Znaczny procent Polaków niemal wszystko kupuje w Internecie i bardzo się denerwuje, jeśli zakupionego produktu nie otrzyma niemal natychmiast. Tylko, że to wymaga rozbudowy sieci komunikacyjnej: drogi, tory kolejowe, lotniska, a nawet porty. I tu zaczyna się problem.
Kiedy w czasach PRL-u udawało mi się wyjechać na Zachód spotkanych tam osoby, które prosiły abym opowiedziała o życiu w Polsce. Zdarzało się, że mi nie wierzono, miano wątpliwości co do rzetelności moich opowieści, tłumacząc, że są nielogiczne. Wówczas proponowałam, aby stanęli na głowie i spojrzeli na świat do góry nogami. Nadal nie rozumieli, dlaczego nie potrafimy naszego życia uporządkować, zaplanować i po kolei wszystko realizować. Bo na przykład w takiej Holandii czy Belgii wiadomo było, że kiedy się człowiek urodzi, to w takim a takim wieku pójdzie do przedszkola, szkoły, rozpocznie pracę… a nawet przewidywano datę jego śmierci. Każdemu człowiekowi niemal zaprogramowywano czas na odpoczynek, jedzenie, zamążpójście (ostatnio małżeństwo przestało być modne) – aż do znudzenia, żadnej spontaniczności. Ale to gwarantowało spokój, rozwój, dobrobyt. A w Polsce życie toczyło się na żywioł i było uzależnione od kaprysu „wielkiego brata” lub jego służb. Większość osób nie wyjeżdżała daleko, a jeśli już to byli przekonani, że podróż musi trwać długo, być męcząca i bardzo kosztowna, żeby było co sąsiadom, dzieciom, a nawet wnukom opowiadać. Moje podróże, a raczej „rajdy autostopem” po Europie, zarówno jedni jak i drudzy uznawali za fanaberie i niepoważne, więc trudno takiej wierzyć.
Czasy się jednak zmieniły i co prawda nie jesteśmy jeszcze tak zaprogramowani, jak m.in. wspomniani wyżej dawniej Holendrzy, ale podróże stały się normalnością. Wyjeżdżamy coraz częściej i to coraz dalej. Jednocześnie mamy coraz mniej czasu na to podróżowanie. Chętnie więc korzystamy z najszybszych środków lokomocji jakimi są samoloty, rezygnując z poczciwych koni, a nawet pociągów, bo zależy nam na jak najszybszym dotarciu do celu. Często też podróże łączymy z biznesem i nie delektujemy się samym podróżowaniem. A jeśli nawet nie mamy czasu na owo podróżowanie, bo jakoś dziwnie się dzieje, że doba co prawda nadal ma 24 godziny, ale stała się zdecydowanie krótsza, to chcemy, aby najróżniejsze towary absolutnie niezbędne do naszego funkcjonowania, docierały do nas jak najszybciej. I w tym cały ambaras, że w naszym kraju nie mamy zbyt dobrze rozwiniętej sieci komunikacyjnej. Lotniska są małe i pękają w szwach, bo i pasażerów jest coraz więcej, nie mówiąc o przesyłkach cargo. I tu nie chodzi tylko o przewóz węgla, stali, samochodów, maszyn… Przecież znaczny procent Polaków niemal wszystko kupuje w Internecie i bardzo się denerwuje, jeśli zakupionego produktu nie otrzyma niemal natychmiast. Tylko, że to wymaga rozbudowy sieci komunikacyjnej: drogi, tory kolejowe, lotniska, a nawet porty. I tu zaczyna się problem.
Pomysł na zbudowanie Centralnego Portu Komunikacyjnego nie wszystkim się podoba. Zwłaszcza, że w niedalekim Berlinie, a nawet nieco dalszym Frankfurcie czy Monachium „mamy” duże lotniska. Po co więc wydawać pieniądze, które można przeznaczyć na podwyżki dla nauczycieli, powiększanie przedszkoli, budowę żłobków, domów dziecka, placówek zdrowia dla niepełnosprawnych… Na dodatek trzeba wywłaszczyć rolników i zniszczyć urodzajną ziemię. Niech robią to Niemcy, a my między pomidorami, ziemniakami, zbożem i innymi warzywo-owocami postawimy wiatraki i więcej na tym zyskamy. Na dodatek znów będzie można było sobie popodróżować, a tak, jeśli się uprzemy i będziemy wydawać pieniądze na niepotrzebne CPK, to ci z Zachodu obrażą się na nas i zamkną granice. To byłaby tragedia, powrót do życia za „żelazną kurtyną”!!!
Osobiście kilkakrotnie latałam z Berlina i jakoś nie ciągnie mnie do kolejnych przesiadek w tamtym porcie. Z Gdańska autobusem jedzie się długo i niezbyt wygodnie, chociaż ma to i dobrą stronę, bo jak się jest zmęczonym, to można się wyspać. Pociągiem podróżuje się wygodniej, tylko, że z przesiadką. Z Gdyni mam bezpośredni pociąg do Berlina. Jednak muszę dojechać do Gdyni, czyli najpierw autobus, potem SKM-ka. Dalekobieżny z Gdyni nie dojeżdża do lotniska, więc też muszę się przesiąść. Lepiej wybrać „dolot”, jednak należy pamiętać o odebraniu bagażu w Berlinie, gdyż z małego lotniska na duże, mimo zapewnień pracowników w Rębiechowie, bagaż nie zawsze trafia. Kiedyś tak spędziłam dwa tygodnie w Regionie Kurdystanu podczas Ramadanu przy czterdziestoparostopniowym upale w dżinsach, butach trekkingowych, koszuli flanelowej i polarze. Była to autentyczna pokuta postna, tylko nie moja, więc nie wiem, dlaczego tak pokutowałam. No ale jaka chwała dla Allacha? Gdyby nie kurdyjscy przyjaciele to pewnie bym się ugotowała. Na dodatek mój plecak miał sporo „szczęścia”, gdyż odwiedził więcej portów lotniczych niż ja, no i dotarł na lotnisko w Sulajmaniji, a nie do Erbilu, dokąd miałam bilet docelowy. Dzień przed Świętem Ramadanu musiałam więc pokonać 200 km, aby odzyskać swój bagaż. Dzięki kurdyjskim przyjaciołom „pognaliśmy” na skróty, czyli przez Kirkuk, ja przy okazji nielegalnie – nie miałam irackiej wizy – zwiedziłam ważne dla Kurdów miasto. Na sulejmanijskie lotnisko dotarliśmy w ostatniej chwili przed trzydniowymi uroczystościami. Uf!, udało mi się odzyskać moje letnie ubrania, kosmetyki, prezenty…
Co do Berlina, to mam jeszcze inne spostrzeżenia. Otóż lotniska są dwa, leżą obok siebie i niby są połączone, ale przemieszczenie się z jednego na drugie zajmuje nieco czasu. Idzie się wzdłuż ulicy, ciągnie się za sobą bagaż, bo nie ma zwyczaju pożyczania wózka na jednym lotnisku i oddawania na drugim. Są po drodze schody, ale też można skorzystać z podjazdów dla niepełnosprawnych. Kiedy już się dotrze na to duże, międzynarodowe lotnisko, to nie jest tak źle. Tanie jedzenie, głównie słynne niemieckie kiełbaski, można kupić w budach na zewnątrz i skonsumować na stojąco. Co prawda wewnątrz hali znajduje się kilka restauracji, ale są drogie i trudno wpychać się do nich z bagażem. Poza tym kilkugodzinny czas oczekiwania na samolot warto wypełnić jakimiś czynnościami, gdyż nie da się długo siedzieć na chłodnej posadzce albo niewygodnym krześle, no chyba że weźmie się ze sobą karimatę, ale kto by o niej pamiętał! Warto też dodać, że lotnisko berlińskie obsługuje przede wszystkim ruch pasażerski. Nie ma tam zbyt dużo miejsca na towary, inaczej mówiąc nie jest lotniskiem hubowym, a to huby przynoszą gros dochodów portom lotniczym. Lotniska hubowe znajdują się we Frankfurcie i Monachium, a to trochę daleko dla takich państw jak Rumunia, Mołdawia, kraje nadbałtyckie… W Polsce byłoby im wygodniej przeładowywać towary, ale dlaczego mają zarabiać Polacy?
Frankfurt i Monachium to też duże lotniska pasażerskie. Polacy często z nich korzystają, zwłaszcza jeśli wybierają przewoźników niemieckich. Kiedyś też tak latałam, ale ostatnio, o ile to możliwe, wybieram polskie linie, bo wcale nie są takie drogie, zwłaszcza na dalekich trasach. Niestety nie do wszystkich miejsc można tymi liniami dotrzeć, gdyż Okęcie jest zbyt małe i nie jest w stanie uruchomić więcej połączeń. Nic dziwnego, że lata się „Niemcem”. I tak niedawno ktoś z moich znajomych postanowił odwiedzić baskijskie miasto Bilbao, aby zapoznać się z tamtejszym fenomenem społeczno-ekonomiczno-kulturowym, czyli rewitalizacją upadającego miast, które odżyło dzięki budowie supernowoczesnego muzeum sztuki współczesnej (Muzeum Guggenheima projektu Franka O. Gehry’ego). Był to wypad na weekend, ale został przedłużony na koszt niemieckiego lotniczego przewoźnika prawie o tydzień. Tylko się cieszyć, bo gdyby osoba ta poleciała rejsem bezpośrednim z centrum Polski musiała by wracać po trzech dniach do domu i nie odczułaby satysfakcji z długiego podróżowania. Dlaczego? Otóż w trasie podróży znajdowała się przesiadka na lotnisku w Monachium, które, jak się okazało, nie jest przygotowane na duże opady śniegów. A jesień tegoroczna przerodziła się w zimę, która zaskoczyła Niemców. Dawno nie mieli u siebie tyle śniegu, więc nie potrafili odśnieżyć lotniska nie tylko w kilka godzin, w jeden dzień, ale nawet w trzy dni. W Polsce taka sytuacja może się zdarzyć, ale trwałaby dość krótko. No cóż, Niemcy, to Niemcy, na nich można polegać!
Wróćmy jednak do spornego politycznie pomysłu budowy CPK w centrum Polski. Poprzednia ekipa rządowa wymyśliła, że pomiędzy Warszawą a Łodzią, w odległości ok. 40 km na zachód od centrum Warszawy, w gminie Baranów powstanie duża inwestycja łącząca transport lotniczy, kolejowy i drogowy nazwana Centralnym Portem Komunikacyjnym. Zakończenie owej budowy zaplanowano na rok 2028. Co prawda oficjalnej uroczystości otwarcia jeszcze nie było, ale prace już trwają i pojawili się inwestorzy. No, ale… wokół całej inwestycji toczy się ożywiona dyskusja wzbudzająca sporo kontrowersji, a właściwie trwa spór, w którym twierdzenie, że CPK to ogromna szansa dla rozwoju gospodarczego Polski nowej władzy, czyli członków „rządu 13 grudnia” nie przekonuje. Padają jedynie stwierdzenia, że CPK nie będzie i koniec. No czasem dodają, że województwo mazowieckie, a zwłaszcza ziemie położone pomiędzy Warszawą a Łodzia, to grunty orne i szkoda ich pod budowę dużej inwestycji. Ponadto tereny te zamieszkuje ludność zasiedziała od pokoleń. Trudno jest ich więc przesiedlać. Jedynie, co na tym terenie można z „nowoczesnych” inwestycji zrobić, to postawić wiatraki sprawdzane już w Niemczech, co najmniej przez cztery lata. Roślinom to nie przeszkadza, a i w każdej zagrodzie będzie prąd. Pasażerowie, jeśli nie znajdzie się dla nich miejsce na Okęciu, to mogą pojechać do Modlina albo do Radomia – i ile radochy będzie z takiego podróżowania? Przecież CPK to polska megalomania wynikająca z naszych kompleksów.
– CPK jest projektem zsynchronizowanym i idealnie komplementarnym z planami narodowego przewoźnika, niezbędnym wręcz dla niego, bo polskie linie lotnicze LOT nie będą miały szansy się rozwinąć, jeżeli nie będą miały lotniska, gdzie mogą zaoferować dużą siatkę połączeń – mówił poseł Marcin Horała, były już Pełnomocnik Rządu do spraw CPK podczas panelu III Forum Morskiego w Radio Gdańsk.
Oczywiście z CPK łączy się konieczność przebudowy całego systemu transportowego Polski, no ale po co nam to? Przez niemal 200 lat społeczeństwa niemal na całym świecie uważały, że do rozwoju danego kraju przyczynia się budowa kolei i że to pociągi przewożące najróżniejsze towary, również ludzi są drogą do cywilizacji przyszłości. Niestety w Polsce po transformacji politycznej odkryto, że kolej to przeżytek i zaczęto „zwijać tory”. Towary przekładano na samochody, bo te są bardziej mobilne, wszędzie dojadą, a że zapychają drogi – kto by się tym przejmował? Dopiero kilka lat temu odkryto, że kolej jest tańsza, wygodniejsza. A CPK to – jak zapewniał Ireneusz Merchel, prezes zarządu PKP, również podczas III Forum Morskiego RG – blisko 2 tys. nowych projektowanych linii i ponad 4600 kilometrów tzw. inwestycji towarzyszących. I tu nie chodzi tylko o ruch pasażerski, a przede wszystkim towarowy. Wreszcie byłaby szansa zrealizowania wieloletnie akcji „tiry na tory”. Odbudowa torów jest niezbędna do rozwoju polskich portów, tylko po co? I tak kółko się zamyka. Skoro CPK nie będzie, to nie będzie nowych dróg, nowych linii kolejowych i nie będzie dużych portów. Za to wszystko będzie po staremu i o to chodzi.