Środek Afryki, poniżej równika, a więc południowa półkula, stosunkowo niedaleko źródeł Nilu (są trzy źródła Nilu w okolicach Kibeho, to na południu Rwandy), góry, wulkany, jeziora z ciepłymi źródłami i serdeczni ludzie, chociaż trochę jakby zalęknieni – to Rwanda, kraj mniejszy od województwa mazowieckiego (jak lubelskie), gdzie mieszka ponad 14 mln osób, z tego 60 proc. ludności zalicza się do najbiedniejszych na świecie. Mimo to są szczęśliwi, bo nie czytają gazet, gdyż ich nie ma, tylko nieliczni oglądają telewizję, częściej słuchają radia, chociaż nie każdego na nie stać.
Z dwójką miejscowych pracowników przynależnych do katolickiej misji, jeden zajmujący się pomocą ubogim, drugi dziećmi niepełnosprawnymi, wędrujemy przez dużą wieś Nyakinama położoną w północnej Rwandzie u podnóża wulkanów, odległą o 10 km od Ruhengeri – ponad 160 tysięcznego miasta, drugiego, co do wielkości w Rwandzie. Pniemy się pod górę kamienistą, a raczej wulkaniczną drogą między niewielkimi domami wzniesionymi z suszonej cegły, krytymi blachą. Oczywiście idziemy pieszo. Główną szosę, wzdłuż której stoją ceglane domy zamożniejszej ludności mamy za sobą. Tu rozpoczyna się świat biedy. Z zewnątrz wygląda to nieźle, ale… nieduże pola słodkiego ziemniaka, trzciny cukrowej, a zwłaszcza lasy bananowe nie należą do jednej rodziny, a kilkunastu. Zdarza się, że kilkanaście drzew dzieli się na trzy, cztery rodziny, tak, że jednej przypadają cztery drzewa. Czy można się za to wyżywić?
Transport na głowie
Do pewnego miejsca można dojechać samochodem, a dalej? Wszystko nosi się na głowach. Słowo „wszystko” należy rozumieć dosłownie. Tragarzami są głównie kobiety. To one niosą na głowach i to po kilka kilometrów 20-25 litrowe baniaki z wodą, cement potrzebny do budowy – o ile mają co i za co budować, kiście bananów na sprzedaż, wielkie worki z liśćmi bananowców na paszę dla zwierząt – o ile takie posiadają, kosze z ziemniakami, ubraniami, pęki bambusowych patyków na podpórkę dla roślin i wszelkie inne produkty.
Nie przeszkadza im ani słońce, ani deszcz, ani to, że droga jest kamienista i pod górę. A kamienie tutejsze są ostre, bo to twarda, wypalona lawa wulkaniczna raniąca stopy nawet przez grubą podeszwę. W okolicach Kigali jest nieco wygodniej, gdyż „czerwona ziemia” jest mniej kamienista, za to bardziej śliska. Kobiety wędrują nawet w klapkach typu japonki. Uśmiechają się, pozdrawiają, nie przejmując się ciężarem na głowie, jakby niosły puchową poduszkę.
Jednak, kiedy wyjmuję aparat wiele z nich odwraca się, informując, że nie chcą być fotografowane. Jeśli jestem sama, to nawet nie wyciągam aparatu, ale w towarzystwie miejscowych wiele mi wolno. Dzieciaki czasem uciekają, chowają się za drzewa, a dorośli? Zachowują się różnie. Chrześcijanie – w Rwandzie 93 proc. mieszkańców stanowią chrześcijanie, są to głównie katolicy, chociaż występują też różne wyznania protestanckie – nie mają nic przeciwko fotografowaniu. Katolicy wyróżniają się tym, że noszą na szyi różaniec, a czasem medalik. Muzułmanki zazwyczaj widać z daleka, bo noszą czadory, chustki na głowach, a czasem nawet kwef.
Biały człowiek
Słowo „Muzungu” w mentalności miejscowych funkcjonuje trochę tak, jak u nas „Murzyn”, oznacza „Biały”, ale i bogaty. Encyklopedie w ramach poprawności tłumaczą to, jako „wędrowiec”, co nie jest prawdą, bo sporo Muzungu od lat mieszka w Rwandzie i nigdzie nie wędruje. Są to w większości misjonarze. Chociaż Muzungu (turyści) przyjeżdżają też do Rwandy, aby „zostawić pieniądze”, czyli wybrać się do któregoś z parków narodowych, np. tego z gorylami, gdzie za wstęp płaci się 1500 USD, albo wejść na jeden z pięciu wulkanów. Za wejście na ten najtańszy, najmniej atrakcyjny i wyjątkowo męczący, za to trzeci, co do wysokości, czyli na wulkan Bisoke (3711 m n.p.m.) płaci się zaledwie 75 dolarów. Najwyższy Karisimbi wznosi się na 4500 m n.p.m. Oglądałam go z podejścia na Bisoke. Wszystkie są zalesione. Po owych parkach narodowych nie można chodzić samodzielnie. Idzie się z przewodnikiem i wojskiem, to dla bezpieczeństwa. Nic dziwnego, że trzeba płacić.
Z tego turystycznego biznesu prawie nic nie mają miejscowi. Zarabia prywatna osoba. Ponoć partycypuje w życiu miejscowych, inwestując w różne założenia, no, ale po miejscowych tego nie widać. Czasem ktoś rzuci im „na ochłapę” jakieś drobne. Celują w tym Niemcy płacący za hotele i wycieczki krocie, a „Czarnym” wciskają do ręki grosze. Nic dziwnego, że w samym turystycznym zagłębiu, gdzie „Biali” szpanują strojem, sprzętem, aparatami fotograficznymi i innymi drogimi gadżetami spotkałam tak głodne dzieci, że jak im oddałam rozgniecioną w plecaku kanapkę przygotowaną dzień przed wędrówką, połknęły w mgnieniu oka nie bacząc na jej zawartość, a tym bardziej na wygląd.
W innym miejscu, jakiś człowiek prosił moich miejscowych towarzyszy wędrówki, aby go zawołali, kiedy będę przechodziła. Chciał podać mi rękę i zamienić ze mną kilka słów. Nie bardzo rozumiałam po co, ale zależało mu, aby okoliczni mieszkańcy zobaczyli go w towarzystwie Muzungu. Bo Muzungu, to nie tylko skąpi Niemcy (Rwanda była przez kilkadziesiąt lat – od 1890 r. do 1916 r. niemiecką kolonią – Niemiecka Afryka Wschodnia, dopóki nie przejęli jej Belgowie), a przede wszystkim chrześcijańscy misjonarze. Pierwsi pojawili się w 1899 r., ale na stałe osiedlili się w 1900 r. Pierwszy kościół powstał w 1901 r. W przyszłym roku Rwandyjczycy będą obchodzić 125 lecie istnienia Kościoła katolickiego na ich ziemi. Jednak większość misji świętuje 40-50-lecie. A zgromadzeń jest wiele: Franciszkanki z Lasek zajmują się ociemniałymi dziećmi, ojcowie Marianie obsługują parafie, w tym m.in. są w Kibeho, gdzie znajduje się najważniejsze sanktuarium Maryjne w Afryce – jedyne objawienia uznane przez autorytet Kościoła. Pierwsze objawienia miały miejsce w 1981 r., ale ich autentyczność uznano dopiero w 2001 r., chociaż sanktuarium powstało już w 1992 r., czyli przed okrutną wojną (ludobójstwo 1994 r.)
Niedaleko jednego z domów, pod bananowcem spotkałam leżącą na ziemi starą kobietę. Nie mogła wstać, nie miała siły. Nie była pijana, ani zbyt ciężko chora. Ot, zwyczajnie była bardzo głodna, nie jadła od kilku dni. Czasem ktoś z sąsiadów dzielił się z nią jedzeniem, o ile sam je posiadał. Zamierzałam pójść do sklepu i kupić jej trochę kukurydzianej mąki, aby mogła przygotować igikomę – gęsty, sycący napój (mąka z kukurydzy, sorgo i soja). Jednak do sklepu było daleko, a przed nami długa droga, więc wpisaliśmy ją na listę potrzebujących, po czym po powrocie zgłosiliśmy w centrum misyjnym, czyli gdzie? – u polskich misjonarek, Zgromadzenia Sióstr od Aniołów, gdzie się zatrzymałam.
„Siostry Anioły”
Pojawiły się w Rwandzie w latach 80. ubiegłego stulecia, ale misję w Nyakinama założyły dopiero na początku lat 90. XX w., chociaż w tym roku obchodzą 40-lecie swojego istnienia w tym kraju. Za pionierkę można uznać Siostrę Agnieszkę, która po raz pierwszy na rwandyjskiej ziemi stanęła, gdy miała 25 lat. Dzisiaj siwizna pokrywa jej głowę. Z przerwami mieszka w Rwandzie 30 lat. Po kinyarwanda gada jak miejscowa, nie mówiąc o francuskim. Początkowo siostry prowadziły ośrodek zdrowia, zajmowały się też dożywianiem. Z czasem stworzyły pracownię haftu, kroju, szycia, powstała też „Adopcja Serc”, czyli głównie pomoc w edukacji dzieci (jest ich około 400).
To dzięki pracy S. Agnieszki w Nyakinama powstało przedszkole dla okolicznych dzieci. Dzisiaj do przedszkola uczęszcza ich setka. Sióstr, tych „białych” jest niewiele – obecnie trzy. Pozostałe to miejscowe – w październiku kolejne złożą śluby wieczyste. S. Agnieszka dla swoich podopiecznych właśnie buduje nowe Centrum Szkolne z przedszkolem, szkołą podstawową i zawodową (oczywiście dzięki darczyńcom). Nie są to jedyne działania Sióstr, bo przecież w Kabudze pod Kigali (stolica Rwandy) powstało hospicjum. Ponadto Siostry od Aniołów (przez miejscowych zwane Siostrami Aniołami) zajmują się biednymi rodzinami. Pomagają im w życiu codziennym, kształcą ich dzieci, a przede wszystkim pomagają w leczeniu dzieciaków. Wiele z tych dzieci cierpi na choroby kostne. Nie znam się na medycynie, ale na tej szerokości geograficznej występują jakieś bakterie atakujące układ kostny. Ma na to wpływ również ziemia wulkaniczna.
Dzieci te trzeba operować, więc w ramach współpracy z polskimi medykami, co któryś miesiąc przyjeżdżają ortopedzi z „Fundacji Afriquia”. Oni dzieci badają i klasyfikują do konkretnych operacji. Drobne operacje wykonują na miejscu, cięższe przypadki zabierają do Polski (zajmują się również szkoleniem miejscowych ortopedów). Tak było z dziewczynką Serafiną oraz chłopcem o imieniu Lavie. Oboje są dziećmi wyjątkowymi, radosnymi, mądrymi, uczynnymi. Serafina dobrze mówi po polsku, Lavie trochę gorzej, za to jest uzdolniony plastycznie.
Życie codzienne
Podstawowym zajęciem mieszkańców Rwandy jest rolnictwo gdyż ziemia tu jest bardzo urodzajna, ale i trudna do uprawy – wszędzie są kamienie, gdyż Rwanda to w większości góry. Spora też część społeczeństwa zajmuje się drobnym handlem. Domy, zwłaszcza na wsi buduje się z cegły suszonej. Są to parterowe budynki złożone z kilku malutkich pomieszczeń. Kuchnia i miejsce do mycia, czyli łazienka, w której ochlapuje się wodą przyniesioną na głowie, znajdują się w osobnym budynku. Wodociąg mają tylko ci mieszkający przy głównych drogach. Ubikacja, to w najlepszym wypadku wolnostojąca sławojka z dziurą w ziemi. Niektórym rodzinom, jeśli są tam dzieci z niepełnosprawnością umysłową Siostry pomagają w budowie domu. Są to maleńkie domki. Byłam w takim jednym, świeżo zbudowanym. Mieszka w nim samotna kobieta wychowująca dwójką dzieci. Jedno ze sporą ociężałością umysłową. Całym dobytkiem tej kobiety są cztery bananowce. Ona sama pracy nie ma. Czasem sąsiedzi ją do jakiejś pracy wynajmują. Do jej domu idzie się pieszo przez góry. Nie można dojechać, bo nie ma drogi. Cały dom wybudowano wnosząc materiały budowlane na głowie.
Rodziny są zazwyczaj wielodzietne, więc szkoły są przepełnione – widać to o poranku i po południu, kiedy dzieciaki wędrują do lub ze szkoły, a także w kościele. Dziwny to kraj. Wszędzie jest bardzo czysto. Nie używa się plastików. Powiedziałabym, że jest czyściej niż w wielu państwach Europy, zwłaszcza tej Zachodniej. Jest też spokojnie. Nikt nikogo nie zaczepia, poza dziećmi, które jak zobaczą „białego”, to albo płaczą, bojąc się, że zostaną porwane, albo machają rączkami, podbiegają i się przytulają. Zdarza się, że proszą o pieniądze, ale nie jest to nagminne jak w krajach Azji. Kolejną zaletą jest bezpieczeństwo. Wszędzie policja lub wojsko, czyli po drogach nie można jechać szybciej niż 60 km na godzinę, poza zabudowaniami 80 km/godz. Za przekroczenie prędkości płaci się dość wysoki mandat. Wypadków jest niewiele, chociaż na ulicach ogromny tłok – samochody, setki motocykli, które robią za taksówki. Wolno wieźć tylko jedną dodatkową osobę. Pełno jest też rowerów – to też często taxi rowerowe – wolno wieźć do trzech osób. Chociaż rowerami przewozi się również bagaż – kanistry z piwem, najróżniejsze deski, worki…
W Rwandzie nie ma czegoś takiego jak Wi-Fi (w drogich hotelach, na które mnie nie stać i ważnych urzędach państwowych zapewne jest). Wszystko załatwia się przez komórkę o ile działa. Generalnie komórka jest do dzwonienia. Wiele osób ma jeszcze stare komórki, niby z internetem, ale i tak go nie odbierają. Nie ma abonamentu, tylko kupuje się kartę i doładowuje co miesiąc. Za 30 tys. franków – dolar to ok. 1340 franków, więc raz na miesiąc trzeba zapłacić dwadzieścia parę dolarów. Ludzie mało zarabiają, dlatego wielu z nich nie ma telefonu. Dzieciaki nie bawią się smartfonami, tabletami, nie siedzą z nosem w komputerze.
Sklepy są, ale nie ma w nich szału. Funkcjonują targowiska, gdzie sprzedaje się wszystko. Najbardziej popularne są stoiska z warzywami czy owocami, chociaż wyboru nie ma dużego. Są to głównie ziemniaki, często słodkie, banany do gotowania (smakują jak ziemniak), do jedzenia głównie żółte duże i żółte małe – podobne do chiquita. Są też banany czerwone, ale te rosną tylko w ogrodach i to w rejonie Kigali, a raczej Kabuga (miejscowość typu Konstancin pod Warszawą). Można jeszcze kupić fasolę, arachidy, dużo jest marchewki. Bywają papaje, ananasy. Papryka nie jest popularna. Pomidory, tylko jeden gatunek. Popularna jest marakuja – jest kilka odmian, żółte, fioletowe, przypominające pomidory – są bardziej kwaśne i bardziej słodkie. Można też kupić arbuzy…
Rwandyjczycy chleb jedzą rzadko, mięso czasem. Ich głównym posiłkiem jest mieszanka gotowanych warzyw – banany, czasem połączone z fasolą. Mnie to nie smakuje. Mają też ryby, np. tilapię. Nad jeziorem Kivu zjadłam pyszną grillowaną tilapię z frytkami z bananów. Do tego była surówka i napoje – za 6 osób zapłaciliśmy 70 tys. franków, czyli na osobę wyszło ok. 8 USD, a jedzenie było pyszne i było go dużo. W Polsce za 24 zł nie zjem obiadu w eleganckiej restauracji ze stolikami nad brzegiem ogromnego jeziora. Jedliśmy i widzieliśmy statki stojące na redzie w porcie już po stronie kongijskiej.
Na koniec warto dodać, że Rwanda to kraj bębnów i najróżniejszych grzechotek. Podczas wszystkich uroczystości używa się bębnów. W kościołach się też tańczy – czynią to zazwyczaj grupy tancerzy, którymi mogą być dziewczynki. Warto też dodać, że Rwandyjczycy są muzykalni, pięknie śpiewają. Sami dzielą się na głosy – można ich słuchać w nieskończoność.