Walter Altermann: POWSTANIE

1 sierpnia tego roku mija 80 lat od wybuchu Powstania Warszawskiego. To wielka i tragiczna rocznica. Historycy spierają się od lat o sens, potrzebę i skutki Powstania. Jednak rocznica nie jest najlepszą datą do podejmowania dyskusji i rozsupływania wątpliwości.

Jest faktem bezspornym, że zryw powstańczy ludności Warszawy w sierpniu 1944 roku jest w naszej historii jednym z najważniejszych wydarzeń. I jednym z najbardziej tragicznych. Dlatego pamięć o bohaterach walki i cywilnych ofiarach musi być stała, nieprzemijająca. I to jest, nas współczesnych, wielki obowiązek, bez jakichkolwiek wątpliwości.

Nie tylko w Warszawie

Mogiły uczestników Powstania rozsiane są po całej Polsce. Ja, w mojej rodzinnej Łodzi, odwiedzając cmentarze natykam się na liczne groby powstańców. Nie wiem, czy leżą w tych mogiłach rodowici łodzianie, czy też warszawiacy, których powojenne losy rzuciły do Łodzi.

Wzrusza mnie, że na grobach uczestników Powstania co roku znajduję szarfy, przypominające o ich zasługach i odwadze. Te szarfy zawieszają organizacje patriotyczne – i dzięki im za to. Myślę jednak, że każdego 1 sierpnia powinny się w wielu miastach odbywać uroczystości poświęcone Powstaniu i powstańcom. Nie tylko dlatego, że na miejskich cmentarzach wielu miast spoczywają bohaterowie tamtych walk. Ale głównie dlatego, że Powstanie, pamięć o nim jest sprawą nas wszystkich, nie tylko warszawiaków.

Wychowanie

Znałem wielu powstańców i żaden z nich nie narzekał, nie biadolił nad własnym losem. To byli inni, niż my, ludzie. Byli twardzi, poważni i nie mieli cienia wątpliwości, że zrobili dobrze.

Polska międzywojenna nie była rajem, miała swoje okropne grzechy, to fakt. Ale tych „przedwojennych” łączył szacunek dla własnego kraju. I wynikające z niego najprostsze poczucie obowiązku. A była nim konieczność walki za kraj.

Wielką zasługą tej międzywojennej Polski było patriotyczne wychowanie młodzieży. Ci ówcześni młodzi mieli swoje polityczne poglądy, sympatyzowali z różnymi partiami, ale w chwilach próby – jak się okazało – łączyła ich Polska. Była dobrem najwyższym i niekwestionowanym. Była ponad codzienną walką polityczną, ponad swarami i sporami.

Wtedy nikt nie nawoływał do szacunku dla munduru, bo ten szacunek był oczywistością. Żołnierz w międzywojennej Polsce miał szacunek i cieszył się uznaniem. To był jeden z głównych elementów patriotycznego wychowania.

Władysław Broniewski, obywatel komunizujący, ale przecież nie komunista, bo legionista, uczestnik wojny polsko-rosyjskiej, żołnierz II wojny światowej wyraził najświętszą prawdę o tamtych pokoleniach, gdy pisał:

Są w ojczyźnie rachunki krzywd,
obca dłoń ich też nie przekreśli,
ale krwi nie odmówi nikt:
wysączymy ją z piersi i z pieśni.

Czy jesteśmy gorsi

Oczywiście my „dzisiejsi” jesteśmy gorsi o naszych dziadków i ojców. Dzisiaj zajadłość polityków, wszystkich partii i frakcji, jest tak ogromna, a cele o jakie walczą na śmierć i życie są tak malutkie i śmieszne, że mówienie dzisiaj o patriotyzmie wydaje się donkiszoterią. Jakimś aberracyjnym wariactwem i mysim popiskiwaniem.

Dzisiaj mamy odwrócenie piramidy wartości, bo najważniejsze jest to co nieistotne, co jest drobiazgiem i co nie pozostawi w historii nawet marnego odcisku na piasku. Mam wrażenie, że większość moich współczesnych bierze bibelociki za kredens na którym je ułożono, fundamenty za kurka na dachu, bełkoty polityczne za programy dla kraju.

Demontaż polskości

Coraz częściej reżyserzy (jak w „Zielonej granicy” Agnieszka Holland) okpiwają nie tylko polską armię, ale też podważają w ogóle potrzebę istnienia Polski. Oczywiście w historii naszej kultury najokrutniej smagał rodaków Słowacki. Ale miał do tego prawo, bo – jak pisał – gryzę sercem. Swoje wątpliwości miał też Gombrowicz. Ale oni nigdy nie podważali fundamentów polskości. Poza tym – co wolno wojewodzie…

Są wśród nas tacy, którym śni się świat bez narodów i społeczeństwo świata mówiące jednym językiem. Piękna to utopia, ale w realnie istniejącym świecie jest groźna i złowieszcza, bo demobilizująca.

Przeprowadzono ostatnio badania z pytaniem: „Czy wziąłbyś udział w wojnie?” I oto ponad 60 procent respondentów odpowiedziało, że nie. To nie są dobre prognozy na przyszłość. To jest widomy znak, że jest z nami niedobrze. Najwyższa już pora, żeby członkowie naszych politycznych elit walnęli się w swoje głowy. Może taki wstrząs uświadomiłby im, że nie jest najważniejsze czy Pipsztycki zamiast Dziubasa będzie w Sejmie. Patriotą trzeba być na co dzień – w pracy i traktowaniu innych współobywateli. Inaczej, jak pisał Tadeusz Borowski „Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń.”

Nadzieja

Wielką naszą nadzieją jest nasze poczucie humoru. I nie damy się ogłupić „nowocześniakom”. Opowiadał mi ostatnio znajomy, że podczas stowarzyszeniowego spotkania górników, w jakimś uroczym pałacyku, na tarasie, gdy panowie popijali wódkę (było już po oficjalnym zebraniu) podeszła do nich nieznajoma pani, przysiadła się i powiedziała:

– Ja już nie wiem co robić, gdzie uciekać jak będzie wojna? Nie wiem czy do Szwajcarii czy do Włoch?

– Najlepiej do Argentyny, tam już jest pełno hitlerowców – odpowiedział jeden z uczestników spotkania.

 

Fot. Tadeusz Strzępek

STEFAN TRUSZCZYŃSKI: Pamięć o zamordowanych będzie wieczna

W Domostawie koło Jarocina na Podkarpaciu w Diecezji Sandomierskiej, przy via Carpatia, między Lublinem a Rzeszowem, na wzgórzu i na okazałym cokole po wielu latach blokady rozmaitych władz i podłych ludzi – został odsłonięty pomnik „Rzeź Wołyńska” autorstwa Andrzeja Pityńskiego. Twórca to wielki polski patriota, odznaczony orderem Orła Białego, profesor rzeźby, z którego amerykańskiej pracowni wyszło dziesiątki monumentalnych dzieł rozsławiających Polaków i Polskę.

Przez kilka ostatnich lat trwała batalia, dosłownie walka o ten pomnik ufundowany przez komba­tantów polskich mieszkających w Kanadzie i USA. Patrioci w kraju i za granicą zabiegali z wielką determinacją, ale nie mogli przebić się przez podłe działania ludzi złych, głupich, obojętnych wobec wołyńskiej zbrodni. Andrzej Pityński rodem z Ulanowa z flisackiej rodziny o tradycjach partyzanckich i „Solidarnościowych”  zagroził nawet zabraniem monumentu do Ameryki.

Było wiele wyznaczonych lokalizacji. Najpierw chciano umieścić rzeźbę w pobliżu wschodnich rubieży. Potem w Jeleniej Górze, gdzie pozyskano darmowo wspaniały teren od Zabużanki. Wresz­cie zgodził się ustawić symbol męczeństwa tysięcy Polaków na kampusie toruńskim Ojciec-Dyrektor Tadeusz Rydzyk. Niestety, hierarcha prawosławny przybyły z Ukrainy przekonał miejsco­wego ordynariusza, a ten zablokował i zgodę anulowano.

Wówczas zgłosili się samorządowcy z Podkarpacia. W ich imieniu ogromną pracę organizacyjną wykonał wójt z Jarocina Zbigniew Walczak. Nagrodzony jak dotąd jedynie przez Stowarzyszenie Witolda Hulewicza. Przy decydującym głosowaniu w gminie większość radnych opowiedziała się za ustawieniem na ich terenie pomnika pamięci.  Pozostali wstrzymali się od głosu. Nikt nie był przeciwny. Zdobyto środki na budowę cokołu i zagospodarowanie terenu. Będzie to oczywiście sym­bo­liczne miejsce kultu, pamięci nieprzemijającej. Symbol zbrodni wołyńskiej, której kulminacją był dzień 11 lipca 1943 roku.

Na uroczystość przyjechało z całej Polski kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Samochody i motocykle stanęły wzdłuż dróg dojazdowych na długości kilku kilometrów od pomnikowego wzgórza. Władze lokalne spisały się wspaniale, natomiast władze wojewódzkie, krajowe i kościelne zbojkotowały uroczystość. Hańba!

Pomnik godnie stanął. Andrzej Pityński, zmarły 18 września 2020 roku nie doczekał. Ale zwyciężył w tej bitwie z ludźmi, którzy tak szybko zapomnieli o męczeństwie rodaków. Pomnik stać będzie i nie ma to nic wspólnego z wojną, z krwawiącą teraz Ukrainą. Pomagaliśmy jej bardzo i pomagać nadal będziemy. Polacy przygarnęli spontanicznie uciekinierów. Rząd natychmiast wysłał z pomocą broń.

Niestety, z wielkim zdziwieniem przyjmujemy decyzje Kijowa blokującego od wielu miesięcy pochówki  naszych rodaków pomordowanych w latach wojny na terenie Ukrainy. Ekipa prof. Krzysztofa Szwagrzyka nie może kontynuować rozpoczętych prac. To zdumiewające, niezro­zumiałe, a nawet niegodziwe. Nie po chrześcijańsku.

Dlaczego tak się dzieje? Za mała jest stanowczość z naszej strony? Czy chodzi o obawę Ukraińców że na groby będą licznie przyjeżdżać potomkowie spalonych, zakłutych, zamęczonych naszych rodaków? Ekshumacje muszą jednak być przeprowadzone. Domaganie się tego to nasz obowiązek. Jaka by nie zapanowała w Polsce władza. Te nagrobki a nawet cmentarze to nie rewizjonizm. Owszem, były to ziemie rządzone przez Polaków, ale teraz jest to kraj ukraiński, doświadczony zbrodniczą wojną. Grobów należnych pomordowanym nie należy się bać. Inaczej współpraca między naszymi krajami nie będzie możliwa. Święte prawo i obowiązek grzebać godnie zmarłych. Tego nie wolno łączyć z obecną sytuacją Ukrainy i Ukraińcy powinni to rozumieć.

 

 

Krwawa Luna; Fot.: Wikipedia/ domena publiczna

WALTER ALTERMANN: „Zaćma” – łaska dla krwawej Luny?

W TVP Kultura obejrzałem film „Zaćma”. Autorem scenariusza i reżyserem jest Ryszard Bugajski. Film miał premierę w 2016 roku i uznany został za dzieło wybitne. Pozwolę sobie mieć odmienne zdanie.

Pan Bugajski kolejny raz wziął na warsztat ponure czasy stalinizmu w Polsce. Dwa z jego poprzednich  jego filmów, rozgrywały się w tamtych czasach i przyniosły mu sukces. Być liczył, że i tym razem będzie dobrze.

Scenariusz

Bohaterką filmu jest Julia Brystygierowa, przedwojenna jeszcze komunistka, po wojnie zasiadająca w najwyższych władzach ówczesnej Polski. Niechlubnie zasłynęła jako okrutna zbrodniarka Urzędu Bezpieczeństwa. Była katem dla ludzi opozycji, których maltretowała i skazywała na śmierć. Dosłownie, nie w przenośni. Była też dobrze wykształconą intelektualistką, a na stare lata została katoliczką.

Zbrodniarz na piedestale

I ta metamorfoza Brystygierowej tak zafascynowała p. Bugajskiego, że nie dostrzegł niebezpieczeństw uczynienia z niej głównej bohaterki filmu. Postać Brystygierowej i jej losy mają dowieść wyższości religii rzymsko-katolickiej nad komuną. Tym samym film jest – niezamierzenie – śmieszny. Bo trochę za łatwe to zadanie. Niezamierzona śmieszność zamiast zamierzonej tragedii… To już poważny zarzut.

Scenarzysta z tragedii narodu, jaką były zbrodnie UB, zrobił film o wyższości szukania pociechy w Bogu. Niby w porządku. Dostojewskiemu w „Zbrodni i karze” chodziło o to samo, ale Dostojewski ukazuje nam zbrodnię indywidualną, jego Raskolnikow nie jest agentem żadnych sił politycznych. Niby drobna różnica, ale jednak zasadnicza.

Jeżeli p. Bugajski chciał stworzyć opowieść o grzechu i odkupieniu, to poniósł sromotną porażkę. Z życia Brystygierowej i z filmu p. Bugajskiego wynika bowiem, że jest ona osobowością głęboko psychopatyczną, która żąda i oczekuje od świata zrozumienia i bezwarunkowego wybaczenia, lepiej powiedzieć zapomnienia. Nie dając jednak światu najmniejszego powodu do współczucia.

Nie każdy może oczekiwać łaski

W rygorach Kościoła rzymsko-katolickiego znajdziemy pięć warunków spowiedzi przed księdzem:

  1. Rachunek sumienia.
  2. Żal za grzechy.
  3. Mocne postanowienie poprawy.
  4. Wyznanie grzechów.
  5. Zadośćuczynienie Bogu i bliźnim.

Spowiedź to potoczna nazwa sakramentu pokuty i pojednania. Jego celem jest wyznanie grzechów kapłanowi oraz pojednanie z Bogiem i Kościołem.

Niestety Brystygierowa nie oczekuje łaski, odrzuca spowiedź przed księdzem i żąda spowiedzi przed samym Kardynałem. Jeżeli nie jest to objaw pychy, to co nim jeszcze może być? Bohaterka jest agresywna wobec księży i kardynała. Jest pewna siebie, żyje w przekonaniu, że jest kimś wyjątkowym i ważnym. Nie ma w niej nawet śladu skruchy grzesznika.

Wychodzi na to, że chce ona mechanicznie zrzucić z siebie poczucie winy. W całym filmie nie pada nawet jedno zdanie, że jest czemukolwiek winna. Ot, robiła to i tamto, co było oczywiście złe, ale teraz jest już w porządku.

Problemy oprawców, czy problemy ofiar

Gdyby p. Bugajski zasugerował, że robi film o niezmienności charakterów oprawców z lat 1945-56, odniósłby może sukces. Ale nie, on pokazuje Brystygierową, jaką była naprawdę, ale bez koniecznej refleksji scenarzysty i reżysera.

Ryszard Bugajski ścigał już komunę w kilku swych filmach i zawsze przy aplauzie sfer rządzących. „Zaćma” nie wyszła. To produkt miałki i niewiarygodny. Miejscami nawet śmieszny, gdy Brystygierowej drgają z sadystycznego upojenia wargi, na widok katowanego człowieka.

Pan Bugajski nie mógł się też zdecydować – czy bohaterka filmu była patologiczną sadystką, czy jedynie system z niej tak okrutną uczynił. Tu jednak wyjaśnijmy, że Brystygierowa nie była bierną ofiarą systemu, ona go istotnie współtworzyła.

Bardzo poważnym zarzutem wobec p. Bugajskiego jest fakt, że prześlizgnął się nad sprawą odpowiedzialności oprawców UB. I nie dociekał dlaczego właściwie nikt z nich nie poniósł odpowiedzialności. Oczywista odpowiedź jest taka, że system opierał się na przemocy i zbrodni, a przemoc z lat 1945-56 uznano w 1956 za „okres błędów i wypaczeń”. Być może na poważniejszą rozprawę ze zbrodniarzami z szeregów władzy nie zgodziłby się Związek Radziecki.

Ale ten aspekt w ogóle w filmie nie istnieje. A jest on podstawowy i zasadniczy. Nie ma bowiem wybaczenia bez zrozumienia istoty własnych zbrodni. I w tym poniekąd p. Bugajski zdaje się na poglądy swej bohaterki, a powinien mieć w tej sprawie zdanie własne.

Pan Bugajski, nie zauważył, że Brystygierowa nigdy nie została skazana za swoje zbrodnie. Chodziła dumna po Warszawie, brylowała w środowiskach artystycznych, tak jakby nic się nie stało. Była po 1956 ówczesna celebrytką, przesiadywała w dobrym towarzystwie w najlepszych kawiarniach.

O czym jest „Zaćma”?

Główne pytania do twórców filmu jest takie – o czym i o kim jest ten film? Z całą pewnością nie jest on o zbrodniach i ich bezkarności. Jest natomiast o jednej pani, ogromnie znerwicowanej, choć aroganckiej, która uważa, że jej przestępstwa to przeszłość, a teraz należy traktować ją jako osobę już normalną, choć cierpiąca. Przy czym z filmu nie wynika, że cierpi jako sprawczyni. Być może jest jedynie tak ogólnie znerwicowana.

Wręcz tragikomiczna jest sekwencja jej rozmów z Kardynałem, od którego Brystygierowa wymaga i żąda współczucia i duchowej pomocy.

Wydaje mi się, że p. Bugajski padł ofiarą swoich wcześniejszych filmów o czasach powojennej komuny. Uważam, że są duże obszary naszej historii, które należy ukazywać z szacunkiem dla ofiar, a nie grzebać się w marnej psychologii sprawców.

Dobrą strona tego nieudanego, wręcz niepotrzebnego filmu, jest aktorstwo. Szczególnie pani Maria Mamona stworzyła postać interesującą, dynamiczną i tajemniczą. Jaka szkoda jednak, że pokazała tak wielkie umiejętności w filmie bardzo słabym.

 

Oddział Komendanta Okręgu AK Wilno, 1944 r. Fot. archiwum IPN

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Wileńska Armia Krajowa na warszawskiej „Łączce”

80 lat temu, 15 lipca 1944 r. zakończyło się Powstanie Wileńskie, znane pod kryptonimem Ostra Brama. Warto niniejszym przypomnieć, jakie były dalsze losy żołnierzy wileńskiej Armii Krajowej. Wielu z nich walczyło dalej z komunistami, trafiło następnie do katowni bezpieki przy ul. Rakowieckiej i po strzale w tył głowy zostało zrzuconych do bezimiennych dołów śmierci na „Łączce”.

Edmund Bukowski to pierwszy zidentyfikowany przed laty na „Łączce”. Wilnianin, porucznik Armii Krajowej, uczestnik Powstania Warszawskiego. Po 1945 r. nie złożył broni, by przez całą Europę wozić rozkazy i fundusze do dalszej walki o wolną Polskę. Wielokrotnie odznaczony, m. in. Krzyżem Walecznych. W ciężkim śledztwie na UB nie przyznał się, że prowadził… antypolską działalność. Wyrokiem krzywoprzysiężnego sądu skazany na karę śmierci i stracony na Mokotowie 13 kwietnia 1950 r. Miał 32 lata.
„Gdy zabrali mi ojca, miałem osiem miesięcy. Nie było też mamy, która jako łączniczka odsiadywała wyrok 15 lat więzienia. Wychowywali mnie dziadkowie. Z naszej rodziny komuniści aresztowano 16 osób” – mówi Krzysztof Bukowski, syn porucznika Bukowskiego. – „Przez lata nie wiedziałem, co się stało z ojcem. Teraz, dzięki IPN, już wiem”.

                                                                                                                „Tu leży Łupaszka”

„To był dół pod asfaltową alejką. Major leżał najwyżej. Wrzucono go jako ostatniego twarzą do ziemi” – relacjonował wyniki badań swojego zespołu dr Krzysztof Szwagrzyk z IPN. – „Strzał na Rakowieckiej odbył się z wysokości, bo otwór wlotu kuli jest wysoko na czaszce”.

Zygmunt Szendzielarz pochodził z Wileńszczyzny. Przedwojenny oficer, po wrześniowej klęsce podjął nieudaną próbę przedostania się do formującej się polskiej armii na Zachodzie. Na Wileńszczyźnie został dowódcą pierwszego polskiego oddziału partyzanckiego, który przekształcił się w 5. Wileńską Brygadę AK, zadającą Niemcom, a potem Sowietom ogromne straty. W ulotce z marca 1946 r. pisał: „Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej ojczyzny. My jesteśmy z miast i wiosek polskich. […] Dlatego też wypowiedzieliśmy walkę na śmierć lub życie tym, którzy za pieniądze, ordery lub stanowiska z rąk sowieckich, mordują najlepszych Polaków domagających się wolności i sprawiedliwości”.

„Łupaszka” próbował rozpocząć normalne życie. Aresztowany 30 czerwca 1948 r. w Osielcu pod Zakopanem i od razu przewieziony na ul. Rakowiecką w Warszawie, gdzie był torturowany przez dwa i pół roku. Podczas procesu przed krzywoprzysiężnym sądem skazany na osiemnastokrotną karę śmierci (sądowi przewodniczył były AK-owiec, a potem morderca sądowy co najmniej 106 polskich niepodległościowców Mieczysław Widaj, zmarł w 2008 r. całkowicie bezkarny, pobierając 9 tys. zł emerytury). Wyrok na Zygmunta Szendzielarza wykonano 8 lutego 1951 r. na Mokotowie.

„To cud, że mnie wpuszczono na widzenie. Zygmunt wyglądał dobrze, ale był bardzo smutny. Wiedział, że czeka go tu śmierć. Tych wyroków miał przecież kilka” – mówiła Lidia Lwow-Eberle, sanitariuszka 5. Wileńskiej Brygady AK, odbierając akt identyfikacji zwłok ukochanego dowódcy. – „Ja w to nie wierzyłam! Nigdy nie myślałam, że będzie można powiedzieć: <<Tu leży Łupaszka>>”.

                                                                                                             Przywódcy wileńskiej AK

Niedaleko „Łupaszki” leżał w dole jego przełożony: Antoni Olechnowicz, ps. „Pohorecki”, kpt. dypl. Wojska Polskiego, podpułkownik Armii Krajowej, ostatni komendant Wileńskiej Armii Krajowej. W II RP ukończył Szkołę Podchorążych Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej i Wyższą Szkołę Wojenną w Warszawie. We wrześniu 1939 r. kwatermistrz 33. Dywizji Piechoty. Na początku października 1939 r. dostał się do niewoli sowieckiej, z której wkrótce zbiegł. Od grudnia 1939 r. na stanowiskach dowódczych w wileńskiej AK, uczestnik Powstania Wileńskiego (operacja „Ostra Brama”). Jako jeden z nielicznych oficerów wileńskiej AK uniknął w lipcu 1944 r. aresztowania przez NKWD. Latem 1945 r. przeprowadził udaną ewakuację wileńskich struktur do Polski centralnej. Dowódca eksterytorialnego Okręgu Wileńskiego AK. W lutym 1947 r. przedostał się do Paryża, skąd po otrzymaniu instrukcji powrócił do kraju.
Aresztowany 26 czerwca 1948 r. we Wrocławiu w wyniku ogólnopolskiej operacji MBP (krypt. „Akcja X”), przeciwko polskim żołnierzom z Wileńszczyzny. Wyrokiem krzywoprzysiężnego sądu skazany na karę śmierci i stracony na Mokotowie 8 lutego 1951 r. Miał 46 lat. Razem z ppłk Olechnowiczem bezpieka aresztowała jego bliskiego współpracownika Aleksandra Tomaszewskiego, ps. „Al”, przed wojną zawodowego żołnierza, porucznika AK. W wileńskiej AK zajmował się wywiadem, kontrwywiadem, łącznością z młodzieżą. Jego mieszkanie we Wrocławiu było lokalem kontaktowym i miejscem przechowywania części archiwaliów konspiracji wileńskiej.

Wyrokiem krzywoprzysiężnego sądu skazany na karę śmierci (przewodniczył Józef Badecki, morderca sądowy m.in. rtm. Witolda Pileckiego) i stracony na Mokotowie 13 czerwca 1949 r. Miał 45 lat.

                                                                                                              Szczoteczka i grzebień

Oficerem wileńskiej AK był porucznik Zygmunt Szymanowski, ps. „Jezierza”. Przed wojną absolwent Akademii Handlu Zagranicznego we Lwowie i Politechniki Lwowskiej. Uczestnik wojny obronnej 1939 r., bronił m.in. twierdzy Modlin. Dwukrotnie uciekał z niemieckiej niewoli. W latach 1942-1944 kierownik komórki wywiadowczej ZWZ-AK zajmującej się koleją.

We wrześniu 1944 r. aresztowany przez NKWD i skazany za działalność w AK na 10 lat pozbawienia wolności. W marcu 1945 r. znów udało mu się uciec. Dzięki niemu Ośrodek Mobilizacyjny Wileńskiego Okręgu AK utrzymywał kontakt z polskim rządem w Londynie.

Ukrywał się, aresztowano go w Szklarskiej Porębie. Zygmunta Barańska, córka Zygmunta Szymanowskiego: „W trakcie śledztwa był bity i torturowany. O tych sprawach przez lata nic z siostrami nie wiedziałyśmy, a mama nie chciała o nich mówić. Mama, która niestety też siedziała w więzieniu, i to prawie 6 lat, m.in. za współpracę z tatą, zawsze podkreślała, że ojciec był bardzo inteligentnym, oczytanym i zrównoważonym człowiekiem. Bardzo dobrze znał niemiecki, był bardzo elegancki. Mama była młodsza od niego o 10 lat, trafiła do więzienia mokotowskiego, gdy miała 28 lat i była w ciąży z trzecim dzieckiem. Pobyt w więzieniu był dla niej gehenną. Mama wróciła z gruźlicą do domu, nie mogła dostać pracy, a miała na utrzymaniu troje dzieci”.

Wyrokiem krzywoprzysiężnego sądu skazany na karę śmierci (znów przewodniczył Widaj), i stracony na Mokotowie 31 maja 1950 r. Miał 40 lat. Przy jego szczątkach – co jest wyjątkiem – odnaleziono kawałek szczoteczki do zębów i grzebień.

                                                                                                 W domu o tym nie mówiono

Kolejnym porucznikiem wileńskiej AK był Stefan Głowacki, ps. „Smuga”. Żołnierz zawodowy II RP, w wojnie obronnej walczył w okolicach Augustowa i Suwałk. Dowódca podrejonu AK w Wilnie. W kwietniu 1945 r. jako repatriant przyjechał do Wrocławia, gdzie związał się z ppłk Olechnowiczem. Wyrokiem krzywoprzysiężnego sądu skazany na karę śmierci i stracony na Mokotowie 13 czerwca 1949 r. Miał 46 lat.

Głowacki współpracował też z Aleksandrem Tomaszewskim, z którym został znaleziony teraz w jednym dole na „Łączce”. Hanna Planda, córka Stefana Głowackiego, wspomina, że ojciec: „Mama po 8 latach dowiedziała się po raz pierwszy, że tata nie żyje. Pamiętam ze swoich dziecinnych lat, że mama z babcią siadały przy radiu, gdy czytane były listy emigrantów wracających ze Związku Sowieckiego. Łudziły się, że być może tatę również wywieziono gdzieś na Syberię. 1957 r. rozwiał te złudzenia. Mama miała problemy, bo nigdzie nie mogła dostać pracy. Skończyła technikum księgarskie i pracowała później jako kierownik księgarni. Wiem, że w domu głośno nie mówiło się o tym, co się z ojcem stało. Ojciec miał po wojnie możliwość wyjechania z kraju. Już nawet miał załatwione miejsce na statku do Anglii, czy innego kraju. Nie zgodził się jednak na wyjazd z Polski, nie chciał zostawić mamy samej z maleńkimi dziećmi”.

Uciekł z obozu NKWD, z Rakowieckiej już nie

I w końcu jeden z dowódców Powstania Wileńskiego kapitan Gracjan Fróg „Szczerbiec”. 14 lipca został awansowany do stopnia kapitana. 17 lipca r. podczas odprawy oficerów AK w Boguszach aresztowany przez NKWD i osadzony w więzieniu na Łukiszkach w Wilnie.

W czasie II wojny światowej Fróg kilkukrotnie skutecznie uciekał z niewoli niemieckiej i sowieckiej. Szybko związał się z wileńską konspiracją niepodległościową. We wrześniu 1943 r. objął dowództwo nad oddziałem partyzanckim (3. Wileńska Brygada AK). W okolicach podwileńskich Turgiel utworzył Rzeczpospolitą Turgielską, niezależny skrawek polskiej ziemi, która miała nie tylko własnych żołnierzy, ale prowadziła np. rozległe życie kulturalne. Jego Brygada była zmotoryzowana – partyzanci „trójki” zdobywali na okupancie samochody podczas zasadzek na szosach.

Był jednym z najskuteczniejszych dowódców wileńskich oddziałów partyzanckich. W ramach 3. Wileńskiej Brygady AK Gracjan Fróg i jego podkomendni przeprowadzili szereg udanych akcji bojowych, co zapewne spowodowało, że jego przełożony – płk Aleksander Krzyżanowski „Wilk” nie wyciągał konsekwencji wobec „Szczerbca” za jego niesubordynację.

Z obozu NKWD nr 178 w Diagilewie pod Riazaniem znów uciekł (jedna z nielicznych udanych ucieczek z sowieckich łagrów) i w 1946 r. przybył do Łodzi. W lipcu 1948 r. aresztowany, tym razem przez rodzimą komunistyczną bezpiekę. Po okrutnym śledztwie skazano go na karę śmierci pod fałszywymi zarzutami współpracy w czasie wojny z Niemcami. 11 maja 1951 r. strzałem w tył głowy zamordował go ubecki kat Rakowieckiej Aleksander Drej. Kapitan Gracjan Fróg „Szczerbiec” miał 50 lat. Szczątki polskiego bohatera do dziś nie zostały odnalezione.

 

 

Uroczystości ku czci ofiar 12 lipca 1942 roku, które odbyły się w 2023 roku w 81 rocznicę masakry Fot.: z FB Urzędu Gminy Garbatka-Letnisko

WALTER ALTERMANN: Garbatka – nieduża wieś i jej wielka historia

Czasem mamy ochotę pojechać gdzieś, niezbyt nawet daleko. Od tego, jak trakujemy miejsca naszych wyjazdów wiele zależy. Zatem, zamiast gromadzić tylko praktyczne informacje o miejscu naszego wypoczynku, warto czasem rozejrzeć się i zapamiętać nie tylko, gdzie jest sklep i bankomat. Garbatka-Letnisko jest niedużą wsią położoną w województwie mazowieckim, w powiecie kozienickim, w gminie o tej samej nazwie. Leży przy drodze krajowej nr 79 – tak opisuje ją popularna encyklopedia, ale warto zagłębić się w historię miejscowości.

Garbatka była wsią klasztorną benedyktynów sieciechowskich w ostatniej ćwierci XVI wieku. Na obszarze obecnej Garbatki-Letnisko do XV w. istniały dwie miejscowości: sama Garbatka oraz Rambertów (różnie pisana: Rembiertów, Rambertów, Rembertów). O tej drugiej miejscowości wspomina przywilej jaki wydał książę Bolesław Wstydliwy klasztorowi sieciechowskiemu w 1252. Pierwsza wzmianka o samej Garbatce w źródłach pisanych pochodzi z 1449. Jednak najważniejsze wzmianki występują w Liberum beneficiorum Jana Długosza, w dokumentach z lat 1497 i 1542 oraz radomskich księgach ziemskich z połowy XV w.

Historyczny rozwój wsi

W 1787 Garbatka liczyła 253 mieszkańców, w 1881 – 715 mieszkańców i 101 domów. W latach 1795-1809 Garbatka znajdowała się w zaborze austriackim, a potem, w latach 1815-1915 w zaborze rosyjskim.

W momencie wybuchu II wojny światowej miejscowość liczyła ponad 3500 mieszkańców. Rozwój miejscowości w końcu XIX w. i na początku XX w. był spowodowany budową kolei (1885) łączącej Zagłębie Dąbrowskie z Dęblinem. Już wówczas dzięki dogodnemu dojazdowi i niewielkiej odległości od Radomia w Garbatce zaczęły powstawać domy wypoczynkowe i letniskowe. Jeden z takich domów (1890) wybudował Grek Antonis Jani, w sumie otworzył 4 takie pensjonaty oraz sklep, a następnie zaczął Garbatkę intensywnie reklamować jako miejscowość uzdrowiskową, co udało mu się znakomicie. Najpierw lekarze i ich pacjenci, a później i zwykli mieszkańcy Radomia, Dęblina oraz innych miast zaczęli tu spędzać wolny czas. Po kilku latach jednak Jani zrezygnował z prowadzenia pensjonatu i po sprzedaniu majątku założył fabrykę wyrobów cementowych. Po następnych kilku latach i ten interes sprzedał, a sam wyjechał w głąb Rosji, i tam zmarł.

Międzywojnie

Najświetniejsze lata w historii Garbatki to okres międzywojenny. W tym czasie zasłynęła jako kurort letniskowy. Odwiedzały ją rzesze „letników”, szczególnie z Radomia, Lublina i Warszawy. Liczba domów do wynajęcia wzrosła do 400. Zabudowania powstawały po obu stronach linii kolejowej. W 1921 Garbatka liczyła już 1739 mieszkańców. Ważnym momentem w gospodarczo-ekonomicznej historii Garbatki jest utworzenie w 1923 Nadleśnictwa Garbatka. W okresie międzywojennym na obszarze Puszczy Kozienickiej rozwinął się przemysł drzewny. W Garbatce znajdował się już tartak trzytraktowy o mocy przetarcia 15 tys. m² razem ze stolarnią mebli. Wpłynęło to także na rozwój przemysłu chemicznego (destylarnia żywicy).

II wojna światowa

W czasie II wojny światowej Garbatka stanowiła ważny węzeł kolejowy, którym przechodziły niemieckie transporty z zaopatrzeniem frontu wschodniego. W latach 1942 – 1944 partyzanci przeprowadzili w tym rejonie szereg udanych akcji dywersyjnych.

12 lipca 1942 roku wieś została spacyfikowana, do niemieckich obozów śmierci (głównie do Auschwitz) przewieziono około 800 osób, przeżyło jedynie 46. Na placu w pobliżu części towarowej stacji kolejowej Garbatka-Letnisko, z którego odjeżdżały transporty zatrzymanych, ustawiony jest pomnik ku pamięci ofiar.

W latach 1942-1945 w Garbatce mieszkał profesor Leszek Kołakowski, który od 2000 r. był Honorowym Członkiem Stowarzyszenia Przyjaciół Garbatki. W Garbatce-Letnisko urodził się pianista jazzowy Andrzej Jagodziński oraz Krzysztof Kumor – aktor i prezes ZASP.

Współcześnie Garbatkę-Letnisko zamieszkuje ok. 3400 osób.

Wzorcowa pamięć mieszkańców

Niemiecka pacyfikacja Garbatki była okrutna. Wielu z zatrzymanych przesłuchiwano i męczono, a później wywożono do obozów koncentracyjnych. To, co stało się 12 lipca 1942 roku, było katastrofą dla setek rodzin z Garbatki, ale również dla sztabu Obwodu Armii Krajowej.

12 lipca w Garbatce – w rocznicę niemieckiej zbrodni, która miała tragiczny wpływ na losy wielu rodzin i stanowi okrutną, krwawą kartę w historii Garbatki-Letnisko – odprawiana jest uroczysta msza w intencji mieszkańców, ofiar niemieckiej zbrodni.

To jak w małej Garbatce traktuje się własną historię powinno być wzorcem dla niezliczonych miejsc kaźni w Polsce.

Nasze zbrodnie niepamięci

Niestety, w ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci (po roku 1989) zaczęliśmy traktować własną historię, jak obciążenie – ze wstydem i chęcią szybkiego zapomnienia. Jakbyśmy sami byli winni niemieckiej okupacji. A Francja, przecież znacznie potężniejsza od Polski, również przegrała wojnę z Niemcami.

Zaczęto też grzebać przy nazywaniu II wojny światowej i okupacji Polski. Niemców przerobiono najpierw na nazistów, faszystów, a w końcu na hitlerowców. Skutkiem czego Polacy sami uwolnili państwo niemieckie od jakiejkolwiek odpowiedzialności, bo przecież poza hitlerowcami byli też „porządni Niemcy”. A ich liczba z roku na rok, według dzisiejszej narracji Niemców, rośnie. Natomiast hitlerowców było, podobno, nie więcej niż 8 procent… Ta sprawa jest dla nas groźna, bo zbrodni i grabieży dokonywało w Polsce ówczesne niemieckie państwo, którego spadkobiercą prawnym jest dzisiejsza Bundesrepublik Deutschland. Sami zdjęliśmy z Niemców odpowiedzialność?

Odnotować też trzeba ukazywanie naszej tragicznej historii w czasach okupacji, jako fajnej przygody. Bo rzekomo młodzież lubi „nawalanki” w stylu Spider-Mana i Supermana. Albo w stylu kowbojskim Jak mogło do tego dojść, że u nas, w kraju takiego ogromu niemieckich zbrodni, powstawały, robione przez Polaków, komiksy i filmy ukazujące okupację i walkę o niepodległość jako interesującą przygodę? Kto wpadł na pomysł i kto sfinansował tak liczne wydawnictwa dla idiotów? A może jest to celowe idiocenie Polaków? Niestety w swoim czasie, za poprzednich rządów PO-PSL, również IPN ma na sumieniu takie potworności.

Nasi politycy mają swój niemały udział w niszczeniu historii. Po PRL-owskiej manifestacyjnej niechęci do Niemców, nowe partie obrały kierunek na winy i zbrodnie ZSRR, a później Rosji. A przecież oba narody – niemiecki i rosyjski – dokonywały zbrodni. Jednakże zapominanie o zbrodniach Niemców i skierowanie większej uwagi na zbrodnie Rosji było  naszym ogromnym błędem.

I teraz nie dziwmy się, że Niemcy nie traktują poważnie naszych roszczeń co do odszkodowań za wojnę, i naszych oczekiwań zadośćuczynień za okupację. Skoro sami traktujemy jak stado baranów…

Sam nie wiem co gorsze – bezmyślna hucpa, czy wyrachowana depolonizacja?

 

Jedwabne 19 sierpnia 2013 r./ arch. hhr/ r/ res

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Odwracanie uwagi Jedwabnem

10 lipca 1941 r. Zbrodnia w Jedwabnem. Zbrodnia dawno rozpoznana. Kłamią ci, którzy mówią i piszą, że nie wiedzą, co tam się stało. Że tylko wznowione ekshumacje wyjawią nam jakąś nową, tajemną prawdę. Bodaj najlepiej Jedwabne opisał prof. Marek Jan Chodkiewicz. Ten polsko-amerykański historyk – obalając tezę Jana Tomasza Grossa o polskiej zbrodni – jednoznacznie ustalił, że była to zbrodnia niemiecka. Ustalił to lata temu. A więc czego jeszcze nie wiecie?

Chodakiewicz zbadał, że Niemcy nie tylko tę zbrodnię wymyślili, ale także ją przeprowadzili, zmuszając do uczestnictwa niektórych Polaków. Niemieckie dokumenty nie pozostawiają wątpliwości, że niemiecka policja miała – w Jedwabnem i okolicznych miejscowościach – prowokować wystąpienia antyżydowskie tak, aby wyglądało to na spontaniczną akcję miejscowej ludności.

A zatem wiemy, co stało się w Jedwabnem 10 lipca 1941 r. Dlaczego zatem ten temat tak „grzeje”? A właściwie, dlaczego i przez kogo jest tak „podgrzewany”?Bo skoro wiemy, to nie o wiedzę tu chodzi, tylko o emocje. Ta niemiecka zbrodnia od lat jest wykorzystywana do antypolskiej kampanii. Z jednej strony są oczywiście ci, którzy wciąż – wbrew wszystkiemu – przypisują zbrodnie Polakom. Ale jest też druga strona. Środowiska, które grają jedwabińską kartą, grają na narodowych uczuciach, robią z Jedwabnego test na polskość, judzą. Kto przeciw – ten „antypolak”.

Ale właściwie przeciwko czemu ci rzekomi „antypolacy” mają występować? Bo nie przeciw prawdzie o Jedwabnem – tę znamy. Występują przeciw ekshumacjom, a właściwie przeciw ich wznowieniu. Podjudzacze krzyczą: „ekshumacje”, „ekshumacje” tak jak krzyczeli: „konstytucja”, „konstytucja”. Uczciwym Polakom od razu powinna się zapalić czerwona lampka. I tylko pozornie ci krzykacze konstytucyjni różnią się od krzykaczy ekshumacyjnych. Łączy ich jedno – prowokacja. Szkodząca Polsce – doprecyzujmy. Jak to zwykle bywa – mniej lub bardziej uświadomiona.

Krzyczą: „ekshumacje”. Przecież w ten sposób dają siłom zewnętrznym potężny oręż do walki z Polską. Bo właściwie po co nam te ekshumacje? Przecież wiemy, że w Jedwabnem ofiar nie było 1600, co wymyślił J. T. Gross, tylko ok. 300. Wiemy to od dawna. Skąd? Z badań rzetelnych historyków, w tym Marka Jana Chodakiewicza, ale też ze wstępnych ekshumacji, zablokowanych przez rabinów.

No dobrze, załóżmy, że wznawiamy ekshumacje. I czego się dowiemy? Że ofiar było nie 300, tylko np. 280? Albo 320? Dla takiej korekty warto uruchamiać/podtrzymywać antypolską hecę? Skoro Żydzi sami nie chcą doprecyzować, ilu ich zginęło, mamy ich wyręczać? Skoro najwyraźniej nie mają szacunku dla szczątków przedstawicieli swojego narodu, choć jedwabińscy Żydzi byli rzecz jasna obywatelami II Rzeczypospolitej?

W normalnym świecie wyglądałoby to tak: Państwo, które czuje się spadkobiercą ofiar (w tym przypadku Izrael) przeprowadza ekshumacje. Kraj popełnienia zbrodni (w tym przypadku Polska, w 1941 r. rzecz jasna okupowana przez Niemcy) może (ale nie musi) się na to zgodzić. Zakładając, że się zgadzamy, konsekwencją tego może być (nie musi) pomoc naukowa, prawna. W wyniku zgodnej pracy ogłaszane są wyniki. W przypadku Jedwabnego problem polega na tym, że państwo Izrael nie jest tym zainteresowane.

Ale w Polsce mamy pożytecznych ludzi (środowiska), którzy postanowili wyręczać niezainteresowane państwo (w tym przypadku Izrael). Tylko w imię czego? Własnych ambicji? Rozgłosu? Bo na pewno nie w imię polskiej racji stanu.

Od dawna twierdzę i zdania nie zmieniłem, że Jedwabne nie jest najważniejszym, centralnym punktem w polskiej historii. To nasi wrogowie chcieliby, abyśmy byli kojarzeni tylko z tym miejscem – oczywiście jako sprawcy. Nie z naszą walką z Niemcami od 1 września i Sowietami od 17 września. Nie z rotmistrzem Pileckim, ojcem Kolbe, rodziną Ulmów. Nie z Enigmą, bitwą o Anglię. Nie ze zbrodniami totalitarnych ideologii w Palmirach, Katyniu, Auschwitz, na Kołymie, na Wołyniu.

Ponadto, kto uznałby wyniki wznowionych ekshumacji jedwabińskich Żydów? Jan Tomasz Gross? Jan Grabowski? Barbara Engelking? Oczywiście nie. Nadal na świecie obowiązywałaby ich nieprawdziwa wersja, że to Polacy – w Jedwabnem i wszędzie indziej – mordowali Żydów.

Kolejne polskie pokolenia (teraz nasze pokolenie) mają do spełnienia wielki obowiązek wobec przodków: ekshumować dziesiątki tysięcy polskich ofiar, zakopanych na Łączkach w całej Polsce i na Kresach II Rzeczpospolitej. Tego wymaga polski interes narodowy. Tego domaga się polska racja stanu. A dziś Jedwabne to tylko chwytliwe hasło, idealne narzędzie manipulacji i odwracania uwagi.

 

WALTER ALTERMANN: Czy jest polityk, który mógłby pogodzić skłóconą Polskę?

W piątek 21 czerwca, w programie Polsatu, europoseł Michał Szczerba powiedział: „Nie mogę już patrzeć na te nienażarte pisowskie mordy”. I co się potem stało w studio? Pozostali uczestnicy dyskusji obruszyli się a dziennikarz prowadzący rozmowę stwierdził, że tak nie wolno, ale nikt ze studia europosła nie wyrzucił.

Sprawdziłem w Internecie, że poseł Szczerba jest synem wielkiego boksera Kazimierza, dwukrotnego medalisty olimpijskiego w boksie (1976 i 1980). Pamiętam tego sportowca i wiem, że w ringu, i w życiu zachowywał się nienagannie. Zatem podejrzenia, że takie obyczaje Szczerba wyniósł z rodzinnego domu obrażałyby porządnych rodziców.

Z całą pewnością obecny polityk Platformy Obywatelskiej brutalne prostactwo przyswoił sobie w czasie swej kariery politycznej. Pojął, że trzeba być wyraźnym, żeby być zapamiętanym. A że najłatwiej zapamiętać coś ekstremalnego, zatem stał się ekstremalnym prostakiem.

Prostacy

Oczywiście Szczerba nie jest ani pierwszym, ani jedynym z masy parlamentarnych prostaków. W ogóle zalewa nas totalne chamstwo. Zalewa przestrzeń publiczną jak zalewają ulice szamba po ulewach. Z dnia na dzień, z wyborów na wybory, Polska coraz bardziej się dzieli na chamskie ugrupowania. Te różne Polski nienawidzą się wzajem, obrażają coraz bardziej brutalnie, insynuują przeciwnikom wszystko co najgorsze.

Gdyby europoseł Szczerba rzucił taki tekst w szkole, na wyższej uczelni, na ulicy czy w Internecie, mógłby stanąć przed sądem. Bo jest prawo, które zabrania używania w miejscach publicznych słów uważanych za obraźliwe. Ale Szczerba nie stanie, bo przywykliśmy już do obscenicznych wystąpień deputowanych do naszego parlamentu, a teraz także do europarlamentu.

Polska się podzieliła, i to jest to nie tylko dziwactwo dla świata, jest to podział niezwykle groźny w obliczu czekających nas wyzwań. Bo rozbity, podzielony naród nie będzie zdolny do zbiorowego, wspólnego i skutecznego działania.

Dziejowe oszustwa polityków

Idą ciężkie, oby nie tragiczne, czasy. Zbrojenia, tak konieczne w naszej sytuacji, na dziesiątki lat obciążą budżet państwa. U progu całej Europy, a nawet całego świata, czai się wielki gospodarczy kryzys. Biorąc pod uwagę, że nie jesteśmy potęgą gospodarczą, nie trudno orzec, że nie będzie łatwo i przyjemnie.

Jak w takiej sytuacji zachowują się nasi politycy? Bezrozumnie i haniebnie. Żadna z partii nie mówi społeczeństwu o realnych zagrożeniach. Żadna z partii nie mówi, że budżet nie jest czarodziejskim workiem, który sam z siebie napełnia się i uzupełnia. Nikt nie mówi, że może nie będzie nas rychło stać na giga inwestycje drogowe, kopanie kolejnych tuneli, nowe trasy kolejowe, na nowe obiekty kultury i edukacji.

Ani rządzące obecnie partie, ani obecna opozycja nie odważają się powiedzieć wprost, że zbrojenia kosztują. Że będzie kosztowało nas bardzo wiele utrzymanie dużej armii. Bo samoloty i czołgi, to nie szable, które można spokojnie powiesić na kilimku na ścianie, a w razie „wojennej potrzeby” zdjąć je i ruszyć w pole.

Ile to może kosztować?

Opozycja wytyka rządzącym, że Polaków czekają, przez nieudolność rządzących, podwyżki energii i wielu rzeczy, których wytworzenie energii wymaga. Czyli miałoby być tak, że będziemy się zbroić i jednocześnie dopłacać do energii elektrycznej i gazu? Czyli budżet państwa będzie bazował na zagranicznych pożyczkach?

I nikt jakoś nie pamięta o zadłużeniu Polski w epoce Gierka. Z tamtym długiem jakoś się udało, bo po 1990 roku wierzyciele umorzyli nam długi. I tylko dlatego, że wiedzieli iż nie doczekają się ich spłaty. Teraz ten numer nie przejdzie, bośmy już wolni i demokratyczni.

Pewien mój znajomy dziennikarz, zajmujący się głównie polityką, gdy przedstawiłem mu to, co powyżej, powiedział, że po prostu weźmiemy pożyczki w USA. Rozgrzeszam go, bo z liczeniem nigdy nie szło mu dobrze. Uderzyło mnie jednak to, że również obecny ambasador USA w Polsce Mark Brzeziński mówi właściwie to samo, gdy obrusza się na nas, że sprzęt wojskowy kupujemy w jego kraju, a elektrownie jądrowe to już chcemy kupić we Francji czy Korei Południowej.

Tę wypowiedź ambasadora przedstawiam tym z Polaków, którzy kochają USA bez najmniejszych zastrzeżeń. Można oczywiście kochać kogo chcemy, ale tak zupełnie bez widzenia cudzych interesów? Kochajmy się jak bracia, ale liczmy się jak nasi starsi bracia w wierze. Bo oni w interesach zwykle mają rację.

Wojna domowa

Na razie wojna domowa Anno Domini 2024 toczy się w Polsce na chamstwo, prezentowane bez zahamowań głównie w telewizjach. I to może nas kosztować o wiele więcej niż tylko dobry gust i normy dobrego zachowania. Zamiast dążyć do jedności społeczeństwa partie poszukują i eksponują wszystko, co może Polaków dzielić. Zachowują się tak, jakby naczelnym zadaniem polskiej polityki było zapewnienie władzy na wieki właśnie i tylko ich partii. „Po nas choćby potop” – takie jest chyba wyzwanie wszystkich, powtarzam, wszystkich partii.

I każda z naszych parlamentarnych partii zachowuje się tak, jakby to tylko ona miała złoty środek, czarodziejską różdżkę zbawienia, dobrobytu i wiekowej pomyślności narodu. I to jest nasz największy kłopot – owo dzielenie, trwania na swoich pozycjach, bez względu na zagrożenia. Czy to jest głupota? Owszem, tak. Ale może się też okazać, że to nie jedynie głupota, ale także dziejowa zbrodnia.

Czy znajdzie się nowy Witos?

Powoli konkretyzuje się istotne pytanie, czy znajdziemy na trudny czas odpowiedzialnych mężów stanu, którzy potrafiliby naród zjednoczyć, wytłumaczyć nam wszystkim i przekonać nas, że nadszedł czas poświeceń majątków i życia?

Gdy w 1920 roku, w czasie wojny polsko-rosyjskiej (1919-1921) wojska agresora były coraz bliżej linii Wisły, ówczesny parlament, i sam Józef Piłsudski poprosili Wincentego Witosa o objęcie teki premiera. I Witos się zgodził.

Witos był największym przywódcą ruchu ludowego i był dobrym politykiem. Trzykrotnie sprawował funkcję premiera (od 24 lipca 1920 do 13 września 1921, od 28 maja 1923 do 14 grudnia 1923 i od 10 maja 1926 do 14 maja 1926). To jego ostatni rząd został obalony w wyniku przewrotu majowego.

Jedną z przesłanek do powołania Witosa na urząd premiera był fakt, że chłopi nie garnęli się do armii. Ale po apelach swego przywódcy stosunek chłopów do tej wojny zmienił się. Tu trzeba też powiedzieć i to, że wskutek złej sytuacji wojennej Polski, Piłsudski złożył na ręce Witosa rezygnację z funkcji naczelnika państwa. Witos rezygnację przyjął, jednak dokument włożył do sejfu i nigdy go nie opublikował. Umiał prywatne urazy do Naczelnika także schować do sejfu.

Piłsudski w roku 1930 kazał Witosa osadzić w twierdzy brzeskiej. Lidera ludowców piłsudczycy oskarżyli o przygotowywanie zamachu stanu.

Zbawców do więzień

Piłsudski postąpił podobnie z generałem Tadeuszem Rozwadowskim, jednego z dowódców w  Bitwie Warszawskiej. Przed zamachem majowym generał Rozwadowski dowodził wojskami wiernymi rządowi. Po zamachu majowym Tadeusz Rozwadowski wraz z grupą oficerów dowodzących siłami rządowymi został aresztowany i uwięziony.

W październiku 1926 roku w orzeczeniu Wojskowy Sąd Okręgowy stwierdził, że wobec braku dowodów nie ma powodu utrzymywania aresztu śledczego nad Tadeuszem Rozwadowskim. Jednak generał Rozwadowski nie wyszedł na wolność. W prasie piłsudczykowskiej została też zorganizowana kampania atakująca generała. W obliczu nasilającej się w społeczeństwie akcji petycyjnej w obronie uwięzionych oficerów, 18 maja 1927 roku Tadeusz Rozwadowski został uwolniony. Generał podupadł na zdrowiu i zmarł w Warszawie 18 października 1928 roku.

I jeszcze jeden przykład na to, że zemsta rodzi zemstę. To fragment artykułu opublikowanego cztery lata temu autorstwa Radosława Golca na portalu Wielka Historia:

„W latach 1940-1943 setki polski oficerów i polityków zostało internowanych na szkockiej wyspie Bute – nasi rodacy szybko okrzyknęli ją Wyspą Węży. Trafiało się tam bez wyroku sądu i bez decyzji jakiegokolwiek kolegialnego ciała. Wystarczył rozkaz generała Władysława Sikorskiego” – napisano o wielkim przeciwniku Marszałka Józefa Piłsudskiego.

Jedno pytanie

Taka to bywa wdzięczność w polityce. Ale dzisiaj rzecz nie o wdzięczności. Pytanie jest proste – czy mamy w Polsce kogoś, kto stoi ponad partiami, kto potrafiłby w potrzebie być drugim Witosem? Zgłaszających kandydaturę Władysław Kosiniak-Kamysza, dzisiejszego szefa ludowców, proszę o nierozśmieszanie mnie. Bo temat jest poważny.

I to jest nasz wielki problem., bo wszyscy nasi politycy zużywają się jak tarcze hamulcowe na torze wyścigowym – w małych utarczkach, wielki akcjach wojny domowej i grubiańskich awanturach.

 

 

 

W wielu krajach moda nie przenika do religii ... Bo tam moda nie jest fascynacją jakimś zjawiskiem z innego kraju Fot.: arch. HB

WALTER ALTERMANN: Ortaliony czyli zwodniczy szelest Zachodu

Gdzieś tak w połowie lat 60-tych cała Polska, jak jeden mąż i jedna żona, chodziła w ortalionach. Co to było? Był to nieprzemakalne płaszcze. Ortalion był cienkim plastikiem i miał wszystkie wady plastiku: łatwo się rozdzierał, przepalał od papierosa a nici którymi te płaszcze zszywano rozdzierały materiał, skutkiem czego kieszenie się odrywały. Dlaczego taki sznyt wówczas zapanował? Pewnie dlatego, że rodacy spragnieni byli namiastki, choćby szelestu Zachodu, bo ortalionowe płaszcze potwornie szeleściły, jakby ktoś miął gazetę w kulkę.

Oczywiście ortaliony można było kupić jedynie u prywaciarzy. Co prawda „odzieżownictwo państwowe” również zaczęło szyć ortalionowe płaszcze, ale później, kiedy moda na nie już minęła.

Te ortaliony nie były tanie. Dobrej klasy ortalion kosztował pensję początkującego nauczyciela, a marniejszy połowę pensji. Ale mimo to szły jak woda.

Przy okazji – mówię o nauczycielskim wynagrodzeniu, bo zawsze było ono i jest nędzne. Swoją drogą – dlaczego w kraju, który ma tak szczytne hasła wynoszące pod niebiosa edukację, jak „Takie będą Rzeczpospolite jak ich młodzieży chowanie”, dlaczego w takim kraju nauczyciele pracują za takie małe pieniądze? Czyżby rodakom nie zależało na edukacji swych dzieci? A może dlatego, że bogaci posyłają potomstwo do szkół prywatnych i nie przejmują się już losem typowego Polaka? A to bogaci w końcu sprawują władzę. Naprawdę, są już u nas szkoły podstawowe, w których nauka kosztuje 10.000 zł miesięcznie.

Z nauczycielami nie jest śmiesznie. Natomiast z ortalionami było bardzo uciesznie.

Non irony

Inną potwornością tamtych czasów były koszule non iron. Pojawiły się nagle, gwałtownie opanowały kraj, ale pod dwóch-trzech latach równie gwałtownie zniknęły. Były to koszule z plastiku, o porażającej wręcz bieli. W świetle lamp fluorescencyjnych świeciły aż miło. Reklamowano je jako niewymagające poważnego prania i prasowania. Wystarczyło je uprać w letniej wodzie z proszkiem, misce, spłukać i rozwiesić.

I była to prawda. Jednak okropną ich wadą było to, że skóra pod tą koszula w ogóle nie oddychała. Może byłyby dobre na poty, ale do noszenia już nie. A jednak ludzkość kupowała je masowo. Niestety gdzieś po roku koszule nonironowe żółkły bezpowrotnie. I na szczęście non irony odeszły w zapomnienie.

Buty na półcentymetrowej podeszwie

Ortaliony i non irony nikomu nie szkodziły, świadczyły jedynie o braku gustu i owczym pędzie, natomiast męskie półbuty na cieniutkiej, półcentymetrowej podeszwie, owszem. W połowie lat 60-tych młodzież oszalała na punkcie butów w szpic i na cieniutkiej gumowej podeszwie. Kto miał takie buty liczył się w młodzieżowym towarzystwie. I nikt ze szczęśliwców, którzy „u prywaciarzy” za ciężkie pieniądze nabywali te atrakcje, ani słowem nie zająknął się o potwornej niewygodzie tego obuwia. A chodzenie w nich było koszmarem, bo czuć było pod stopami każdy kamyczek, każdą nierówność trotuaru. I rzecz najgorsza, palce nóg były tak skrępowane, że zachodziły jedne na drugie. Ale młodzież polska cierpiała – w imię mody i postępu głupoty.

Buty szpicówki na szczęście przeminęły i obecnie mamy już modę luzu. Skutkiem czego pół Polski chodzi w dresach, jak by wszyscy coś tam ćwiczyli. A gdy chodzi o buty, to oczywiście królują adidasy – nie jako marka, ale jako klasyka gatunku. Faktem jest, że adidasy i dresy są wygodne, ale o jakimkolwiek stylu i zachowaniu minimum klasy, nie ma mowy.

Spodnie dzwony i spodnie rurki

Z mojej młodości pamiętam jeszcze przejściową dominację spodni dzwonów i spodni rurek. Spodnie dzwony to lata 70-te. Żeby „dzwony” mogły być uznane za dzwony klasyczne, musiały być szczupłe i opięte od pasa do kolan, Natomiast od kolan aż do butów musiały się gwałtownie rozszerzać, tak, żeby na końcu mieć jakieś 40 cm szerokości (po złożeniu) i żeby buty się pod nimi zupełnie chowały. Proweniencja dzwonów była oczywista – miały przypominać spodnie marynarzy. Skąd się to wzięło? Nie wiadomo. Skąd taka nagła miłość Polaków do marynarki wojennej? Też nie wiadomo, ale było śmiesznie.

Potem zapanowały i są modne do dzisiaj rurki. Początek spodni rurek to lata 80-te i późniejsze. Każdy młodzian, chcący być modnym, musiał te rurki mieć. Ich fason przypomina trochę projekt oszczędnego krawca, który stara się zużyć jak najmniej materiału. Rurki opinają całe męskie nogi i kończą się jakieś 5-8 cm na butami. Skutkiem czego osoba nosząca rurki wydaje się być wyższa.

Mankamentem rurek jest to, że odsłaniają kostki nóg i część łydek. Dlaczego to mankament? Bo męska noga najczęściej bywa toporna, jakby ciosał ją pijany góral z Czarnego Dunajca. Kobiece nogi bywają dziełem biegłych snycerzy, ale męskie nie.

Skarpetki, czyli nasza groza

I tu dochodzimy do skarpetek, które są naszym poważnym problemem. Polak nie zwraca żadnej uwagi na skarpetki, zakłada byle co, byle izolowało podłoże i jest zadowolony. I mamy taki widok, patrząc od dołu: buty, najczęściej zakurzone, potem kawałek skarpetek, ledwo co wystających z butów, następnie goła łydka i spodnie rurki. Okropność.

Tymczasem w cywilizowanych krajach i w modzie dyplomatów, męska skarpetka musi zasłaniać łydki tak, żeby nawet przy założeniu nogi na nogę nie straszyć otoczenia gołymi nogami. U nas znaleźć długie skarpetki jest niepodobieństwem. Bo skoro nikt ich nie szuka, to sklepy nie zamawiają.

Jest jeszcze gorzej, bo część mężczyzn chodzi bez skarpetek. Co uruchamia wyobraźnię widza o wszelkich możliwych bakteriach i grzybach wesoło rozwijających w obuwiu i na stopach golasa.

Koszulki polo i t-shirty

Z początkiem epoki Gierka zapanowała u nas moda na koszulki polo. Jakoś tak to zbiegło się ze światową modą. Jak sama nazwa wskazuje koszulki polo wzięły się od grających w polo – najdroższą chyba dyscyplinę sportu. Jest faktem, że były wygodne. Oczywiście niektórzy przesadzali i uznając je za tak eleganckie, że nosili je do garniturów, zamiast klasycznych koszul.

Ale i z obecnymi t-shirtami jest podobnie, widywałem poważnych (zdawałoby się) mężczyzn, na półoficjalnych spotkaniach w t-shirtach.

Kary za nieznajomość podstawowych zasad elegancji nie ma. I dobrze, niech tam już każdy kompromituje się na własna odpowiedzialność.

Skąd bierze się moda?

Moda bierze się zawsze z wojska i sportu. Co oczywiście w Anglii dość mocno się pokrywa i bywa tożsame. Bo tamtejsze elity chlubią się służbą w wojsku i lubią pokazywać się w paradnych mundurach. Tamtejsi oficerowie, żeby jakoś zachować linię, od wieków jeżdżą konno, uprawiają polo, rugby i inne sporty.

Szeregowi nie muszą uprawiać żadnych sportów, bo wykonują ciężką, solidną pracę na służbie, skutkiem czego i tak są szczupli.

A u nas? Brzuchaty oficer to norma. Co jest bardzo śmieszne, choć nie do końca.

 

 

 

 

Okładka książki Konrada W. Tatrowskiego „Bieg z przeszkodami. Autoportret w pękającym zwierciadle”

Niezwykły „Bieg z przeszkodami…” opisuje MIECZYSŁAW KUŹMICKI: Autoportret opozycjonisty

Spore grono spotkało się na promocji książki Konrada Tatarowskiego „Bieg z przeszkodami. Autoportret w pękającym zwierciadle”. Jej autor jest doskonale znany w środowisku akademickim i ludzi mediów, bo przez wiele lat pracował jako dziennikarz, badacz i teoretyk literatury, a potem mediów i komunikacji. Ale dla wielu był i pewnie na zawsze pozostanie człowiekiem demokratycznej opozycji.

Urodzony w Łodzi, tu skończył polonistykę na UŁ i rozpoczął dobrze zapowiadającą się karierę naukową. Równolegle Tatarowski włączył się w działalność opozycyjną. Najpierw była to naturalna, poniekąd odruchowa niezgoda na opresyjny, antydemokratyczny system PRL-u, a jej początkiem, dla niego i jego pokolenia, akcja strajkowa studentów w pamiętnym i pamiętanym Marcu’68. Także dzięki tablicy pamiątkowej na starym gmachu Biblioteki Uniwersyteckiej, który to budynek tamtej wiosny był centrum studenckiej opozycji dla całej Łodzi.

„Tak” i „nie”

Ukończenie studiów, wejście w dorosłość, początek pracy wcale nie oznaczały zgody i akceptacji kłamstwa partyjnej propagandy, wszechwładzy cenzury, arbitralności decyzji we wszystkich praktycznie przejawach życia artystycznego, kulturalnego, naukowego. I w ogóle życia społeczeństwa. Sprzeciw wydawał się logiczną konsekwencją. Prawda, nie był powszechny ani konsekwentny, tym większa cześć i chwała tym, którzy potrafili i chcieli mówić i działać zgodnie z własnym sumieniem i przekonaniami. Ci co, mówiąc słowami Norwida, „mają tak za taknie za nie”.

Bunt intelektualisty

 Konrad, Radek, bo tak nazywaliśmy go w czasie wspólnych studiów i takim też kryptonimem posłużyła się SB zakładając mu teczkę operacyjną, wcześnie dał się poznać jako ten, co się sprzeciwia. Zbierał podpisy i sam podpisywał petycje do władz, wśród nich tę wtedy najważniejszą: przeciw wpisaniu do polskiej konstytucji „nierozerwalnej przyjaźni polsko-radzieckiej”, którą przy jednym głosie wstrzymującym się Sejm przyjął w 1976. Niedługo potem przyszło zaangażowanie w działalność KOR-u, kolportaż wydawnictw drugiego obiegu, a wreszcie „Solidarność” i wspieranie studentów w trakcie akcji strajkowej zmierzającej do rejestracji NZS-u.

W stanie wojennym Tatarowski był internowany w więzieniach w Łowiczu, Łęczycy, Kwidzynie. Przesiedział pełne dziesięć miesięcy i wobec braku perspektyw, zdecydował się na emigrację do USA. Miał to być wyjazd w jedną stronę, o czym został nie tylko poinformowany, ale też taki paszport otrzymał. Więc trudne lata, bez jakiejkolwiek stabilizacji w Los Angeles, uwieńczone jednak perspektywą stałej pracy w Rozgłośni Polskiej RWE w Monachium. Powrót do Europy, szybka nauka nowego zawodu dziennikarza, komentatora i publicysty radiowego, kolejne dziesięć lat stabilizacji. A co najważniejsze – przekonanie o ważności tego, że pozostaje wierny swoim przekonaniom i że działa dla Polski. Wiem, słuchałem go czasami, częściej mój ojciec, który znał ze słyszenia wszystkich chyba dziennikarzy Wolnej Europy, więc kiedy mówiłem mu, że Konrad Tatarowski to mój kolega, rosłem w oczach swojego taty.

Dziennikarskie rozczarowania i uniwersyteckie spełnienie

Po zakończeniu misji – przez Radio i przez Konrada – powrót do kraju próby zakorzenienia się w dziennikarstwie. Próby przeniesienia doświadczeń i metod znanych z RWE do Radia Łódź, „Dziennika Łódzkiego” nie przyniosły powodzenia. Za to powrót na uniwersytet już tak. Wykłady, doktorat i habilitacja, publikacje naukowe, książki, współpraca z ważnym w Łodzi periodykiem „Tygiel Kultury”, profesura w końcu.

Teraz dostajemy to pełne zdarzeń, emocji, wzlotów, ale i rozczarowań życie inteligenta w postaci autobiografii. Zbudowanej z różnych materiałów, łączącej wątki, zdarzenia, wspomnienia, refleksje, obserwacje. Fragmenty ubeckich dokumentów i wyimki z osobistego pamiętnika – dziennika; listy z rodzinnego archiwum i więzienne grypsy, pisane do żony i korespondencja od żony i córki; wiersze powstające w różnych okresach, kiedyś dawno publikowane, teraz z autokomentarzem; cytaty z audycji i artykułów autorskich oraz tekstów innych autorów.

Życie poskładane

Książka, w której Konrad Tatarowski opisał, a po trosze i poskładał, pozlepiał swoje życie, jest dokumentem, którego wartość ocenią i docenią zapewne zawodowi historycy, badacze mediów oraz życia codziennego w Polsce drugiej połowy XX wieku i pierwszych dwóch dekadach wieku XXI.

Nie mam wątpliwości, że autor podejmując niemały trud przedstawienia siebie i swoich losów na przestrzeni ostatniego półwiecza czynił to w przekonaniu, że tworzy materiał źródłowy. Sam będąc źródłem, uczestnikiem, świadkiem, w jakimś stopniu kreatorem, starał się wszędzie tam, gdzie to było możliwe podeprzeć swoje relacje dokumentami. Osobistymi najczęściej, jak wspomniane listy czy grypsy albo niektóre cytowane lub reprodukowane dokumenty, ale też przez siebie samego sporządzanymi charakterystykami kilku osób, z którymi siedział w więzieniu. Wartość takich notatek i zapisków z pewnością rośnie wraz z upływem czasu.

Kamień i lawina

Poza bezspornym walorem dokumentalnym książki, który wzmacniają przypisy i indeksy – osobowy i miejscowy, jest to znakomita lektura. Można ją czytać jak pamiętnik okresu dojrzewania, jak literaturę inicjacyjną, jak pamiętnik spiskowca i relacje podróżnika. Właściwie wiele jest sposobów lektury i odczytania, ale najważniejsza dla mnie jest szczerość autora w pisaniu o sobie, swoich bliskich, swoich dalszych i swoich dalekich – jeśli bowiem ktoś znalazł się książce, z pewnością był albo jest w kręgu „swoich”. O nie-swoich czasami wspomina, ale nie zawsze wymienia ich imiona czy nazwiska. I on i my wiemy, że byli, ale pamiętnik nie musi być księgą donosów. Podobnie jak nie musi, nie powinien epatować ekshibicjonizmem w wielorakim znaczeniu.

Im więcej książka znajdzie czytelników, a autor naśladowców w sposobie narracji – powściągliwej, bez rozbuchanych emocji – tym lepiej. Dla czytelników, dla historyków, dla naśladowców opowiadających swoje małe lub nie tylko małe historie. Każdy, będąc jednym z kamieni, po których przetoczyła się lawina, wpłynął na jej kształt i może dać świadectwo.

 

Książka: Konrad W. Tatarowski, „Bieg z przeszkodami. Autoportret w pękającym zwierciadle” opublikowana w serii „Pokolenie Solidarności” staraniem Instytutu Literatury oraz Fundacji Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego; wydała ją Księgarnia Akademicka w Krakowie w 2023 roku

 

WALTER ALTERMANN: Stare kłopoty z lekturami i nowy Grunwald

Rozpętała się ostatnio dyskusja nad zmianami w zestawie lektur szkolnych. Nowa władza chce bowiem nowych lektur bo – zdaniem rządzących – stara władza narzucała szkole nazbyt wiele obowiązków patriotycznych, tak w wyborze lektur, jak w organizowaniu uroczystości ku czci i pamięci. Niestety nowa władza też przesadza. Ostatnio poseł lewicy, Maciej Konieczny, lat 43, z Gliwic, wykształcony kulturoznawca, był uprzejmy oznajmić w telewizji Polsat, że ciągłe przywoływanie pamięci zwycięstwa pod Grunwaldem to może przesada. I dodał, że może w lekturach i nauczaniu należałoby sięgać do rzeczy nowych.

Być może dla posła Koniecznego Grunwald jest jedynie dużą bitwą, makabryczną nawalanką, być może zmęczyło go (jako kulturoznawcę) zbyt częste oglądanie Bitwy pod Grunwaldem Matejki, bo w istocie bardzo dużo się na tym płótnie dzieje.

 Poseł, ale czyj?

I z tego zmęczenia nie pojął poseł Konieczny, że bitwa pod Grunwaldem była punktem zwrotnym w historii, który pozwolił na odrodzenie się Polski po okresie dzielnicowego rozbicia. Bez tego zwycięstwa Krzyżacy nie pozwoliliby na zaistnienie wielkiej Polski. Bo odbijanie z ich rąk Gdańska, Bydgoszczy i innych ziem trochę trwało.

Ale może za dużo wymagam od posła kulturoznawcy? Może jest on przedstawicielem ludzi zmęczonych polskością? Może tak myśleć, ma do tego prawo, ale też do obowiązków dziennikarza telewizyjnego jest wyjaśnić mu, mniej więcej to, co napisałem powyżej. Chyba, że dziennikarz też nie wie…

Polityczne grzebanie w lekturach

Nie wiadomo dlaczego, ale każda kolejna władza w wolnej Polsce, czyli po roku 1989, zaczyna grzebać w szkolnych lekturach. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cała ta sprawa jest z gruntu śmieszna. A śmieszna tym bardziej, że żadne władze tej własnej śmieszności nie chcą widzieć.

Śmieszny jest fakt, że co by władza nie nakazało dzieciom i młodzieży czytać, to szanse na wielodniowe zagłębianie się przyszłości narodu w starych księgach są marne, bo przez dziesięciolecia te wszystkie lektury już nakręcono i pokazano w kinie! To po co męczyć młode oczy czytaniem Pana Tadeusza, Potopu, Krzyżaków czy Lalki, gdy w ciągu 3 godzin można poznać treść wiekopomnych dzieł na domowym komputerze? Nie doceniamy młodych, a oni nie są głupi.

Oczywiście czym innym jest poczucie ducha literatury, wspaniałych fraz polskiego języka, piękna metafor Mickiewicza i Słowackiego, zachłyśnięcie się opisami przyrody Żeromskiego, a czym innym obejrzenie jedynie części dialogów, bo opisów przyrody i tak w żadnym filmie nijak nie ma. Są jedynie gotowe obrazki, które narzucają widzowi jak wygląda droga przez las, jak wyglądają rzeki i pola, a jak wyglądają góry i chaszcze. Czyli otrzymujemy „gotowiznę”, która nie pozwala na rozwój wyobraźni czytelnika.

Czy szkoła kształtuje?

Oczywiście wszystkie te różne politycznie władze się mylą, bo szkoła, wraz ze swymi lekturami kształtuje nas w jakichś 15 procentach, a rodzina w 85. Nikt tego oczywiście nie liczył, ale tak wynika z moich wieloletnich obserwacji. Bo zawsze syn tępaków będzie tępakiem, syn malwersantów, zawszeć będzie kombinował, a syn obiboków będzie obijał swe bok aż do krwi ostatniej. Ta wiara polityków w zbawienne kształtowanie przez szkołę ludzkiego ducha i społecznych postaw przy pomocy wzniosłych książek też jest śmieszna. Choć w efekcie przykra.

Czy da się wychować na lekturach nowego Polaka?

Grzebanie w lekturach ma oczywiście głęboki sens polityczny, bo u nas każda nowa władza święcie wierzy, że to ona, i tylko ona jest powołana do wychowania „nowego Polaka”. Prawicowe władze chcąc wychowywać nowego, czyli starego patriotę, wprowadziły do zbioru lektur szkolnych obowiązkowych i nadobowiązkowych kilka takich pozycji, które miały umocnić w narodzie miłość do ojczyzny, szacunek do przeszłości i jasne, ufne spojrzenie w przyszłość. Wierzyły bowiem głęboko, że każdy z nas musi głęboko przeżywać polskie historyczne sukcesy i klęski , z naciskiem oczywiście na sukcesy.

Natomiast władze liberalne i lewicowe żyją w przekonaniu, że „nowy Polak” musi być wolny od zaczadzenia historią, ma być otwarty na świat i wyzbyty dziedzicznych, czyli historycznych ułomności. Nie wiadomo dlaczego owi „światowcy” żyją w przekonaniu, że Europie i światu potrzebny jest akurat Polak, który będzie udawał Greka, podszywał się pod Francuza, czy rżnął Anglika? Polska ma do wniesienia do życia globu swój sposób bycia, swoją mentalność i swoje rozumienie wolności.

Jeżeli mamy być nadal narodem, to każdy z nas ma wiedzieć kim był i co napisali m.in. Jan Kochanowski, biskup Ignacy Krasicki, Juliusz Słowacki i Bolesław Prus. Ta wiedza i ewentualne przeżycie z lektur ich dzieł są naszym wspólnym kodem kulturowym. To nas łączy i spaja. Zmieniały się nasze granice, zmieniały się systemy polityczne, wiele set lat żyliśmy pod obcym panowaniem, ale zawsze spajał nas w jedno język i kultura. Więc nie są to błahe aspekty naszego polskiego, wspólnego życia. A może nawet są to sprawy główne?

Owszem i oczywiście należy czytać, także pisarzy współczesnych, ale ile oni są naprawdę warci okaże się dopiero po jakichś stu latach.

Jesteśmy potrzebni światu razem z naszym złotym pasem litym, z lirą Wernyhory, zapijaczonym Zagłobą i szalonym Kmicicem. Wnosimy do światowego zasobu nasze umiłowanie wolności, czasem wiodące do anarchii. W wielości kultur jest siła naszego globu i cywilizacji. Zatem niech nie przesadzają ani „nowocześni”, ani „wstecznicy”. Zalecałbym umiar i jeszcze raz umiar we wszystkim.

Obowiązki patrioty

Nawołuję do spokoju i rozwagi w sprawie rzeczonych lektur. Z tą skromną uwagą, że miłość do ojczyzny jest wyborem, a nie obowiązkiem Polaka. Nauczanie miłości do ojczyzny nie jest nikomu nie jest potrzebne. Natomiast obowiązkiem każdego z nas jest rzetelnie pracować, płacić podatki, nie śmiecić, nie kraść, a w razie czego służyć w wojsku. Z tym ostatnim nie jest wcale tak pięknie, bo według badań jedynie 40 procent Polaków deklaruje, że włoży mundur i – w razie czego – pójdzie na wojnę. I to zupełnie nie jest śmieszne.