TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Prześladowcy księdza Isakowicza-Zaleskiego bezkarni

Fot. Wikipedia

3 grudnia 1985 r. w Krakowie funkcjonariusze komunistycznej bezpieki brutalnie pobili księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Nigdy nie odpowiedzieli za swoje czyny. Więcej – w dokumencie, który lata temu pokazała telewizyjna „Jedynka”, ubecy chwalili się tym, jak znęcali sie nad kapelanem „Solidarności” z Nowej Huty.

Na ekranie kilku mężczyzn i dwie kobiety opowiadali o swojej pracy, że była normalna – jak wiele innych, Że mieli dużo swobody, możliwości działania, nikt ich do niczego nie zmuszał. Żyć nie umierać. Nieczęsto spotyka się tak szczęśliwych ludzi.

Co to za osoby? Pracownicy Departamentu IV Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, którzy zajmowali się zwalczaniem Kościoła (najbardziej „zasłużona” w tym dziele była założona w 1973 r. komórka D – od słowa „dezintegracja”, pracował w niej jeden z winnych śmierci ks. Jerzego Popiełuszki Grzegorz Piotrowski). W dalszej części SB-ecy bezceremonialnie twierdzili, że nie szkodzili Kościołowi, a przeciwnie – działali dla jego dobra, porządkując szeregi. Poprawiali poziom życia współpracującym z nimi księżom. Szczyt zakłamania i chamstwa.

Fuszerka Piotrowskiego…

Obok wstrząsających scen znęcania się nad kapłanem, widzieliśmy butę prześladowców. O księdzu Zaleskim mówili: nie był żadną ważną osobą w Kościele, a teraz chce zrobić z siebie bohatera (dla przypomnienia – ksiądz badał inwigilację krakowskiego Kościoła przez SB).

Najbardziej brutalnym stwierdzeniem było zdanie o zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki: Jak taki doświadczony funkcjonariusz Piotrowski mógł zrobić taką fuszerkę? Esbecy mówili to wszystko beznamiętnie, bez cienia wątpliwości, jakichkolwiek wyrzutów. Mówili przede wszystkim ze świadomością, że za swoje słowa, a – co gorsza – czyny nie ponoszą i nie poniosą żadnej odpowiedzialności. Jakby byli tylko świadkami wydarzeń.

Związek przestępczy

Ze ściganiem komunistycznych przestępstw w pooskragłostowej Polsce jest niestety fatalnie. Od wielu lat prokurator Andrzej Witkowski bada funkcjonowanie w latach 1956-1989 w strukturach MSW związku przestępczego, który dopuszczał się zbrodni i zabójstw na działaczach opozycji politycznej i duchowieństwa. Związek był – jak często eufemistycznie się to nazywa – kierowany przez osoby zajmujące najwyższe stanowiska państwowe. Zamiarem śledztwa prowadzonego przez prokuratora Witkowskiego, jeszcze w ramach Instytutu Pamięci Narodowej, było ustalenie zarówno bezpośrednich sprawców morderstw (takich jak Grzegorz Piotrowski i inni funkcjonariusze Departamentu IV), jak i ich mocodawców.

Już w 1991 r. prokurator Witkowski chciał objąć zarzutami tow. Jaruzelskiego i Kiszczaka i… został nagle odsunięty od sprawy. Do śledztwa wrócił po 10 latach, w 2001 r. jako prokurator lubelskiego IPN, prowadzący śledztwo w sprawie okoliczności śmierci ks. Popiełuszki. W wywiadzie zamieszczonym w „Biuletynie IPN” (styczeń 2003 r.) ujawnił notatkę znalezioną w dokumentach Urzędu ds. Wyznań z sierpnia 1984 r., w której Jaruzelski polecił „wzmóc działania wobec ks. Popiełuszki”. Po tego typu stwierdzeniach Witkowskiego ponownie odsunięto.

Tylko wykonawcy

To jedna z niewielu po 1989 r. prób ścigania komunistycznych decydentów. Efekt jest taki, że przez lata nie udało się osądzić głównych rozgrywających PRL-owskiego systemu zniewolenia i bezprawia: komunistycznych generałów – Jaruzelskiego, Kiszczaka i Milewskiego (Mirosław Milewski – dla mniej wtajemniczonych – wysoki funkcjonariusz MSW, w 1981 r. szef resortu, związany m.in. ze słynną aferą „Żelazo” – o czym niżej). Prowadzono przeciwko nim wieloletnie, żmudne śledztwa, kierowano do sądu akty oskarżenia. I co? I nic. Właśnie tak było w sprawie wprowadzenia stanu wojennego, pacyfikacji śląskich kopalń, czy – jak w przypadku Milewskiego – proces o wydanie w 1947 r. w ręce NKWD żołnierza AK, który trafił następnie na 12 lat do łagru (Milewski został uniewinniony, gdyż sąd nie był pewny, czy ówczesny Milewski i dzisiejszy Milewski to ta sama osoba).

Potem komunistyczni generałowie przychodzili, lub nie na rozprawy sądowe (często byli w tym czasie chorzy). W jednej takiej sprawie – o przyczynienie się do śmierci 9-ciu górników w kopalni „Wujek” i ciężkiego zranienia 25-ciu w kopalni „Manifest Lipcowy” Sąd Okręgowy w Warszawie skazał co prawda tow. Kiszczaka na cztery lata więzienia. I co? I nic. Precedensowy wyrok okazał się martwy, zresztą na mocy jakiejś dziwnej amnestii karę od razu zmniejszono o połowę. Apelacja potwierdziła, że Kiszczak na odsiadkę jest zbyt stary i chory.

Smutna konkluzja jest taka: Jeśli w dzisiejszej Polsce kogokolwiek dopada karząca ręka sprawiedliwości to tylko okrutnych, ale jednak podrzędnych wykonawców. I to, sądząc po filmie o księdzu Zaleskim, nie wszystkich.

Bezpieczeństwo państwa

Co więcej. Wspomniani komunistyczni generałowie mieli również powiązania agenturalne, co godziło w bezpieczeństwo państwa. Tow. Jaruzelski został – rzecz jasna całkowicie bezpodstawnie – „oskarżony” o współpracę z wojskową bezpieką, czyli Informacją Wojskową, jako agent „Wolski” (a propos Informacji – szef jej najokrutniejszego pionu – Oddziału Śledczego, Władysław Kochan – żył do 2008 r. w Warszawie przez nikogo nie ścigany).

Tow. Kiszczak był związany z Informacją od końca 1945 r. Tow. Milewski miał kontakty nie tylko z „naszymi” służbami, ale również z tymi zza Buga. Wystarczy przywołać znany przecież fakt, że w 1980 r. zawiózł do Moskwy szefowi KGB Andropowowi listę osób przewidzianych do internowania po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce.

Wszyscy trzej komunistyczni generałowie stali za prześladowaniami księży (a przynajmniej o tym wiedzieli) i innymi zbrodniami PRL-u. Od dawna nazwisko Milewskiego pojawia się – obok Jaruzelskiego i Kiszczaka – w kontekście zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki. I trudno było dać wiarę tow. Milewskiemu, który do końca twierdził, że o istnieniu w MSW komórki D dowiedział się już po odejściu z resortu.

Przedawnione „Żelazo”

Komunistyczny generał Mirosław Milewski – jeśli w ogóle jest kojarzony – to ze wspomnianą już aferą „Żelazo”, za którą w latach 80. usunięto go z PZPR, a nawet na krótko aresztowano (co rzecz jasna nie powoduje, że jest ofiarą komunizmu, a najwyżej frakcyjnych walk wynikających z sowieckiej mądrości etapu). W III RP na temat tej mrocznej afery PRL-u również powstał film. Tu też – jak w dokumencie o ks. Isakowiczu-Zaleskim – oddano głos przestępcom. Tym razem przed kamerą wypowiadał się Mieczysław Janosz – jeden z trzech braci-przestępców, którzy w latach 70., na zlecenie I Departamentu MSW przemycili do Polski z Europy Zachodniej zrabowane przez siebie pieniądze, złoto, kamienie szlachetne i dzieła sztuki. Ich „opiekunowie” z bezpieki pozwolili im użyć do tego „wszelkich możliwych środków”.

Szefem I Departamentu był wówczas tow. Mirosław Milewski, a dzięki kosztownościom finansowano potem działalność wywiadu PRL. Przez większość filmu Mieczysław Janosz, filmowany m.in. ze strzelbą na polowaniu, wyrażał żal – nie ze względu na swoje przestępstwa, ale dlatego, że on i jego dwaj bracia – Jan i Kazimierz zostali „oszukani” przez MSW i partię. Opowiadał, że z ogromnego łupu Janosze mieli dostać połowę, a przypadło im zaledwie 30 kg., czyli z większą całością – nie wiadomo, co się stało. Tak więc na ekranach telewizorów przestępca, który powinien być sądzony, ubolewał, że większość dowodów jego zbrodni gdzieś się zapodziała. Znów żadnego wyznania win, żadnej skruchy. Ale cóż. Janosz przywykł do bezkarności.

W PRL-u działalność jego i braci (nie tylko napady rabunkowe i kradzieże, ale także inne akty przestępcze, w tym morderstwa) była kryta przez partię i „opiekujące się” nimi służby. W III RP też miał pewność, że włos mu z głowy nie spadnie. Zarzuty bowiem, traktowane jako przestępstwa pospolite, przedawniły się.

Prowadzone w połowie lat 80. śledztwo w sprawie afery „Żelazo” nic nie dało, bo dać nie mogło – prócz kilku nagan i upomnień oraz odsunięcia od głównego nurtu czerwonego koryta tow. Mirosława Milewskiego. Nadzorował je bowiem tow. Czesław Kiszczak. W latach 90. ubiegłego wieku ponownie badano tę sprawę. Z podobnym, jak wcześniej, skutkiem. Umieszczonych w areszcie Janoszów zwolniono.

Mocodawcy

W III RP główny nurt dyskusji o złowrogiej a przede wszystkim przestępczej działalności komuny podryfował w kierunku tajnych współpracowników. Byli tacy, wpływowi i narzucający ton, którzy chcieli, abyśmy zapomnieli o mocodawcach. Abyśmy zapomnieli, kto stał na straży „ludowej” władzy, kto ją utrwalał i jej bronił, kto decydował o zniewoleniu i bezprawiu. W końcu: czemu i komu służył IV Departament MSW, oraz inne zbrodnicze departamenty i formacje.
Dziś należy mieć nadzieję, że realny i poważny problem, jakim byli kapusie-donosiciele bezpieki nie przesłoni zbrodniczej działalności ludzi z PZPR i resortów siłowych: MBP (później MSW), Informacji Wojskowej (WSW, likwidowane potem Wojskowe Służby Informacyjne). Że mówiąc o współpracownikach będziemy także mieli więdzę o roli i „zasługach” pracowników służb specjalnych i aparatu terroru. To nasz obowiązek, szczególnie wobec braku możliwości osądzenia nieżyjących w większości zbrodniarzy, aby pamiętać zarówno o wykonawcach, czyli – w przypadku represjonowanych i mordowanych księży – funkcjonariuszach Departamentu IV MSW, jak i ich mocodawcach, czyli przywódcach komunistycznej partii i państwa.