam nie może się ożenić, bo nie ma na to pieniędzy. Ich ojciec zmarł wiele lat temu. Ich dom składa się z dwóch pokoi i przedsionka szumnie zwanego salonem. Żyją właściwie po ciemku, bo nie mają ani światła, ani wody. Za to mają świnię, kozę i trzy kury. Żeby doładować telefon chodzą do sąsiadów mieszkających przy głównej drodze, czyli muszą przejść ponad kilometr. Matka Sandrine pochwaliła się, że ma malutką latarkę na baterię, którą w nocy może oświetlić pomieszczenie. Sandrine całe dnie spędza leżąc na ziemi. Czasem matka sadza ją na inwalidzki wózek, ale i tak nigdzie jej nie zawiezie, bo wszędzie są duże kamienie. Dziewczyna, nie dosyć, że jest cała powykręcana, to też nie mówi, tylko słyszy. Nikt nawet nie myśli o jej leczeniu, bo gdzie i za co?
Już przestałam liczyć, która to rodzina i który dom. W jednym z nich zastałam ojca z synem. Właściwie to nie był dom, tylko jakaś naprędce sklecona z kamieni i suszonych cegieł komórka, przykryta blachą, przez którą widać niebo. Rodzina ta składa się z pięciu osób. Dwójka małych dzieci była w szkole, matka pracowała u sąsiadów na polu. Spotkałam ją kilka dni później, gdy przyszła do centrum Adopcji Medycznej po dary. Sama podeszła do mnie i się przywitała. Długo nie mogłam zrozumieć kim jest, ale Leonidas, pracownik centrum przypomniał mi kilkunastoletniego niepełnosprawnego umysłowo chłopca o imieniu Jan de Dieu. To on, jako jedyny nie był życzliwy obcym. Kiedy zobaczył białą kobietę, jedynym jego gestem była prośba o pieniądze. Długo nie mógł zrozumieć, że nie można tak nachalnie prosić o datek. Jego ojciec pracuje tylko przy domu, bo ktoś musi się opiekować silnym i agresywnym chłopakiem.
Pytam miejscowych, jak sobie z tym wszystkim radzicie, a oni odpowiadają:, „kto ma Jezusa, ma wszystko” – to wystarczy im do szczęścia. Wychodzę na drogę i widzę ciężarówkę z napisem na chlapaczu: „Jezu ufam Tobie”. Na innej udało mi się sfotografować: „Jezus Miłosierny”. Ciekawy to kraj!!!