WIKTOR ŚWIETLIK: Adwokacka „wolność słowa”

Fot. Pixabay

Nigdy zawodowo nie miałem nic wspólnego z „Gazetą Wyborczą” i nigdy jej nie lubiłem. Nie chodzi o to, że czuję się jakoś lepszy od osób, którym się to przydarzyło i prędzej czy później się sparzyły, jest to trochę premia wieku, ale przyznaję – jest mi z tym dobrze, a od kilku dni jeszcze lepiej.

Kilka dni temu miałem arcyciekawe sądowe spotkanie z jedną z najbardziej ponurych postaci polskiego dziennikarstwa – panią Agnieszką Kublik, zwana przez swojego dawnego redakcyjnego kolegę „cynglem Michnika”, a przez polityka lewicy Włodzimierza Czarzastego jego „Hieną”. Pani redaktor to – jak się przedstawia – z zawodu socjolog, a dziś biedna emerytka. Towarzyszył jej prawnik Piotr Rogowski, czasem mylnie nazywany adwokatem, człowiek, którego funkcjonowanie w koncernie Agora pokazuje, że Adam Michnik potrafi być niekiedy lojalny. Mimo ciągle przegrywanych spraw wciąż jest na stanowisku. Brak talentów nadrabiany śliskością widocznie w pewnych branżach się sprawdza.

Sprawę przyznaję – o naruszenie dóbr osobistych – wytoczyłem ja. Nie za bardzo miałem wyjście, bo Madame Kublik kilka lat temu w swoim stylu pozmyślała po części, a po części przepisała za mitomanem Wojciechem Cieślą, historię, jak to kręciłem lody na jakiejś niszczącej ludzi farmie trolli w wyniku czego wylano mnie z pracy, czyli z Trójki.

Dlaczego o tym piszę? Bo trzy godziny spędzone na sali sądowej w takim towarzystwie chciałbym jakoś spożytkować. Zaciekawiła jednak mnie w tym wszystkim argumentacja samego Rogowskiego, która jest creme de la creme podejścia całego tego środowiska do prawdy. Oczywiście pełnomocnik jest po to, by bronić swojego klienta, ale jednak linia tej obrony jest bardzo symptomatyczna. Po pierwsze więc, tak w ogóle, to pani Kublik nie odpowiada za cały swój tekst, bo jej w redakcji ktoś podopisywał, a kto to nie wiadomo, bo było dawno. Tak się w redakcjach robi, że się dopisuje. Po drugie pani Kublik jest emerytką, którą gnębię, bo chcę wywołać jej łzy. Poza tym jestem ponurym typem, Rogowski skorzystał z możliwości jaką (jak zapewne sądzi) daje mu „adwokacka wolność słowa” i zaczął w mowie końcowej obrażać pracowników kolejnych redakcji w jakich pracowałem, a także mnie pomawiać o rozmaite straszliwe rzeczy, włącznie z zabraniem dwóch miliardów chorym na raka dzieciom.

Ciekawsza jest jednak inna sprawa. Radca Rogowski w pewnym momencie zaczął, przynajmniej ja tak to interpretuję, szantażować sąd modnym tematem przygotowywanych przepisów „antySLAPP-owych”, które mają rzekomo służyć zabezpieczeniu redakcji i NGO przed blokowaniem ich pozwami.

Tu drobny rys historyczny. Radca Piotr Rogowski to ten prawnik, który jak mało innych osób odegrał wyjątkowo parszywą rolę w niszczeniu wolności słowa i terroryzowaniu publicystycznych przeciwników pozwami. Swojego czasu w imieniu Adama Michnika powytaczał procesy całemu szeregowi naukowców i publicystów, którzy śmieli skrytykować jego żywiciela. Część z tych ludzi poszła na ugody czy przeprosiła, żeby nie wozić się po sądach ze zbliżoną do aparatu władzy potężną spółką. Przy okazji Rogowski popisywał się, widać ma to we krwi, grafomańskim stylem, który sprawił, że Rafał Ziemkiewicz przez jakiś czas dokonywał publicznych odczytań jego pozwu (Michnik domagał się wówczas 50 tysięcy złotych). Nieustannie to bawiło.

Nieskładne wywody pani Kublik i jej obrońcy mnie nie dziwią. Tak się kończy jak się zmyśla, kiedy nie jest w stanie się wziąć odpowiedzialności za własne słowa i ich bronić. Historia antySLAPP-owa jest jednak bardziej poważna. Ten przykład pokazuje bardzo symptomatyczne zjawisko, które czeredka z „Wyborczej” świetnie opanowała. Wykorzystywanie rozmaitych pozornie prodemokratycznych i proobywatelskich regulacji, szczególnie na poziomie unijnym, do faktycznego bądź to cenzurowania (walka z mową nienawiści), bądź zapewniania sobie bezkarności w niszczeniu ludzi. „Niewiele jest odkryć bardziej irytujących niż to, które odsłania rodowód idei” – brzmiał cytat z Lorda Actona, który znany jest głównie z tego, że stanowi motto „Drogi do zniewolenia” Friedricha Augusta von Hayeka, nomen omen książki nigdy na Czerskiej za bardzo nie lubianej. Ale jedno odkrycie jest może nie bardziej irytujące, ale na pewno zabawniejsze. Tego, co próbują z ideami robić nieudolni, prawniczy cinkciarze.

Jest jednak jedno światełko w tunelu. Podczas naszego uroczego spotkania w sądzie pani Kublik wpatrywała się jak w obrazek w mecenasa Artura Wdowczyka, tego samego, który przez lata pomógł tak wielu osobom z SDP i podopiecznym CMWP. Artur, jako jego przyjaciel wiem o czym mówię, ma zbawienny wpływ na ludzi. Może będzie tak i w tym przypadku?